Miejsce, do którego zdecydowanie ciężko jest dotrzeć. Jeśli jednak jesteś jednym z tych szczęśliwców, którzy wiedzą jak się tam udać, żeby nie spaść, możesz być z siebie dumny. Widoki są tutaj naprawdę powalające. Ogromny kanion, który wydaje się ciągnąć w nieskończoność jest wynagrodzeniem każdego wysiłku, który należy włożyć w przybycie tu.
Autor
Wiadomość
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Na pewno musisz mieć mniejszą, czy większą dozę pewności siebie, skoro jesteś w stanie mówić takie rzeczy, bez większej krępacji. Bo czy przegadywanie niezręcznych sytuacji nie jest właśnie powodowane faktem, że nie boisz się mówić takich rzeczy? W pewnym sensie sporo Gryfonów jest taka jak ty, właśnie dlatego, że odwaga często jest z tym połączona. - To prawda, jestem rezolutna - potwierdzam, udając, że zarzucam do tyłu długie włosy. Ale mam turban, a moje loki wyglądałyby paskudnie, gdybym go zdjęła, więc prawdopodobnie to nie byłby najatrakcyjniejszy widok na świecie. Na tej pustyni, chociaż, może. Prycham rozbawiona, kiedy mówisz, że wrzuciliby Cię do lochów. - Nie martw się nie trafiłbyś tam, bo chyba jest wymagany wśród Slytherinu chociaż trochę melancholijny nastrój. Z resztą, kto by go nie miał, gdyby musiał siedzieć w jakiś wilgotnych piwnicach? - Kara boska dla tych dzieciaków, wsadzenie ich do lochów. Nigdy co prawda tam nie byłam i na pewno jest ładniej niż w moich wyobrażeniach. Ale jakoś w mojej głowie wgląda to na bardzo ponure miejsce. - W każdym razie nikt nie przyjąłby kogoś kto opowiada zbyt dużo niefrasobliwych żartów - stwierdzam przekonana o swojej racji. Ty z kolei ją masz, bo faktycznie jestem bardzo wymagająca. Pewnie dlatego, że jestem przekonana, że moja wartość jest naprawdę gigantyczna, a każdy kto może spędzić ze mną chwile, szczególnie intymne, jest największym szczęściarzem na świecie. Dobrze, że nie mówię wszystkich swoich myśli na głos. Kręcę głową na Twoje papierosy i uśmiecham się lekko kiedy widzę jak oblewasz się różdżką. Wygłosiłabym coś na temat szkodliwości palenia, ale póki to nie moja sprawa, nie zamierzam się przejmować Twoim zdrowiem. Patrzę na Ciebie, kiedy wygłaszasz swoje wymagania i podnoszę do góry brwi. - Nie - odpowiadam krótko i kręcę głową. - Są idiotycznie wysokie i dobrze o tym wiesz - dodaję stanowczo i pyrgam Cię lekko w ramię. Z pewnością mi po prostu należy się ten zegarek, bo jestem. Znowu patrzę na Ciebie bez zrozumienia, kiedy ty wydajesz się być zdezorientowany. - Och. No wiesz, u mnie w domu jest inaczej - przypominam Ci z zastanowieniem pocierając szyję. Z pewnością kojarzysz, że kobiety w moim domu mają ważniejszą pozycję, ale nie pamiętam ile właściwie o tym wiesz. - Mój ojciec siedzi w domu, gotuje, zajmuje się ogrodem... I dostaje też prezenty - tłumaczę prędko, bo już jestem w tym wyćwiczona. W końcu wszyscy się dziwią, słysząc jak jest u mnie. - Dziewczyna mojej matki też w sumie dostaje prezenty od niej. Ale to tak bardziej z miłości, chyba. A byłoby nieelegancko, gdyby mój ojciec dostawał mniej niż ona - mówię z zastanowieniem. Dziwię się czasem, że mojemu tacie to wystarcza. Wiem, że ostatnio coraz częściej wyjeżdża z rodzinnego dworku, podejrzewam, że kogoś może mieć. Kręcę szybko głową, jakbym mogła w ten sposób odgonić nieprzyjemne myśli. A potem chichoczę wesoło, kiedy próbujesz ze mną, wstać, kiedy kleję się do Ciebie niechcący, kiedy wywalamy się do piachu nie raz, nie dwa. Zanoszę się moim morskim śmiechem, nawet kiedy leżę w końcu niemalże na Tobie, cała oblepiona tym paskudnym piachem. Aż z trudem podnoszę się z Twoich pleców i turlam się na miejsce obok Ciebie. - Okej - mówię wciąż próbując uspokoić swój śmiech. Zerkam na Ciebie radośnie. Kto by pamiętał o jakiś okropnych piaskach, czy nieudanej wyprawie, kiedy tak dobrze się z Tobą bawię. Nie myślę nawet co tam możesz ode mnie chcieć, w końcu nie może to być nic strasznego. Ocieram piasek z Twojego klejącego policzka z uśmiechem. Drugą ręką sprawdzam, czy mój turban wciąż trzyma się sztywno na głowie. Na szczęście bardzo trudno jest go ściągnąć niemagicznymi sposobami.
