Jaskinia położona jest tuż obok Lodowego Jeziora. Nie łudź się jednak, że możesz do niej po prostu zajrzeć. To miejsce otwiera się tylko raz do roku, w dniu przesilenia zimowego i pozostaje otwarte zaledwie przez kilka następnych dni. Kiedy jednak wejdziesz w pierwszy pokręcony korytarz, pozostaje ci już tylko brnąć do przodu i odnaleźć wyjście lub pozostać wewnątrz na wieki. UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. 2 – udaje Ci się wejść 1, 3, 4, 5, 6 – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu jednej osobie towarzyszącej.
Zbliżał się 21 grudnia – dzień przesilenia zimowego, kiedy to wejście do Lodowej Jaskini stanie otworem dla 8 śmiałków, którzy drwią z ryzyka.
Lodowa Jaskinia nie jest tym, na co wygląda z zewnątrz i nie mów mi, że o tym nie wiedziałeś. Wewnątrz – poza ogromną ilością tuneli – odnajdziesz wiele przejawów pradawnej magii, którą pozostawili po sobie mieszkający tu przed wiekami czarodzieje. Wiedz, że byli wśród nich zarówno ci, którzy pragnęli zjednoczyć się dla wspólnego dobra, jak również tacy, którzy chcieli wyłącznie porażki silniejszych od siebie. Każdy z nich pozostawił po sobie niewyobrażalnie silną magiczną sygnaturę, która przez następne stulecia kształtowała się w coraz to wymyślniejsze pułapki na złodziei, pragnących wyłącznie skarbu, o którym pisano legendy.
Musisz pamiętać, że jesteś tutaj, bo inni stchórzyli, a ty wykazałeś się nieprzeciętną odwagą... albo głupotą. Nawet jeśli zastanawiasz się teraz, dlaczego nie postąpiłeś tak samo, jak oni, jest na to stanowczo za późno. Nie możesz się już wycofać, a jeśli stchórzysz, czekają cię bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Nie jeden czarodziej przekonał się na własnej skórze, że nie warto zadzierać z magią. Czy to nie ironiczne? Teraz jednak musisz uspokoić swoje skołatane nerwy. Rozejrzyj się i odetchnij. Zapomnij na moment o otaczającym cię zewsząd chłodzie. Zapomnij o tchórzach, którzy postanowili spędzić święta w bezpiecznym wnętrzu swoich domów. Odpręż się. Czeka cię długa droga, jeśli nie zamierzasz zostać w mrocznym wnętrzu jaskini. Zanim jednak wsuniesz do środka choćby czubek buta, musisz zapamiętać, że wewnątrz nie jest bezpiecznie, a ty będziesz zdany wyłącznie na siebie. Magia jaskini nie zawaha się, kiedy zostaniesz postawiony przed swoją próbą. Nie oszczędzi cię również, jeśli zawiedziesz. Czy tego chcesz, czy nie, ukaże przed tobą twoje prawdziwe oblicze. Ostatecznie nagrodzi tylko tych, którzy tej nagrody nie pragną. Czy twoje intencje są dostatecznie czyste, byś dotarł na sam koniec i jako jedyny przekonał się czy legendy mówiły prawdę?
Uczestnicy: 1. Eris L. Lynch 2. Melody A. Blackthorne 3. Césaire Weatherly 4. Ash Hawkeye 5. Blaze Ettréval-Revie 6. Angelus Scorpion 7. Bell Rodwick 8. Zachariasz Smirnov
Uwaga! Na tym etapie każdy ma za zadanie napisać dowolnej długości (w granicach zdrowego rozsądku) post fabularny, do 21 grudnia, kiedy to rozpocznie się wyzwanie. Należy też umieścić w poście widoczny numer, który został ci przydzielony. Następnie należy zaczekać na kolejne wskazówki Mistrza Gry.
Biorąc udział w tym evencie automatycznie wyrażasz zgodę na ciężkie ranienie postaci oraz – w przypadku nagłego i samowolnego wycofania się z konkurencji – na niegroźną ingerencję Mistrza Gry w twój dowolny wątek. (Stanowi to karę za wycofanie się z eventu.)
Wyzwanie Lodowej Jaskini odbywa się na obszarze Lodowej Jaskini. Każdy uczestnik biorący udział w evencie ma 3 dni na napisanie posta. W przypadku nie dotrzymania terminu odpada z eventu, a na jego miejsce „wskakuje” nowy uczestnik, który musi liczyć się z konsekwencjami podjętych przez poprzednika decyzji.
Ryzyko od zawsze wiązało się z rozrywką. Ash całe swoje życie nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszelkie zasady tyczące się zdrowego rozsądku do niego nie trafiają i zawsze kieruje się czymś więcej niżeli oczekiwaniami, nie zdając sobie sprawy na co przy okazji liczy. Powykrzywiany kręgosłup moralny z pewnością nie był tutaj jedynym powodem, dla którego w dniu przesilenia zimowego wybrał się do lodowej jaskini. Cały jego udział w tym wyzwaniu zdawał się stawać pod znakiem zapytania. Czy to była jedynie kolejna prowokacja? Kolejna forma zapytania siebie samego do czego tak naprawdę dąży i czego pragnie? Praca w barze go nie satysfakcjonowała, gdyż, nawet jak na fakt, że mówimy o Gospodzie pod świńskim łbem, była zbyt monotonna i przewidywalna, a Hawkeye nie potrafił zbyt długo usiedzieć w miejscu. Bezruch go męczył i wyciskał z niego ostatki chęci do życia. Z jednej strony miał kogoś, o kogo teoretycznie powinien się troszczyć, a z drugiej był zupełnie pozbawiony zahamowań, bo nie wartościował wszystkiego w „poprawny”, społecznie przyjęty sposób. Na ten moment potrzebował zajęcia, aby odciąć się od alkoholu, który znowu wyciągał w jego stronę swoje szponiaste, powykrzywiane łapska, chcąc wciągnąć go pod powierzchnię lodowatej wody i wydusić z niego życie. Czuł wyraźnie, że uzależnienie go zabija. Z dnia na dzień coraz ciężej było mu się opierać, a mimo wielu przeżytych białych gorączek nie potrafił sobie z tym poradzić. Zaczął pić z powodu marazmu i kłopotów, w które wpędzał go hazard, a właściwie jedno wynikało z drugiego. Jeśli nie umierał z nudów to zapewne stawiał na szalę własną godność jako człowieka. Miewał naprawdę dużo szczęścia, ale nawet najlepsi ponoszą porażki. Niejednokrotnie deptano jego człowieczeństwo i Asher jako Belsha musiał wykształcić sobie mechanizm obronny. Szkoda, że tak beznadziejnie patologiczny. Teraz jednak modlił się tylko o to, aby delirium nie postanowiło zaatakować w tej właśnie chwili. Nie pił ani kropli od kilku dni i mimo, że natychmiast odczuł na sobie piętno bezsenności, jeszcze nie odczuwał zaburzeń świadomości, które zdarzały mu się w przeszłości. Można było wręcz twierdzić, że był w bardzo dobrej kondycji, zarówno psychicznej, jak i fizycznej, jednak ile z początkowych założeń okaże się być prawdziwych? Niespodzianki czekały na każdym kroku, dlatego w tym momencie Hawkeye nie zamierzał niczego z góry zakładać. Koncentrował się na zadaniu, które go czekało. Wizja zbliżającego się wyzwania, które najpewniej obnaży światu wszystkie jego słabości sprawiała, że uśmiechał się do siebie niemalże z sadystyczną uciechą. - Dalej, zapijaczona mordo. - ponaglił się, zmuszając nieco zdrętwiałe z chłodu kończyny do ruchu. Nadszedł już ten czas, kiedy to cyfra cztery przylgnęła magicznie do tyłu jego kurtki, a umysł oczyścił się na tyle, aby nie zwaliła mu się na głowę fali zatrważającej paniki. W tym przypadku żadne planowanie nie mogło zdać egzaminu, w końcu stał w obliczu nieznanego, więc w chwili, w której przyszło mu wkraczać do jaskini i odczuwać uderzenie magii po raz pierwszy, zdawał się być dziwacznie wyciszony, ale i gotów na wszystko. Palce zaciskane na różdżce zdawały się, co prawda, nieco nerwowo obracać ją w stronę każdego podejrzanego szmeru, ale nadzieja nieco pomagała mu zapanować nad wszystkimi innymi emocjami. Nadzieja na rywalizację i niebezpieczeństwo, tak często doprowadzająca już niegdyś do autodestrukcji.
Przebywając nad jeziorem, mając odrobinę ciszy, mógł przemyśleć kilka osobistych spraw. Najważniejsze jednak było to, dlaczego brał udział w tej przygodzie, kiedy - dopiero co - rozpoczął pracę w zamku i powinien być skupiony na przygotowaniu naprawdę dobrych zajęć dla wszystkich uczniów oraz studentów. Niewątpliwie większość z nich przejawiała talent w dziedzinie Eliksirów, ale byli też tacy, którzy ledwie potrafili pokroić śledzionę szczura czy poprawnie dodać mózg leniwca. Musiał ich czymś zaskoczyć, ale jednocześnie dać szansę na poprawienie umiejętności, odświeżenie zakurzonej wiedzy. Nie miał większego pojęcia o przerobionym materiale, ale to wszystko dałby radę nadrobić, gdyby tylko wiedział, czego od nich oczekiwać. Jednak wciąż błądził w ciemności rozświetlanej zgubnym płomykiem nadziei nie tylko w kwestii zbliżających się zajęć, ale także wejścia do jaskini. Wyszedłszy z namiotu, poprawił gruby płaszcz podarowany przez Cristinę ponad dwa lata temu, dostrzegając na materiale magicznie wprawioną cyfrę PIĘĆ. A więc to był jego numer, choć w dalszym ciągu nieszczególnie zdawała sobie sprawę z tego, do czego miał służyć. Nie znał się na zaawansowanych zaklęciach i całkiem dobrze sobie radził z brakiem takich wiadomości, chociaż niewątpliwie zastanawiał się nad celem tej wyprawy. Większość uczestników zapewne została zwabiona przez okazję zdobycia jakiegoś skarbu, ale Blaze doskonale wiedział, że to tylko kolejny marketingowy chwyt dla tych wszystkich naiwniaków. Z drugiej strony, co tutaj robili naprawdę młodzi ludzie? Nie wyglądali na dużo młodszych od niego samego, a związku z tym czuł pewnego rodzaju motywację, aby brnąć dalej, chociaż nie miał żadnej pewności, że w trakcie wędrówki napotka którekolwiek z nich. Zapewne musieli podążać swoimi ścieżkami, nie bacząc na pozostałych. Całkowicie logiczne myślenie, jeśli mieliby tylko zbadać wszystkie możliwe zakątki tej jaskini, lecz równie głupie, jeśli chodziło o przetrwanie. Niewątpliwie trzeba było wykazać się jakimś talentem, a jednym w posiadaniu Blaze'a były Eliksiry. I fiolka eliksiru skurczającego. Zaczynał żałować, że nie zaopatrzył się w większą ilość potrzebnych składników, aby mieć jakąś bazę. Wszystko zostało w szkole, czekając na jego upragnione zajęcia z uczniami, gdy już uda mu się wyjść na zewnątrz. Przecież chciał przetrwać. Nie zależało mu na jakiejś nagrodzie, a zaspokojeniu własnej ciekawości, która zapewne w czasach uczniowskich powierzyłaby go pod opiekę Ravenclawu, gdyby miał okazuję uczęszczać do Hogwartu. Ale nie o tym. Starał się zachować spokój. Dłonią zanurzoną w kieszeni płaszcza masował delikatnym ruchem fiolkę eliksiru, natomiast w drugiej obracał różdżkę palcami. Nie był ani trochę podniecony tym wszystkim. Bliżej mu było do słowa przerażony, choć i ono nie oddawało pełni kłębiących się w nim uczuć. Musiał czekać. Wiedział, że zostało mało czasu, ale nie odejdzie, dopóki nie wykona swojego zadania. Nie mógł tak łatwo stchórzyć. I tchórzem nie był, nawet jeśli ogarniały go pewne wątpliwości.
Cały ten czas oczekiwania nie dłużył mu się aż tak bardzo. Anioł mimo iż miał pieniądze, to nigdy nie miał szczęśliwego życia rodzinnego. Nie miał też nigdy żadnych wzorów do naśladowania więc kierował się tym co widział u ojca albo swojej matki. Ojciec wiecznie miewał kochanki w domu. Nawet za życia matki, gdy ją opuścił. Gdy wiec zamieszkał z ojcem to po prostu wdał się w niego i zaczął mu robić na złość. Na zewnątrz buntownik i agresywny, nerwowy bogaty chłopiec, zaś w środku był rozpaczliwie szukającym miłości romantykiem. Bywało jednak często, że dziewczyny które pokochał traktowały go tylko jak przyjaciela, a wiec gościł w swoim łożu wiele dziewcząt do których nic nie czuł, a po prostu musiał zapomnieć o swoich miłostkach i bólu. Dodatkowo zawsze jarało go ryzyko. Kochał ryzykować a adrenalina odkąd skończył piętnaście lat była dla niego niczym narkotyk. Bójki w podziemnych walkach z mugolami, to było to, coś czego szukał. Często wracał z obitą twarzą i szramami po cięciach nożem, ale za to strasznie z siebie dumny idiota. Idąc ttuaj na wyzwanie Lodowej Jaskini nie liczył może na wygraną, wiedział bowiem że nie będzie sam. Chciał jednak znowu zasmakować trochę adrenaliny, miał więc nadzieję że Lana go zrozumie. Nie pisała do niego żadnego listu więc uznał, że jest ok. Czas jaki tu spędził poświęcić na grę na gitarze, relaks i układanie nowych utworów. Miał duży apartament jeśli tym można było nazwać owy namiot. Lepsze warunki niż reszta czarodziejów tutaj będących. Nie stresował się ani trochę. Gdy nadszedł ten konkretny dzień to ubrał się odpowiednio. Ciepłe czarne spodnie, które w magiczny sposób zatrzymywały ciepło, a także obcisłą bluzę, również zatrzymującą ciepło. Wiedział bowiem, że nic nie może mu blokować ciała, a taki np płaszcz mógłby być niewygodny w jaskini pełnej lodu i śniegu. Stanął więc przed jaskinią obok innych wybrańców skinąwszy do nich głową. Przylgnęła do niego magicznie liczba sześć . Patrzył w stronę wejścia do jaskini, tam gdzie patrzyli wszyscy i trzymał w dłoni fiolkę z zakupionym niedawno eliksirem skurczającym. W kieszeni natomiast miał różdżkę z którą w tym momencie nie miał ochoty się rozstać. Czuł, że jest mu wyjątkowo bliska w tym momencie. Czekał co będzie dalej, był gotów na przygodę, jego umysł był czysty, a ciało rozluźnione.
Czy ktoś, kto ma wywalone na wszystko po całości może być butny? Zdaje się, że Giselle przypięła Cezarowi trochę nieodpowiednią łatkę, ale w sumie nie można jej winić, skoro oceniała go na podstawie pierwszego wrażenia, a to z kolei nie mogło być zbyt pozytywne, kiedy niezbyt wylewny Kanadyjczyk przywitał ją uprzejmie, acz chłodno i zamiast raczyć wszystkich naokoło jakimiś miłymi słowami i sypać zabawnymi anegdotkami jak z rękawa, by zadzierzgnąć jakąś znikomą więź z innymi uczestnikami wyzwania, udał się prosto do swojego tymczasowego lokum i właściwie tam spędził większość czasu. Nie potrzebował towarzystwa, czuł się dobrze sam ze sobą. Zostało już zaledwie kilka dni do świąt, a on z uporem maniaka odmawiał wyjazdu do domu. Szwendanie się po lodowych jaskiniach w poszukiwaniu nie wiadomo czego zawsze lepsze od spędzania świąt z rodziną. Czy zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmował? Z pewnością. Inną jednak kwestią było to, że Weatherly nie był w stanie odczuwać strachu zanim jeszcze nie skonfrontował się z czynnikiem stresogennym, co by przecież było bez sensu. Po co wyobrażać sobie nie wiadomo co i nakręcać się na zapas, skoro rzeczywistość zazwyczaj dostarcza czegoś zupełnie innego niż to, co urodziło się w naszej głowie? Właściwie czy Cesaire kiedykolwiek czuł się realnie zagrożony? W jego życiu na porządku dziennym była adrenalina, a praktyki, których się okazjonalnie dopuszczał, ciężko byłoby umieścić pod etykietką „legalne”. Nawet ostatnio, kiedy w trakcie Therii dookoła działo się dosłownie wszystko, łącznie z tym, że został postrzelony przez centaura, a kilka chwil później na jego nogi spadło drzewo, co w oczywisty sposób zakończyło się pogruchotanymi kośćmi, nie czuł strachu. Czuł wściekłość. I chyba właśnie to było zawsze największym motorem jego działań. Gdy wyzwanie w końcu miało się rozpocząć, spakował rzeczy, które uznał za przydatne, chwycił różdżkę i założył płaszcz, na którym zauważył przypisany mu numer trzy, po czym skierował się w miejsce, gdzie gromadziła się reszta zawodników, by czekać na instrukcje Giselle.
Konkurencja miała się zaraz zacząć. Nareszcie, bo przecież ile można czekać. Nużyło ją to. Zawracanie głowy na tydzień przed, jak całość pewnie skończy się, zanim się na dobre rozkręci. Liczyła na jakieś ciekawe zadania - chociaż tyle. Czuła, że będzie mogła się sprawdzić, a to jej się podobało. Lubiła takie rzeczy. Pokonywanie własnych słabości, przekraczanie granic własnego ciała i umysłu, szlifowanie umiejętności... Aż dojdzie do perfekcji. Podobno została oceniona jako najsłabsze ogniwo. Uśmiechnęła się drwiąco na samą myśl. Zdecydowanie nie czuła się najsłabszym ogniwem. Nie zaprzeczała, że ma w sobie całe mnóstwo złości, ale jednocześnie potrafiła nad tym panować, dlatego postrzegała to raczej jako zaletę. Zresztą co oni mogli wiedzieć, tak właściwie? Widziała tych ludzi pierwszy raz na oczy - i nie spodziewała się powtórek. Stanęła przed jaskinią, która miała być miejscem tego testu. Została dosłownie chwila, więc musiała być pewna, że jest gotowa. Strzepnęła płaszcz, żeby dobrze się układał i żeby, Merlinie broń, nie było na nim żadnych paprochów. Sprawdziła, czy przydzielony jej numer - dumna jedynka - był dobrze widoczny. Różdżka - jest. Sztylecik ukryty w cholewie buta, a drugi przy pasku spódnicy - są. Eliksir zmniejszający, który kazali im przynieść - jest. No, była gotowa zmierzyć się z tym, co dla nich przygotowali.
Jak to mówią mugole, bez ryzyka nie ma zabawy. Nie było tajemnicą, że dziewczyna lubiła żyć na skraju, ale czy konkurowanie z dorosłymi już czarodziejami nie zakrawało po prostu na głupotę? Cokolwiek ją tu przyciągnęło w dzień przesilenia zimowego - zbyt wysokie ambicje, potrzeba adrenaliny buzującej we krwi, perspektywa nagrody, a może po prostu zwykła krukońska ciekawość - było na tyle silne, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. Zdawała sobie sprawę, że jaskinia nie daje taryfy ulgowej i po pięciu minutach może skończyć ze złamaną nogą, ale po co miała sobie łamać głowę nad dziwactwami czekającymi na śmiałków? Ufała swoim umiejętnościom i rozumowi, a jedyne co było jej potrzebne to szczypta szczęścia. Melody miała dużo czasu, aby przemyśleć, co w ogóle tu robi, zamiast, tak jak grono jej rówieśników, cieszyć się świętami w Hogwarcie. Nie rozumiała samej siebie. Z drugiej strony, głos jej rodzicielki wyraźnie dopingował ją w jej umyśle. Matka zawsze oczekiwała od niej ustawiania wysoko poprzeczki i tak Mel najwyraźniej pozostało, nawet kiedy nie była już pod presją kobiety. Wyczołgała się z niewygodnego namiotu z kostką moro na plecach. Stwierdziła, że ten mały plecaczek będzie poręczniejszy niż torba. Wrzuciła do środka wszystko, co myślała, że może jej się przydać w jaskini, a różdżka, do której zdążyła się już dosyć mocno przywiązać, powędrowała do kieszeni, aby Krukonka nie miała problemu z jej wydobyciem w razie niebezpieczeństwa. Nadszedł ten czas. Duża cyfra DWA przylgnęła do wierzchu jej ubrania. Blackthorne rozejrzała się po twarzach innych śmiałków - miała nadzieję, że jej twarz wyraża równie stoicki spokój. Czuła charakterystyczny uścisk w okolicach żołądka, który świadczył o tym, że jej ciało zaczynały przejmować nerwy. Ale to było dobre uczucie. Wiedziała, że opuści ją zaraz po rozpoczęciu się wyzwania, zostawiając miejsce chłodnej logice i umiejętności kalkulacji. To było po prostu oczekiwanie. Oczekiwanie na niewiadome.
Te parę dni, które musiała tutaj spędzić minęły dość nudno. Wcale nie pomagało oczekiwanie na wielką przygodę, sam fakt, że wiedziała, że już, już za chwilę się ona rozpocznie... większość czasu spędzała na pstrykaniu fotek wszystkim i wszystkiemu. Całe szczęście, że jej magiczny aparat miał nieskończoną pojemność, bo w tych mugolskich urządzeniach już dawno zabrakłoby pamięci. W swoim super wypasionym namiocie znalazła parę płyt. Co prawda muzyką specjalnie się nie interesowała, ale zawsze milej było czegoś posłuchać, niż siedzieć w ciszy... i właściwie, wsłuchiwać się w niepokojące dźwięki, jakie czasem dobiegały gdzieś z okolic lodowej jaskini. Potem pojawiła się też Melody i Bell bardzo się ucieszyła, chociaż szybko okazało się, że wcale nie miały spędzić dużo czasu razem. Nadszedł w końcu czas, kiedy przygoda miała się rozpocząć. Bell, oczywiście, wciąż nie mogła się doczekać i nawet kiedy stała przed wejściem chciała wejść do środka jak najszybciej. Wciąż chyba nie docierało do niej, że w środku może być, albo raczej na pewno będzie, niebezpiecznie i, że nie jest to po prostu szkolna zabawa, nadzorowana przez nauczycieli. Na krukonki szyi wisiał oczywiście aparat, a w kieszeni miała różdżkę i eliksir, który wcześniej zakupiła. I nic więcej. Nie miała w sumie pomysłu, co miałaby jeszcze ze sobą zabrać, bo jako czarodziej od urodzenia twierdziła, że różdżka można zrobić wszystko. Tylko nie zdjęcia. Po to właśnie był aparat. Do jej ciepłej szaty przyklejony był numer siedem, co według Bell, nadawało temu charakteru rywalizacji. Czy będą obserwowani z góry? Czy ktoś będzie im kibicował? Wciąż się nad tym zastanawiała i czuła się, jakby cofnęła się parę lat w przeszłość i tym razem to ona miała startować w Turniej Trójmagicznym, a nie Effie...
