Tutaj wiele osób spędza większość życia. Dolewając sobie co raz to więcej alkoholu i zatapiając się w uroczym stanie nieświadomości. Tylko uważaj co zamawiasz! Możliwe, że jeden z tych egzotycznie brzmiących drinków zawiera w sobie sok z robaków, które możesz znaleźć na ścianie w pokoju. Dlatego lepiej najpierw czytaj co zabierają w sobie. Chyba nikt nie chce niespodzianek w stylu wystającej ze szklanki nogi pająka? Samo miejsce jest wyjątkowo przyjemne. Dość odległe od centrum miasta, dzięki czemu oprócz barku w tropikalnym stylu oraz paru stolików, jest dość spore miejsce do tańczenia. Grają tutaj wszystko na życzenie, a najczęściej wesołą muzyczką, prawie jazzową. Wokół stolików chodzą pół nagie kelnerki i kelnerzy. Wszyscy młodzi, seksowni i piękni. Żyć nie umierać. A po paru kieliszkach nawet właściciel baru wydaje się być chodzącym ideałem, a jego brzuch piwny seksownym ośmiopak.
Za każdym razem, gdy Regis pomyślał o tym, że współlokatorzy dobierani byli tak, by się ze sobą dogadać, śmiał się. Śmiechem, w którym brzmiała gorycz i rozżalenie. On chciał się dogadać. Ale po tej kłótni z Naleigh nie wiedział w ogóle, jak do niej dotrzeć. Chciał się pogodzić, wyjaśnić wszystko, ale gdy tylko widział się z nią i zaczynał rozmowę, wszelkie jego próby spełzały na niczym. Pomińmy to, że naprawdę rzadko widział dziewczynę, która go unikała, jak tylko mogła. Ale czasem widywali się na korytarzu, przypadkiem i wtedy usiłował ją zatrzymać, jednak ta nie dawała mu dojść do słowa. Nie chciała go w ogóle słuchać. Więc w końcu poddał się i czekał tylko, aż ona podejmie krok ku pojednaniu. Ale czy to się kiedykolwiek stanie? Chciał, żeby się stało. A teraz znowu wpadł w ten swój melancholijny nastrój i poczuł potrzebę zapicia smutków. A, że jego zapasy się kończyły i musiał zostawić coś na czarną godzinę, postanowił odwiedzić lokalny bar. Naprawdę, zauważał, że zbyt często sięgał po kieliszek, ale nie zamierzał nic z tym robić. Bo i po co? Gdy dotarł już do środka, od razu podszedł do baru i zamówił tequilę. Całą butelkę. Nie chciał jakichś drinków, chciał normalny alkohol. Gdy już dostał swoje zamówienie, przysiadł się do pierwszego lepszego stolika, jaki mógł wybrać. Pech chciał, że siedziała przy nim Charlotte, którą poznał dopiero po jakimś czasie. - Jak przeszkadzam, to mów - powiedział, otwierając w tym czasie butelkę i nalewając jej zawartość do kieliszka.