O ile nie wiem, czy zgadzam się z tym, że nie mógł bym być w Slytherinie, tak totalnie popieram twierdzenie, że Zieloni po prostu nigdy nie żartują. Nie dziwi mnie to - przecież oni na pewno nawet nie mają okien w tych swoich pokojach, jak tu nie nabawić się depresji w takim klimacie? - Myślisz, że ich ukrytą cechą weryfikującą przynależność do tego domu jest śmiertelna powaga? - Komentuję po chwili, zastanawiając się, czy kiedykolwiek znałem lepiej jakiegoś Ślizgona, który wesoło żartowałby z życia i nie brał zbyt wiele rzeczy na poważnie. - Te lochy, węże i smród jeziora muszą zabijać nawet największego optymistę, zamieniając go, cóż, po prostu w typowego Zielonego. Mimo wszystko, czuję po kościach, że gdybym nie był w czerwonej wieży, pewnie dzieliłbym z nimi sypialnie, z czasem dusząc w sobie skłonność do gadania niefrasobliwych żartów, ze względu na ich ewentualny fatalny odbiór. Albo po prostu byłbym gdzieś na granicy, z poczuciem, że mógłbym być i gryfonem. Czuję, że masz wysokie mniemanie o sobie, nie da się tego nie słyszeć po niektórych twoich słowach. Ale czasem waham się, czy oby na pewno mówisz poważnie - być może jestem głupi i próbuję Cię usprawiedliwiać. A może nie przeszkadza mi to, bo tak naprawdę nigdy nie musiałem mierzyć się z twoimi wymaganiami? Najwyraźniej te w kategorii zwykłego znajomego potrafiłem sprostać. A może byłem odważnym Gryfonem, który nie pytał czy w dane miejsce pasuje, tylko próbuje tam wskoczyć z buciorami. Moja rodzina jest tak inna. U mnie nie jest istotne czy ktoś jest kobietą, czy mężczyzną, tylko tak naprawdę, kto ma silniejszą głowę. A jak sądzę, zwykłym przypadkiem, składa się tak, że są to zwykle mężczyźni. Słucham Cię, mniej i bardziej dziwiąc się na te kochanki, o których wspominasz, kiwam głową przynajmniej kiedy przypominasz o układzie, jaki panuje pod twoim dachem, bo rzeczywiście, to już mi mówiłaś. Tylko, kiedy do opowieści o gotującym ojcu dodajesz szybko historię o syrenie, wszystko brzmi ładniej. - Prawdziwi z was tradycjonaliści - komentuję po chwili, trochę na odwrotność tego układu, ale też nieco na poważnie, sugerując, że po tylu pokoleniach wciąż podtrzymują szalony model rodziny, a uważam, że to mega ciężkie znaleźć kogoś, kto zgodzi się tak żyć. Tylko, że też godne podziwu, bo mocno imponują mi te wszystkie zachowane elementy, głęboko sięgające do przeszłości, nawet jeśli są potwornie niewłaściwe. - Nie przeszkadza mu, że w jego stronach, a przynajmniej z punktu widzenia historii, chyba bywa inaczej? - Mówię, odwołując się do wschodniego modelu kilku żon - żon, które są wokół jednego mężczyzny, a nie ludzi skupionych wokół jednej kobiety. Jestem po prostu ciekawy, bo łączą się tu dwie sprzeczne historie i ta kłopotliwa przeszłość powinna przeszkadzać w połączeniu tego w rodzinę, a jednak to chyba działa, nie wiem z resztą jak dokładnie tam jest. Leżymy na ziemi i mam poczucie, że jest okropnie dobrze. Tak jakby ten wyjazd tu, właśnie na tym miał polegać. Nagle nie wiem, że mieliśmy tu szukać artefaktu, że są problemy z magią, a nasi znajomi pewnie chodzą obdarci z ubrań, walcząc z dzikimi zwierzętami. My leżymy na piasku, tarzając się po nim i czując cudowny, stopniowo zbliżający się chłód wieczoru. Nie wiem, że miałem się trzymać od Ciebie z daleka, bo ktoś nam kiedyś przewidział dziwną przyszłość - ja przecież nie wierzę, w to co nadejdzie. Może jestem pijany zmęczeniem, może to już udar, a może po prostu wszystko ułożyło się na swoje miejsce. Wiem czego chcę, prosto i bez większego zastanowienia, opieram się na łokciach, czując jak wbija się w nie piasek, gdy obserwuję Cię w tym twoim śmiesznym turbanie. Jesteś zmęczona tą podróżą i leżysz tu dotykając mojego policzka, ładnie Ci w tym słońcu i z tym piaskiem na kolanach. Jestem narwanym Gryfonem, gdy się pochylam i dość niespodziewanie całuję Cię w usta, jakby w obawie, że zaraz dostanę za to po głowie. Trudno, przyjmę karę posłusznie na pierś - ale teraz po prostu nie mogłem się powstrzymać.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Też chwilę szukam zabawnego Ślizgona, ale wydaje się, że faktycznie taki gatunek wyginął gdzieś w ich stęchłych lochach. Wzruszam ramionami na Twoje słowa, ale równocześnie kiwam głową. - Nie wiem sama, ale coś musi w tym być... Może po prostu ludzie z jednego domu starają się tak ze sobą utożsamić, że stają się nagle szarą masą? Może Ślizgonom wydają się, że tiara robi Gryfonom test z liczby kiepskich żartów? - zastanawiam się na głos, ale wydaje mi się jednak, że Gryfoni nie są tak jednowymiarowi jak zieloni. Choćby Twoja siostra, od której diametralnie się różnisz, a jednak dzieliliście ten sam dom. Jednak ponoć skośnoocy uważają, że każdy biały wygląda tak samo, co również brzmi w naszych głowach absurdalnie. Cóż tak naprawdę nie ukrywam aż tak tego, że mierzę swoją osobę odrobinę wyżej niż zwykłych śmiertelników. Ale to tak jakby przez pokolenia mówili Ci, że masz niesamowity talent do tworzenia zmieniaczy czasu, Tobie szło by to nieźle, a potem ktoś próbowałby powiedzieć, ze to tylko przypadek. Że w sumie nie znasz się na nich tak dobrze, tylko fakt, że akurat niewiele osób się na nich zna robi z Ciebie ich znawcę. Nie wiem czy odczuwasz moją analogię. Fakt że wyglądam ładnie, jestem inteligentna, co potwierdziła tiara, ludzie mnie lubią i mam powodzenie. To jasne, że muszę być w jakimś stopniu wyjątkowa. To nie może być przypadek, że mam w sobie krew Meluzyny. Jednak na szczęście Ty uważasz, że czasem trochę z tego żartuję. Tak naprawdę ja też nigdy nie mierzyłam Cię swoją miarą jak Mylesa, czy moje poważniejsze dziewczyny. Więc nawet nie zdążyłam sprawdzić, czy w ogóle pasujesz do mojego obrazka. W zasadzie Twoja rodzina kwalifikowałaby się prawdopodobnie jako ta interesująca, pasująca do Pennifoldów. Z drugiej strony geny są bardzo ważne. Nie wiem dokładnie jak było z Twoją matką. Zerkam na Ciebie, żeby sprawdzić czy nie żartujesz sobie ze mnie, ale wydajesz się być poważny. - W zasadzie masz rację - stwierdzam całkiem radośnie, bo przecież nasza rodzina oddycha swoimi tradycjami i skrzelami. Mi też to imponuje i staram się być ślepa na niektóre niewłaściwe paragrafy tego wszystkiego. - Mój ojciec... nie ma specjalnie kontaktu z rodziną... Widziałam swoich dziadków raptem kilka razy w życiu... Wiesz, zazwyczaj mężczyźni bardzo szybko odchodzą... W sensie, wiesz, nawet jeśli na przykład moja ciotka nie miała kochanki, tylko swojego męża, który też normalnie pracował, to czuł się... no wiesz. za