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Pon Gru 22 2014, 00:48, w całości zmieniany 1 raz
Kiedy nadeszła wreszcie pora otwarcia bram, nikt się tego nie spodziewał. Było to nawet zabawne, bo czekali tam przecież od dobrych kilku dni. Każdych z nich, włącznie z Giselle, oczekiwał czegoś spektakularnego. Rozczarowali się jednak. Nie było żadnych fajerwerków, złowieszczych odgłosów, huku, pisku, efektów świetlnych… W którymś momencie blokujący wejście lód ni stąd, ni zowąd przemienił się w wodę i ściekł w ciszy w głąb lodowego korytarza. Giselle nieomal przegapiła tę scenę w ciemności, jaka nastała wraz z późną porą. Na szczęście miała kilku przydatnych członków ekipy, a któryś z nich puknął ją w ramię. - Szefowo… – stęknął. Giselle zerwała się z miejsca, przyciągając uwagę uczestników. - Moi drodzy, chyba już czas – rzuciła, wskazując na wejście do jaskini. – Jeśli wciąż nie wiecie, co macie robić, nie wróżę wam bezpiecznego powrotu. Pamiętajcie tylko, że wewnątrz tego diabelskiego miejsca jest dostatecznie dużo potężnej magii, by wasze śmieszne różdżki i nikłe, w porównaniu z nią, zdolności nie pozwoliły wam na zbytnie oszukiwanie. Od teraz jesteście zdani tylko na siebie. Powodzenia. Kończąc swoją wyjątkowo krótką przemowę – wszak wszystko zostało już wyjaśnione wcześniej – Giselle odprowadziła ich zmartwionym spojrzeniem. Nie do końca obchodził ją ich los, a jednak słyszała dość historii na temat jaskini, by wiedzieć, że ostatecznie nikt z nich może stamtąd nie wrócić. Ostatecznie, część z nich wymiękła jeszcze na etapie obozowania przy Lodowym Jeziorze. Gdy tylko sześciu odważnych weszło do środka, przejście natychmiast zamknęło się nową warstwą grubego lodu. Giselle musiała przyznać, że to było już znacznie bardziej spektakularne. Skoro jednak wszyscy już sobie poszli… - Steven, zrób mi herbatę. I przynieś może jakieś bajgle…
Teraz, gdy jesteś zdany na siebie, czas, byś poznał swoje pierwsze zadanie.
Eris L. Lynch, numer 1:
Odgłos kroków Eris odbijał się echem wśród lodowych ścian, gdy wkroczyła do jaskini. Wydawała się pewna siebie, chociaż magia tego miejsca powoli zbierała swoje siły, by postawić ją przed pierwszym ważnym testem. Lynch z pewnością nie spodziewała się, że pierwsza z dużych komnat, które kryły poszczególne wyzwania, czeka tuż za zakrętem. Gdy tylko go minęła, gotowa czy nie, trafiła do ogromnej lodowej sali. Lód tworzył na ścianach przepiękne wzory, ale tylko głupiec skupiałby się na nich, ignorując przedmiot znajdujący się w samym centrum tego miejsca. Ogromne, zdobione zwierciadło w solidnej, srebrnej ramie odbijało w swojej tafli jej rude włosy. Podeszła bliżej, zastanawiając się, co też w nim zobaczy i czy przedmiot nie jest przypadkiem jakąś paskudną imaginacją. Jej odbicie było wyjątkowo zniekształcone. Lynch nawet nie drgnęła, gdy rysy jej twarzy odbite w tafli zafalowały lekko i zaczęły się zmieniać. Uniosła rękę, by dotknąć własnej skóry, ale nie wyczuła nic szczególnego. Jedynie to, co widziała przed sobą, wzbudzało niepokój. Chociaż, wchodząc tu, nie spodziewała się zapewne niczego podobnego, w ciągu kilku sekund to, co jeszcze przed chwilą było jej odbiciem, zmieniło się w kogoś, kogo z pewnością miała ochotę zobaczyć najmniej. Callisto Marquett we własnej osobie stała tuż przed nią, patrząc pustym wzrokiem wprost w oczy Eris. - Witaj, siostrzyczko – odezwała się w końcu, a jej głos, do złudzenia przypominający ten prawdziwej Callisto, wypełnił całą komnatę. Chociaż wydawała się całkowicie spokojna, nie trudno było dostrzec, że z wierzchu jej dłoni ścieka stróżka krwi. Eris nie mogła mieć pewności co do prawdziwości tej rany. Zwłaszcza, kiedy z taką łatwością mogła zanegować samą jej obecność w tym miejscu. Gdyby kiedykolwiek wcześniej znalazła się dostatecznie blisko swojej siostry i przyjrzała jej się na tyle dobrze, by dostrzec bliznę w dokładnie tym samym miejscu, z którego teraz na odbiciu ściekała krew, być może nie byłaby teraz tak pełna nienawiści. A co do tego jednego magia jaskini była niemal pewna – Eris musiała odczuwać nienawiść. Kolejne słowa Callisto przecięły powietrze: - Pomożesz mi? – zapytało odbicie, wysuwając naprzód zakrwawioną dłoń. Drobne krople czerwieni zaczęły powoli wsiąkać w materiał zielonej sukienki Marquett. Eris musiała to przemyśleć. Ostatecznie jaskinia nie mogła dać jej tylko pojedynczego rozwiązania. Dopiero teraz, gdy rozejrzała się po sali raz jeszcze, dostrzegła, że dalszą drogę blokuje gruba, lodowa ściana. – Och, Eris. – Marquett uśmiechnęła się lekko, przyciskając rękę do piersi. Krwi było coraz więcej, choć nigdzie nie było widać źródła. – Pomogę ci się dostać dalej, ale musisz mi pomóc – nalegała, również zerkając na zablokowane przejście. – Znam łatwą i bezpieczną drogę. Zanim Eris miałaby szansę zareagować w jakikolwiek sposób, w tafli lustra znów zobaczyła samą siebie. I tylko głos Marquett wciąż jej towarzyszył. - Możesz też użyć swojego eliksiru skurczającego. Masz go ze sobą, prawda? W drzwiach jest szczelina dostatecznie duża, byś przecisnęła się przez nią w mniejszej wersji. Wybierz mądrze, Eris. Wystarczy słowo. Nagle kobietę otoczyła całkowita cisza. Czas mijał nieubłaganie i nawet Eris musiała zdawać sobie sprawę, że nie ma go nieskończenie wiele. A co, jeśli widmo Callisto było tylko zwykłym podstępem? Jeśli w tym jednym momencie chodziło o to, by nauczyć się radzić sobie w pojedynkę? Tego Lynch nie mogła być ani trochę pewna.
Wybierz, Eris. Zakopiesz topór wojenny, zapomnisz o dawnych urazach i pomożesz siostrze, która w zamian zabierze cię do następnej komnaty? A może jest w tobie zbyt wiele nienawiści i wolisz zjeść własne buty… albo po prostu wypić eliksir skurczający i przecisnąć się przez niewielką szczelinę? Wybór należy do ciebie.
Melody A. Blackthorne, numer 2:
Melody – zgodnie z przewidywaniami – stres opuścił tuż po przekroczeniu wejścia do jaskini. Zaraz za nią, podobnie jak za całą resztą grupy, zamknęło się lodowe przejście. Nie pozostawało więc nic innego, jak wybrać jeden z wielu lodowych tuneli i ruszyć przed siebie, mając nadzieję, że jaskinia okaże się jednak łaskawsza, niż mówili ludzie w obozie. Melody szła przed siebie, obejmując się ramionami. Chociaż każdy z uczestników zabezpieczył się w jakiś sposób przed panującym w jaskini chłodem, jej magia i tak skutecznie dawała im popalić, przedzierając się przez najlepsze, a nawet te zaczarowane, okrycia. Dziewczyna roztarła zmarznięte ramiona i minęła kolejny zakręt, zastanawiając się, czy to już ostatni z nich. Swoją odpowiedź otrzymała niezwykle szybko, bo oto przed jej oczami pojawiło się wejście do pierwszej dużej komnaty. Problem polegał na tym, że z miejsca przytłoczył ją nadmiar rzeczy, które działy się wewnątrz i nim Melody mogła pozwolić swojemu krukońskiemu umysłowi zadziałać w jakiś wyjątkowo rozsądny sposób, już musiała podejmować decyzję o tym, co zrobi. Komnata zdawała się nie mieć żadnego innego przejścia do dalszej części jaskini. Dziewczyna nie miała również czasu przyglądać się zdobieniom na lodowych ścianach. Tuż przed nią na ziemi leżała niewiele starsza od niej kobieta, a to, co pochylało się nad nią, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Małe – a mimo to wyjątkowo wyrośnięte – lodowe smoczę stało tuż nad swoją ofiarą, gotowe spopielić ją w mgnieniu oka. - Nie, proszę, nie… – powtarzała dziewczyna, osłaniając twarz szczupłymi ramionami. Blackthorne już miała ruszyć jej na ratunek, kiedy w miejscu zatrzymał ją wyjątkowo znajomy głos. - Melody… Odwróciła się gwałtownie, od razu go rozpoznając. Jej matka stała niedaleko, patrząc na nią z dezaprobatą. Pokręciła głową, jakby chciała dać córce do zrozumienia, że nie powinna robić tego, co jeszcze przed chwilą zrobić zamierzała. Z mroku jaskini już po chwili wyłonił się także ojciec Melody, kładąc dłoń na ramieniu małżonki. - Jest mugolem – wypluł, patrząc na młodą dziewczynę, z którą lada moment miał rozprawić się smok. – Dobrze wiesz, że mugole są podstępni, dziecko – ciągnął, odwodząc córkę od ewentualnych konsekwencji tak nieprzemyślanego czynu. Melody mogła tylko stać w miejscu, rozerwana pomiędzy wyborem. Co się stanie, jeśli pomoże tej dziewczynie? Czy była dość silna, by rozprawić się z małym smoczęciem? A jeśli to faktycznie był podstęp? Jeśli jej rodzice zawsze mieli rację co do mugoli? - Chodź z nami, skarbie – włączyła się znowu matka. – Możesz wypić eliksir i przejść tędy – zaproponowała, przesuwając się i ukazując córce szczelinę w lodowej ścianie. – Będziesz bezpieczna. Obiecuję – dodała, uśmiechając się ciepło. To było naprawdę zachęcające rozwiązanie. W końcu nawet nie znała tej dziewczyny. Smocza ofiara nie miała jej zupełnie nic do zaoferowania. A jeśli to tylko głupi miraż? Ta mugolka z pewnością nawet nie istniała. Melody przenosiła wzrok ze smoczęcia na rodziców i z powrotem. Co powinna była zrobić? Jakim naprawdę była człowiekiem? Czy jej rodzice mogli wiedzieć coś, czego ona nie wiedziała? Zegar tykał, czas mijał, a Melody musiała podjąć decyzję. Nie było już odwrotu. Wejście, którym tu przyszła, zostało zapieczętowane. Jedyną drogą zdawała się mała szczelina w lodowej ścianie.
Wybierz, Melody. Pomożesz zwykłej, mugolskiej dziewczynie, która nie ma ci nic do zaoferowania? A możesz posłuchasz mądrzejszych od siebie rodziców, wypijesz eliksir i pójdziesz dalej niewielkim przejściem w lodowej ścianie? Wybór należy do ciebie.
Césaire Weatherly, numer 3:
Césaire wszedł do jaskini pewnym krokiem, nie zważając na fakt, że przejście za nim zostało zamknięte. Bardzo szybko odłączył się od pozostałych, wiedząc, że i tak nie pozostaną w grupie zbyt długo. W końcu przecież o to tu chodziło – o testowanie każdego z osobna, o wyeliminowanie najsłabszych i przetrwanie najsilniejszych. Césaire był wyjątkowo spokojny, ale czy jego dyplomatyczne zdolności wystarczyły w tym miejscu? Co, jeśli przyjdzie mu użyć siły? Chłopak minął kolejny zakręt długiego korytarza i wreszcie, wreszcie dotarł do kolejnego przejścia. Nie widział jeszcze, co dokładnie znajduje się za nim, ale wkrótce miał się o tym boleśnie przekonać. Przyspieszył, widząc, że jest coraz bliżej celu, aż wreszcie przekroczył wejście i zatrzymał się, obserwując otoczenie. Chociaż nie mógł tego wiedzieć, jego komnata znacznie różniła się od innych. Podczas gdy pozostałe były niemal identyczne, stworzone na planie koła, z lodowymi ścianami zdobionymi szronem, ta jego zapodziała gdzieś całą tylną ścianę, w której zwykle znajdowało się przejście dalej. Cóż, nie można było powiedzieć, że kompletnie go tam nie było… Wręcz przeciwnie, Césaire dostrzegał na odciętej od podłogi, oddalonej znacznie ścianie zdobioną, szeroką szczelinę, która z pewnością stanowiła początek jego dalszej drogi. Problem polegał tylko na tym, jak się tam dostać. Z pewnością chłopak zastanawiałby się nad tym dłużej, gdyby nie dziwny dźwięk szamotaniny, który usłyszał i ten, który nastąpił chwilę później. - Pomocy! – dobiegło do jego uszu. Chociaż potrzebował chwili, by dopasować ten głos do właściciela, z miejsca bezbłędnie zlokalizował źródło. Ostrożnie podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Joven we własnej osobie wisiał w lodowej wyrwie, utrzymując się tylko dzięki solidnej szczelinie w lodzie, w którą w miarę możliwości wepchnął dłonie. Césaire musiał zdawać sobie sprawę, że chłopakowi nie zostało zbyt wiele czasu, zanim ta wyjątkowo wątła podpora zwyczajnie wyślizgnie mu się z rąk. Być może Ślizgon coś by z tym zrobił, ale w pomieszczeniu był ktoś jeszcze, kto w mgnieniu oka skutecznie skupił na sobie całą jego uwagę. - Witaj, Césaire – powiedziała dziewczyna, a Weatherly natychmiast ją rozpoznał. Marceline stała niedaleko, uśmiechając się do niego lekko. Zdawała się nie słyszeć – albo przynajmniej skutecznie je ignorowała – krzyków Jovena. Zamiast pomóc, zdecydowała się kontynuować swój monolog. – Na co czekasz? Chodźmy. Wypij swój eliksir. Znam drogę – mówiła nieprzerwanie, podchodząc powoli do Césaire’a. – Tak będzie bezpieczniej – przyrzekła. – To tylko miraż. Głupia pułapka. Weatherly nie mógł być pewny, co należało zrobić. Tutaj, w jaskini, wszystko mogło być pułapką. Co, jeśli Joven był jego próbą? Jeśli tym razem mógł zignorować ładną buzię dziewczyny, by ocalić przyjaciela? Nawet jeśli ten nie dałby mu nic w zamian, a Césaire musiałby wyjść z jaskini z pustymi rękami tą samą drogą, którą tu wszedł, przynajmniej nie miałby go na sumieniu. A jeśli ona mówiła prawdę? Jeśli Joven był tylko mirażem? Jeśli jaskinia chciała przekonać go, że nie ma już czego żałować? Oferowała mu przecież bezpieczne rozwiązanie. Oferowała mu coś, co widział. Wyrwa w ścianie jaskini była zbyt mała, by zdołał się nią przecisnąć, ale jeśli wypije eliksir, dziewczyna pozwoli mu tamtędy przejść. Ba, pójdzie z nim. Gorzej, jeśli eliksir będzie potrzebny później. Co wtedy zrobi Césaire? Zegar tykał, Jovenowi zostało zaledwie kilka sekund, Marceline wyglądała na wyraźnie zniecierpliwioną. Jeśli Ślizgon zamierzał coś zrobić, musiał zrobić to szybko. Oszukiwanie magii jaskini nie wchodziło w grę.
Wybierz, Césaire. Uratujesz przyjaciela, poświęcając własne uczucia i rezygnując z jedynego dostępnego przejścia? A może pójdziesz za Marceline, godząc się z jego utratą? Wybór należy do ciebie.
Ash Hawkeye, numer 4:
Ash wszedł w jeden z korytarzy, gdy zaraz za jego plecami zamknęły się wrota jaskini. Został sam, jak każdy z nich, śmiałków. Podobnie jak innych, jego również czekało pierwsze wyzwanie. Chłód próbował wedrzeć się pod jego ubranie, chcąc osłabić go przed tym, co dopiero go czekało. Nie szedł jednak zbyt długo, gdy na jego drodze wyrosło niewielkie przejście do pierwszej komnaty. Nie wahając się ani przez moment, wsunął się do środka. Trudno było powiedzieć, co przeszło mu przez głowę, gdy zobaczył przed sobą rzecz tak kuriozalną, iż niemal śmieszną. Na środku komnaty otoczonej przez zdobione lodem ściany stał stół do pokera. Niezbyt duży, oryginalny, przygotowany do rozegrania jednej z ważniejszych w życiu gier. Do stolika dostawione zostały dwa krzesła. Wyglądały na niezbyt wygodne, ale jaskinia nie przejmowała się niczyim stanem. Luksus był tym, na co w jej wnętrzu nie można było liczyć. Sam w sobie, stół do pokera nie stanowił jeszcze pełnego, absurdalnego obrazu. Dopełniała go bowiem kobieta, która najwyraźniej tego wieczoru miała zostać towarzyszką Asha. Gdy na nią patrzył, mężczyzna spokojnie mógłby przyznać, że jest czyjąś babcią. Choć może nie do końca… czyjąś. - Asher! – powitała go równie głośno, co chłodno, rozkładając karty leżące na stole. – Czekałam na ciebie, młodzieńcze. Spóźniłeś się! Wy, młodzi… Nigdy wam się nie spieszy, kiedy potrzeba! Chociaż mężczyzna musiał mieć w tym przypadku wyjątkowo mieszane uczucia, stół i kobieta dzieliły go od przejścia do następnej komnaty. Chciał, nie chciał, musiał się dosiąść, co też uczynił. Każdy na jego miejscu z pewnością wolałby poratować się magią, ale sytuacja była dostatecznie klarowna – magia w tym miejscu była stanowczo zbyt silna, by ktokolwiek mógł z nią igrać. Ashowi nie pozostało nic innego, jak zajrzeć we własne karty i spróbować wykalkulować… Zwycięstwo czy przegrana? - No, dalej, dzieciaku. Nie czarujmy się, i tak przegrasz – zachęcała starsza pani. Sama wyglądała na wyjątkową pewną siebie i wtedy właśnie Hawkeye wpadł na genialny pomysł. Nic nie stało na przeszkodzie, by ją oszukać! W końcu nikt nie zauważy, jak podmienia karty albo wyciąga z rękawa dodatkowego asa. Nikt go nie wyda, jeśli Ash oznaczy szybko kilka z nich. Czy kobieta przed nim była na tyle bystra, by dostrzec drobne oszustwo? - Zagramy o twój eliksir, Asher – zdecydowała, nie pytając go nawet o zdanie i nie znosząc sprzeciwu. Eliksir pojawił się w centrum stołu pokerowego, zanim Hawkeye mógłby to powstrzymać. Czy ta gra naprawdę była z góry przesądzona? Nie miał przecież pojęcia, kiedy będzie potrzebował tego małego flakonu. Przegranie go teraz nie było dobrym posunięciem. Co więc mógł zrobić, poza oszustwem? Och, Ash dobrze to wiedział. Mógł grać fair i zaryzykować utratę eliksiru. Opłacalność takiego czynu stała jednak pod ogromnym znakiem zapytania. Kobieta wyglądała na coraz bardziej zniecierpliwioną jego bezczynnością. Ash musiał zdawać sobie sprawę z faktu, że czas powoli się kończy i zdecydowanie wolał nie sprawdzać, co będzie, kiedy jaskinia ostatecznie straci cierpliwość. Czy mało było historii o ludziach, którzy pozostali we wnętrzu jaskini na zawsze? Szkoda by było… Taki młody, przystojny mężczyzna. - Asher! – ponagliła kobieta po raz ostatni. To był ten moment. Musiał zagrać.
Wybierz, Ash. Zastosujesz kilka sztuczek i oszukasz starą kobietę, byle tylko przedostać się dalej i niczego nie stracić? A może ten jeden raz w życiu postanowisz pograć fair, ryzykując utratę eliksiru i ruszając dalej z pustymi rękami? Wybór należy do ciebie.