Fakt, była to prawda. NNN od dłuższego czasu nieustannie unikała Regisa, chowając się w takich miejscach, gdzie on nigdy nie przypuszczałby że tam mogła się znaleźć. Na szczęście Charlotte bardzo często ją w tam spotykała, bo i ona preferowała takie odludzia. Wtedy najczęściej do niej podchodziła i wspólnie rozmawiały cały dzień, a nawet i noc, bo niekiedy Naleigh u niej nocowała. Szarlotka w ogóle nie mogła pojąc tej dziwnej relacji jaka się wytworzyła między gajowym a studentkom. Nienawidzili się? Nie. Lubili? Owszem. Ale zdecydowanie nie kochali. Jeśli w ogóle mamy przyjąć, że obie strony łypały do siebie sympatią. A to nie było takie pewne. Niestety to wszystko wyżej napisane Szarlotka wywnioskowała z obserwacji. Nie, żeby obserwowała ich na okrągło, bo w końcu żadnym szpiegiem nie jest. Jednakże często siedząc w kącie można zaobserwować różne rzeczy. Tym bardziej wtedy, kiedy uczestniczy w nich jedna z twoich bff. Dziewczyna na początku w ogóle nie zauważyła, że ktoś do niej podszedł i przysiadł się. Była tak zafascynowana dziwacznie pachnącym i, o dziwo, smacznym drinkiem, że łapczywie się w niego wpatrywała, mieszając w nim słomką. Dopiero kiedy podniosła głowę aby rozejrzeć się po okolicy, jej wzrok napotkał Regisa. - Jasne, że nie. - uśmiechnęła się do niego, od razu zauważając jego coś nie tęgą minę. - Stało się coś? - Jasne, w końcu nie miała pojęcia, że pan Sauveterre tak bardzo przejmuje się sprawą z NNN. Jasnowidzem przecież nie jest.
Gdyby tylko bardziej był uważny, gdyby dłużej pomyślał i zastanowił się, pewnie zacząłby szukać Naleigh i pewnie w końcu by ją znalazł, bo nie mogła się ukrywać wiecznie przed nim, nie mogła ciągle uciekać. Jednak... on był tylko mężczyzną, jego myśli nie szły tak skomplikowanym torem, jak te u kobiet, on nie lubił takiego ciągłego zagmatwania i nie zawsze potrafił domyślić się, co powinien w danej chwili zrobić. Cóż. Nie próbował jej szukać właśnie dlatego, że nie wiedział, gdzie. A nie zamierzał robić z siebie głupka, chodząc wszędzie i pytając o blondynkę z bliznami na rękach. Nie chodziło tylko o to, że ten opis pasował również do Charlotte. Te przedsięwzięcie samo w sobie nie było mądrym posunięciem. Dopiero teraz zauważył, że role się odwróciły. I jakim był chamem w stosunku do Meksykanki. Jak ją traktował. Wcześniej to on jej unikał, gdy tylko mógł, a gdy ona chciała się zbliżyć do niego, umożliwiał to jej bardzo rzadko. Teraz to on był na tej gorszej pozycji i czuł się... upokorzony. - Nie, nic się nie stało - mruknął, starając się jeszcze być miłym, jednak mu to nie wychodziło tym razem. - Oprócz tego, że jestem głupcem, to nic - dodał, a od razu po tym wypił kieliszek tequili. Co do jasnej cholery pokierowało nim, by mówić to Charlotte? Jednak... uświadomił też sobie, że to właśnie ona była najbliżej Nefretete i chyba jako jedyna mogła jakoś na nią wpłynąć. Tonący brzytwy się chwyta?
Właściwie to teraz nie ma się nawet po co obwiniać. Życie toczy się dalej i nawet jakbyśmy chcieli za wszelką cenę coś naprawić z przeszłości... nie da się. No chyba, że jedna ze stron, w tym przypadku ta "pokrzywdzona", potrafi wybaczać. A jeśli mamy w jej miejsce wstawić Naleigh to... szanse są nikłe, a żadne powiedzenie w stylu "jak kocha, to wybaczy" nie jest tutaj na miejscu. Jednakże była jakaś tam nadzieja, że NNN wykaże się odrobiną rozsądku i mu odpuści. Nadzieja jest zawsze. Upokorzenie to chyba jedna z najgorszych uczuć jakie mogą człowiekowi towarzyszyć. Charlotte nie raz i nie dwa razy przekonała się o tym na własnej skórze. A jednak kim byłby człowiek bez tego? Każdy w swoim życiu musi doświadczyć tych złych, jak i dobrych uczuć. Nie można przecież być wiecznym optymistą, tak samo jak nie można być pesymistą. A odruchy takie jak strach, smutek, szczęście, upokorzenie i wstyd były jak najbardziej na porządku dziennym. Miała ochotę mu odpowiedzieć, że przecież widzi, że nic nie jest dobrze, ale nie chciała się wpychać w nie swoje sprawy, przecież to logiczne. A jednak z kim innym mógłby porozmawiać o NNN, jak nie z Szarlotką? Owszem, z LSD, ale czy na pewno byłoby to tak bezpieczne? W końcu Lunarie i Nala już kilka razy pokłóciły się w powodu Regisa. - Nie jesteś. Mogę ci jakoś pomóc? - Dodała szybko, słysząc jego odpowiedź. Naprawdę jej się go żal zrobiło, noo. To przykre, patrzeć na osobę która jak szalona topi smutki w alkoholu. Że już nawet nie wspominać o narkotykach.