bardzo "mężem Meluzyny"... W każdym razie, ja mam szczęście - mówię trochę niemrawo, bo to już nie jest zbyt chwalebne. Ale chyba zrozumiałe, że mało kto godzi się na takie warunki. Nawet jeśli widzą swoje dziecko znacznie rzadziej. Tematy rozpływają się w otaczającym nas gorącym powietrzu. Nic już nie jest ważne na tym ciepłym piasku oprócz mojego śmiechu i dobrej zabawy. A kiedy ostatnie ziarenka spadają z Twoje policzka, Ty postanawiasz mnie pocałować. Nie jestem aż tak zdziwiona, bo już po tym jak na mnie patrzyłeś później, zorientowałam się, że wcale nie żartowałeś, tylko naprawdę zauważyłeś moje walory. Chłopcy nie pachną tak ślicznie jak dziewczyny. U kobiet nawet pot nie jest tak kąśliwy i rażący. Ale okazuje się, że to nie jest aż takie ważne, a nawet bardziej podniecające. U was można czuć lekki meszek, który wyrasta wam po całym dniu niegolenia. Twój jest delikatniejszy niż Mylesa, niemalże wcale go nie czuć, co jest dobre. Podoba mi się ten pocałunek w słońcu, ale pamiętam, że zaraz ktoś może nas tu nakryć, więc powoli odsuwam się od Ciebie. Ale nie uciekam wzrokiem, nie uciekam sama, nie chichoczę głupio i nie mrugam flirciarsko. Mam wrażenie, że nie wiesz na co się porywasz i nie miałeś turbanu, który uchroniłby Cię przed udarem i głupimi pomysłami. - Terry - mówię z dziwnym uśmiechem. - Nie wiesz co robisz - stwierdzam, bo przecież takich rzeczy są poważne konsekwencje. Szczególnie ze mną. Dotykam swoich ust i przypominam sobie, że Holden dokładnie tak samo ograbił mnie z pierwszego pocałunku. Przez chwilę rzucam Ci jakieś karcące spojrzenie, jakby znowu siedział przy mnie różowowłosy chłopak o smaku zupy cebulowej, ale szybko odganiam to wspomnienie. Chyba nigdy Ci o tym nie wspominał, bo nie wiem czy inaczej byś próbował ukraść mi nachalnie pocałunki. Chociażby dlatego, że mogłoby być między wami niezręcznie. Nie jest to jednak moja sprawa, więc postanawiam nie psuć sobie mojego nowego doświadczenia, dzieląc się z Tobą takimi rewelacjami. Jakoś dziwacznie Gryfoni zabierają się do tworzenia bliższych relacji. Zerkam na Ciebie spokojnie, bo w sumie mogłabym uciec obrażona jak już raz zrobiłam, ale wtedy tego gorzko żałowałam, a teraz jestem mądrzejsza o tamto doświadczenie. Może sama to poniekąd sprowokowałam swoim frywolnym zachowaniem i głupiutkimi obietnicami? - Ani po co - mówię, czy pytam, kończąc to wcześniejsze stwierdzenie, że nie wiesz co robisz. Wstaję nagle i wyciągam rękę, żebyś mógł ją złapać. - Chodź, szybko, bo nas ominie - mówię i poganiam Cię nagle, żeby podbiec na wyższą półkę skalną, skąd widok na pustynne zachodzące słońce jest jeszcze lepszy. Może będziesz chciał kiedyś wszystko zwalić na ten romantyczny krajobraz i upał. Ale jeszcze nie wiesz jak podobne są syreny do wil.
Gdybym tylko wiedział, że Mylesa i swoje poważne dziewczyny mierzysz tajemniczą, wysoką miarą, byłbym bardzo zadowolony wiedząc, że zdążyłem wtargnąć do twojej głowy, zostawiając ślad na ustach, nim nawet sprawdziłaś, czy oby na pewno pasuję. Nie podobałaby mi się ta twoja miara i uciekałbym przed jej osądzającym wyrokiem, czując po kościach, że genetycznie odziedziczone uciekanie przed konsekwencjami przyszłości, sypiący się i zakurzony interes generujący straty a nie zyski, czy finalnie matka dająca w genach słabość psychiczną (choć wiem, że ja po niej raczej miałem silną potrzebę bliskości, którą wyładowywałem wraz z każdym ułożeniem głowy na znajomych mi kolanach), zwiastowała marny materiał genetyczny do tworzenia kolejnych pokoleń syren. Poza tym, oczywiście jeszcze o tym nie myślałem, ale ja nie chciałem rodu syren, tylko twórców zmieniaczy czasu. Kręcę głową słysząc, że mężczyźni często odchodzą, to nie prawda. Wiem, że nie jest ani tak, że mężczyźni czy kobiety częściej znikają, robią Ci, którzy mają osobowość do tego skłonną, bez podziału na płcie, wszystko zależy od charakteru. Liczyłem, że ten mój własny jest wystarczająco silny. W jednej chwili jest okropnie dobrze, dostaję to, czego tak teraz bardzo chcę i czuje smak twoich ust. Wcale nie są słone jak woda morska, a ciepłe od słońca i słodkawe. Jesteś teraz dla mnie bardziej kobietą o wschodnich, niż podwodnych, korzeniach. Może w tym tkwił czar tej chwili, w pełnym słońcu skusiłaś mnie nie jako syrena, a bliskowschodnia piękność w wysokim turbanie. Nie wiedziałem, że na początku naszej rozmowy mówiłem tak bardzo poważnie, sugerując, że jestem tobą zainteresowany - Merlinie, rzeczywiście byłem. Sam czułem niemałe zaskoczenie tym, jak łatwo przeskoczyłem murek odgradzający przyjaciół od robienia tego typu głupot, a jak gwałtownie i samoistnie chciałem wyciągnąć ręce po więcej. Miałaś słuszność odsuwając się i przywołując mnie moją ulubioną, skróconą formą mego imienia - już chciałem się zagalopować i nie przestawać zachłannie Cię całować do samego poranka. Ale ty mówisz, że nie wiem co robię. Podnoszę powieki by spojrzeć na ciebie, uważnie marszcząc brwi i słuchając tego, co chcesz mi powiedzieć - i nie podoba mi się opinia, że nie wiem co robię. Wydawało mi się, że wszystko jest banalnie proste, ale ty jesteś poważna i to nie jest dla Ciebie takie, jak dla mnie. Może dlatego rzucasz mi karcące spojrzenie, bo przecież jeszcze nie dałem Ci tych zegarków, tylko sam próbowałem Ci coś skraść. Nie wiedziałem, że z Holdenem tak zbieżnie z tobą postępujemy - gdybym znał tą historię, może chociaż nie próbowałbym tak samo gwałtownie do Ciebie podejść? Z drugiej strony, nie dziwiłoby mnie to podobieństwo, kumplowaliśmy się nie od dziś i najwyraźniej mieliśmy więcej wspólnego, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Uciekasz spod moich ust, rąk, więc opuszczam wciąż lekko oszołomioną głowę, patrząc wprost przed siebie na bezkresne widoki. Więc byłem dziś niegrzeczny. Szkoda, że ty mniej. I tak czuję, że chętnie teraz pocałowałbym Cię jeszcze raz, ale właśnie mnie karcisz jak małego chłopca, więc staram się o tym nie myśleć. - Nie wszystko musi być po coś - mamrocząc pod nosem komentuję, gdy widzę, że wstajesz z piasku, ale moje słowa nie mają znaczenia, bo zadecydowałaś, że zrobiłem to nie wiedząc co, ani po co. Wołasz mnie na jakąś półkę skalną, a ja po prostu idę za tobą. Nie kłócę się, bo wiem, że nie ma potrzeby, żebym tłumaczył Ci, że z tego wszystkiego, na pewno wiedziałem co ja robię - a przynajmniej tak mi się wydawało. Bo skąd miałem wiedzieć, że całując syrenkę, całuje się też zaborczego morskiego stwora, że w istocie, byłaś jak wila. Wtedy przecież musiałbym Cię unikać jak ognia.