Blaze Ettréval-Revie, numer 5:
Blaze wszedł do wnętrza jaskini, gdy tylko wrota zostały otwarte. Podobnie jak pozostali, ruszył jednym z wielu korytarzy i już po chwili został zupełnie sam. Nie słyszał nawet echa odgłosu stóp, jakby jaskinia chciała, by poczuli się całkowicie osamotnieni i zdani na jej łaskę. Nie było sensu rozważać tego zbyt długo, zwłaszcza, że za zaledwie drugim zakrętem czekała na młodego mężczyznę pierwsza komnata, która miała mu pokazać, na co się porwał. Czy był pewny siebie, czy wręcz przeciwnie? Tylko sam Blaze mógł to teraz stwierdzić, gdyż trudno było wyczytać cokolwiek z ruchów jego ciała czy mimiki twarzy. Poza tym, któż miałby to właściwie zrobić? Mężczyzna zagłębił się w korytarz, by ostatecznie przekroczyć przejście do ogromnej sali, której ściany zdobił najczystszy lód, jaki można było odnaleźć na świecie. Bajeczne wzory, stworzone ze szronu, nie odciągały jednak uwagi Blaze’a od tego, co było najbardziej niepokojące w tym pomieszczeniu – nieprzeniknionej ciszy i pustki. Podczas gdy inni uczestnicy już dawno zmagali się ze swoimi koszmarami, na tego jednego mężczyznę nie czekało zupełnie nic. Wiedziony instynktem, ruszył z miejsca, w kierunku czegoś, co wyglądało zupełnie jak przejście do następnych korytarzy. Gdy tylko dotarł na sam środek komnaty, jego serce zabiło mocniej. Wiatr niewiadomego pochodzenia owiał jego twarz, by już po chwili cały panujący wokół chłód przemienił się w ogień. I nie była to żadna przenośnia. Blaze stał w samym środku ognistego kręgu. Płomienie wybuchły z ziemi tak niespodziewanie, że ledwie mógł zorientować się w sytuacji. Tylko naprzeciwko niego majaczyła wąska wyrwa w ognistej barierze, prowadząca wprost do wyjścia, które niespodziewanie zaczęło się zamykać. Już miał pobiec, gdy… - Blaze… – usłyszał za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie, rozpoznając jej głos. Czy nie było tak, że poznałby go wszędzie? Cristine stała tuż za ognistym kręgiem, płonąc od stóp do głów. Nie krzyczała, ale jej głos był zniekształcony, jakby każdy pojedynczy ruch sprawiał jej ból. Blaze stał pośrodku, oszołomiony wyborem, przed którym nagle stanął. Nie miał pojęcia, która droga jest właściwa. Przecież mógł przeskoczyć płomienie, ugasić płomienie trawiące delikatne ciało żony i mieć nadzieję, że szczelina pod drzwiami będzie dostatecznie duża, by przecisnąć się przez nią po wypiciu eliksiru, który każde z uczestników miał przy sobie. Być może nawet by tak zrobił, gdyby nie kolejne słowa Cristine. – Nie możesz ocalić wszystkich – powiedziała łagodnie. Łzy spływały powoli po jej coraz bardziej poparzonych policzkach. – Idź. Ratuj siebie – ciągnęła, patrząc na niego. Być może Blaze nie mógł ocalić wszystkich, ale mógł uratować ją. Która droga była właściwa? Zegar tykał, a młody mężczyzna nie ruszał się z miejsca. Nie miał zbyt wiele czasu. Wrota zamykały się powoli, coraz bardziej i bardziej. Skóra Cristine zdawała się coraz bardziej zniekształcona, a może tylko mu się zdawało. Po co, do diabła, kazali wziąć im ten eliksir? Czyżby wiedzieli, jak będzie wyglądała jego pierwsza próba? A może ta przeklęta buteleczka miała być jedynie wyjściem ewakuacyjnym, gdy zrobi się zbyt gorąco, jak teraz? - Idź, Blaze – powtórzyła znowu, a jej głos był teraz pełen agonii. Czy możliwe było w ogóle dokonanie takiego wyboru? Był jedyną osobą w tym miejscu. Jedynym człowiekiem, który widział, co działo się z Cristine. Jedynym, który mógł ją ocalić. Już raz ją zawiódł, gdy umierała w bólu i samotności. Gdy ogień pożerał jej ciało, a jej mąż nie zrobił niczego, by mogła żyć. Czy naprawdę mógł porzucić okazję do zadośćuczynienia? To był dokładnie ten moment. Moment decyzji, jakim mężem będzie.
Wybierz, Blaze. Przeskoczysz przez płomienie, by pomóc żonie i wykorzystasz eliksir, by przedostać się do kolejnego korytarza? A może zdecydujesz się zostawić kobietę i iść dalej, nie marnując cennego wywaru? Wybór należy do ciebie.
Angelus Scorpion, numer 6:
Angelus wszedł do wnętrza jaskini razem ze wszystkimi i, podobnie jak oni, natychmiast po zamknięciu wrót udał się w samotną podróż jednym z wielu korytarzy. Chociaż każdemu z nich zdawało się, że dokonują własnego wyboru, to jaskinia prowadziła ich właściwą ścieżką. Nie było możliwości, by ktokolwiek ominął swoje wyzwanie. Chłód dawał mu się we znaki, obojętnie jak dobrze był zabezpieczony warstwą odzieży. Jego podróż, podobnie jednak, jak wszystkich uczestników, nie trwała długo. Gdy tylko pokonał kolejny, wąski korytarz, wszedł prosto do wielkiej, oblodzonej komnaty, ze ścianami oszronionymi w kompletnie abstrakcyjne wzory. Wejście zamknęło się za nim. Angelus rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu, czując, że nie jest w nim sam. Nie musiał czekać ani szukać zbyt długo. Gordon Scorpion wyszedł zza lodowej kolumny, mierząc go uważnym spojrzeniem. Młodszy mężczyzna chciał poświęcić mu chwilę uwagi, ale coś skutecznie go od tego odciągało. Miał wrażenie, że gdzieś z lewej strony słyszy… głos matki? Zamrugał, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że do komnaty przylega jeszcze jedna, mniejsza, ale obie oddzielone są od siebie półprzezroczystą, lodową ścianą. Merinda niewątpliwie była wewnątrz. Angelus natychmiast ruszył w tamtym kierunku, przecierając rękawem chłodną przeszkodę. Merinda wyglądała na słabą, jakby już niewiele czasu pozostało jej do końca. Patrzyła na niego smutnymi oczami, z których niczego nie potrafił jednak wyczytać. Chociaż ani przez moment nie słyszał kroków za swoimi plecami, czuł, że Gordon znalazł się nagle zdecydowanie zbyt blisko. Drgnął, gdy mężczyzna położył dłoń na jego ramieniu. - Nie możesz jej ocalić, synu. Pogódź się z tym – zaczął, ciągnąc go lekko w swoją stronę. Angelus zajęty był jednak szukaniem drogi do drugiej komnaty. Nie słuchał ojca i może to i lepiej, bo w końcu, w końcu to zauważył! Niewielka szczelina w dolnej części bariery. Zbyt mała, by dostać się tam w tej formie, ale przecież miał eliksir! Czy to po to miał go tu przynieść? By ocalić tych, na których mu zależało? Gordon znów pociągnął jego ramię. - Spójrz na mnie, synu! – uniósł się. Dlaczego go od niej odciągał? Nie miał prawa. Dlaczego sam nie zrobił niczego, by jej pomóc? – Przeprowadzę cię bezpiecznie do twojego celu. Do następnej sali – zaproponował nagle. Wyglądał na kogoś, kto mógłby to zrobić. Gdyby tylko na niego spojrzał, Angelus rozpoznałby po jego spojrzeniu, że mówił samą prawdę. – Ale najpierw… – ciągnął, jakby zamierzał postawić warunki – Wyjaw mi swoje sekrety, synu – nakazał. Młody Scorpion nie mógł udawać, że nie wie, z czym wiązała się ta prośba. Czy to nie seks z licznymi kochankami ojca był jego największym sekretem? A może chodziło o coś innego? Tak czy inaczej, jego wybór wydawał się prawie nie istnieć. Czy naprawdę mógł pogodzić się ze śmiercią matki? Zostawić ją tak po prostu, gdy wciąż jeszcze była szansa, by ją ocalić? I to na rzecz czego? Wyjawienia ojcu prawdy, zakopania topora wojennego i pójścia łatwiejszą drogą? Mógł również posłać ojca do diabła, użyć eliksiru i dostać się do Merindy, by dać sobie chodź złudną nadzieję, że może ją ocalić albo przynajmniej tym razem być przy niej, kiedy go potrzebowała. Mógł zabrać ją z tej jaskini. Mógł… Zegar tykał, a decyzja musiała zostać podjęta. Opadająca z sił kobieta osuwała się powoli po lodowej ścianie. Ojciec stał z kolei z wyciągniętą w jego stronę ręką. Wystarczyło tylko podjąć decyzję. Ale jak miał to zrobić?
Wybierz, Angelusie. Użyjesz eliksiru, by dostać się do matki i spróbujesz wyrwać ją ze szponów śmierci? A może zachowasz eliksir, wyznasz ojcu swoje grzechy i pójdziesz razem z nim? Wybór należy do ciebie.
Bell Rodwick, numer 7:
Bell Rodwick wyraźnie zastanawiała się przed startem nad symboliką numerów przypisanych uczestnikom. Gdyby tylko wiedziała, że są zaledwie idiotycznym elementem, dzięki któremu łatwiej było połapać się, kto nie wrócił z jaskini… A Giselle spodziewała się, że przynajmniej jedna osoba może zagubić się w pokręconych, lodowych korytarzach. Bell weszła do jaskini z innymi, jako ostatnia. Również jako ostatniej przyszło jej wybrać korytarz i ruszyć nim do celu. Podobnie jak wszyscy pozostali, Rodwick nie musiała krążyć godzinami, by odnaleźć pierwszy z celów swojej podróży. Lodowa komnata na planie koła zachęcała do wejścia pięknymi zdobieniami ze szronu. Podobno niektórzy pozostawali w tych salach na wieki, skupiając się zbyt mocno na ich pięknie. Bell jednak do nich nie należała. A może po prostu coś innego skutecznie odciągało ją od podziwiania otoczenia? Nie potrafiła powiedzieć na co, albo właściwie na kogo patrzy. Postać stojąca na środku lodowej komnaty była szczelnie zakryta czarnym, długim, zimowym płaszczem. Jej twarz także pozostawała ukryta w cieniu obszernego kaptura. Chociaż Bell nie mogła być do końca pewna, była skłonna przysiąc, że ten podejrzany typek cicho chichotał. Zrobiła krok naprzód, być może, by go wyminąć, a może po to, by zerwać idiotyczną pelerynę. Tak czy inaczej, jego głos zatrzymał dziewczynę w miejscu. - Witaj, Bell. – Brzmiał, jak wyjątkowo podła kreatura, która na którymś etapie swojego życia zapomniała, iż należałoby przejść mutację. Teraz nie miało to jednak wielkiego znaczenia, bowiem tajemnicza postać przygotowała dla niej ofertę nie do odrzucenia. - Mam coś, czego możesz chcieć, Bell – zaczął, znowu chichocząc. – Znam całą prawdę o twoim ojcu. A może powinienem powiedzieć o waszym ojcu. Calutką prawdę, Bell. – Jego chichot ponownie odbił się echem wśród lodowych ścian. – Ale nic za darmo, skarbie. Musisz wybrać. – Ledwie skończył mówić, pstryknął palcami. Effie Fontaine, a przynajmniej coś, co przypominało ją do złudzenia, wypadła niespodziewanie z korytarza, którego – Bell mogłaby przysiąc – jeszcze chwilę temu wcale tam nie było. - Pomóż mi! – zawołała do przyrodniej siostry, w tej samej chwili upadając na twardą, lodową posadzkę. - Pomóż jej – zarechotał głos, gdy zaraz za Effie z tunelu wyłonił się jeszcze nie do końca wyrośnięty bazyliszek. Wyglądał bardziej jak jego lodowy kuzyn, choć Rodwick nigdy nie słyszała o tego typu zwierzęciu. I może to właśnie dało jej do myślenia. Ostatecznie nie mogło być tutaj ani Effie, ani dziwnych, nieistniejących zwierząt. Był za to ktoś, kto wiedział. Co, jeśli mógł doprowadzić ją bezpośrednio do ojca? Jeśli mogła wreszcie zrozumieć i się z nim pogodzić? - Albo chodź ze mną – odezwał się znowu, a jego głos był teraz znacznie niższy i poważniejszy. – Pokażę ci bezpieczną drogę. Dam ci to, czego chcesz. Po tych słowach niespodziewanie zaczął się kurczyć albo raczej jego szata zaczęła powoli opadać, bo on sam stał się nagle cienką strużką dymu, która w równie widowiskowy sposób wcisnęła się w wąską wyrwę w ścianie lodowej jaskini. Cóż, nadszedł czas wyboru. Bell mogła zostać, pomóc Effie, być może wykorzystać jakoś swój aparat, ale ryzykować utracenie szansy na dalszą drogę i zyskanie cennych informacji. Mogła również użyć eliksiru, by dostać wszystko to, czego aktualnie potrzebowała. Zegar tykał, a Rodwick czuła, że nie ma już zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji.
Wybierz, Bell. Użyjesz eliksiru i pobiegniesz za tajemniczą postacią, oferującą odpowiedzi, żeby raz na zawsze dowiedzieć się, co dokładnie stało się w przeszłości? A może zostawisz przeszłość za sobą i zajmiesz się tym, co wymaga twojej uwagi tu i teraz? Wybór należy do ciebie.
Czas na posty – zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami + nieco wydłużony z uwagi na święta – do 25 grudnia do północy. ; ) Bawcie się dobrze.
Chłód leniwie pełznął po nieosłoniętych fragmentach ciała, a jego podstępne języki starały się wydusić z chłopaka wszelką energię i chęć do dalszej drogi. Czuł teraz wyraźnie jak liche nosi ubranie. Może jeśli uda mu się stąd wydostać kupi sobie nową, zimową kurtkę? Nie pamiętał kiedy ostatnim razem miał na sobie coś cieplejszego od znoszonego, jesiennego płaszcza. Belshazzar niestety zupełnie nie dbał o to co nosi, zbyt skupiony na pracy, nałogu oraz wciągającym go pod lodowatą wodę hazardzie. Z dnia na dzień coraz trudniej było mu unieść głowę ponad jej powierzchnię, więc w pewnym sensie jego rozsądniejsza część cieszyła się z faktu, że chociaż przez jakiś czas nie będzie musiał walczyć ze swoimi demonami. Niestety jak to w życiu bywa, wszystko musi się spieprzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Asher wędrował korytarzami, niespecjalnie przejmując się otoczeniem, bo zbyt był skupiony na rytmicznym pocieraniu o siebie dłoni, a żadnych odnóg od obranej na początku ścieżki do tej pory nie zanotował, więc taka decyzja była dość zrozumiała. Różdżkę już dawno temu schował do kieszeni, nie łudząc się, że uda mu się rzucić jakiekolwiek zaklęcie w takich warunkach. Powietrze wręcz wibrowało od przytłaczającej energii, a on sam wolał mieć sprawne ręce, gdy już przyjdzie co do czego. Wtedy też, gdy chwilowo zaprzestał energicznego poruszania dłońmi, dostrzegł coś w rodzaju przejścia. Skurczył się w sobie i wsunął do komnaty utworzonej na planie koła. Tym, co niemalże natychmiast przykuło jego spojrzenie był… stół do pokera. - O kurwa jego pierdolona mać. - zaklął sobie szpetnie Belsha i gdy już minął pierwszy szok, uchylił usta i wybuchnął szaleńczym niczym Kira w finałowej scenie w Death Note śmiechem, od którego aż rozbolały go żebra. To wydawało się być tak surrealistyczne, że przez chwilę nie potrafił nad sobą zapanować. Udało mu się to dopiero wtedy, gdy jakaś babcia zwróciła się do niego po imieniu. Chwila, chwila, zaraz, CZYJAŚ babcia? - Kurwa… - ponowił, tym razem już raczej przerażony niż zdumiony i uszczypnął się w rękę, jednak tajemnicza postać Dorothei nie znikała. Czy on się czasem nie nawdychał jakiejś esencji szaleństwa? Może powietrze w tych korytarzach było zatrute? Stał w miejscu dość długo jak na zwykłe decydowanie się czy podejść bliżej, ale kiedy stawiał kolejne kroki, czuł jakby jego nogi nagle okazały się być z ołowiu. Usiadł i spoglądając w oblicze starszej pani nie miał złudzeń co do jej tożsamości, ale do ciężkiej cholery, czemu ona żyła? Ta sytuacja sprawiła, że Ash nie potrafił przez kilka długich sekund zapanować nad nerwowym szarpaniem rękawa kurtki, gorączkowo analizując co ma dalej zrobić. Z jednej strony wyraźnie zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa gry o eliksir. Był niemalże pewien, że może mu się później przydać, zwłaszcza, jeśli następne wyzwania nie będą opierały się o praktyczne zastosowanie transmutacji, w czym jedynie był dobry. Możliwość nieczystej gry zawisła nad nim niczym swoisty całun ciemnych, burzowych chmur. To nie tak, że on zawsze oszukiwał. Zdarzało mu się naginać zasady, gdy stawka okazywała się być wysoka, bądź po prostu dla zabawy. Ash miał dość rozchwiane poczucie dobra i zła, ale nie wszystko było dla niego tylko czarne lub białe. Widział wiele odcieni szarości, ale jego życie było jedną, wielką, pozbawioną jakichkolwiek kolorów plamą, a przynajmniej na ten moment tak uważał. Po stracie Dorothei wszystko się zmieniło. Na gorsze. Nie potrafiłby grać przeciwko niej, nawet jeśli właśnie w tym momencie starała się odebrać mu eliksir skurczający, a poza tym był mały szkopuł. Perspektywa utraty czegoś cennego sprawiła, że zamiast Ashera, w tym momencie przy stole zasiadał już Belsha. Im większe ryzyko, tym większa zabawa, prawda? Uśmiechnął się do starowinki nieco psychicznie, a może to była tylko gra światła, gdy nieznacznie poruszył głową? Decyzja była jasna, czas na czystą grę. - Zagrajmy.
W sumie z tego zastanawiania się nad numerkiem było tyle, że Bell pomyślała, że siódemka to magicznie szczęśliwa liczba i może jej przyniesie szczęście. W końcu prawo jazdy zdała właśnie za siódmym razem. Szła więc lodowym korytarzem, trzymając różdżkę gotową do użycia w jednym ręku, a aparat w drugim. On również był gotowy do robienia zdjęć. Z daleka widziała piękne zdobienia i nie omieszkała zrobić im paru zdjęć, ale dużo się nie nacykała, bo wtedy zobaczyła postać. Nagle zdała sobie sprawę, że to wcale nie miała być wyprawa turystyczna. Co to... coś robiło tutaj, zupełnie jak wyrwane z jakiegoś mugolskiego horroru? Bell ich (horrorów) nienawidziła, nie lubiła potem bać się po nocach i widzieć zagrożenia w każdym cieniu. A jako czarodziej wiedziała przecież, że część z tych wymyślonych istot naprawdę istnieje. Zastygła w bezruchu i aż skurczyła się w sobie, kiedy istota zaczęła mówić. Nie wiedziała co spodziewała się usłyszeć, ale na pewno nie to... Od dwóch lata, od wakacji w Egipcie, wydawało jej się jakby temat ojca przestał istnieć. Razem z nauczycielem Quidditcha zniknął też on. Skąd to coś mogło wiedzieć cokolwiek? Jej wzrok przykuła Effie i smok. Oczywiście, pierwszą myślą było, żeby ratować siostrę. Następnie przyszła chwila zastanowienia się - czy to możliwe, żeby Effie rzeczywiście tutaj była? Nie ma mowy. Mógł to być pewnego rodzaju test - co dla Bell jest ważniejsze - wiedza o swojej przeszłości czy może siostra. Tyle czasu spędziły kiedyś na odkrywaniu tajemnic, a skoro teraz istniała chociaż mała szansa, że stwór wiedział... Ostatecznie, Bell przypomniała sobie jeden z etapów turniej trójmagicznego w którym sama miała okazję wziąć udział, jednak nie jako uczestnik. Nie wiedziała przez kogo, ale ktoś ją napadł, napoił eliksirem czy coś, a potem transportował do szopy na obrzeżach Hogsmeade, gdzie potem Effie miała ją znaleźć. Wszystko jako część rywalizacji. Dlaczego teraz nie miało być inaczej? Te wszystkie myśli przeleciały przez jej głowę w ciągu paru sekund. Postanowiła zapomnieć o stworze, który już zniknął w szczelinie. Chwyciła siostrę za rękę i pociągnęła ją w jeden z korytarzy. W końcu, pomyślała jeszcze, co ją obchodził ojciec, którego nie znała właściwie całe swoje życie?
Lodowe przejście zamknęło się zaraz za plecami Melody, pozostawiając ją zdaną na samą siebie. Głęboki oddech. Cały stres zdążyła już zamknąć w zakamarkach umysłu i odciąć od emocji, które mogłyby zakłócić czystość umysłu. Dopiero teraz zaczynało się coś dziać. Ruszyła przed siebie, a z każdym kolejnym krokiem coraz realniejsza stawała się nadzieja, że ludzie w obozie nieco przesadzali w swych opowieściach o jaskini. Mimo zabezpieczenia, chłód boleśnie sunął po jej skórze, drażniąc ją swym mroźnym językiem. Roztarła zmarznięte ramiona, jednocześnie pozwalając myślom błądzić swobodnie dalszą drogą. Czyżby to miał być już ostatni zakręt, który musiała pokonać?... Nie musiała czekać długo na odpowiedź, bo wystarczyło kilka kroków, aby dziewczyna znalazła się w progu wielkiej komnaty, która wydawała się być pozbawiona wyjścia. Zapewne w bardziej sprzyjających okolicznościach zechciałaby zerknąć na zdobienia, jednak w tamtej chwili coś zupełnie innego w nią uderzyło. Na lodowej posadzce leżała kobieta, a nad nią pochylało się smoczę. Pod wpływem impulsu zamierzała rzucić się do przodu, bez planu, zadziałać tak, jak nakazywał jej instynkt. W miejscu zatrzymał ją głos, który niczym sztylet wbijał się w jej umysł, przywołując wspomnienia. Odwróciła się, stając twarzą w twarz z matką, której postawa wyrażała dezaprobatę. Z gardła Blackthorne wydobył się nieartykułowany dźwięk pomiędzy jękiem, a westchnieniem. Zaraz potem z cienia wyłoniła się sylwetka ojca, równie rozczarowanego zachowaniem swej córki. Jego głos grzmiał nad jej głową, a Melody czuła się tak, jakby znowu miała pięć lat, a on tłumaczył jej dlaczego nie może bawić się z mogolskimi dziećmi. Zasiane w jej głowie wątpliwości zaczęły się rozrastać, rozrywając serce biednej Melody na dwie części. Obietnica bezpiecznego przejścia była aż nazbyt kusząca. To byli jej rodzice, którzy tylko chcieli jej pomóc. Czy ojciec, dla którego zawsze była oczkiem w głowie, mógłby życzyć jej źle? Matka, która choć chłodna opiekowała się nią ze wszystkich sił?... Blackthorne wodziła wzrokiem pomiędzy rodzicami i zagrożoną dziewczyną. Musiała to przemyśleć, potrzebowała czasu...Tylko akurat tego Melody nie miała. Zacisnęła powieki przywołując twarz Willa, jej mugolskiego brata, który pokazał jej drugą stronę medalu. Coś, czego zaślepieni czystością krwi rodzice nie potrafili dostrzec. Smoczę zagrażające dziewczynie było realne, ale czy martwi rodzice byli? Jakkolwiek za nimi tęskniła, nie mogło ich tu być. Z bólem w klatce piersiowej pokręciła głową. Nie potrafiłaby tak po prostu odejść ze świadomością, że być może skazała nieznajomą i niewinną dziewczynę na tak złą śmierć. Wszystkie te rozważania przemknęły przez jej głowę w trzy sekundy. Do cholery z moją moralnością pomyślała jeszcze, zanim różdżka mignęła pomiędzy jej palcami, a ona sama ruszyła na pomoc. Pociągnęła mugolkę za rękę i popchnęła za siebie, gotowa w każdej chwili użyć odpowiedniego zaklęcia, które dałoby im czas. Nie miała pojęcia, czy podjęła słuszną decyzję, zadziałała zgodnie z przekonaniami i odruchem serca, a temu ufała równie mocno, jak zwykłej logice.