Nadzieja jest matką głupich. A on miał jakąś tam jeszcze nadzieję na to, że może się jeszcze ułoży. Jakoś, w miarę możliwości. Że może wysłucha go... choć on nie lubił rozmawiać o swoich uczuciach, przychodziło mu to z trudnością. Wolał przedstawiać je w formie czynów, które jednak mogły nie być z tym związane, nie odpowiadały tylko im. Dlatego to wszystko nie było takie proste. Ale wierzył i dlatego był głupcem, bo nie kalkulował na zimno, tylko... emocje brały nad nim górę. Jednak chłodne postępowanie też mu na dobre nie wyszło. Wpadł w pułapkę zastawioną przez samego siebie i nie wiedział do końca, jak się z niej uwolnić. Czy wyplątać się powoli, poprzez żmudną robotę, ale wyprostować pewne rzeczy, czy przeciąć raz na zawsze, co, choć prostsze, to i gorsze. Dlatego nie miał też pojęcia, co zrobić i przez to był głupcem, bo doprowadził siebie do takie sytuacji. Igrał z ogniem to i się doigrał. Nawarzył sobie dobrego piwa, to i musiał je teraz wypić, przyjmując wszelkie konsekwencje swych działań, mniej lub bardziej nierozważnych. Regis sam wpadł na to, że rozmawianie z Lunarie o jego problemach natury uczuciowych, związanych z Naleigh, nie byłoby dobrym rozwiązaniem, a tylko przyniosłoby straty, żadnych korzyści. - Jeśli potrafisz cofnąć czas o kilka miesięcy albo pozbawić mnie wszelkich uczuć, to możesz pomóc. Bo nie mogę liczyć na to, że potrafisz tak wpłynąć na Naleigh, żeby chciała mnie wysłuchać - odparł rozgoryczony samym sobą, nalewając sobie przy tym znowu alkoholu.
Właściwie, to nie jest jeszcze takie złe. Emocje zawsze biorą nad człowiekiem górę. Nie można się bez nich obejść, a tym bardziej w sytuacjach, które doprowadzają nas do czystego szaleństwa, kiedy próbujemy się ich jak najszybciej pozbyć, rozwiązując je. Ale czy na pewno w pełni możemy je rozwiązać? Przecież tak naprawdę to zawsze pozostaną w naszej pamięci, nie pozbędziemy się ich za nic. Więc może najlepszym sposobem byłoby po prostu zostawienie problemu, aby sam się rozwiązał? I tak, czy rozwiąże, czy nie, będzie w nas trwał nadal. Jaki to ma sens? Wyjście z sytuacji nie zawsze jest dobrym sposobem. Co, gdyby rozwiązanie problemu byłoby równoznaczne z tym, że więcej nie spotkalibyśmy tej drugiej osoby? Gdyby tak po prostu odeszła, nie stając nam więcej na drodze, a my za żadne skarby nie chcielibyśmy jej opuszczać? Są sytuacje, które tego wymagają, niestety. Rozmowa z LSD nie byłaby taka zła pod warunkiem, że byłaby rozmową, nie kłótnią, a o to także trudno się postarać. Studentka w końcu zawsze może oskarżyć Regisa o pierwszą lepszą rzecz. Chociażby o to, jak potraktował NNN, choć właśnie teraz pragnie to naprawić. - Mogłabym ci zaproponować zaklęcie zapomnienia, ale to nie w moim stylu. - No proszę, nawet pojechała bardzo ciekawym i jakże cholernie śmiesznym dowcipem. No boki zrywać. - Poza tym nie mam żadnych pomysłów. A to, czy mogę na nią wpłynąć, zależy od tego, co masz jej do powiedzenia. - Nie, skądże, to nie był żaden szantaż, aby wyjawił jej uczucia dotyczące NNN. Skąd wam to przyszło do głowy. Ona po prostu chciała pomóc. Może, jak opowie przyjaciółce o kreatywnych podejściach gajowego, wtedy raczy się do niego odzywać, któż to wie.