Każdy z uczestników wyprawy mógł spodziewać się, że ta przygoda będzie dość dużym wyzwaniem, najwyraźniej jednak nie wszyscy spodziewali się aż takich trudności. @Celine O. O. Lanceley i @Benjy Polumbaum nie poradzili sobie z trudami podróży i po dość ciężkim pierwszym dniu zdecydowali się opuścić grupę i wrócić do Londynu.
Początkowo obawialiście się, że będziecie musieli kontynuować wyprawę w dwójkę lub wrócić do Londynu - na szczęście podczas wędrówki przez pustynie natrafiliście na @Caesar T. Fairwyn i @Dante A. Dear, którzy również zostali pozostawieni przez swoich towarzyszy. Ceasar i Dante decydują się do Was dołączyć - od tego momentu łączycie siły i poruszacie się w zmienionym składzie.
______________________
Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Sob Kwi 07 2018, 13:29, w całości zmieniany 1 raz
Budzę się z suchymi ustami, policzkami, kolanami i chyba nawet oczami. W nocy było mi chłodno i nieprzyjemnie, a teraz budzę się z poczuciem jeszcze większego zmęczenia niż kiedy szłam wieczorem spać. Leniwie uchylam powieki i na początku rozglądam się po zbudowanym przeze mnie schronieniu, przez chwilę szczęśliwie zapominając gdzie jestem. Żyliśmy, nie zamarzliśmy, jesteśmy dalej w tym samym miejscu, więc wygląda na to, że udało nam się przeżyć, a nasze zaklęcia ochronne podziałały jakimś cudem. Obok mnie leży Terry, którego niefrasobliwie obejmowałam w nocy. Muszę przyznać, że na takiej wyprawie dobrze mnie jakieś oparcie, choćby po to, żeby mieć czyjąś rękę owiniętą wokół ramienia. Wciąż śpisz z lekko otwartymi ustami, kiedy rozłączam nas po cichu, podnosząc się z miejsca. Pierwsze w czym się orientuję, to że nie ma naszych "ziomków". Przez chwilę się stresuję, ale widzę, że nie ma ich rzeczy i pewnie zostawili jakąś notkę, że wracają do domu. Niech będzie. Musieli wstać wyjątkowo wcześnie, bo z tego co zauważyłam dopiero świtało. Chyba nie spałam zbyt wielu godzin. Korzystając z tego, że śpisz zdejmuję swój turban. Moje włosy są okropne, materiał z głowy mokry i rozkładam się ze wszystkim na półkach skalnych. Próbuję zarówno umyć włosy, turban, a słońce zajmuje się suszeniem tego. Poszło mi to bardzo żmudnie i na dodatek niezbyt dobrze z ledwo działającym zaklęciem wodnym. Kiedy jestem u schyłku tej czynności widzę w oddali dwie osoby zmierzające w naszą stronę. Szybko wracam na teren obozu, by Ci o tym powiedzieć i widzę, że przynajmniej już nie śpisz. - Dzień dobry - Witam się i zastanawiam, czy może nie pomyślałeś, że też Cię zostawiłam. - Wygląda na to, że nasi znajomi uciekli - zauważyłam i wychylam się spoza skały, by sprawdzić gdzie majaczą dwie sylwetki. - Ktoś idzie w naszą stronę - dodaję i biorę do ręki jakieś jedzenie od Puchonki, którego nam zostało trochę z wczoraj i właśnie je jako tako podgrzałeś. Zjedliśmy je razem, chociaż miałam wrażenie, że chyba coś jest nie tak, z pewnością nie spodziewałam się co nam dziś zgotuje dzień. Odległe sylwetki przyszły do nas i jak dobrzy ludzie, poczęstowaliśmy ich jedzeniem. Okazało się, że oni również stracili swoich towarzyszy, więc mniej lub bardziej chętnie postanowiliśmy iść dalej razem.* Jednak szybko odłączyłam się od grupy i postanowiłam iść oddzielnie. Jedzenie Celiny najwyraźniej było zatrute! Wszyscy dostaliśmy takich samych, żenujących symptomów, ale ja jako jedyna byłam dziewczyną. Więc szybko odłączyłam się od grupy, idąc równolegle z nimi, ale jednak samotnie. Dzięki temu mniej męczył mnie tak fakt, że wokół nie ma kompletnie miejsca na ukradkowe kucnięcie przy gołych skałach. Cóż, teren z pewnością nie sprzyjał naszej przypadłości, nie miałam pojęcia jak trójka chłopców dała radę iść dalej łącznie. Może już olali sprawę i po prostu odwracali się tyłem, kiedy jeden musiał iść za potrzebą? Lecz nawet te zabawne sceny w mojej głowie, nie sprawiają, że się rozweselam. W umówione miejsce przyszłam niebywale spóźniona. Chciało mi się płakać z ulgi, widząc w końcu znajome twarze. Siadam z impetem, zmęczona na piasku. Już nie muszę chodzić po "krzakach", mój organizm oddał z siebie wszystko co tylko możliwe, dlatego jestem wycieńczona. A kiedy zdejmuje moje wygodne, rzemykowe sandałki, okazały się być nie tak wygodne jak myślałam. Na nogach mam mnóstwo paskudnych docisków, a kiedy wyjmuje eliksir leczniczy, by go wziąć, odkrywam, że jeden zgubiłam. Coś czuję, że z takim pasmem porażek nie zostanę tu na długo. - Jak się wam szło? Coś ciekawego znaleźliście? - pytam, czołgając się pod jakiś skrawek cienia. - Terry, polejesz mi kark wodą. Chyba sobie spaliłam i tak - proszę Gryfona, podając mu moją wodę, jakby nie chciało Ci się rzucać mozolnie zaklęcia.
*Nie odpisaliście mi w relkach, więc piszę ogólniki i skupiam się na sobie!