Nie musiał wybierać korytarza, którym podążał. Całkowicie polegał na swoim instynkcie, gdy parł naprzód całkowicie osamotniony w swoich przemyśleniach. Nie było sensu bratać się z kimkolwiek, jeśli pogłoski były choć w niewielkim stopniu prawdziwe. Ktoś z nich mógł nie wrócić z tej wyprawy. On sam mógł być tym kimś, ale myśl tę zepchnął na dno, przykrywając ją stertą rozważań dotyczących bardziej przyziemnych spraw. Ciągle myślał o uczniach, z którymi nie przeprowadził jeszcze zajęć. Wracał też do przeszłości, kiedy odebrano mu syna, cofał się jeszcze dalej aż do czasów dzieciństwa i gwałtownie wracał do rzeczywistości, próbując za wszelką cenę zachować zdrowy rozsądek. Nie widział powodu, by obnosić się przesadną butą czy niepewnością w miejscu otoczonym przez tak starą magię. Wprawdzie nie wiedział zbyt wiele, ale miał pewność co do jednego - magia wiedziała o nim więcej, niż on sam. I chyba to było najbardziej przerażające. Nawet perspektywa chodzenia w głębi lodowej jaskini nie przyprawiała Blaze'a o tak potężny dreszcz, jak ta wiedza. Czy był tym wszystkim rozczarowany? Niezupełnie. Nie oczekiwał na atak już po pierwszych kilkunastu krokach, lecz chciał dowiedzieć się, z czym przyszło mu się zmierzyć. Na pewno nie miał tyle szczęścia, by przejść przez jaskinię bez choćby najmniejszego uszczerbku na zdrowiu - czy to fizyczny, czy psychicznym. Coś go zaskoczy, ale wtedy zachowa jasność umysłu i nie pozwoli swoim kajdanom przeszłości więzić rąk. Wyrwał się z jej okowów, podejmując naprawdę poważną decyzję, a to prowadziło do twardego postanowienia parcia naprzód i niepatrzenia na przeszłość. Oczywiście ciągle będzie myślał o wydarzeniach, na które nie miał wpływu, ale to zupełnie inna bajka. Całkowicie różniąca się od lodowej jaskini. Nic. Cisza. Pustka. Tyle zastał, dotarłszy do konkretnej komnaty. Był pod wrażeniem całej konstrukcji, choć dalej skupiał się na dotarciu do pierwszego wyzwania. Dość poważnie podchodził do całej sytuacji, lecz nie miał już tej pewności siebie, nim wszystko się zaczęło; szczególnie, gdy zimne powietrze uderzyło go w twarz. Nagle cała sceneria uległa zmianie i Blaze, oddychając znacznie szybciej niż parę sekund wcześniej, patrzył na ognisty krąg. Został dobitnie zaskoczony, nie przeczył przed samym sobą. Ewidentnie skołowany nauczyciel, który z ogniem miał styczność od wielu lat. W końcu zrobił tyle eliksirów, więc nie powinien być ani trochę skonfundowany paroma iskrami. Nie, to coś innego przykuło jego uwagę. Ten głos. Głos jego żony. Zmarłej żony. Odwrócił się, nie wiedząc co zrobić. Słuchał tylko jej słów, usilnie powstrzymując łzy zgromadzone w kącikach oczu. Całkowicie się z nią zgadzał. Nie miał żadnych możliwości, by pomóc wszystkim. Nie potrafił, choć bardzo tego pragnął; odzyskać syna, stanąć na własnych nogach, nie musieć martwić się o niektóre sprawy. Mieć wolną rękę. Iść na przód, by poznać kogoś, kto wypełniłby pustkę sobą, a nie swoimi gierkami, bowiem nikt nie był w stanie zastąpić jego ukochanej. - Wiem, masz całkowitą rację - powiedział, tym razem werbalnie potwierdzając jej przekaz. Kilka łez ściekło po policzkach, lecz nie miał odwagi ich zetrzeć. Przecież nie pierwszy raz je wylewał, ale tylko dla niej. Nikt inny na to nie zasłużył. Nikogo innego nie darzył takim uczuciem i bardzo możliwe, że nigdy nie będzie. Nikt nie zastąpi mu Cristiny. Stał, wpatrując się w coraz bardziej zniekształconą sylwetkę żony. Nie wiedział, co zrobić. Wszystko zależało od niego. Uratowałby ją, gdyby tylko mógł. Zrobiłby to i zapobiegł pożarowi. Nie pozwoliłby jej pójść do pracy, a teraz potrafił jedynie patrzeć na Cristinę, wykonując niewielki krok do tyłu. - Przepraszam - powiedział, ściskając buteleczkę z eliksirem. Wcisnął ją do kieszeni płaszcza tak głęboko, aby o niej zapomnieć i rzucił ostatnie spojrzenie żonie, bardzo mocno wahając się przed uczynieniem następnego kroku. Przecież podjął decyzję, więc dlaczego było to takie trudne? Odwrócić się i iść dalej. Tego by chciała. Przecież tak naprawdę chodziło o to, by o niej nie zapomniał, ale też nie niszczył swojego życia. Tego chciała. Tego chciała. Tego chciała. Przepraszam, odwrócił się na pięcie, porzucając wizerunek zmarłej żony. Nie był już mężem. I nigdy nie będzie. Nie potrafiłby rzucić się w wir miłości jeszcze raz. Tak jak teraz nie potrafił pomóc Cristinie. I porzuciwszy krąg ognia, żałował jedynie przez chwilę. Wciąż miał wątpliwości, ale zachowywał jasność umysłu. Jeśli pomógłby, skończyłby dużo gorzej. Tonąłby w jeszcze większym żalu. Odciął się od przeszłości, wywołując nieodwracalny proces, lecz przysiągł sobie w Stanach, że nie zapomni o Cristinie. I jeszcze raz powtórzył cichą przysięgę w jaskini, gdy postanowił iść dalej.
Czekał na swoją kolej, a gdy tylko ruszyli, to rozpoczął swoją misję. Uwielbiał wyzwania i zazwyczaj wychodził z nich szczęśliwie w całości, dlatego właśnie podjął się wyzwania Lodowej Jaskini. Jednakże trochę wątpił w swoją pewność siebie, bowiem jaskinia miała swoją wyjątkową legendę. No a przecież każdy mówi, że w legendy powinno się wierzyć. Wrota zamknęły się za nim odcinając mu drogę ucieczki, gdyby nagle poczuł przypływ tchórzostwa i zechciał zrezygnować. Nie pozostawało mu nic innego jak ruszyć samotnie przed siebie. Różdżkę schował w kieszeni spodni, nie będzie mu ona potrzebna, prawą rękę zaś trzymał na malutkiej fiolce z eliksirem skurczającym. Szedł lodowym korytarzem, co najdziwniejsze mimo iż miał sobie ubrania które na zewnątrz zapewniały mu ciepło, tutaj były mało skuteczne. Pocierał wiec dłonią o dłoń by je odrobinę rozgrzać. Miał wrażenie, że sam wybiera sobie drogę kierując się różnymi korytarzami, szedł tak jak mu podpowiadała logika. Po pokonaniu kolejnego wąskiego korytarza wszedł prosto do pewnego pomieszczenia. Była to wielka, oblodzona komnata ze ścianami oszronionymi w dziwne wzory. Nie skupiał się zbytnio na ich ułożeniu, po prostu przez chwilę przeszło mu przez myśl, że te wzory są abstrakcyjne. Gdy tylko przekroczył próg komnaty, wejście zamknęło się za nim, znowu uniemożliwiając mu drogę powrotną. Przestraszył się przez moment tej sytuacji, ale potem znowu spoważniał. Czuł, że nie jest tutaj sam i ktoś go obserwuje. Człowiek często miewa takie złudzenie, że ktoś na niego patrzy, aż się ciarki pojawiały na ciele. Zza lodowej kolumny wyszedł jego ojciec, sam Gordon Scorpion we własnej osobie. Już miał się do niego odezwać, zadać mu pytanie: Co tutaj robisz? , ale coś skutecznie go od tego odciągało. Wytężył swój idealny, muzyczny słuch, zdawało mu się że z lewej strony słyszy swoją matkę. Rozejrzał się po komnacie i dostrzegł przylegającą do niej jeszcze jedną. Była mniejsza i oddzielona od tej wielkiej półprzezroczystą lodową ścianą. Widział swoją matkę po drugiej stronie. Przetarł rękawem zimną ścianę i praktycznie się do niej przytulił. Nie słyszał ojca, a nagle poczuł jego dłoń na swoim ramieniu, drgnął. To było takie prawdziwe, jakby on był tutaj naprawdę. Ta jaskinia robiła mu pranie mózgu. Zamknął oczy by po chwili znowu je otworzyć. Może po prostu ma tylko halucynacje i teraz widzi na jawie. Może tu w jaskini jest jakieś dziwne powietrze, które sprawia że widzi teraz to czego nie powinien był w tym momencie widzieć. Ojciec kazał mu przestać, ale on uparcie szukał przejścia w stronę matki. Dostrzegł niewielką szczelinę, ale zaraz czy jeśli poświęci eliksir by się do niej dostać coś na tym zyska? Zaczął się zastanawiać. Może miał go użyć w innym celu, chociażby żeby się wydostać z tej jaskini? Tak bardzo chciał pomóc matce. Ojciec znowu odezwał sie do niego rozkazującym tonem. Powiedział, że przeprowadzi go dalej, czyli do następnej komnaty. Spojrzał na niego zimnymi oczyma. -To twoja wina, przez ciebie nie żyje. Ty mogłeś ją ocalić, byłem tylko dzieckiem, to ty jesteś bestią. Chcesz sekretów? Proszę, nienawidzę cię od momentu gdy zostawiłeś mamę dla tych wszystkich młodych dup. Moja matka była dla ciebie za łagodna, a ty jesteś zwykłym ruchaczem. Ty powinieneś zginąć nie ona. Nienawidzę cię ojcze, żałuję że jesteś moim ojcem słyszysz to? - wykrzyczał mu to z pełną agresją prosto w twarz. -Sypiałem z każdą twoją kochanką, mnie także pragnęły, ale ja byłem lepszy. Młody bóg, pełen wigoru, dopiero rozkwitający a nie spruchniały jak ty- zaśmiał się złośliwie, potem jednak spojrzał na swoją matkę za lodową ścianą. Dotknął swoją ręką jej ręki mimo iż dzieliły ich centymetry grubego lodu. -Mamo, przepraszam cię, nie mogę ci pomóc. Ty nie żyjesz, jesteś wymysłem mojej wyobraźni, która próbuje wyłapać moje słabe punkty. Nie możemy pomagać komuś kto umarł- powiedział smutnym tonem, a po policzku spłynęła mu łza. Już wtedy jako mały chłopiec strasznie przeżył śmierć matki i fakt, że nagle jego świat wywrócił się do góry nogami a on musiał zamieszkać z ojcem. -Nie wolno mi wracać się do przeszłości, muszę isć dalej, żegnaj mamo- powiedział po czym odsunął dłoń od lodowej ściany i wrócił do ojca. -Jesteś beznadziejnym ojcem, ale mimo wszystko moim jedynym. Jakoś muszę z tym żyć, więc przeprowadź mnie dalej kimkolwiek jesteś maro, która przeobraziła się w mojego ojca- powiedział pewnym siebie tonem, podając mu swoją dłoń na znak krótkiego rozejmu. Przecież musiał iść dalej, gdyby uratował swoją matkę to by się tylko cofnął. Nie powinien wracać do tego co było w jego dzieciństwie, a przecież nikt nie jest w stanie zmieniać historii. Jego matka nie żyje i tak już zostaje. Był na jej pogrzebie, widział ciało, wie że matki nie da się uratować w żaden sposób, nawet poprzez magię jaskini. Tylko teraz co dalej? Nie wiedział, czy podjął słuszną decyzję, ale zdawało mu się, że tak. Nie chciał jeszcze marnować swojej fiolki z eliksirem skurczającym.
Komnata, do której weszła, była przytłaczająca – wielka, piękna i emanująca magiczną mocą. Eris, parająca się przecież rzeźbieniem, doceniłaby wzory na ścianach, gdyby pomieszczenie było puste. Ale nie było i jej uwagę pochłaniało co innego. Lustro przyciągało ją do siebie, podeszła więc z ciekawością, ale i pewną rezerwą. Nie ufała temu ani trochę. Wiedziała, że to będzie próba, że tu nie może wydarzyć się nic dobrego. I kiedy jej zniekształcona twarz zaczęła się zmieniać, próbowała przygotować się na najgorsze. Ale tego się nie spodziewała. W oczach zapłonął gniew, bo tylko to czuła na widok przeklętej siostry. Nie potrzebowała nawet jej usłyszeć – zresztą to zawsze było zbędne, nigdy nie zamieniły ze sobą nawet dwóch słów. To był pierwszy raz, kiedy Callisto zwracała się wprost do niej, co właściwie i tak nie miało dla niej znaczenia. Wiedziała, że to wszystko jest tylko iluzją, magią jaskini. To było oczywiste, jako że Callisto chyba nawet nie wiedziała, że ma siostrę. To było próbą i tak trzeba było to postrzegać. Ale ten fakt wcale nie zmniejszył wrzącej wściekłości. Krew też nie zrobiła na niej wrażenia. Uśmiechnęła się drwiąco. Dobrze jej tak, pomyślała w pierwszej chwili. Pomóc? Jej? No i jeszcze czego. Niech się wykrwawi, niech umrze, niech zostanie tu na zawsze, zapomniana przez wszystkich, najlepiej ze swoim – ich – pożałowania godnym ojcem. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Nie zasługiwała na nic więcej. Z drugiej jednak strony… To był test. Pieprzona próba. Nie mogło iść za łatwo. Obietnicy łatwej i bezpiecznej drogi nie kupowała, bo tu nie mogło być prostych rozwiązań. Pewnie na jedno wychodziło, czy Callisto otworzy jej przejście, czy też ona przeciśnie się przez szczelinę. Z tą różnicą, że w pierwszym przypadku zachowuje eliksir – a ten może się przecież przydać. Absurdem byłoby, gdyby absolutnie musiała go zużyć zaraz na samym wstępie. Bo co, tylko po to kazali im go przynieść? Żeby móc z pogardą ominąć jakąś cholerę z przeszłości i to już? Coś jej tu nie pasowało. Wszystko pięknie, tyle że pomaganie wyrodnej siostrze wcale jej się nie uśmiechało. Naprawdę wolałaby, żeby ją i ojca spotkało coś cudownie paskudnego, na miarę mugolskiego łamania słoniem. Podobała jej się taka idea. Bolesna, ale sprawiedliwa kara. Dla ojca, którego na szczęście tu nie było, za to, że myślał, że może ją porzucić jak jakąś dziwkę. I dla niej, bo to wszystko była jej wina. Małej szmaty. Nie miała zamiaru uskuteczniać tu jakiegoś pojednania czy ckliwego wybaczenia. Bo nie wybaczyła, nawet nie miała takiego zamiaru. Ale jeśli rzeczywiście Marquett mogła jej pomóc – cóż, idealnie. Niech się na coś przyda. Niech będzie pionkiem, zabawką, narzędziem w drodze do celu. Może były jakoś połączone. Może jeśli Callisto pójdzie na dno, Eris razem z nią. Może tylko pomoc obu wyjdzie na dobre. Albo i nie. Lynch postanowiła zaryzykować. W takich tandetnych zagrywkach zwykle chodziło o żałosne, jej zdaniem, miłosierdzie i miłość do bliźniego. I niech im będzie. - Nie zasługujesz, żeby ci pomóc. Ale znaj moją łaskę. Co mam zrobić? – rzuciła hardo w przestrzeń, nieudolnie próbując ukryć, jak bardzo gardzi samą nawet iluzją tej kobiety.
Wnętrze jaskini prezentowało się niesamowicie. Weatherly kroczył w głąb korytarza, ledwie zerkając przez ramię, gdy przejście za nim zostało zamknięte. Gdyby odczuwał strach, w ogóle by go tu nie było. Nie tracąc ani chwili, ruszył trasą, która wydawała mu się być najwłaściwsza, tym samym odłączając się od reszty grupy i ruszając naprzeciw sztuczkom jaskini, kryjącej swoją tajemnicę potężną magią. Chociaż wszystko dookoła otaczała gruba warstwa chłodu, Césaire nie odczuwał zimna. Może to kwestia chłodnego kanadyjskiego wychowu wysoko w górach, a może dość wysokiej tolerancji na niekorzystne warunki, ale zupełnie nie zważał na powiew zimnego powietrza, brnąc coraz dalej i dalej lodowym korytarzem. W którymś momencie wiedział już, że jest na właściwym szlaku, a przed jego oczami ukazała się okrągła lodowa komnata… z ogromną wyrwą, za którą zapewne znajdowała się dalsza część drogi. Kanadyjczyk przystanął w miejscu i zaczął oceniać odległości i różne możliwości pokonania szczeliny bez lądowania na jej dnie, które znajdowało się nie wiadomo jak głęboko, kiedy nagle usłyszał dziwne szuranie i znajomy głos. Za bardzo znajomy. Marszcząc brwi, zerknął w dół, gdzie zdawało się znajdować jego źródło i zobaczył zwisającego w szczelinie Jovena, który zdawał się przeczyć prawom fizyki i trzymać się na ostatnim włosku. Jego palce jednak ześlizgiwały się z lodu, co miało się skończyć w wiadomy sposób. Weatherly odruchowo już zaczął się pochylać w stronę Indianina, kiedy usłyszał następny, o zgrozo, znajomy mu głos, tym razem za nim. I oczywiście zamiast zignorować ten głos i wyciągnąć swojego najlepszego przyjaciela z wyrwy, bez rozważania czy jest on iluzją czy nie, odwrócił się do Marceline, która proponowała mu wyjście z jaskini. Była jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętał, a jej uśmiech był absolutnie zniewalający. - Nie. – zaprzeczył Césaire, kiedy zrobiła kilka kroków w jego stronę, ale nawet w jego uszach jego własny głos zabrzmiał obco. – Nie. Jesteś w Kanadzie. Oboje jesteście. – w gardle mu zaschło, kiedy wypowiadał te słowa, patrząc na Delacroix, która wcale nie była tą Marceline, którą znał, nie była tą Marceline, którą kochał. W pamięci od razu ukazały mu się zabawy halloweenowe, kiedy to jego boginem okazała się być Kanadyjka mówiąca okropne rzeczy świdrującym głosem, wbijającym się bezlitośnie w mózg. Wtedy wahanie działało na jego niekorzyść, tym razem nie zamierzał postępować podobnie. - Dokonałaś już swojego wyboru dawno temu, teraz moja kolej. – wiedział już, że i jedna, i druga postać to miraże, będące nieładnym żartem jaskini, ale wiedział też, że nie może całkowicie zignorować obu iluzji, pozwolić Jovenowi spaść i odmówić podążenia za Marc. Ukląkł nieopodal ostrej lodowej krawędzi, po czym zapierając się mocno wyciągnął rękę w stronę Indianina, próbując złapać jego dłoń prawie już ześlizgującą się z półki, której się trzymał. Oczywiście przeszło mu przez myśl, że zjawa-Joven może go złapać za rękę i wciągnąć w dół, zrzucić do środka szczeliny albo rozeźlona zjawa-Marceline może pojawić się nagle za nim i zepchnąć go z krawędzi, doszedł jednak do wniosku, że jeśli jaskinia próbuje go przetestować, porzucanie przyjaciela, nawet zjawy, na rzecz jego dziewczyny, również zjawy, na pewno nie świadczy dobrze o człowieku. Jeśli to test, robi dobrze. Wyciągnął więc Quayle’a z przepaści i odsunął się od krawędzi, czekając na dalszy rozwój wypadków i licząc na to, że droga proponowana wcześniej przez Kanadyjkę i zażywanie eliksiru to nie jedyne wyjście z komnaty. - Nie obrażę się, jeśli w ramach wdzięczności zaproponujesz mi inne wyjście. – oznajmił jeszcze Jovenowi, który, tak jak Marceline, kompletnie nie budził ani krzty jego zaufania w zjawowej odsłonie.