Wszechobecna żółć i piasek sprawiały, że chciało mi się rzygać; niezłomnie podążałem jednak przed siebie z gryfońskim towarzyszem. Sam nie wiedziałem co tak bardzo motywuje mnie do ciągłego kontynuowania poszukiwań; presja, przeogromna przygniatająca presja sprawiała, że nie mogłem spać w nocy zastanawiając nad tym, gdzie dotrzemy i czy uda się odnaleźć artefakt. Pół nocy spędziłem studiując mapę, którą ukradkiem powinąłem z opuszczonej chatki; w normalnych warunkach najprawdopodobniej nie odważyłbym się na coś takiego, ale pustynia i trudne warunki wyzwalały we mnie drugą nieznaną naturę, tą którą sam nie zdążyłem jeszcze odkryć. Krótka drzemka przyniosła ze sobą marzenia o zimnym Hogwadzkim lochu, którego będąc w Anglii szczerze nienawidziłem; obiecywałem sobie, że jeśli przyjdzie mi pracować w szkole (a to było wysoce prawdopodobne), to nigdy nie dam się tam zamknąć w tym momencie mogłem przebywać tam i do końca życia. Miłą odmianą dla piachu, słońca i ewentualnych skorpionów okazali się żywi ludzie, inni uczniowie Hogwartu, którzy tak jak ja i mój towarzysz poszukiwali tajemniczych przedmiotów - pierwszy raz poczułem tak wielką sympatię do ludzi, naprawdę. Przetarłem gdy już doszliśmy do miejsca ich spoczynku, starłem pot z czoła. Dalej podążaliśmy wspólnie, praktycznie w ciszy - ja sam raczej zawsze mówiłem rzadko i chociaż znałem swoich nowych towarzyszy to wszystkie te przyjemne okoliczności przyrody, dawały mi w dupę tak bardzo, że szybko straciłem ochotę na pogawędki. Pomimo bólu brzucha i sraczki podążaliśmy dzielnie przez górki i kamienie - rozumiałem, że Mel dopadła ta sama przypadłość co nas wszystkich dlatego nie miałem zamiaru namawiać ją na bliższe dołączenie do naszej trój osobowej, męskiej grupki. W przerwach na kupę rozglądałem się na boki, dokładnie zapoznając z terenem i wyszukując miejsc kluczy pomagających odnaleźć miejsce zaznaczone na mapce; totalnie nie wiedziałem jednak, gdzie jestem, jednocześnie czułem jakąś odpowiedzialność za grupę - przecież byłem z ich najstarszy i głupio by było, gdybym sprowadził nas wszystkich na manowce. Gdy brzuch przestał boleć, a sytuacja żołądkowa uspokoiła na tyle, że nie musiałem co pół godziny szukać odpowiedniego miejsca na pustyni-kuwecie, odszedłem od towarzyszy z mapą; chciałem pokazać jaki to jestem super, fantastyczny w kartografii. To zaprowadziło mnie jednak na totalne manowce, bo po drodze zgubiłem mapę (no wiatr zawiał, co ja mogę na to poradzić). Skruszony wróciłem do swej grupy i powiedziałem. - Mapę mi zwiało - nie owijałem w bawełnę, bo wiedziałem, że to nie ma sensu, a moi współwędrowcy będą zdenerwowani czy zacznę kłamać, czy nie - Ale spokojnie, wszystko pod kontrolą - przełknąłem ślinę i kontynuowałem uspokajająco - Pamiętam każdy szczegół i damy sobie bez niej radę - miałem nadzieje, że uwierzą mi na słowo i nie będą bardzo znęcać, bo i tak było mi głupio, jak cholera, jednocześnie coś w głowie podpowiadało, że nie pamiętam tego tak dobrze, jak mi się wydaje i jeśli nie znajdziemy mapy to jesteśmy w dupie. Za cel postawiłem sobie naprawienie własnych błędów i kiedy koledzy odpoczywali, ja zrezygnowałem z regeneracji sił i łaziłem w poszukiwaniu mapy. Los był łaskawy, bo nie minęło pół godziny, a już trzymałem w dłoni ten sam pergamin. - Dobra, znalazłem, możemy iść dalej - rzuciłem zadowolony, spoglądając na ich grupkę i czekając na reakcje.
DZIEŃ: 2
STAN ZDROWIA: ★ ★ EKWIPUNEK: mapa, eliksir wiggenowy x2
Podniosłem leniwie jedną powiekę, by zlustrować jedynie, jak Meluzyna znów wymyka się spod moich ramion, a jednak nie podniosłem nawet ręki by ją przywołać do siebie. Leżałem tak długimi minutami, szukając powrotu do snu, nie ruszając się próbowałem odeprzeć od siebie przykrą świadomość, że nadal tkwię na tej, ponownie rozgrzanej, opustoszałej pustyni. Przebijające się promienie słoneczne przez dziurawy dach naszego schronienia, padające wprost na moją twarz, skutecznie zmusiły mnie do zmienia pozycji, a przy tym, ostatecznego rozbudzenia. Melu była pochłonięta przygotowywaniem się do dalszej wycieczki, ja zaś byłem tak głodny, że nim odezwałem się w ogóle do Krukonki, rzuciłem się na resztki żarcia, które zostawiła Celine. Jej nie widziałem, tak samo jak tego Ślizgona. Może postanowili w dwójkę zdobyć przedmiot? A może po prostu mieli dość? Ja jeszcze nie zdążyłem się niczym zmęczyć, nie zdążyłem nawet poczuć rozczarowania długim poszukiwaniem, dla mnie jeszcze było atrakcyjnie. - Nie byli zbyt przydatni - zauważam, komentując nieobecność naszych znajomych. Kiedy jednak Melu wspomina o nadciągających nowych twarzach, od razu się rozbudzam, szybko wyglądając za nowymi. Tak naprawdę bardzo mi to odpowiada, bo mam wrażenie, że w dwójkę zaraz moglibyśmy być zmuszeni do tego, aby wrócić do Wielkiej Brytanii, tak nasze szanse były choć odrobinę większe. - Wasze ziomki też spieprzyły do Anglii? - Pytam widząc, że są tylko w dwójkę. Kojarzę ich oczywiście z Doliny, jeden z nich pewnie nawet gdzieś tam parę razy kręcił się po moim domu. Nie było zbyt długiego czasu na przyjazne pogawędki, bo bardzo szybko dotarło do mnie, że Celina jest fatalną kucharką, która zostawiając nam swoje żarcie, prawdopodobnie chciała nas otruć (a jednak, pewnie idzie przez pustynie samotnie, próbując nas wyprzedzić!). Mój brzuch wydaje dziwne dźwięki, to też Celinowe żarcie chce go szybko opuścić. Jest cholernie żenująco, bo skalne półki wydają się być najgorszym kiblem w jakim miałem okazję być, a jestem pewien, że w moim domu pełnym chłopów i zapracowanej Tildy (która próbowała też wyglądać jak chłopak), średnio często latały zaklęcia sprzątające. Właściwie najgorsze w tym było to, że wieczór wcześniej całowałem się z Meluzyną na piasku, a teraz na zmianę biegaliśmy w te wydmy ze sraczką. Życie w pigułce! Przerabialiśmy wszystko, po podróży mogliśmy śmiało od razu wziąć ślub - przecież właśnie miały przestać dla nas istnieć jakiekolwiek tajemnice, bo pustynia dosłownie obdzierała z intymności. Oczywiście już nie miałem w głowie pocałunków, romantyzm bardzo silnie ze mnie odfrunął, myślałem tylko o tym, że jeśli nie umrę z odwodnienia, to pewnie z bólu brzucha. W czasie moich wycieczek, gdy załatwiałem się po kątach, znalazłem skrzynkę, która wyglądała super magicznie i już liczyłem, że znajdę równie świetną mapę co Fairwyn (który wzbudzał w nas pełną gamę emocji raz mówiąc, że gubi mapę, a raz ją znajdując), a jednak moja nadzieja opadła, gdy okazało się, że jest pusta. Bogom dzięki, że jeszcze miałem siłę co jakiś czas otwierać usta, żeby powiedzieć cokolwiek. - Szło się świetnie, zostawiliśmy pustynię bardziej zasraną niż psy trawniki w Dolinie - komentuję gdzieś tam później na pytanie Meluzyny, która wraca po odłączeniu się od nas. Czuję się jak trup, więc mówię to wyjątkowo niemrawym głosem. Cała wczorajsza energia uciekła wraz z tamtym zachodem słońca. Mimo tych porażek ładnie wychodzi mi zaklęcie aquamenti, którym nie tylko polewam plecy Mel, ale korzystając z chwili, że działa, trochę próbuję się w nim umyć i przy okazji zmyć z siebie żenadę tego dnia.