Teraz, gdy każdy z nich podjął już decyzję, mieli zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów. Zanim tu weszli, musieli być w pełni świadomi faktu, iż igranie z magią zawsze ma swoją cenę i tym razem każdy z nich miał się o tym mniej lub bardziej boleśnie przekonać. Na szczęście – albo i nieszczęście, bo jak wiadomo, wszystko zależy od punktu widzenia – nie wiedzieli jeszcze, co czeka ich w następnych korytarzach, a już szczególnie w następnych komnatach. Być może drżeli ze strachu na samą myśl o dalszej podróży, a może byli jeszcze pełniejsi wiary w to, że dojdą do samego końca. Tak czy inaczej, jaskinia była zdolna ocenić to na własną rękę. A na razie…
Eris L. Lynch, numer 1:
Och, droga Eris… Powietrze w pomieszczeniu zdawało się być tak gęste, iż można by było pokroić je nożem, gdyby tylko ktoś miał dość ochoty, by próbować. Panna Lynch miała przy sobie całkiem niezły zestaw noży. Z jej ochotą musiało być teraz jednak nieco gorzej, skoro przepełniała ją nieposkromiona nienawiść. A może jednak… poskromiona? Magia jaskini nie była zdolna do odczuwania emocji – wszak była wyłącznie bezosobowym bytem – a jednak niespodziewana decyzja Eris miała na ten byt niewątpliwy wpływ. Chociaż Lynch nie mogła być do końca pewna, co konkretnie będzie musiała uczynić, by przejść dalej i z pewnością obawiała się zbyt dużego kontaktu z Callisto Marquett, odpowiedź spłynęła na nią niezwykle szybko. Głos, który ją otoczył, nie brzmiał już jednak ani trochę jak ten należący do jej nemezis. Przede wszystkim należał do mężczyzny. - Brawo, Eris – powiedział łagodnie, a jednak było w nim coś władczego, co nie pozwalało przejść obok obojętnie. – Możesz zatrzymać swój eliksir i ruszyć w dalszą… Ostatnie słowa wciąż jeszcze odbijały się niewyraźnym echem od lodowych ścian, a to, co nie zostało dopowiedziane, ponownie dotarło do uszu Eris w formie, jakiej wolałaby już dzisiaj nie słyszeć. - …drogę. Razem ze mną – dokończyła Marquett albo raczej iluzja, którą była. Wyglądała już całkowicie dobrze. Zdrowie rumieńce powróciły na jej bladą twarz. Wyciągnęła rękę do Eris, testując ją po raz kolejny. A może po prostu próbując ją wkurzyć przed dalszą drogą? Chciał, nie chciał, Lynch musiała chwycić oferowaną jej dłoń i mimo wszelkich wątpliwości wejść z siostrą wprost w tafle zwierciadła. Gdy tylko postawiła stopę po drugiej stronie, grunt z miejsca usunął jej się spod stóp, a Eris sunęła z zawrotną prędkością długą, lodową zjeżdżalnią. Chociaż z pewnością nie było jej to na rękę, Callisto była teraz jedynie smugą ciemnego dymu, który pokonywał całą trasę w zdecydowanie przyjemniejszy sposób. Podróż zdawała się trwać w nieskończoność. Jak głęboko pod ziemię dotarły? Być może Eris zastanawiałaby się nad tym dłużej, gdyby nie fakt, że nagle… Uch! Być może hamowanie dłońmi nie było najrozsądniejszą metodą. Ostre odłamki wbiły się w delikatną skórę, ranią ją dotkliwie na chwilę przed ostatecznym upadkiem Eris wprost na pośladki. Dwie krwiste smugi zdobiły teraz końcówkę lodowego tunelu, z którego wypadła. - Powinnaś coś z tym zrobić – mruknęła Callisto, materializując się tuż przy niej. Sama była w tej chwili okazem zdrowia. – Masz – rzuciła w stronę Eris, podając jej białą chustkę. Czy jaskinia mogła być bardziej ironiczna? Niespodziewanie coś zadudniło kawałek od nich i Lynch natychmiast podniosła głowę. Marquett natomiast na powrót stała się tylko smugą dymu. Czy zdążyła ogarnąć dłonie, czy nie, Eris musiała wyjąć różdżkę i sprawdzić, co też ukrywa się w głębi komnaty. Zrobiła kilka kroków, a to, co dostrzegła przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Gigantyczny i wyglądający na starego, lodowy smok najwyraźniej miał tu swoje leże. Był cały błękitny i niemal przezroczysty, a Eris mogła dostrzec, jak w jego dziwnych żyłach płynie coś błękitnego. Potwór spojrzał na nią, nie mając zamiaru atakować. Uniósł tylko swój wielki łeb i zionął prosto w Eris. Lynch zamknęła oczy, sądząc, że to jej ostatnie chwile w tym miejscu. A jednak… nic się nie stało. Może poza tym, że wydobywająca się z paszczy smoka mgiełka osiadła na ciele kobiety. Choć może… Czując, jak kolana jej miękną, Lynch upadła na lodową posadzkę i zapadła w głęboki sen, zanim mogłaby choćby zastanowić się nad powstrzymaniem tego. Co widziała? O tym wiedziała już tylko sama Eris, a jednak podczas śnienia w kółko przeklinała szpetnie, rzucała się i powtarzała różne imiona. Pochylona nad nią Callisto przyglądała jej się z nieskrywaną ciekawością. Gdy Eris powróciła w końcu do świata… świadomych – choć przyszło jej to z ogromnym trudem – smok ponownie na nią spojrzał. - Jak sądzisz, Eris, co to było? – zapytał, tworząc w głowie swojego gościa nieopisany mętlik.
Melody A. Blackthorne, numer 2:
Gotowa przyjąć cios smoczęcia Melody była obrazem odwagi, ale czy o to właśnie chodziło jaskini? Co do tego Blackthorne nie mogła mieć pewności i w najbliższym czasie nie miała się o tym dowiedzieć. Teraz ważniejsza była zupełnie inna sprawa – smok, który przymierzał się do ciosu, unosząc się na tylnych łapach. Jego rozwinięte skrzydła, choć nie tak wielkie, jak u dorosłych osobników, wyglądały groźnie. Sam, gdy stanął na tylnych łapach, zdawał się nabrać podejrzanie dużych rozmiarów. Jedna z jego łap zakończona ostrymi pazurami uniosła się w powietrzu. Melody zamknęła oczy. Czy tak właśnie miała zginąć? Przecież ostrzegali, że z jaskini można już nie wrócić! Potężna kończyna przecięła powietrze i… rozpłynęła się w nicość tuż przed twarzą Krukonki, podobnie zresztą, jak mugolka, która do tej pory stanowiła podporę dla Blackthorne. Melody upadła na pośladki, solidnie je obijając, ale przynajmniej mogła wreszcie odetchnąć. Choć z pewnością nie na długo, bowiem jaskinia już szykowała dla niej kolejne rozrywki. Blackthorne stanęła na nogach, otrzepując ubranie z zabłąkanych kropel roztopionego lodu. Nie do końca wiedziała, co powinna teraz zrobić. Ostatecznie nie było tutaj żadnej innej drogi do kolejnych tuneli. Zanim jednak mogłaby się nad tym zastanowić, zewsząd otulił ją łagodny, choć przejmujący męski głos. - Brawo, Melody – rzucił, choć trudno było powiedzieć czy gratuluje jej dobrze wykonanego zadana, czy raczej tego, że przeżyła. – Co powiesz na małą… Głos urwał niespodziewanie, choć jeszcze przez chwilę pobrzmiewał echem w lodowej komnacie. - …podróż? – dokończyła tajemnicza mugolka, którą zaledwie chwilę temu Blackthorne musiała ratować z tego całego koszmaru, a która teraz zmaterializowała się tuż przy niej. Nikt najwyraźniej nie zamierzał faktycznie pytać Melody o zdanie, bo oto lodowa skorupa pod ich stopami stopiła się całkowicie, a Blackthorne runęła w przepaść. Chociaż spadanie nie było najprzyjemniejsze, Krukonka próbowała tworzyć oczy i dostrzec gdzieś w pobliżu swoją towarzyszkę. Jedynym, co zobaczyła, była smuga ciemnego dymu, która leciała tuż obok. Melody wyciągnęła rękę, by ją pochwycić i… PAC! Choć sam w sobie upadek nie był zbyt bolesny, to, co było elementem pnączy, które pochwyciły Blackthorne, zdecydowanie nie zamierzało jej oszczędzać. Ostre kolce z łatwością przebiły materiał jej ubrania, wbijając się w uda i ramiona, gdy Krukonka powoli ześlizgiwała się coraz mocniej w głąb tej przedziwnej rośliny. Osłoniła twarz dłońmi, zamknęła oczy i liczyła w myślach, pochłaniana coraz szybciej przez zachłanne pnącza. Było już coraz bliżej. Melody czuła pustkę pod stopami, choć trudno było mówić o czuciu w takich warunkach. Miała ochotę krzyczeć. Ostatnie pnącze zerwało się z cichym trzaskiem i wreszcie, wreszcie, dziewczyna opadła na coś niezwykle miękkiego. Kilka plam krwi pojawiło się na materiale jej ubrań. - Chyba czas na trochę magii. Niestety, nie potrafię ci pomóc – rzuciła przepraszającym tonem mugolka, materializując się ponownie tuż obok Melody. – Przy okazji, jestem… Blackthorne miała wrażenie, że usłyszała jeszcze coś na kształt ”Alison”, ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Bardzo jasne, błękitno-białe światło otoczyło ją zewsząd, nieco ją oślepiając. Miała wrażenie, że wokół zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej. Przesunęła ręce po miękkim tworze, na którym siedziała. Jej ręka zapadła się gwałtownie w jeden z dziwnych baloników. Pisnęła, czując, że dłoń pali niewyobrażalnym bólem, zanurzona w jakiejś dziwnej substancji. Chciała ją wyszarpnąć, ale wtedy… Wszystko zniknęło. Melody otworzyła oczy. Nawet nie wiedziała, że je zamknęła. Siedziała na całkiem stabilnej, lodowej posadzce, a jedynym, co widziała, była para jaszczurzych… nie… wielkich, smoczych oczu. Smok stworzony w całości z lodu, niemal przezroczysty, gapił się prosto na nią. Gdy się przyjrzała, Blackthorne mogła z powodzeniem zauważyć płynącą w jego żyłach błękitną krew. Zdawał się być czymś na kształt strażnika tego miejsca, które zasadniczo stanowiło również jego leże. - Jak sądzisz, Melody, co to było? – zapytał niespodziewanie, otwierając wielką paszczę. Cóż, chyba nie należało pozostawiać go bez odpowiedzi, prawda?
Césaire Weatherly, numer 3:
Wybory, drogi Weatherly, to nieodłączny element życia, ale ty wiesz o tym już od dawna, prawda? Magia jaskini także doskonale o tym wiedziała, dlatego z łatwością bawiła się uczuciami wchodzących tu czarodziejów. Im bardziej niepewni się stawali, tym łatwiej było posiąść również ich magię, a jaskinia potrzebowała nieustannie kształtować się na nowo w oparciu o coraz większe magiczne pokłady. Césaire nie wahał się zbyt długo. Jak wiele trzeba było, żeby wprawić w drgania wszystkie najdrobniejsze nerwy w jego ciele? Być może niedługo sam Weatherly dobitnie się o tym przekona. Na razie jednak zajęty był wciąganiem na górę swojego najlepszego przyjaciela, który chyba nie zamierzał zostać z nim zbyt długo, bowiem, gdy tylko wciągnął się na bezpieczny, lodowy grunt, najzwyczajniej w świecie… wyparował. Podobnie zresztą jak dziewczyna. Świetnie, pomyślał zapewne Césaire, rozglądając się po miejscu, w którym utknął. Być może zakląłby szpetnie, gdyby nie fakt, że nagle na samym brzegu podłogi, tuż przed przepaścią, pojawił się… stopień. Weatherly nie miał jednak czasu zastanawiać się, co zrobi z jednym stopniem, bo już po chwili pojawił się także drugi i trzeci, a potem kolejne, tworzące coraz sensowniejszą drogę do następnego korytarza. Nie mając już na co czekać, Césaire wszedł na most. Już, już był na jego środku, gdy w miejscu zatrzymał go poważny i głęboki męski głos. - Brawo, Césaire – stwierdził, choć Ślizgon nie mógł mieć pewności czy chodzi o dobrze wykonane zadanie, czy sam fakt przeżycia. – Jesteś gotowy, żeby iść… – urwał niespodziewanie, ale zanim echo jego słuch na dobre ucichło, tuż obok chłopaka zmaterializował się Joven. - …dalej? – dokończył, wbijając dłonie w kieszenie. – Tędy – dodał i machnął na Ślizgona, by też poszedł za nim. Obaj weszli do kolejnego korytarza, znacznie szerszego od poprzednich. Na samym jego końcu lśniła w smudze światła lodowa drabina. - Musi mieć kontakt z ciałem – zauważył Joven. – Inaczej od razu topnieje – wyjaśnił, patrząc na przyjaciela ze smutkiem. Ostatecznie był tylko magią jaskini – wiedział, jak to się skończy. Nie mając zbyt dużego wyboru, Weatherly położył dłoń na pierwszym lodowym szczeblu, którego dosięgnął i zaczął wspinać się na górę. Drabina zdawała się nie mieć końca, a sam Césaire bardzo szybko zaczął odczuwać nieprzyjemne pieczenie odmrożeń. Nie mógł tak po prostu wypuścić szczebli z rąk ani się cofnąć, dlatego brnął dalej, coraz bardziej pogarszając stan własnych dłoni. Gdy w końcu dotarł na samą górę, z pewnością miał ochotę krzyczeć, a już szczególnie wtedy, gdy zdał sobie sprawę, iż Joven pokonał całą tę trasę w postaci ciemnej smugi dymu. Weatherly podciągnął się ostatni raz i wreszcie był na stałym gruncie. - Powinieneś coś z tym zrobić – zauważył Joven, wyraźnie sugerując mu użycie różdżki. Czy Césaire zdążył to zrobić, czy też nie, było już tylko jego sprawą, bowiem coś zawyło przeciągle we wnętrzu komnaty, do której trafili. Nie było już czasu. Należało natychmiast to sprawdzić. Césaire z trudem wstał z podłogi, zmierzając ostrożnie w kierunku, z którego dochodził ten dziwny dźwięk. Zatrzymał się gwałtownie, wreszcie dostrzegając jego źródło. Pod ścianą komnaty leżał wielki, lodowy smok. Wyglądał na starego i z powodzeniem mógłby stanowić strażnika tego miejsca. W jego niemal przezroczystym ciele Césaire mógł dostrzec płynącą, błękitną krew. Smok podniósł nagle swój wielki łeb, patrząc Ślizgonowi prosto w oczy. Chociaż z pewnością pomyślał tak każdy, kto go napotkał, to wcale nie to zwierzę było ich testem. Potwór zmrużył oczy i otworzył paszczę. Wydobyła się z niej wąska, ognista smuga i Césaire już szykował się do rzucenia zaklęcia, ale ku jego zdziwieniu smuga zmieniła się nagle w ognistego ptaka. Zwierzę zatoczyło kilka kółek pod sufitem, rozwijając swoje ogromne skrzydła. Dopiero teraz Weatherly zauważył kilka przedmiotów rozrzuconym po komnacie. Twór obniżył lot i wleciał wprost w jeden z nich, który natychmiast zmienił się w kupkę popiołu. Wykonał tę sztuczkę jeszcze kilka razy, ostatecznie zmieniając najwyraźniej plany i lecąc wprost na Ślizgona, który nie miał się już jak osłonić. Czy się tego spodziewał, czy nie, zwierzę wyparowało tuż przed jego twarzą, co najwyżej mocno podnosząc mu ciśnienie. - Jak sądzisz, Césaire, co to było? – zapytał nagle smok, znów mu się przyglądając. Nie wyglądał na kogoś, kogo można było zignorować.
Ash Hawkeye, numer 4:
Najwyraźniej nie był do końca zachwycony tym, z kim przyszło mu grać. O ile martwa staruszka za czasów swojego życia być może postanowiłaby mu pokazać swoje niezadowolenie, ta tutaj była jedynie śmieszną imitacją oryginału. A jednak była dostatecznie irytująca, by Hawkeye nabrał ochoty na pozbycie się jej ze swojego zadania. Jego czysta gra nie była pokazem najlepszych umiejętności, a może po prostu magia jaskini była lepsza w te klocki, ale trudno było stwierdzić, kto ostatecznie wygrał, bowiem w pewnej chwili, gdy Ash wyłożył kolejną kartę, stół rozpłynął się w powietrzu. Niewielka butelka eliksiru, o którą grali, upadła na lodową posadzkę. Szkło nawet nie pękło i to był moment, gdy Hawkeye mógł w duchu podziękować wszystkim twórcom eliksirów za mocne buteleczki. Zgarnął z podłogi swój eliksir, zmierzając powoli do otwartego przejścia, które dotąd blokował stolik i tyłek jego babci. Zanim jednak zrobił kolejny krok, w miejscu zatrzymał go głęboki, męski głos. - Brawo, Ash – pogratulował mu, choć trudno było powiedzieć, czego konkretnie. Ale przecież nikt nie zmusi mistycznego głosu do wyjaśnienia czegoś takiego, prawda? – Masz ochotę ruszyć w dalszą… – urwał nagle i ciśnienie Asha mogło znowu wzrosnąć, bowiem, zanim echo ostatnich słów ostatecznie zamilkło, u boku mężczyzny zmaterializowała się ponownie jego świętej pamięci babcia. - …drogę, Asher! Idziemy! – rozkazała i pociągnęła wnuka za sobą, nie oszczędzając go i chwytając mocno za ucho. Każdy, kto mógłby to zobaczyć, z pewnością parsknąłby śmiechem, ale Hawkeye nie był zachwycony. Chwilę później zaczął powoli wchodzić w stan najwyższej złości, gdy staruszka bezceremonialnie wepchnęła go do tunelu, który okazał się wielką, lodową zjeżdżalnią. Być może jaskinia była diabelnie ironiczna, ale sprowadzania go do roli pięciolatka nie można jej było wybaczyć. Tak czy inaczej, nawet Ash nie miał pojęcia, jak mógłby się zemścić na czymś takim. Być może dałby sobie czas i zastanowił się nad tym, obserwując jednocześnie smugę czarnego dymu – formę, w jakiej przemieszczała się tuż obok jego babcia – ale coś skutecznie go od tego odciągnęło. Wylot zjeżdżalni zdawał się coraz mocniej zwężać i gdy już miał nadzieję, że nic złego się nie stanie, noga Asha zahaczyła się o potężny, wystający sopel. Zawył z bólu, czując, jak pęka mu kość, chwilę później powtarzając ten dźwięk, gdy wypadł ze zjeżdżalni prosto na pośladki. Starsza pani zmaterializowała się tuż obok niego, dźgając uszkodzoną nogę drewnianą laską. Hawkeye ryknął znowu, a dźwięk ten odbił się echem w kolejnej komnacie. - Musisz coś z tym zrobić, Asher – zasugerowała kobieta, podając mu jednocześnie laskę, którą go dźgnęła. Czy zdążył coś z tym zrobić, czy też nie, jaskinia nie zamierzała na niego czekać. Odruchowo Ash spojrzał w górę i natychmiast tego pożałował. Łeb wielki jak cały Błędny Rycerz, a może i większy, wisiał tuż nad nim. Para smoczych ślepiów gapiła się na niego wyjątkowo spokojnie. Zwierzę wyglądało raczej na strażnika tego miejsca, niż na coś, co chciałoby zaatakować pojawiających się tutaj czarodziejów. Hawkeye dostrzegł coś błyszczącego w jego paszczy, ale zanim mógł się nad tym dłużej zastanowić, błyszczące coś zleciało prosto na jego pierś. Ash poczuł lekki ból, ale nijak nie równało się to z tym, co stało się chwilę później. Całe jego ciało zaczęło być łaskotane w wyjątkowo koszmarny sposób, a on nijak nie mógł pozbyć się tego uczucia ani tym bardziej źródła łaskotek, które leżało najwyraźniej w błyszczącej rzeczy upuszczonej przez smoka. Mężczyzna nie potrafił później powiedzieć, jak długo to trwało, ale w chwili obecnej zdawało mu się, że całe wieki. Dotarł niemal na granicę błagania, by to się skończyło, gdy wreszcie… wszystko minęło. Smok wciąż na niego patrzył, otwierając swój wielki pysk. - Jak sądzisz, Ash, co to było? – zapytał tym samym głębokim, męskim głosem, który Hawkeye słyszał wcześniej. Nie brzmiał ani nie wyglądał na kogoś, komu można było odmówić odpowiedzi.
Blaze Ettréval-Revie, numer 5:
Tylko sam Blaze mógł wiedzieć, jak trudny był dla niego ten wybór. Ale być może dokonał go już znacznie wcześniej, jeszcze przed wejście do jaskini. Każdy człowiek wiedział doskonale, że najprościej było wtedy, gdy bolesna przeszłość została pogrzebana głęboko pod ziemią. Magia jaskini także o tym wiedziała. Nie trzeba więc było pytać, dlaczego stawia przed uczestnikami właśnie takie próby. Oparłszy się mirażowi, Blaze ruszył z miejsca, przekraczając ognisty krąg. Zatrzymał się jednak gwałtownie, bowiem wszystko wokół zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a wokół rozbrzmiał niski, męski głos. - Brawo, Blaze – mruknął, ale mężczyzna nie potrafił stwierdzić, czy były to gratulacje z okazji dokonania dobrego wyboru, czy po prostu z okazji przeżycia. Nie było jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, bowiem głos mówił dalej. – Czy jesteś gotowy, żeby ruszyć… – urwał niespodziewanie, a jego ostatnie słowa odbijały się jeszcze przez moment echem w lodowej komnacie. Być może Blaze zapytałby, co dalej, gdyby nie fakt, że jaskinia postanowiła go nie oszczędzać. Jego żona zmaterializowała się tuż obok niego, posyłając mu łagodny uśmiech. - …w dalszą drogę? – dokończyła, wyciągając do niego rękę. – Zostanę z tobą – przyrzekła, choć trudno było powiedzieć czy Blaze jest zadowolony z takiego obrotu spraw. Nie miał jednak zbyt wielkiego wyboru, więc ruszył teraz otwartym już permanentnie przejściem i… z miejsca tego pożałował. Może następnym razem warto byłoby patrzeć pod nogi? To nie był najprzyjemniejszy lot w jego życiu, a trzeba było przyznać, że spadał jakimś lodowym tunelem z naprawdę zawrotną prędkością, mając nadzieję, że na dole czeka go coś naprawdę miękkiego. Cristine była tuż obok, teraz w postaci smugi czarnego dymu, w której z pewnością łatwiej było jej się przemieszczać. Blaze nie widział niczego, co znajdowało się pod nim, toteż wystający z lodowej ściany odłamek zauważył dopiero wtedy, gdy ten boleśnie wbił się w jego ramię przez warstwy materiału i zahaczył o ubranie. Później mężczyzna z pewnością będzie za to wdzięczny, gdy zda sobie sprawę, że tylko fakt, iż zawisł na moment na tym śmiesznym soplu sprawił, że nie rozbił sobie czaszki w bezpośrednim starciu z podłogą następnej komnaty. Teraz nie był jednak ani trochę zadowolony, gdy wreszcie upadł prosto na tyłek z ręką piekącą żywym ogniem. - Powinieneś coś z tym zrobić – usłyszał za plecami, z miejsca, w którym zmaterializowała się jego małżonka. Czy faktycznie zdążył zająć się własną ręką, czy nie, stanowiło to wyłącznie jego problem. Czas mijał i Blaze musiał w końcu zdać sobie sprawę z absurdu miejsca, w którym się znalazł. Przetarł oczy, obserwując swoją żonę, ubraną nagle w śnieżnobiałą suknię. Brakowało jej tylko ogromnego welonu, które dopełniłby stroju. Zmierzała po czerwonym dywanie, na którym siedział, w kierunku ołtarza. W dłoniach trzymała niewielki bukiet. Ta scena nie byłaby aż tak kuriozalna, gdyby nie fakt, iż zaraz za ołtarzem leżał ogromny, stary smok, w całości stworzony z lodu. Przez jego niemal przezroczyste cielsko płynęła błękitna krew. Nie wyglądał na coś, co pojawiło się tu przypadkiem, co mogło oznaczać tylko jedno – że jest tutaj strażnikiem. Ash podniósł się z ziemi, podążając za kobietą. Musiał coś zrobić. Przerwać jakoś ten absurd. Gdy był już dostatecznie blisko, chwycił ją za ramię, obrócił w swoją stronę i… zamarł. Wyglądała… staro i zdawała się być tak ogromnie smutna, że nawet Blaze zaczął przejmować jej emocje. Tyle że coś zdawało się być nie tak. Mężczyzna nie tylko był smutny i choć nigdy z pewnością nie było w nim zbyt wiele szczęścia, teraz czuł, że jego ciało opuszcza nawet ta odrobina, powodując już tylko psychiczny, a czysto fizyczny ból. Zgiął się wpół, usiłując na nią patrzeć, ale wszystko rozmywało mu się przed oczami. Kim, do cholery, była ta kobieta? I czego właściwie od niego chciała? Nie mógł zebrać myśli. Chciał krzyknąć, ale słowa więzły mu w gardle i nagle… wszystko minęło. Zniknął ołtarz, suknia i bukiet. Dywan rozpłynął się w powietrzu. Blaze klęczał na lodowej posadzce, a Cristine stała tuż obok, wyglądając na powrót jak ona. Czy wciąż jej ufał? Tylko on mógł na to odpowiedzieć. Teraz jednak poświęcił swoją uwagę wielkiemu smokowi, który właśnie otwierał paszczę. - Jak sądzisz, Blaze, co to było? – zapytał i sprawiał wrażenie kogoś, kogo nie można zbyć byle odpowiedzią.
Angelus Scorpion, numer 6:
Jego ojciec zaśmiał się szpetnie, słuchając całej tej litanii. Angelus – podobnie jak pozostali uczestnicy – także się nie pomylił. Ci wszyscy ludzie z ich przeszłości byli tylko marnymi imitacjami. A jednak być może w tym wszystkim nie chodziło o zastanawianie się, kim są, tylko dlaczego tu są. Sądząc, że ojciec może pokazać mu dalszą drogę, zdziwił się solidnie, gdy wszystko wokół zniknęło. Wejście do dodatkowej komnaty było teraz litą ścianą, a stary Scorpion obrócił się w smugę czarnego dymu. Zanim jednak Angelus miał szansę zaprotestować, spłynął na niego głęboki, męski głos. - Brawo, Angelusie – pogratulował mu, ale Scorpion nie miał pojęcia czy chodzi o pozostawienie matki, pójście za ojcem, wyzwanie sekretów, a może po prostu o to, że przeżył pierwsze zadanie. Nie było teraz czasu na wyjaśnienia. – Czy możemy iść… – urwał równie szybko, co kontynuował, a jego głos rozbrzmiewał echem jeszcze przez chwilę. - …dalej? Rusz się, synu – dokończył jego ojciec, który na powrót zmaterializował się u jego boku i, nie przejmując się wypełnieniem polecenia, ruszył naprzód do kolejnego, otwartego teraz korytarza. Młody Scorpion ruszył za nim. Zasadniczo nie miał zbyt wielkiego wyboru. Wszedł w tunel nieco szerszy od poprzednich, a nad ramieniem ojca dostrzegł błyszczącą, lodową drabinę. - To jedyna droga – wyjaśnił starszy mężczyzna. Zawsze jednak było jakieś ale. – Ale drabina wymaga kontaktu z ludzką skórą. W innym wypadku natychmiast stopnieje. Cóż, nie była to najlepsza perspektywa, biorąc pod uwagę fakt, że drabina wyglądała na naprawdę długą, a dotykanie lodu przez tak długi czas nie mogło skończyć się dobrze. Angelus chwycił pierwszy, przerażająco zimny szczebelek i powoli zaczął się wspinać. Nie zwracał większej uwagi na to, gdzie obecnie znajduje się jego ojciec, ale miał poczucie, że czarny dym unoszący się obok jest właśnie nim. Tymczasem młody Scorpion musiał brnąć po szczeblach w górę, czując, że ból zaczyna być nie do zniesienia. Kiedy dotrze na górę, stanowczo będzie musiał opatrzyć sobie dłonie. Teraz jednak nie miał tego jak zrobić. Nie mógł również wypuścić lodowych szczebli z rąk, bo z pewnością źle by się to skończyło. Resztkami sił, klnąc po drodze jak tylko się dało, dotarł wreszcie na samą górę, wciągając się na lodową posadzkę. Jego ręce były zaczerwienione i lekko krwawiły. - Zrób z tym coś – mruknął zniecierpliwiony ojciec, materializując się tuż obok Scorpiona i wyraźnie sugerując mu użycie różdżki, o ile tylko zdąży to zrobić. – Trzeba było włazić szybciej. Być może powiedziałby więcej – a może nawet to zrobił – ale Angelus już go nie słyszał, tknięty dziwnym przeczuciem, że z jego ciałem dzieje się coś złego. Podciągnął ubranie, oglądając uważnie swój brzuch. Co to, u diabła, było? Wielki, czerwony placek rozprzestrzeniał się coraz bardziej po jego ciele, w towarzystwie dziwnych bąbli. Nacisnął odruchowo jeden z nich, ale zrobił to najwyraźniej zbyt mocno, bo naciągnięta skóra od razu pękła, brudząc mu ubranie dziwną, gęstą substancją. Uch… Miał ochotę zwymiotować i z pewnością by to zrobił, gdyby nie towarzyszący temu wszystkiemu ból. Sycząc wściekle, zrobił kilka kroków, niepewny, co dalej. Rozejrzał się po komnacie, z początku dostrzegając jedynie dziwny lodowy zbiornik, przypominający nieco źródło. Być może nie był to najrozsądniejszy pomysł, ale jedynie przepłukanie tego czystą wodą przyszło mu do głowy. Wyminął lodową kolumnę i… pomysł nieco mu się odwidział. Zaraz za lodowym naczyniem leżał smok. Zdawał mu się tak ogromny, że ledwo mieścił się w komnacie, ale z drugiej strony komnata również zdawała się teraz o wiele większa. Scorpion zmrużył oczy. Wiedział, że ból może ogłupiać, ale to tutaj wyglądało na coś zupełnie innego. Odwrócił się do ojca. Teraz już nie miał wątpliwości, że coś było nie tak. Mężczyzna zdawał się równie gigantyczny, co smok. Magia jaskini magią jaskini, ale coś tu, na Merlina, zdrowo nie grało. Zanim jednak Angelus mógłby cokolwiek z tym zrobić, ktoś – może ojciec, może smok, a może po prostu jakaś podejrzana siła wyższa – wepchnął go do źródła, które nijak nie zawierało w sobie czystej wody. W gruncie rzeczy dość mocno śmierdziało… zepsutymi porzeczkami? Scorpion skrzywił się, przemoczony teraz do suchej nitki, a jednak cały ból, który jeszcze chwilę temu odczuwał, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Smok – wciąż wielki, ale już nie aż tak, jak przed chwilą – spojrzał na niego uważnie, otwierając swoją wielką paszczę. - Jak sądzisz, Angelusie, co to było? – zapytał i nie wyglądał na kogoś, kogo można było po prostu zignorować.
Bell Rodwick, numer 7:
Droga Bell, czy nikt nie mówił ci, że wbieganie w niesprawdzone korytarze może się bardzo źle skończyć? Gdy tylko Rodwick pociągnęła przyrodnią siostrę w tajemniczy tunel, którego dotąd w ogóle tam nie było, Effie rozpłynęła się w chmurze ciemnego dymu, pozostawiając Bell zupełnie samą. Wokół było niezwykle ciemno i zimno, a korytarz zamknął się zaraz za nią, z pewnością znikając raz na zawsze z lodowej sali, w której przed chwilą była nasza uczestniczka. Rodwick nie miała zbyt wielkiego wyboru, jak oświetlenie sobie dalszej drogi fleszem aparatu. Być może nie było to najrozsądniejsze rozwiązanie i z pewnością dziewczyna mogła przyciągnąć uwagę niezbyt przyjaznych mieszkańców jaskini, ale co innego miała zrobić? Różdżka zdawała się być w tym miejscu bezużyteczna, a przynajmniej wtedy, kiedy magia jaskini nie chciała, by śmiałkowie jej używali. Brnąc coraz głębiej w wąski tunel zastanawiała się, dokąd właściwie dotrze. Pewnie szłaby tak jeszcze bardzo długo, gdyby nie ciemność i fakt, że grunt osunął jej się nagle spod stóp i Bell poczuła, jak na moment traci oddech. Chociaż chwilę zajęło jej zrozumienie, co się właśnie dzieje, odkryła, że zjeżdża na tyłku po niesamowicie długiej i zimnej zjeżdżalni, otoczonej przez szeroki, lodowy tunel. Effie zdawała się zniknąć na dobre, choć Bell i tak trudno było rozejrzeć się w poszukiwaniu przyrodniej siostry. Czyżby teraz była zdana już tylko na siebie? Spojrzała na wprost. Oto tuż przed nią widniało światełko w tunelu, choć nie było tak piękne, jak każdy mógłby się spodziewać. Tym bardziej, że szczelina wylotowa zdawała się naprawdę mała i w dodatku dziwnie zamglona, jakby zamknięta cienką, lodową ścianą. To wszystko było raczej niepokojące. Rodwick zasłoniła twarz na chwilę przed zderzeniem i był to wyjątkowo rozsądny ruch, bowiem odłamki rozsypanej ściany rozprysnęły się dosłownie na wszystkie strony. Sęk w tym, że – choć miała nadzieję upaść na coś miękkiego – Krukonka poleciała prosto na lodową posadzkę następnej komnaty, prosto na jedną z rąk, którą jeszcze chwilę temu osłaniała twarz. Zawyła z bólu, starając się pozbierać i podnieść do pionu. Gdzieś w tle usłyszała, jak jej aparat uderza z trzaskiem o twardą powierzchnię. To nie mogło się dobrze skończyć. - Nigdy nie próbuj oszukać jaskini – usłyszała gdzieś za plecami spokojny, męski głos, ale łzy sprawiły, że wszystko było kompletnie zamazane. Miała wrażenie, że tuż przed nią w głębi kolejnej komnaty porusza się jakiś dziwny, duży kształt, stanowiący źródło głosu. Przetarła oczy wierzchem dłoni, ale jedynym, co zobaczyła… Cóż, to było dość niespodziewane. Przycisnęła ramię do piersi, z trudem podnosząc się na nogi. Stała teraz na złotym dywanie, a wszędzie wokół mogła dostrzec muzealne eksponaty. Na wprost, na końcu ogromnej sali stała scena, a na niej leżał wielki smok zrobiony w całości ze złota. Był nieruchomy, podobnie jak wszystko inne w tym miejscu. Nad sceną Bell dostrzegła, wciąż jeszcze nie do końca wyraźny, napis „Ars gratia artis”. Powolnym krokiem ruszyła w tamtym kierunku. - Ars gratia artis? – odczytała, pełna zdziwienia. O co tu, na Merlina, chodziło? Chociaż z łatwością zrzuciłaby to na uczucie wywołane bólem, miała wrażenie, że wokół niej zrobiło się znacznie cieplej. Prawie zaczęła rozkoszować się tym niespodziewany uczuciem, kiedy niespodziewanie… wszystko zniknęło. Cóż, może nie do końca wszystko. Smok wciąż leżał na końcu komnaty, ale teraz złożony był z lodowych brył. Wyglądał na starego, zupełnie, jakby od lat strzegł tego miejsca. Jego wielkie, przerażające ślepia spojrzały wprost na Krukonkę. Otworzył paszczę i dziewczyna odruchowo osłoniła się rękami, co tylko wywołało kolejną falę niepohamowanego bólu. Smok jednak tylko się odezwał: - Jak sądzisz, Bell, co to było? – zapytał i nie wyglądał na kogoś, kogo można by pozostawić bez odpowiedzi.
Wasze zadanie polega na rozpoznaniu przedmiotu/zaklęcia/eliksiru/choroby/rośliny, których efekty działania mogliście poznać zaraz po drobnym wypadku, który przytrafił się każdemu z was. Wskażcie właściwą odpowiedź, podkreślając ją w dowolny sposób w swoim poście i czekajcie na dalsze instrukcje. Czas na napisane postów (w związku z małą obsuwą producenta zadań oraz kolejną ciekawą imprezą na horyzoncie) macie do 1 stycznia do północy.
Jednocześnie zwracał uwagę na duże rozbieżności w zachowaniu Dorothei, jak i niespecjalnie się nimi interesował… a przynajmniej próbował. Upajał się jej widmem w taki sposób, jakby starał się na nowo wchłonąć obraz jej osoby całym sobą. Nigdy by się do tego nie przyznał przed swoim rodzeństwem, ale nawet po opuszczeniu przez niego rodzinnego domu to ona była osobą, za którą najbardziej tęsknił. Całą swoją zgryźliwością i uszczypliwością poruszała jego serce i potrafiła postawić go do pionu, gdy zachodziła taka potrzeba, a nawet gdy jej nie było. Nawet najmarniejsze widmo stanowiło dla niego pewną pociechę w tej całej niedoli. Irytowała go niemalże tak samo jak zazwyczaj, więc dość szybko zapragnął ponownie ją unicestwić, tym razem poprzez wygraną w pokera. Wykładał całkiem niezłe karty, ale niejeden raz przyłapał się na błędzie, który z kolei mógł kosztować go utratę cennego eliksiru. Nie byłby jednak sobą, gdyby się poddał, zarówno ogólnie, jak i gdy chodziło o ulegnięciu pokusie oszustwa. Wykładał właśnie kolejną kartę, która być może rozstrzygnęłaby wszystko, kiedy to stół ni z tego ni z owego po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie zdążył zareagować na tyle szybko, aby zorientować się, że eliksir skurczający doznał spotkania trzeciego stopnia z posadzką. CHWAŁA wszelkim eliksirowarom za solidne butelki! Nic nie pociekło, BA, nawet nie było śladu… aż tak wielkiego. No, w każdym razie buteleczka nie pękła i Hawkeye wsunął ją do kieszeni, czując, że miał chyba więcej szczęścia niż rozumu postępując w ten sposób. Co by było, gdyby jednak przegrał? Już chciał skierować się w stronę nowego przejścia, kiedy to rozległ się męski głos. Czego on mu gratulował? Faktu, że w całej tej swojej tępocie nic nie rozbił i butelka pozostała cała? Asher zmarszczył nieznacznie brwi, ale nim zdołał się nad tym głębiej zastanowić pewna babunia wkroczyła do akcji. Wywlekła go za ucho do tunelu i bezceremonialnie wpakowała do środka. Zaklął szpetnie, ale nim zdążył powtórzyć tę odzywkę, dojrzał, że obok niego szybuje Dorothea. Fajny motyw, nie ma co. On tu sobie ściera tyłek na lodzie, a ona jak gdyby nigdy nic sobie fruwa. Parsknął cicho pod nosem, poirytowany tą jawną niesprawiedliwością, spotęgowaną przez fakt, że jaskinia definitywnie sobie z niego drwiła. Co dalej? Będzie układał lego z babcią? Spostrzegł, że tunel zaczyna się zwężać, więc ułożył nieco inaczej nogi, chcąc spokojnie wstać tuż po opuszczeniu zjeżdżalni, a wtedy to się stało. Ogromny, paskudny sopel zawadził mu o stopę i pociągnął całą kończynę tak silnie, że gdy Hawkeye starał się od niego uwolnić, poczuł jak ogarnia ją straszliwy żar, tak niepodobny do wszystkiego czego wcześniej doświadczył. Wycie wydobyło się z jego gardła jeszcze nim zdążył przeanalizować, które miejsce zostało uszkodzone, ale nie miał wątpliwości co do jednego. Noga była definitywnie złamana. Wyleciał z tunelu, oddychając ciężko i zaciskając mocno powieki, aby chociaż na chwilę zapomnieć o straszliwym bólu. Może nawet ta praktyka zdałaby egzamin, gdyby nie babcia. Dźgnęła go laską, a na efekt nie trzeba było długo czekać. - Kurwa, kobieto! - warknął na nią tuż po tym jak przestał się wydzierać, ale chwycił laskę. Chciał sobie nią pomóc, aby się podeprzeć i w jakiś sposób spróbować zająć się raną, co wcale nie byłoby dla niego proste. Nie znał się na magii leczniczej, więc całą nadzieję pokładał w swoich umiejętnościach transmutacji oraz ewentualnemu wspomożeniu się zwykłymi zaklęciami. Uznał to za poważny brak w swej czarodziejskiej edukacji, ale nim zdołał się głębiej nad tym zastanowić (jak zazwyczaj zresztą, bo tempo, w którym wszystko się działo zdecydowanie przerastało jego zdolność postrzegania) coś musiało się spierdolić. Właśnie starał się unieść przy pomocy laski na tyle, aby móc usiąść prosto, kiedy to zamarł w bezruchu. Dostrzegł ponad sobą ogromny, definitywnie smoczy łeb. - O… - jego usta rozchyliły się, wydając z siebie ten zaskoczony, ale przerażająco spokojny dźwięk. Może sprawił to fakt, że stworzenie nie wydawało się być w żaden sposób agresywne w stosunku do niego. Po prostu pochylało się nad nim, trzymając w wielkich, groźnie wyglądających zębiskach coś błyszczącego. Nie zdążył się temu przyjrzeć, ale dość wyraźnie śledził tor lotu przedmiotu, który spadał wprost na niego. Może podjąłby próbę odsunięcia się od tego, gdyby nie niesprawna noga, w tym momencie ciążąca mu niczym niepotrzebny balast. Ból, który poczuł nijak się miał do tego, który prześladował go po złamaniu nogi, ale oczywiście to nie mogło być wszystko. Jego ciało wzięło w panowanie coś okropniejszego, męczącego i destrukcyjnego w najwyższym stopniu. Łaskotki… nienawidził łaskotek. Zaczął się zwijać w sposób co najmniej ograniczony, co oczywiście swoje źródło miało w poranionej kończynie, ale nadal odczuwał okrutny dyskomfort właściwy tylko łaskotaniu. Po kilku nieskończenie długich godzinach cierpienia (a przynajmniej tak mu się wydawało) nagle wszystko ustało jak za stuknięciem różdżką. Belsha oddychał głęboko, otwierając oczy, które wcześniej miał zamknięte, ale nie miał siły nawet spojrzeć na swoją pierś, aby upewnić się czy błyszczący przedmiot wciąż na niej leży. Otarł pot z czoła skrajem szaty i wpatrzył się w pysk stworzenia. Chciał powiedzieć ze zdumieniem „Ty mówisz!”, ale to było tak dziecinne, że natychmiast zaniechał tego pomysłu, gorączkowo przeszukując pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że owa rzecz musiała być naznaczona zniewalającą łaskotką, bo w przeciwnym razie poradziłby sobie ze skurczami, które powodowała w jego ciele. Odetchnął głęboko, przypominając sobie jak coś najpierw dźgnęło go w pierś, powodując ból, a dopiero potem poraziło wszystkie jego zmysły i wspomniał przedmiot, o którym dawno temu słyszał jeszcze za czasów w Hogwarcie. Dyskutował ze swoimi towarzyszami nocnych podróży na temat czarodziejskich przedmiotów mogących nieźle zaskoczyć czarodzieja planującego ich użyć. Błyszczące ostrze niemalże stanęło mu przed oczyma. To coś błyszczące w zębach smoka… a on oszukuje w kartach… - Chyba… sztylet… sztylet oszustów… - wyrzucił z siebie, wciąż nieco nerwowo łapiąc oddech i zamarł, czekając na wyrok. Czy jeśli się omylił czeka go teraz spopielenie? Miał nadzieję, że nie. Byłoby smutno kończyć życie tak wcześnie, nawet jeśli jest tak marne i pozbawione sensu.