Wszystko mogło być takie piękne! Było nas czworo - zgrana, fajna ekipka. A co z tego ostatecznie wyszło? Że te dwa b ę c w a ł y Dantego i Caesara opuściły, by sobie ze smakiem jeść krwistego steka z lampką wina i podśmiewać się z Drużyny Kamienia, która niemal umiera na wielkich pustyniach Egiptu. Każda taka myśl pozostawiała w głowie Dantego niemiłe uczucie goryczy, a może nawet zazdrości? Bowiem przecież Dear miał ze sobą tylko jakieś suchą wołowinę i taki prowiant, który ma długo być zdatny do spożycia, a nie smaczny. Przez pewien czas Gryfon szedł już całkowicie zawładnięty myślą o wyjeździe, zrezygnowaniu z tej pięknej, acz okrutnej wyprawy. Co mieli ze sobą począć? Było ich tylko dwoje, przeciwko nie wiadomo co. W każdej chwili mogły na nich wyskoczyć mantykory, stado sfinksów, o ile w ogóle te trzymały się kiedykolwiek w grupach. Trzeba było przyznać, że Magiczne Stworzenia to nie jest jego mocna strona. Wszystko się zmieniło, gdy w oddali zauważyli innych uczestników wyprawy, którzy o dziwo także zostali opuszczeni przez połowę kompanii. Dante odetchnął z ulgą, skupiając swój wzrok na przybyszach, zaś gdy się już spotkaliśmy i zaczęliśmy dialog, jak prawdziwi towarzysze z krwi i kości, tak nagle dostaliśmy ofertę skosztowania ich jedzenia. Gryfon przyglądał się prowiantowi, który wyglądał dużo smaczniej niż to, co trzymał w plecaku. Bez żadnych oporów "poczęstował" się i zignorował dziwny posmak. Liczył się fakt, że nie smakowało to jak przesolona wołowina, którą ledwo się żuło. Na pytanie chłopaka z drugiej drużyny (choć w sumie teraz byli już w tej samej), Dante pokiwał tylko głową, przełykając kąski. Nie wiedział wtedy jeszcze jakie konsekwencje przyniesie mu ranek. Po przyglądnięciu się Gryfonowi i Krukonce uważniej, Dante potrafił ich sobie nawet przypomnieć w odległych wspomnieniach ludzi z korytarza i tak dalej. Chwilowo był tak zamyślony, że mógł nawet doskonale tą dwójkę znać, to i tak zareagował, jakby widział ich po raz pierwszy. I'm sorry, jedzenie jest wyższym priorytetem niż relacje z innymi ludźmi. Mimo, że nie zważał praktycznie na nic, tak też po kilkudziesięciu minutach dotarło do niego, że jednak solona wołowinka była lepszym wyborem. Jego brzuch rozpoczął własną rewolucję i chciał za wszelką cenę wyrzucić z żołądka pyszne jedzenie, jakie otrzymał. Dante, już osłabiony po ostatnim udarze, nie chciał ryzykować - po prostu sięgnął po przedostatni eliksir jaki posiadał i wypił go ciurkiem, dając brzuszkowi ukojenie. O ile faktycznie je dostanie. Czuł się trochę niekomfortowo, co chwile chodzić w ustronne miejsce i oddawać się rytuałowi starożytnych Egipcjan, oddając bogom strawione cuda natury, lecz po kilku godzinach zdołał przywyknąć do tego. Gdy w końcu, po nieustannej ciszy, jaka zaległa między nimi wszystkimi, Thìdley się odezwał, Dante parsknął śmiechem, wiedząc jak bardzo prawdziwe było to stwierdzenie. W tej chwili ponownie pomyślał o byłych koleżkach, którzy powinni być z nimi. Po raz setny przeklinał ich w myślach, obiecując sobie, że gdyby zapamiętał chociażby ich twarze, to w Hogwarcie dałby po stokroć gorszą karę i jednej osobie i drugiej niż to, co miał teraz Dante, Caesar, Melucośtam i Thìdley. Po drodze, wciąż czując ból brzucha, wypił ostatni eliksir, jaki posiadał. Wiedział, że to marnotrawstwo, nie sądził jednak, że długo się tu zabawi. Zanim w ogóle dotrą na jakiś sensowniejszy trop, on będzie już ledwo żywy. Taki to już jego los. Idąc ponownie w miejsce, w którym mógł spokojnie oddać w ofierze swoje dary, nie pomyślał, że jego ołtarzem może być jakieś terytorium zasranych zwierząt i akurat Dante wszedł w sidła, które nie zostały założone dla niego, tylko dla jakiś ptaków, czy chuj go tam wie. Ważne było to, że znowu upadł na tą jebaną kostkę, którą zwichnął sobie niedawno, po drodze jeszcze upadając na kość ogonową i tak dalej. Ostatecznie czuł, że cała dolna partia ciała cholernie go boli, tak samo jak zgubił całą zawartość kieszeń. Została mu tylko różdżka, zgubił zaś puste fiolki po eliksirach. W tamtym momencie poczuł równocześnie gorycz i rozbawienie. Najwidoczniej Bogom nie spodobała się jego ofiara.