Och, bardzo chętnie skorzystałaby z któregoś z noży, żeby coś sobie pokroić. Ale kto powiedziałby, że najlepsze byłoby powietrze? Niee, bez trudu znalazłaby inny cel, nic prostszego. Wiedziała jednak, że nie ma sensu marnować na to energii. Iluzji i tak nic by nie zrobiła, niematerialne byty są odporne na nawet najgroźniejsze ostrza. A szkoda. Uśmiechnęła się pogardliwie, słysząc pochwałę. Nie zdziwiła się ani trochę. Wiedziała, że to wszystko było tylko pułapką i pewnie gdyby wybrała inaczej, nie skończyłoby się to dla niej zbyt dobrze. Ale jej się nie da tak łatwo nabrać. Może jakieś wychuchane dziecko wychowane pod kloszem dałoby się omamić łatwym rozwiązaniem. Nawet i lepiej dla niej. Niech odpadają z zadania, niech zostanie tu sama. Kto powiedział, że inni zasłużyli, by tu być? Nagle znowu usłyszała głos Callisto. Wywróciła oczami. Znowu ta dziwka. No na Merlina, kto ją tu spraszał? Mogliby już odpuścić, bo to się robiło nudne. Przebywanie w jej towarzystwie dłużej niż dziesięć sekund Eris uważała za absolutnie zbędne. Ale niee, jaskinia musiała być upierdliwa. No pewnie, bo czemu by nie. Skrzywiła się, widząc, że jej siostrzyczce nic nie jest. I co, to już? „Tak, jasne, kochanie, że ci pomogę” – i to wystarczyło? Żałosne. Mogliby jej trochę krwi spuścić, Lynch wcale by się nie obraziła. A że nie zrobiłaby tego osobiście, to w żaden sposób nie naruszałoby to Przysięgi, tyle wygrać! Tyle że nie. Nie ma tak dobrze. Najwyraźniej musiała się jeszcze z nią poużerać. Złapała więc podaną rękę (wcale nie próbując zmiażdżyć jej palców, skąd) i poszła, co wcale nie znaczyło, że ufa tej suce. No ale co miała zrobić? Zostać? Nie, trzeba było iść dalej i udowodnić wszystkim, że to wszystko nie robi na niej wrażenia. Zaklęła wyjątkowo głośno i szpetnie, kiedy grunt usunął jej się spod nóg. Jak sobie poprzeciera spódnicę, to ktoś za to odpowie! Zatłucze gnoja odpowiedzialnego za zniszczenie jej kiecki. Bo tak. Nie można bezkarnie niszczyć jej garderoby. A jakby tego wszystkiego było mało, Callisto zamieniła się w pieprzony dym i wygodnie leciała sobie obok. Głupia, tępa szmata, zawsze musiała mieć lepiej. Zawsze. Nawet jeśli nie chodziło o nią, bo to przecież Eris była uczestniczką tego durnego zadania, to ona w tym miejscu grała pierwsze skrzypce, ale nie! Kurwie zawsze musi być lepiej. A żebyś zgniła w tej jaskini! Nagle gdzieś przed nią zamajaczył koniec tunelu, ale z tego, co Eris była w stanie ocenić, kończył się nagle i jakoś wyjątkowo wysoko nad ziemię. Ktoś chyba na głowę upadł, że ona ma tam spaść! Ale nie da się ukryć, że hamowanie dłońmi, co przez chwilę próbowała uskuteczniać, nie było najmądrzejsze. Pokaleczyła tym sobie dłonie do żywego mięsa, a obity tyłek bolał niemiłosiernie. Wstała ostrożnie, sycząc z bólu. Spojrzała pogardliwie na przeklętą Marquett i jej chustkę. Tej też się chyba coś w czaszce poprzestawiało, jeśli myślała, że Eris przyjmie od niej pomoc. Wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w siebie. - Episkey – mruknęła, wciąż patrząc na Callisto z politowaniem. Chustka, no już. I co ona miała niby z tym zrobić? Co najwyżej mogła ją wsadzić siostrzyczce w dowolny otwór, proszę bardzo, żaden problem. Odwróciła się gwałtownie, słysząc niespodziewany hałas zdecydowanie zbyt blisko siebie. Możliwe, że to tylko echo komnaty, a zagrożenie było wystarczająco daleko, ale trzeba było to sprawdzić. Z różdżką w pogotowiu, przeszła kawałek w stronę, z którego dobiegł dźwięk. Stanęła jak wryta, kiedy dostrzegła ogromnego smoka. Wstrzymała na chwilę oddech, nie mając pewności, co dalej. Co, ma z nim walczyć? Z tej wielkości monstrum? Nie miała szans. Mimo wszelkich umiejętności, jakie posiadała, takiego smoka nie pokona. Zresztą nawet by nie chciała, smoki to szlachetne stworzenia, które darzyła ogromnym szacunkiem. I chyba wolałaby się wycofać, niż z nim walczyć. Całe szczęście, że okazało się, że to nie o walkę chodzi. Inaczej chyba już by ją zaatakował, prawda? A tymczasem nic się nie działo. Odetchnęła spokojniej. Nagle upadła na posadzkę. Obrazy w jej głowie w żaden sposób nie pasowały do rzeczywistości sprzed chwili. Były obrzydliwe i przerażające. Walczyła, broniła się, przeklinała ludzi, których widziała. Łzy spływały jej po policzkach, bo czuła się cholernie bezbronna wobec tego wszystkiego i chociaż robiła co mogła, koszmar nie mijał… A potem wszystko się urwało. Od tak, w ułamku sekundy obrazy zniknęły. Eris oddychała ciężko i miała problem, żeby się podnieść. Nie chciała nawet otwierać oczu, bojąc się tego, co może zastać. W końcu jednak i na to się zdecydowała. Wtedy smok zadał chyba najbardziej irytujące pytanie, jakie się dało. Przebiłaby go prawdopodobnie tylko Callisto, gdyby zapytała, czy wszystko w porządku. Co to było? Diabli wiedzieli! To był strach, jakiego nie zaznała od dawna, a może i nigdy. To był ból, który wydawał się być nie do zniesienia. To byli ludzie, których nienawidziła ze wszystkich sił, którzy od dawna powinni nie żyć, a jednak się pojawili. To było to, od czego Lynch odcięła się lata temu. To była żałosna matka ćpunka, rozrywająca własne ciało i ze śmiechem karmiąca tym małe dziecko, które zaskakująco przypominało ledwo odrosłą od podłogi Eris… Dość. Wiedziała, co to jest. Znała to zaklęcie. Użyła go raz czy dwa parę lat temu. Było potężne, ale idealne, jeśli chciała zniszczyć komuś psychikę. Po kilku godzinach nie było co zbierać, a z człowieka pozostawał wrak… - Formidul Somium – szepnęła, próbując się uspokoić. Wiedziała, że nie będzie łatwo. Że obecność Callisto mogła być tylko początkiem znęcania się nad nią. Ale to… Jeszcze chwilę i byłoby zbyt wiele. Zacisnęła zęby i zmrużyła oczy. Z ciężkim oddechem czekała na dalszy ciąg. Bo była gotowa. Gotowa, by iść dalej.
Odwaga najwyraźniej zazwyczaj idzie w parze z głupotą, to niezaprzeczalnie była pierwsza lekcja, którą Melody wyciągnęła w Lodowej Jaskini. Wpatrywała się w sylwetkę smoka, który uniósł się na potężnych, tylnych łapach i rozpostarł skrzydła, rzucając cień na drobną dziewczynę. Strach odebrał jej zdolność do myślenia. Ostrzegali ją! Ile ona się nasłuchała się opowieści o tym, co czyha na śmiałków, jak jedna nierozważna decyzja może zaważyć o jej... życiu. Choć jej umysł pracował na najwyższych obrotach, Krukonka nie potrafiła przypomnieć sobie ani jednego zaklęcia, które oddaliłoby od niej zgubną wizję. Stworzenie uniosło jedną z łap, zakończoną ostrymi pazurami, przygotowując się do zadania ciosu. Blackthorne zacisnęła mocno powieki. Czy tak miał wyglądać jej koniec? W imię czego miała oddać życie? Mugolki za plecami? Własnej ignorancji, która podpowiedziała jej, że poradzi sobie w jaskini?... Potężna kończyna przecięła powietrze i... zniknęła, a twarz Melody została uderzona jedynie smagnięciem zimna. Mugolka również rozpłynęła się w powietrzu, a Blackthorne, pozbawiona swojej dotychczasowej podpory, upadła na lodową posadzkę, a ból rozszedł się po całym jej ciele. Świadomość, że to wszystko było tylko głupim mirażem zalała umysł Melody. Odetchnęła kilka razy, a cały strach powoli odpłynął. Nie miała czasu na odpoczynek, ale i tak błogosławiła te kilka chwil, które podarowała jej jaskinia. Podniosła się z ziemi, starając się zignorować lekko klujący ból w lewej nodze. Bezwiednie otrzepała ubranie z kropelek roztopionego lodu, które osadziły się na jej odzieży. Rozglądała się po lodowej komnacie, szukając jakiegoś wyjścia. Przesunęła dłonią po zimnej ścianie, ale nie natknęła się nawet na żadną szczelinę. Najwyraźniej znalazła się w miejscu, które nie wiodło do kolejnych tuneli. I prawdopodobnie na odszukanie drogi ucieczki poświęciłaby więcej czasu, gdyby nie kojący męski głos, który rozniósł się po całej komnacie. Spięła się lekko, gdy głos zamilkł i tylko odbijające się echo przekonywało ją, że to nie wyobraźnia i potrzeba wyjścia z tej sytuacji płatały jej figla. Nie minęła chwila, kiedy przy boku Melody zmaterializowała się tajemnicza mugolka, która była powodem, przez który Krukonka w ogóle wplątała się w tą sytuację. Dokończyła myśl owego głosu i choć jej pytający ton wskazywał, ze bierze pod uwagę zdanie swojej „wybawicielki”, to bez żadnego ostrzeżenia posadzka zaczęła drastycznie szybko topnieć, a Blackthorne runęła w przepaść, nawet nie zdążając odczuć strachu czy zaskoczenia. Wszystko działo się zbyt szybko. Spadanie zdecydowanie nie znalazłoby się na liście ulubionych rzeczy Melody, ale zdawała sobie sprawę, ze to i tak jedna z najlepszych rzeczy, jakie doświadczyła w jaskini. Dziewczyna starała się otworzyć oczy, co wbrew pozorom nie było takim łatwym zadaniem. Spod przymrużonych powiek obserwowała towarzyszkę – będącą obecnie w formie ciemnego obłoku – i wyciągnęła rękę, aby ją pochwycić. Zanim zdążyła tego dokonać, przepaść się skończyła, a ona – na szczęście mało boleśnie – wylądowała wśród pnączy. I już zdążyła poczuć ulgę, pochwycić nadzieję, że to koniec tego etapu... ale nie. Ostre pnącza pochwyciły Melody ciągnąc ją w głąb rośliny, a jednocześnie dotkliwie raniąc. Kolce rozdarły materiał jej ubrań i przebiły wrażliwą skórę ud, ramion i brzucha. Osłoniła twarz rękoma i zaczęła odliczać w myślach, marząc aby to wreszcie się skończyło. Roślina pochłaniała ją coraz szybciej, a jedyne co była w stanie odczuć Mel to ból. Ból tak wielki i porównywalny z cyklicznymi przemianami podczas pełni. Dziewczyna chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie całe to fizyczne cierpienie... I wtedy ostatnie pnącze się zerwało, a ona – pełna krwistych plam na ubraniu – opadła na coś miękkiego. Mugolka ponownie zjawiła się przy jej boku, a Melody poczuła jakąś ulgę, bo zdążyła już zaakceptować jej obecność. – Nie szkodzi, kiedy się na to pisałam, nie spodziewałam się pomocy – odparła, uśmiechając się przyjaźnie, z lekkim zmęczeniem. Słyszała, że kobieta chce się jeszcze przedstawić, mogłaby nawet przysiąc, że imię, które usłyszała brzmiało jak „Alison”, zupełnie jak partnerka jej matki. Jej myśli zostały jednak natychmiast zaprzątnięte czymś innym. Została otoczona jasną, oślepiającą wręcz niebiesko-białą poświatą, a po jej skórze pełzły dreszcze. Miała wrażenie, jakby temperatura spadła o kolejne kilka stopni. Zacisnęła palce na tworze, na którym siedziała, a jedna z jej rąk zapadła się w coś przypominające balon, wypełnione dziwną substancją. Tym razem nie mogła powstrzymać pisku, który wydobył się z jej gardła, gdy poczuła palący ból w zanurzonej dłoni. Chciała ją natychmiast wyszarpnąć , ale... wszystko zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Melody otworzyła oczy, zdumiona tym, co się stało. Jaka była druga lekcja? Nawet najbardziej miękkie siedzisko może sprawić ból. Trzecia? Trzecia uświadomiła Mel, że w sytuacjach stresowych zbyt często zdarza się jej zamykać oczy, przez co umyka jej sporo szczegółów. Jak choćby to, że nagle znalazła się na lodowej posadzce, a para inteligentnych oczu uważnie ją obserwowała. Krukonka w pierwszej chwili odniosła wrażenie, ze są to oczy jaszczurze, ale... nie, były smocze! – Oh, no jasne, więcej smoków nie było – wyszeptała sama do siebie, a przynajmniej taki był zamiar, bo jej głos odbił się od lodowych ścian. Otrząsnęła się i przyjrzała postaci. Stworzenie najwyraźniej nie zamierzało jej atakować. Blackthorne skojarzył się z jakimś strażnikiem. Otworzył paszczę, a dziewczyna nie wiedziała, czy jest bardziej zaskoczona tym, że jest w stanie mówić, czy tym, że zadał jej pytanie. Pytanie, na które nie znała odpowiedzi. Przełknęła głośno ślinę, przypominając sobie szczegóły wypadku, który ja spotkał. Światło i ból, to pamiętała przede wszystkim. I zakładała, że to jest właśnie klucz do odwiedzi. Opadła na coś miękkiego, a więc jej wiedza nie musiała skupiać się na żadnych zaklęciach, chorobach ani – dzięki ci Merlinie – eliksirach. Zwierzę to też nie było, a więc pozostawała... roślina. Melody nigdy nie czuła się pewnie w tych dziwnych nazwach. Niebiesko-białe światło coś jej mówiło, może gdzieś o tym przeczytała? A może nawet omawiali to na zajęciach w Hogwarcie? Zaraz, co jeszcze było charakterystyczne? Te „baloniki” napełnione jakąś dziwną substancją. Zimną. Tak zimną, że aż sprawiająca ból. Musiała to być, więc roślina rosnącą wyłącznie w zimnych miejscach. Bez wątpienia o tym czytała. Tylko musiała skupić się dostatecznie, żeby nie palnąć nazwy jakiejś tropikalnej rośliny. – To chyba roślina. Ranunculus... – zawiesiła głos, zagryzając wargę. Wiedziała, że jest blisko odpowiedzi. Czuła to. – Ranunculus lunaglacies, tak sądzę. A jeśli się pomyliła? Jeśli przekręciła jakieś literki? Czy błąd mógł ją kosztować życie? Uniosła wzrok i wstrzymała oddech, oczekując jakiejś reakcji. Teraz ważyła się jej najbliższa przyszłość i Krukonka miała nadzieję, że zostanie rozświetlona nieco jaśniejszymi barwami.
Musiał odkleić się od ściany za którą niby stała matka, wszak była to jedna wielka iluzja. Dobrze postąpił nie marnując swojej fiolki z eliksirem. Matka pewnie patrzy na niego teraz z góry i jest dumna ze swojego Aniołka. Jaki to jest zdolny i dzielny. Dostał nawet pochwałę od ojca, więc ruszył za nim do kolejnej komnaty. Wszędzie był lód i tylko lód. Ignorował praktycznie Gordona, bo nie miał ochoty przebywać z nim w pomieszczeniu dłużej niż to było konieczne. Dotarli do pewnej drabiny więc zaczął się po niej wspinać. Starał się nie reagować na obolałe od mrozu dłonie, wiedział jednak, że nie wolno mu puścić drabiny, bo wtedy przegra. Parł przed siebie uparcie, aż w koncu dotarł do szczytu . W tym przypadku wierzył ojcu na słowo, że nie wolno mu było puścić choćby na chwilę drabinki. Ręce mu krwawiły, a ojciec jeszcze kazał mu coś z tym zrobić. -Zrób coś z tym, trzeba było włazić szybciej- przedrzeźniał jego własne słowa no bo przecież nie musiał być taki mądry i uczony. Dalej jednak nie zdołał nic więcej zrobić bo poczuł ogromny ból w okolicy brzucha. Podniósł koszulkę i zobaczył ogromną czerwoną plamę która rozprzestrzeniała się pulsując wręcz na jego rozciągniętej i napiętej z zimna skórze. Jedne z bąbli po dotknięciu pękł, Angelus syknął, a czując zapach tego czegoś o mało nie zwymiotował zataczając się lekko przy tym. Szybko ostatkiem zdrowych myśli rozejrzał się po komnacie i dostrzegł olbrzymi lodowy zbiornik, teraz przyszło mu do głowy jedynie przemycie rany lodowatą wodą, ale gdy tylko z trudem dotarł do źródła, od razu mu się ten pomysł odwidział. Przy zbiorniku leżał bowiem najprawdziwszy w świecie smok. Zdawało mu się, że smok jest dwa razy większy niż był przed chwilą i praktycznie nie mieści się w komnacie. Zamknął oczy i zamrugał nimi dwukrotnie. Nagle jednak dostrzegł, że i komnata stała się większa, a ojciec który za nim stał był teraz olbrzymem. Coś wyraźnie było tutaj nie tak i miał wrażenie, że to nie wina dzisiejszego porannego śniadania. Potem został wrzucony do tej wody, która jak się okazało pachniała zgniłymi porzeczkami. Skrzywił się po wyjściu z wody, bowiem był cały mokry i śmierdział tym czymś. Jednakże ból nagle minął jakby za odjęciem czarodziejskiej różdżki i wszystko wróciło do normy. Znowu wszystko było normalnych rozmiarów. Jeszcze dodatkowo smok przemówił ludzkim głosem i zadał mu pytanie o tą zagadkę. A więc to była zagadka i kolejna próba...przeszło mu przez myśl. Zaraz zaczął kombinować, bo w końcu miał czysty umysł. Oparł się więc o lodowy mur i zaczął myśleć nad chorobą która go dopadła. Najpierw pojawił się rumień w okolicy podbrzusza. Potem powstały dziwne bąble, które po gwałtownym dotknięciu pękały i wypływała z nich cuchnąca maź. Widział wszystko podwójnych rozmiarów. Składnikiem leczącym bywa porzeczka, a woda pachniała okropnie zgniłymi porzeczkami. Spojrzał się z powagą na smoka, już wiedział doskonale co odpowiedzieć. -Sądzę, że to choroba zwana Titik, zakaźne groźne choróbsko- powiedział pewnym siebie tonem, wiedząc że raczej ma rację, długo bowiem zastanawiał się nad tym czy aby dobrze zdiagnozował objawy które kiedyś miał jego daleki wuj.
Konsekwencje podjęcia takiej – a nie innej – decyzji spadły na Blaze’a niemal natychmiastowo. Może niezbyt dosłownie, ale czarodziej nie miał siły, by kontynuować. Zaledwie przez moment pragnął zrezygnować, choć doskonale wiedział, że wycofanie się w takim momencie(albo w jakimkolwiek innym) przyniosłoby dużo poważniejsze konsekwencje. Nie chciał przeciwstawiać się magii, szczególnie tej, której nikt nie był w stanie zrozumieć. Nie wątpił, że ktoś próbował to uczynić, ale doskonale rozumiał, że to było niemożliwe. Dlatego Blaze robił już tylko to, co potrafił, czego się nauczył przez całe swoje życie; a doświadczył całkiem sporo i przeszłość – mimo tego, że uznał ją za zamknięty rozdział całkiem niedawno – dalej ciążyła nad nim, bowiem nagłe głosy niosące się echem po jaskini znów rozbrzmiały tak, jakby jego żona wciąż tu była. W jej słowach czuł to, czego mu brakowało od jej śmierci. Cicha obietnica, która nigdy nie zostanie spełniona. Wiedział o tym od samego początku, ale ponowne uświadomienie sobie tego bolało jeszcze mocniej. I to w sposób niemożliwy do wyrażenia w żaden znany czarodziejom sposób, bo o mugolach nie myślał już dość długo. I tak było dobrze. Ruszył otwartym przejściem i przeszedł zaledwie kilka kroków, gdy stracił grunt pod nogami. Wpadł w jakąś cholerną dziurę. Spadanie lodowatym tunelem nigdy nie będzie należało do kategorii przyjemnych rzeczy, które robił w swoim życiu. W tej mroźnej bieli widział kłąb czarnego dymu i choć nie dostrzegał w nim twarzy Cristiny, czuł ją całym sobą. Takiego uczucia nie dało się pozbyć po latach spędzonych razem i zawsze znajdzie coś, co je przypomni. Jednak przez to wszystko zapominał o otaczającej go rzeczywistości. Dopiero bolesne doświadczenie prawdziwego świata oraz magicznej mocy jaskini otrzeźwiło Blaze’a. Wiszenie tuż nad ziemią z soplem raniącym ramię trwało zaledwie chwilę, ale uratowało młodego nauczyciela od niechybnej śmierci. Zapewne jakoś przeżyłby upadek, ale z dozą szczęścia skończyłby jak roślina ewentualnie jako kaleka. Także ostateczne spadnięcie na podłogę powitał z nieskrywaną ulgą i szybko przystąpił do oglądania zranienia. Nie miał przy sobie żadnych eliksirów, którymi zwykł się ratować z takich sytuacji, ale ciągle posiadał różdżkę, choć nigdy nie przykładał się do nauki odpowiednich zaklęć. Wierzył w sztukę warzenia przekonany, że prędzej uratuje się naprędce stworzonym naparem z jakimś roślin znalezionych przy drodze, bowiem nie w każdej sytuacji miał możliwość użyć różdżki. Niemniej jednak właśnie teraz nadeszła taka chwili, gdzie musiał z niej skorzystać i wyciągnąwszy magiczny patyk, chwycił go dość pewnie lewą dłonią(której zwykle używał do rzucania zaklęć), przytknął jego koniec do ramienia, po czym zaczął mamrotać inkantacje: - Asinta Mulaf. Liczył, że palenie w kończynie chociaż trochę ustąpi, by mógł skupić się na dalszym wędrowaniu korytarzami. Nie zamierzał umierać w takim miejscu. Chciał dotrzeć przynajmniej do wyjścia, jeśli nie uda mu się niczego osiągnąć. Absurd całej sytuacji wprawiał go w dziwne uczucie odrętwienia, gdy zaczął patrzeć na otaczającą go komnatę. Nie wierzył w to, co widział. To nie było prawdziwe. Jego żona nie była prawdziwa, ten dywan nie istniał. To tylko jego wyobraźnia. To tylko jego umysł dostrzegał coś, co istniało w przeszłości, a dzisiaj nie miało prawa nawet przemknąć przez myśli. Zatem skąd się to wzięło? Jakim cudem o tym wiedziało? Jak? I wtedy przypomniał sobie o kolejny absurdzie. Magia jaskini mogła zrobić zdecydowanie więcej, bo była stara i nie skazana ludzką istotą. Robiła dokładnie to, czego czarodziej nie chciał, tak jak teraz, ożywiając emocje Blaze’a. Wstał, chwycił żonę za ramię i... nic. Nie potrafił nic zrobić. Nie mógł. Gdzieś przez mgłę widział smoka wyglądającego na stworzenie całkowicie wypełnione lodem oraz czystą magią, choć całym sobą był skupiony na Cristinie. Nie wydobył z siebie słowa, patrząc na żonę ewidentnie nadgryzioną przez ząb czasu. Bardzo mocno, jakby ledwie miała siłę stać na własnych nogach, jednocześnie dzieląc się ze swoim mężem całym smutkiem i przygnębieniem, ostatecznie obdarzając najgorszym bólem, jaki tylko mógł istnieć w świecie czy podświadomości człowieka. A później nagle wszystko zniknęło i został sam Blaze, klęczący, z trudem utrzymujący świadomość, w towarzystwie smoka zadającego pytanie. Co to było? Nie umiał odpowiedzieć. Nie od razu. Udzielenie odpowiedzi zależało od tego, co zobaczył, co przeżył. I nie potrafił znaleźć słów na opisanie tego wszystkiego. Potrzebował więcej czasu, który non stop uciekał, na znalezienie źródła. Niewątpliwie to, co widział było skrzętnie zaplanowaną iluzją, lecz zaklęć powodujących omamy było zbyt wiele, ale – zważywszy na sytuację – tylko jedno, dość potężne potrafiło zrobić takie rzeczy. - Ipsum Exo – wyszeptał, po czym dodał głośniej. – To zaklęcie wywołujące iluzje. Podejrzewam Ipsum Exo.