Raz radość, raz smutek. Cezar sprawia, że nie możemy się nudzić, rzucając swoją mapą na prawo i lewo. - Po prostu... pilnuj jej - komentuję niemrawo, kiedy w końcu wraca. Odczuwam ulgę połączoną z piekielnym zmęczeniem, więc nawet nie miałabym siły długo denerwować się na chłopaka, nawet jeśli bardzo bym chciała. Śmieję się trochę niemrawo z żartu Terry'ego, odświeżam się tyle ile mogę razem z nim. Szkoda, że dziś nie wpadliśmy na pomysł, by budować tak solidne schronienie jak pierwszego dnia. Wyjątkowo zmęczeni musieliśmy zrobić sobie zbyt prowizoryczne obozowisko, akurat dzisiaj. Kiedy burza piaskowa zaskoczyła nas w nocy. Tulę się do Thìdley'a, nie tyle w geście romantycznych uniesień (do których mam już teraz jak stąd do kosmosu), a raczej w poszukiwaniu opieki i ochrony w trakcie tej tragicznej nocy. Prawie nie śpię, bo przecież jak można spokojnie odpocząć, kiedy zostajemy niemalże wielką, góra piachu Chyba nasze czary tej nocy kompletnie nie działały. Budzimy się zmęczeni (czy my w ogóle spaliśmy?), zakopani jak krety na kretowisku i na dodatek nie możemy znaleźć większości jedzenia. Siedzę zmarnowana na jakiejś górze paskudnego, suchego, najgorszego na świecie proszku - piasku, który od dziś będzie chyba moją zmorą. Próbuję wygrzebać go ze swoich ubrań, turbanu, spod paznokci, a nawet z brwi. Jednak moja walka z żywiołem nic nie daje, więc idę pomagać moim chłopcom w poszukiwaniu zasypanych rzeczy. Szybko jednak musimy uciekać z naszego felernego miejsca do spania. Głodni, zmęczeni, bardzo bezużyteczni w całym tym poszukiwaniu przedmiotów. Idziemy i idziemy, a ja mam bardzo dość wszystkiego i nie chce mi się iść z wami, stwierdzam, że musimy przeszukać też inne drogi. Niestety po raz kolejny jest to tragiczny pomysł. Naprawdę, nie wiem co mi strzeliło do głowy, że wybrałam się na samotny spacer po raz kolejny, wiedząc, że moje sandałki narobiły mi odciski. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Nic nie znajduję i moje stopy są w jeszcze gorszym stanie niż były, a kiedy wracam do chłopców jestem na skraju wycieńczenia. Już powoli planuję się poddać, ale wtedy przychodzi @Caesar T. Fairwyn, który użycza mi jeden swój eliksir wiggenowy. Przyjmuję pomoc i biorę od niego napój. Zanim odchodzisz łapię Cię za rękę i uśmiecham się na tyle uprzejmie, na ile pozwala mi moje wycieńczenie. Nigdy nie byliśmy specjalnie blisko, ale dziś bardzo doceniam Twój spokój (nawet kiedy gubisz mapy) i pomoc. - Kochany jesteś, naprawdę dobry z Ciebie chłopak- mówię z wdzięcznością, ściskam Twoją dłoń i biorę siadam, zabieram się na piasku. Wam zostawiam robienie nowego schronienia, a ja próbuję rozdzielić jedzenie, które na zostało na w miarę równe porcje. Kiedy kończę robotę szukam wzrokiem Terry'ego. Czuję się bezużyteczna jak nigdy i potrzebuję pocieszenia, więc wyciągam ręce, żeby mnie pocieszył. Taka dziś ze mnie niezależna kobieta, który szuka tylko pomocy u męskich kompanów.
Pustynna pogoda dobiła nas od razu na dzień dobry. Nagła i uciążliwa burza niosąca za sobą tabuny piachu, które nie tylko pogrzebały jedzenie (może to i lepiej jeśli znów miałoby być takie jak to ostatnio), ale i sprawiły, że każdy ruch ubrania na ciele, był jak mała piaskowa tarka. Miałem piach w oczach, włosach, gaciach, wszędzie. Czułem się od razu fatalnie, dlatego uznałem, że może to jest ten moment, w którym powinienem napić się trochę eliksiru, jeśli chcę jakoś funkcjonować tego dnia. To był najwyraźniej doskonały wybór, bo zaraz po przebudzeniu zauważyłem, że być może trafionym pomysłem, będzie pójść w stronę wydm, gdzie były największe zakłócenia pogodowe. Początkowo wydawało się, że naprawdę trafiliśmy na odpowiednią ścieżkę. Było coraz dziwniej, a okolica pokrywała się z tym, co widzieliśmy na Cezarowej mapie. Już tam sobie klaskałam, ogłaszałem się w myślach podróżnikiem na miarę Scamandera, ale wszystko szlag trafił, gdy okazało się, że oczywiście trafiliśmy na przedmiot, który zupełnie nie mógł być tym, co opisywał w swoich artykułach Tropiciel. - Jak my tu mamy cokolwiek znaleźć dzięki mapie, przecież tu wszystko wygląda tak samo - zauważam, uskarżając się na to, że trafiliśmy w ślepy zaułek. Nie poddawałem w wątpliwość przydatności posiadania czegoś takiego jak mapa, a raczej tego, że jak na pustyni można niby sensownie oznaczyć cokolwiek? Wyglądało na to, że zajmie nam jeszcze sporo czasu, nim w ogóle ją poprawnie odczytamy. Resztę dnia miałem mniej entuzjazmu. Może dlatego nie powstrzymałem Meluzyny, która postanowiła w swoich potwornie niewygodnych butach, pójść czegoś szukać, aby znów wrócić z tylko jeszcze bardziej bolącymi stopami? Może też sądziła, że tam jest przedmiot? Chyba wszyscy zaczynaliśmy dostawać fatamorgany, gdy jak idioci pałętaliśmy się, wzajemnie (ani nawet własnego rozsądku) nie słuchając. Muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczony, gdy Melu szuka moich ramion, bo przywykłem do tego, że to ja sam pakuję się innym w ręce, niczym kot oczekujący głaskania. Wiem więc chyba doskonale, czego się oczekuje w takich momentach, dlatego widząc jej wyciągnięte dłonie, przytulam ją nie za mocno, by nie drażnić dodatkowo naszych słonecznych poparzeń. Wolną ręką leciutko gładzę ją po drobnych plecach, a na rozgrzanym czole, tuż pod ciężkim turbanem, składając krótki, dodający otuchy, ot przyjacielski pocałunek. Jest małą, delikatną syrenką, żadnym morskim, złowrogim stworem.
DZIEŃ: 3
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: -
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Trudne warunki dają w dupę nam wszystkim; boję się tego co będzie jutro, Egipt okazał się niebezpieczny, zbyt niebezpieczny i chociaż wiedziałem, że będzie trudno, to nie wiedziałem, że aż tak bardzo. Od słońca boli mnie głowa, a kolejna burza piaskowa prawie całkowicie niszczy nasze zapasy i obozowisko. Piasek mam wszędzie - w ustach, w nosie, w uszach od czasu do czasu, gdy zawieje wiatr trochę piasku wpada mi w oczy, podrażniając i utrudniając widoczność, pluje sobie w brodę, bo powinienem wziąć jakieś gogle, cokolwiek co ukryłoby oczy przed piaskiem, ale jak się okazuje, nie jestem na tą podróż zbyt dobrze przygotowany - tak jak i moi towarzysze zresztą. Każdy z nas popełnia głupie błędy, prawię gubię mapę, Dante atakują zwierzęta, a Melusine znów odłącza się od naszej grupy i znów rani stopy, przez chwilę wydaje mi się nawet, że może lepiej by było gdyby szła na bosaka albo gdyby któryś z nas wziął ją na barana, bo nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek rany - wszystkie zapasy eliksirów uzdrawiających się skończyły i jeśli znów coś nam się stanie, będziemy musieli się poddać. Próbuje wyprowadzić moich ludzi na przód, idziemy więc w całkowicie inną stronę i chociaż okolica wydaje się być podobna do tej z mapy, do teren jest zdecydowanie trudniejszy - kamienie są śliskie, potykam się i mocno tłucze kolana, bo na nie padam. - Pierdolone kamienie - rzucam głośno i orientuje się, że moi towarzysze pierwszy raz słyszą przekleństwo z mej strony, nigdy nie czułem takiej frustracji, nigdy nie byłem tak wkurwiony, a tutejsza sytuacja wyzwala we mnie te złe cechy. Boli, cholernie boli, a ja nie mogę chodzić, wypijam więc ostatnią butelkę swego eliksiru zaczynam czuć strach, bo nie wiem co z tego wszystkiego wyniknie. - Mam nadzieje, że następne wakacje szkoła zorganizuje gdzieś na Alasce albo Syberii, bo mam serdecznie dość słońca i piasku na najbliższe cztery lata.