Plotki o magii Lodowej Jaskini były dość powszechne w okolicy, jednak Weatherly chyba się nie spodziewał tego, że owa jaskinia okaże się być taka wyrachowana. Ledwo postawił stopę kilka kroków za wejściem do środka, a ta już płatała mu figle i ukazywała obrazy, równie przemawiające do niego, co nierzeczywiste. Najprawdopodobniej, gdyby nie to, że jakiś czas temu, w trakcie halloweenowych zabaw ukazał mu się bogin w postaci Marceline wypowiadającej naprawdę przeróżne rzeczy, miałby znacznie niższą odporność na dzisiejsze rozrywki i więcej czasu zajęłoby mu podjęcie decyzji. Decyzji, której okazała się być słuszna, pomimo tego, że wyciągnięty z tarapatów Joven, zamiast okazać choć odrobinę wdzięczności, rozpłynął się w powietrzu. Kanadyjczyk rozejrzał się odrobinę bezradnie w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi wyjścia z komnaty, bo zupełnie nie uśmiechało mu się zamarzanie na śmierć w tak beznadziejnym miejscu, aż dostrzegł stopień, którego wcześniej z pewnością tam nie było. Nie mając wielkiego wyboru, ostrożnie postawił na nim stopę, licząc się poniekąd z możliwością jego zniknięcia, co skończyłoby się paskudnie, jednak stopnień nie zniknął, a i zaczęły pojawiać się następne! Nie czekając na nic, Césaire przeszedł powstałą trasą, prawie już nie reagując na głosy i Jovena, który znowu postanowił się pojawić obok. Najwyraźniej jaskinia lubiła majaki. Student niechętnie spojrzał na lodową drabinę o nieco sadystycznych zapędach i nie wdając się w pogaduszki ze zjawą udającą Indianina, rozpoczął wspinaczkę, mimo że nie widział szczytu drabiny, nie wspominając już tego, o co była zaczepiona. Pomimo zahartowania w kanadyjskich mrozach, pomimo dużej odporności na czynniki zewnętrzne, Weatherly nie mógł ochronić się przed pieczeniem i odmrożeniami, jednak nie mógł zawrócić ani się po prostu puścić i spaść na ziemię, skoro był już tak wysoko. Zagryzając mocno zęby, brnął dalej, by ostatecznie wdrapać się na stały grunt z uczuciem ulgi. Szybko też odpowiednim zaklęciem uleczył skórę swoich dłoni, które były w doprawdy fatalnym stanie, postanawiając tym samym ignorować Jovena, który niczym cwaniak roku przeleciał trasę w postaci smugi dymu. To był jednak dopiero początek, a Kanadyjczyk, słysząc dziwne dźwięki dobiegające z oddali, pomimo wyczerpania wspinaczką, podniósł się i z różdżką w dłoni ruszył w stronę źródła owego dźwięku. Cóż, nie powinien go chyba zdziwić fakt, że znajdujący się przed nim smok był smokiem lodowym. Obecność smoka była jednak dość zaskakująca. Chłopak z niemym zafascynowaniem wpatrywał się w ogromne zwierzę o prawie przezroczystym ciele i jego błękitną, chłodną krew krążącą w żyłach. Choć chłodny dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, kiedy smok spojrzał mu w oczy i otworzył paszczę, coś dalej nie grało. Naprawdę lodowy smok zamierzał ziać ogniem? Césaire odskoczył na bok z ewentualnej linii strzału, odgrzebując w głowie wszelkie możliwe zaklęcia, które mogłyby się okazać przydatne w takich okolicznościach, jednak z pyska zwierzęcia wydobył się jedynie ognisty ptak. Zachowując czujność, brunet obserwował lot ptaka, który niczym prawdziwy piroman wlatywał w porozrzucane w pomieszczeniu przedmioty i obracał je w popiół, by następnie obrać na cel właśnie jego. Leciał tak szybko, że Kanadyjczyk nie miał nawet czasu wypowiedzieć jakiejkolwiek formuły, całe szczęście była to po prostu następna ze sztuczek, bo ptak zniknął tuż przed jego twarzą, zamiast i jego okryć płomieniami. - Feniks. – odpowiedział jakże elokwentnie. Proste pytanie, prosta odpowiedź. Bo po co tu się wdawać w dysputy z niezbyt przyjacielskim smokiem?
Widziała że postąpiła słusznie. Tak powinno być. Nie była łasa na wiedzę (której pewnie i tak nie było), tylko chciała ratować siostrę. Na wypadek, gdyby w którymś momencie jaskinia postanowiła osądzać ją za moralność jej czynów, będzie mogła powiedzieć, że te na pewno takie były. Nie odkryła jeszcze jakie prawa tutaj działają, a i nie mogła powiedzieć, że na pewno są. W każdym razie, nie była specjalnie zaskoczona zniknięciem Effie. W zasadzie, spodziewała się, że zaraz stanie się coś dziwnego, działała jednak trochę bezmyślnie, pod wpływem impulsu. Została odgrodzona od wielkiej komnaty i w sumie... poczuła coś na kształt ulgi? Wiedziała przynajmniej teraz, że lodowa bestia, która tam była tak, łatwo tutaj nie dotrze. Chyba. Wciąż traktowała to jako ciekawą przygodę. W końcu... na zewnątrz byli organizatorzy, prawda? Sama ciemność była całkiem przyjemna. Bała się tylko, że w tej ciemności coś zobaczy. Wolała być nieświadoma, że to coś może obserwować ją. Przez chwilę chciała nawet zrobić zdjęcie ciemności, bo może dzięki temu lampa błyskowa oświetliłaby jej korytarz, ale ostatecznie z tego zrezygnowała. Bell szła, wciągając jedną rękę przed siebie, uważając, żeby nie uderzyć w wyrastającą nagle ścianę czy może zwisający sopel lodu. Nie pomyślała tylko, że niebezpieczeństwo może nadejść z dołu. Było trochę jak w wesołym miasteczku. Tylko tam nikt nie pozwoliłby, żeby klientowi złamała się ręka. Krzyknęła trochę ze strachu, zupełnie zapominając o trzymaniu aparatu, który chociaż wciąż wisiał na szyi, to jednocześnie obijał się o ściany. Zupełnie tym nie myślała. A jeszcze mnie, kiedy wreszcie zleciała na dół i skojarzenie z wesołym miasteczkiem zupełnie wyleciało jej z głowy. Złapała się za rękę, nie mając pojęcia jak uniknąć bólu. Nigdy jeszcze nie miała złamanej ręki i chyba niedostatecznie uważała na zajęciach magii leczniczej (a może wcale na nie nie chodziła), bo nie pamiętała żadnego czaru które leczyłoby złamaną rękę. Podskoczyła ze strachu, słysząc niespodziewany głos. Pozwoliło jej to chociaż na krótką chwilę zapomnieć o bólu, a potem już zobaczyła co znajdowało się dookoła. Zdrową ręką chwyciła za skórzany pasek aparatu. Czy działał? Nie miała pojęcia, ale nie chciała go tutaj zostawiać. Potem, starają się (chociaż niekoniecznie jej to wychodziło) nie drażnić złamanej ręki, podniosła się i zaczęła przyglądać się złotemu... wszystkiemu. Napis wydawał jej się coś mówić, ale tak naprawdę jedyne słowo, które skojarzyła to "artis'. Sztuka. Tego akurat nietrudno było się domyślić. Nie miała pojęcia jaki związek może mieć sztuka z czymkolwiek - z nią samą, bo jaskinia wydawała się znać ją zaskakująco dobrze. Spojrzała zaskoczona na smoka, który nagle się odezwał. Czyli co, miała wiedzieć skąd wzięło się to wszystko? Nie wiedziała. Obstawiałaby jakieś zaklęcie sprawiające, że wszystko zamienia się w złoto.. jednak nie znała takiego. To może po prostu iluzja? Tak naprawdę tym zaklęcie można było sprawić, że człowiek widział niemal wszystko, więc czemu nie? - Inlusio? - powiedziała, zupełnie nie będąc pewną swojej odpowiedzi i bojąc się co się stanie, jeśli powinna powiedzieć co innego...
Smok patrzył uważnie na każdego z uczestników, ale nie odezwał się już ani słowem. Z pewnością każdy z nich był teraz pełen wątpliwości. Co, jeśli nie zgadli? Co, jeśli jednak im się udało? Czy mogli zostać wyeliminowani z konkurencji? Czy ktoś postanowi ich wtedy stąd wyciągnąć? Z pewnością w głowie każdego z nich kłębiła się masa pytań, ale wokół nie było nikogo, kto mógłby udzielić odpowiedzi. Ogromne zwierzę zdawało się mieć w nosie, co się z nimi stanie. Chociaż był tutaj strażnikiem, nie jego zadaniem było prowadzenie każdego pojedynczego śmiałka. Z pewnością ci ludzie nie byli tego świadomi – bo jakżeby mogli, poruszając się samotnie wśród lodowych ścian – ale smok był tylko jedną z wielu iluzji tego miejsca. Ostatecznie któż widział siedem identycznych smoków objawiających się w podobnym czasie w siedmiu różnych komnatach ogromnej jaskini? Samotna podróż nie miała jednak potrwać już zbyt długo…
Eris L. Lynch i Blaze Ettréval-Revie:
Eris otrzymuje +2 punkty do kategorii „Zaklęcia i OPCM” za prawidłową odpowiedź. (oczekuj ich w kuferku) Blaze niestety otrzymuje tylko współczucie.
Eris nie miała na co czekać, bowiem zaledwie sekundę po tym, jak wypowiedziała hasło, ni stąd, ni zowąd w jednej ze ścian pojawiło się przejście. Ruszyła więc naprzód długim, lodowym korytarzem. Z pewnością wciąż była rozbita i wściekła, ale Callisto nie zamierzała odstąpić jej nawet na krok. Chociaż w milczeniu, podążyła za siostrą. Panna Lynch z pewnością już od dawna musiała się zastanawiać, kiedy to dziadostwo wreszcie się od niej odczepi.
W tym samym czasie Blaze zbierał się z własnego koszmaru. A jednak w przeciwieństwie do niewzruszonego mirażu smoka w komnacie Eris, ten w komnacie mężczyzny podniósł swój wielki ogon, odsłaniając… Revie nie był pewien. Musiał podejść bliżej. Dość szybko dotarły do niego dwie rzeczy. Po pierwsze, pomylił się w swojej ocenie. Zamrożony w ścianie Welon Morgany, który z pewnością był tylko kolejnym mirażem, mówił wszystko. Po drugie, tuż pod nim było kolejne niewielkie przejście , w którym – w obecnej formie – mógł zmieścić zaledwie dłoń. Blaze musiał być teraz wdzięczny samemu sobie za podjęcie wcześniej właściwej decyzji. Nie pozostało mu bowiem nic innego, jak wypić zawartość buteleczki i przemknąć dalej tą śmieszną szczeliną. Zrobił to więc, pełen nadziei, że eliksir nie będzie mu już więcej potrzebny. Byłoby szkoda, prawda? Chociaż, idąc korytarzem, jeszcze kilkukrotnie oglądał się za siebie, towarzysząca mu żona gdzieś przepadła. Czy właśnie płacił cenę jednej drobnej pomyłki?
Na drodze nie czekało ich nic niezwykłego, a jednak miejsce, do którego dotarli, musiało obudzić grozę w ich sercach. Ogromna przepaść, u dołu tak czarna, że żadne z nich wolałoby tam nie wpaść. Z pewnością oboje zauważyli również swoją wzajemną obecność, ale reakcja należała już tylko do nich. Magia jaskini z kolei interesowała się bardziej tym, co teraz zrobią. Środkiem przepaści biegło niezwykle wąskie przejście, które ledwie mieściło dwie złączone stopy o przeciętnym rozmiarze. Prowadziło jednak wprost do następnego korytarza. Nie pozostało więc nic innego, jak… zaryzykować życie.
Każdy rzuca jedną kostką. Kolejność jest dowolna. Urywacie posta w miejscu efektu kostek i czekacie na dalsze instrukcje.
1,3 – wchodzisz na brzeg tej niezwykłej, lodowej ściany, biegnącej przez całą przepaść. Oddziela ona dwie ogromne, lodowe komory, ale czujesz, że wybór „lewa czy prawa” nie zrobi żadnej różnicy, kiedy spadniesz. Brniesz dzielnie przed siebie, noga za nogą i już masz nadzieję, że dotrzesz do samego końca, gdy ze ścian wystrzeliwują lodowe kolce. Chcąc ich uniknąć, odchylasz się i czujesz, jak grunt osuwa ci się spod nóg. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
2,4 – wszystko idzie tak, jak powinno. Przechodzisz po ścianie bez większego problemu, noga za nogą, spokojnie i powoli. Chociaż przejście jest otwarte, nie odchodź jednak zbyt daleko. Skąd pewność, że twój towarzysz poradzi sobie równie świetnie?
5 – jesteś chyba odrobinę zbyt pewny siebie, bo stawiasz stopy coraz szybciej i szybciej, niemal biegnąc po wąskim, lodowym brzegu. Mówił ci ktoś, że możesz sobie niechcący wybić zęby? Najwyraźniej nie. Tak czy inaczej, noga ucieka nagle spod ciebie i czujesz, jak przez chwilę lecisz bezwładnie w powietrzu. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany, po której tak pewnie szedłeś. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
6 – jesteś taki zabawny, co? Śmiejesz się przez całą drogę, idąc po ścianie. Jednocześnie próbujesz przekonać swojego towarzysza, że jemu ta sztuczka z całą pewnością się nie uda. Być może zasłużyłeś na spadnięcie w tę cholerną przepaść, ale jakimś cudem udaje ci się przejść dalej. Nie spiesz się jednak, co? Być może będziesz miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Melody A. Blackthorne, Césaire Weatherly i Bell Rodwick:
Melody otrzymuje +2 punkty do kategorii „Zielarstwo” za prawidłową odpowiedź. (oczekuj ich w kuferku) Césaire i Bell niestety otrzymują tylko współczucie.
Melody mogła wreszcie wypuścić wciąż wstrzymywane powietrze, bowiem, gdy tylko wypowiedziała hasło, w ścianie jaskini pojawił się otwór wielkości przeciętnego człowieka. Lepiej było nie zwlekać zbyt długo, zwłaszcza, że potężny smok zamknął swoje wielkie ślepia, ułożył łeb na własnych łapach i nie odezwał się już więcej ani słowem. Blackthorne ruszyła więc kolejnym korytarzem, a towarzysząca jej do tej pory mugolka podążyła w krok za nią.
W tym samym czasie Césaire zdziwił się okrutnie, gdy w jego komnacie nie stało się zupełnie nic. Jedynie smok ruszył swój wielki ogon, przesuwając go bliżej własnego cielska. Weatherly mógł teraz spokojnie podejść do lodowej ściany, w której ktoś najwyraźniej coś umieścił. Wprawdzie Ślizgon potrzebował dłuższej chwili, by odczytać napis na niewielkim, zamrożonym w ścianie zwitku pergaminu, ale w końcu udało mu się rozszyfrować literki. „Horus” mówił napis i Weatherly być może skojarzył to słowo z pewnym ciekawym zaklęciem. Tak czy inaczej, gdy tylko spojrzał w dół, dostrzegł również niewielkie przejście. W tej formie zmieściłby tam co najwyżej dłoń, ale ostatecznie po coś miał ten przeklęty eliksir, prawda? Szybko odkorkował fiolkę i wychylił zawartość, kurcząc się w mgnieniu oka i ruszając dalej. Nie pozostało mu w końcu nic innego. Chociaż odwracał się jeszcze kilkukrotnie, podążający za nim Joven zniknął.
Jednocześnie z magią jaskini zmagała się także Bell. Chociaż dziewczyna wyraźnie obawiała się kolejnych wydarzeń, być może odetchnęła z ulgą, gdy nie stało się nic. Smok ruszył tylko swoje wielkie cielsko, by podciągnąć pod nie swój równie wielki ogon. Jednocześnie odkrył przed Rodwick coś… niezwykłego. Gdy podeszła bliżej, dostrzegła w lodzie coś, czego z pewnością się nie spodziewała. Zamrożony brelok, pochodzący z New Magic Theatre, ogrzewający dłonie za każdym razem, gdy tylko wypowiedziało się hasło „sztuka dla sztuki”. Czyżby to to było rozwiązaniem? Cóż, teraz Bell nie miała raczej zbyt wiele możliwości poza wychyleniem zawartości fiolki, skurczeniem się i ruszeniem w dalszą drogę maleńkim przejściem, które dostrzegła w ścianie tuż pod brelokiem.
Całej naszej trójce przyszło spotkać się niedługo później w jednej lodowej komnacie. Na drodze nie czekało ich nic niezwykłego, a jednak miejsce, do którego dotarli, musiało obudzić grozę w ich sercach. Ogromna przepaść, u dołu tak czarna, że żadne z nich wolałoby tam nie wpaść. Z pewnością zauważyli również swoją wzajemną obecność, ale reakcja należała już tylko do nich. Magia jaskini z kolei interesowała się bardziej tym, co teraz zrobią. Środkiem przepaści biegło niezwykle wąskie przejście, które ledwie mieściło dwie złączone stopy o przeciętnym rozmiarze. Prowadziło jednak wprost do następnego korytarza. Nie pozostało więc nic innego, jak… zaryzykować życie.
Każdy rzuca jedną kostką. Kolejność jest dowolna. Urywacie posta w miejscu efektu kostek i czekacie na dalsze instrukcje.
1,3 – wchodzisz na brzeg tej niezwykłej, lodowej ściany, biegnącej przez całą przepaść. Oddziela ona dwie ogromne, lodowe komory, ale czujesz, że wybór „lewa czy prawa” nie zrobi żadnej różnicy, kiedy spadniesz. Brniesz dzielnie przed siebie, noga za nogą i już masz nadzieję, że dotrzesz do samego końca, gdy ze ścian wystrzeliwują lodowe kolce. Chcąc ich uniknąć, odchylasz się i czujesz, jak grunt osuwa ci się spod nóg. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
2,4 – wszystko idzie tak, jak powinno. Przechodzisz po ścianie bez większego problemu, noga za nogą, spokojnie i powoli. Chociaż przejście jest otwarte, nie odchodź jednak zbyt daleko. Skąd pewność, że twój towarzysz poradzi sobie równie świetnie?
5 – jesteś chyba odrobinę zbyt pewny siebie, bo stawiasz stopy coraz szybciej i szybciej, niemal biegnąc po wąskim, lodowym brzegu. Mówił ci ktoś, że możesz sobie niechcący wybić zęby? Najwyraźniej nie. Tak czy inaczej, noga ucieka nagle spod ciebie i czujesz, jak przez chwilę lecisz bezwładnie w powietrzu. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany, po której tak pewnie szedłeś. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
6 – jesteś taki zabawny, co? Śmiejesz się przez całą drogę, idąc po ścianie. Jednocześnie próbujesz przekonać swojego towarzysza, że jemu ta sztuczka z całą pewnością się nie uda. Być może zasłużyłeś na spadnięcie w tę cholerną przepaść, ale jakimś cudem udaje ci się przejść dalej. Nie spiesz się jednak, co? Być może będziesz miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Ash Hawkeye i Angelus Scorpion:
Ash otrzymuje +2 punkty do kategorii „Transmutacja” za prawidłową odpowiedź. (oczekuj ich w kuferku) Angelus otrzymuje +2 punkty do kategorii „Magia lecznica” za prawidłową odpowiedź. (oczekuj ich w kuferku)
Zarówno Ash, jak i Angelus, z łatwością rozbroili własne zadania. Mogli teraz odetchnąć. Smok zamknął oczy, ułożył pysk na łapach i zapadł w sen, podczas gdy w jednej ze ścian jaskini otworzyło się przejście rozmiarów przeciętnego człowieka. Obaj mężczyźni ruszyli więc ze swoich komnat dwoma prostymi korytarzami, prowadzącymi do kolejnego intrygującego miejsca. Ich iluzje podążały wiernie za nimi, nie mówiąc ani słowa. Czemu służyły? Panowie z pewnością nie potrafili powiedzieć, a jednak nie miało to teraz wielkiego znaczenia, bowiem i jednemu, i drugiemu udało się przejść dalej. Chociaż nie mieli o tym zielonego pojęcia, nie wszystkim wyszła ta sztuczka. Na drodze nie czekało ich nic niezwykłego, a jednak miejsce, do którego dotarli, musiało obudzić grozę w ich sercach. Ogromna przepaść, u dołu tak czarna, że żadne z nich wolałoby tam nie wpaść. Z pewnością zauważyli również swoją wzajemną obecność, ale reakcja należała już tylko do nich. Magia jaskini z kolei interesowała się bardziej tym, co teraz zrobią. Środkiem przepaści biegło niezwykle wąskie przejście, które ledwie mieściło dwie złączone stopy o przeciętnym rozmiarze. Prowadziło jednak wprost do następnego korytarza. Nie pozostało więc nic innego, jak… zaryzykować życie.
Każdy rzuca jedną kostką. Kolejność jest dowolna. Urywacie posta w miejscu efektu kostek i czekacie na dalsze instrukcje.
1,3 – wchodzisz na brzeg tej niezwykłej, lodowej ściany, biegnącej przez całą przepaść. Oddziela ona dwie ogromne, lodowe komory, ale czujesz, że wybór „lewa czy prawa” nie zrobi żadnej różnicy, kiedy spadniesz. Brniesz dzielnie przed siebie, noga za nogą i już masz nadzieję, że dotrzesz do samego końca, gdy ze ścian wystrzeliwują lodowe kolce. Chcąc ich uniknąć, odchylasz się i czujesz, jak grunt osuwa ci się spod nóg. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
2,4 – wszystko idzie tak, jak powinno. Przechodzisz po ścianie bez większego problemu, noga za nogą, spokojnie i powoli. Chociaż przejście jest otwarte, nie odchodź jednak zbyt daleko. Skąd pewność, że twój towarzysz poradzi sobie równie świetnie?
5 – jesteś chyba odrobinę zbyt pewny siebie, bo stawiasz stopy coraz szybciej i szybciej, niemal biegnąc po wąskim, lodowym brzegu. Mówił ci ktoś, że możesz sobie niechcący wybić zęby? Najwyraźniej nie. Tak czy inaczej, noga ucieka nagle spod ciebie i czujesz, jak przez chwilę lecisz bezwładnie w powietrzu. W ostatniej chwili chwytasz się lodowej ściany, po której tak pewnie szedłeś. Chyba będziesz potrzebował pomocy…
6 – jesteś taki zabawny, co? Śmiejesz się przez całą drogę, idąc po ścianie. Jednocześnie próbujesz przekonać swojego towarzysza, że jemu ta sztuczka z całą pewnością się nie uda. Być może zasłużyłeś na spadnięcie w tę cholerną przepaść, ale jakimś cudem udaje ci się przejść dalej. Nie spiesz się jednak, co? Być może będziesz miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Kod:
<zg>Wylosowana kostka:</zg> <zg>Udalo sie przejsc:</zg> [color=#33cc33]tak[/color] / [color=#ff0000]nie[/color] <zg>Link do kostek:</zg> [url=WPISZTU]klik[/url]
Czas na napisanie postów macie do 5 stycznia do północy. 6 powinna pojawić się następna część. Enjoy.