W sytuacji, gdy jedno z was odpadnie, a dzień zostanie rozegrany - osoba, która przeżyła rzuca ostatnim narratorem. Następnie rozgrywa dzień zgodnie z jego treścią, pod koniec dodając, że także powróciła do Londynu. Tylko postacie, które zdobędą przedmiot, odpadną w wyniku ran lub zakończą wątek w powyżej wymieniony sposób, będą mogły otrzymać punkty kuferkowe za wyprawę.
Ja też mam szczerą nadzieję w tej chwili, że następne nasze poszukiwania będą na Alasce. Już mam dość tych piasków, suszy, kamieni i naszych idiotycznych decyzji. Nic, kompletnie nic się nie dzieje ciekawego w naszej wyprawie. Nic nie znajdujemy, nawet najmniejszej wskazówki nie dostajemy. Ciężkie życie. Idziemy zmęczeni spać, a budzimy się bez Dantego. Kolejna osoba nas opuściła, a ja zostaję z dwójką moich dobrych znajomych z Doliny. Jednak o ile poprzednie dni były tragiczne, o tyle ten był chyba jeszcze gorszy. Bo oto kompletnie nic nie znajdujemy i na dodatek na naszej trasie nie ma ani trochę cienia. Każdy z nas dostaje poparzeń słonecznych, a ja w pewnym momencie mdleję niespodziewanie. Chłopcy cucą mnie w pośpiechu i z pewnością zajmują się mną bardzo skrzętnie, bo w końcu otwieram oczy i budzę się zmęczona. - Wyglądacie okropnie - mówię kiedy widzę ich czerwone buzie, schodzącą skórę, a nawet krew zaschnięta na tych nieopacznie rozdrapanych poparzeniach. - Podajcie mi jakiś rondelek, czy miskę - mówię i z trudem wyjmuję ze swojego plecaczka rośliny, które zebrałam podczas moich szalonych wędrówek w drapiących sandałkach. Rozgniatam je, macham różdżką nad miską, dolewam trochę wody z zaklęcia, które wyszło za którymś razem. Zmuszam najpierw Terry'ego, żeby usiadł przede mną, a ja nakładam żółtą maź na jego odkryta skórę, która miała styczność ze słońcem. Delikatnie i troskliwie, by nic nie podrażnić jeszcze bardziej. Potem to samo robię z Cezarem, a na koniec Terry pomaga mi z moimi ranami. Moja wiedza z zielarstwa w końcu się na coś przydała, bo krem, który zrobiłam, chociaż nie wygląda zbyt efektownie, przynosi prawdziwą ulgę dla naszej spalonej skóry. Kiedy mamy ruszyć w dalszą wędrówkę orientuję się, że nie dam już rady chodzić i chyba muszę wrócić do domu. Podejmuję taką decyzję, kiedy upadam w piasek jak wstaję. Moje nogi wyglądają naprawdę tragicznie. - Przepraszam, nie dam już rady chodzić, dziś już totalnie zdarłam stopy - mówię do moich chłopców ze smutną miną. Przecież nie pozwolę się nosić na plecach jak jakiś bagaż podręczny. Z trudemi z pomocą innych, podnoszę się z miejsca. Obejmuję i całuję w policzek Cezara (czy tego chce czy nie, bo czuję między nami bliższą więź po tej nieszczęsnej wyprawie), a potem Terry'ego już trochę bliżej ust, z odrobinę dłuższym uściskiem. Rozpływam się w gorącym pustynnym powietrzu, płynnym ruchem teleportacyjnym.
DZIEŃ: 4
STAN ZDROWIA: EKWIPUNEK: rekawice ochronne (+1 zielarstwo ), -80 galeonów
Kolejnego dnia było oczywiście jeszcze gorzej. Wyprawa zadawała się nie mieć końca, ja już miałem od tego upału jakieś halucynacje. Z resztą, z pozostałymi nie było lepiej. Meluzyna raz mdlała od upału, raz nas leczyła (naprawdę nie wiem czy powinienem wierzyć w jej lekarstwo patrząc na to w jakim stanie była, ale chyba coś tam pomogło). Byłem super jej wdzięczny więc pozostało mi ją ucałować w policzki, bo od teraz skóra piekła mnie nieco mniej. Na tyle mniej, że postanowiłem zebrać trochę żarcia. Pobiegłem gdzieś szukać jedzenia na pustyni, jednak zamiast tego znalazłem nieznane mi zwierzę, które zaczęło mnie gonić. Na szczęście znalazłem palmy, na które się wspiąłem, aby przeczekać tam aż stworzenie sobie pójdzie. Po paru godzinach (gdy Meluzyna sprawdzała, czy jej buty nie przestały czasem obcierać) ja wreszcie zlazłem z drzewa, właściwe z niego spadając i solidnie się obijając. Czułem się paskudnie. Do tego Melu oświadczyła, że wraca do domu. Miałem ochotę głośno wykrzyczeć, że pieprzą mnie te zakłócenia magii i jakieś podejrzane artefakty i też wracam. Ale najwyraźniej postanowiłem udawać, że wszystko jest ok i iść dalej. Ucałowałem smutno Melu na pożegnanie i ruszyłem sam z Cezarem dalej. - Daję nam dzień. - Powiedziałem bardzo optymistycznie, patrząc na to, w jakim byliśmy własnie stanie. Umrzemy tu, jak nic.
Trudy podróży okazały się wystarczająco trudne, żeby wyeliminować jednego z członków waszej grupy. @Caesar T. Fairwyn nie poradził sobie z przeciwnościami losu, przez co został zmuszony do powrotu do Londynu (brak aktywności). @Melusine O. Pennifold również zrezygnowała z powodu odniesionych ran.
Osoba, która przeżyła - @Terrey Thìdley rozgrywa swój dzień, pod koniec dodając, że także powrócił do Londynu.
Wszystko rozegrało się później w mgnieniu oka. Po Meluzynie zniknął i Caesar. Moja samotna wędrówka przez pustynne wydmy była oczywiście skazana na porażkę. Nie dość, że totalnie straciłem motywację, by gdziekolwiek dalej iść, to jeszcze pojawiły się kolejne problemy. Tym razem jednak, nie było przy mnie Melu, która mogłaby pomóc mi uporać się z nowymi ranami, które zyskałem w wyniku godzinnego spaceru w szaleńczym słońcu. Byłem poparzony, zmęczony, odwodniony i czułem, że w pojedynkę i tak nie jestem w stanie zdobyć przedmiotu. Bardzo szybko zadecydowałem, że pora wrócić do Anglii. Odnalazłem tutejszych czarodziei, a następnie skorzystałem z czarodziejskiego środka transportu, który na dobre zabrał mnie od tych spalonych słońcem terenów. Z moich wojaży tyle wyszło, że w posiadaniu będę najwyżej mieć konkretną opaleniznę przywodzącą na myśl bardzo tandetnych mieszkańców Newcastle.