Samo się nic nie rozwiąże. Nie tak, by to było dla nas korzystne. Bierność nie jest dobrze postrzegana przez ludzi, to jest oznaka słabości. Poza tym... lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż, że się czegoś nie zrobiło, czyż nie? Nawet, jeśli to doprowadzało do szaleństwa, do czego Regisowi aż tak dużo nie brakowało. Ale może to i dobrze - zamknęliby go w Mungu, odizolowali i stałby się z czasem obojętny na wszystko, może wpadając nawet w stan katatonii, który to wcale nie był taki zły, jakim się wydawał. Czasem trzeba odejść, gdy nie ma innego wyjścia. Poświęcić drugą osobę, jej uczucia, by odzyskać spokój wewnętrzny. Targany nadmiernymi emocjami wyrządzałby jedynie krzywdę i ranił. I choć zostawić kogoś jest tak ciężko, to zrobiłby to dla jej dobra, naprawdę. Bo tak lepiej. Z tej rozmowy, czy też kłótni nie byłoby nic dobrego, bo, znając Lunarie, ta uknułaby zaraz jakąś intrygę, by tylko dopiec Naleigh, wykorzystując przy tym biednego Regisa. Przecież już tak bywało, czyż nie? Akurat po tej dziewczynie można było się spodziewać dosłownie wszystkiego. - Nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, zdajesz sobie z tego sprawę? - zapytał ją, ale wiedział, że ona to wie. Po prostu chciał się upewnić, to wszystko. - Ale... powiedz jej, że dostała to, czego chciała, o co walczyła. Powiedz jej, że wygrała. Ona będzie wiedziała, o co chodzi. A jeśli to jej nie przekona, to nie próbuj więcej, Charlotte - dodał, aliterując specyficznie jej imię, tą swoją arystokratyczną manierą, która czasem się u niego jeszcze objawiała. Wykorzystywał już swoją ostatnią szansę. Jeśli to nic nie da... trzeba będzie zejść ze sceny.
Boris Lavrov. Postrach wszelakich mórz, pustyń, dolin, gór i rzek... ogólnie niezły zakapior. A przynajmniej tak wyglądał. Wszystko szło tak chujowo, że to przechodziło ludzkie pojęcie. Miał się gdzieś zaszyć z dala od cywilizacji, ale nie potrafił. Nieważne. Znów pragnienie wygrało. Spragniony procentów, pierdolenia do barmana o nie wiadomo czym i smrodzeniem papierosami, dotarł aż tutaj. Nieogolony, w wymiętych ciuchach. Chyba ostatniej nocy nawet nie spał. Nieistotne. What do you do when the music stops? O dziwo psychicznie nie czuł się aż tak tragicznie jak wyglądał. Naprawdę. Pocisnął rześko do baru, okręcił się na stołku, nie gapiąc się nawet na półnagie kelnerki. O zgroza. Ale nieważne, nic nie jest ważne aktualnie. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego, zaciągnął się dymem i zamówił jakiś alkohol. Butelkę. Czegokolwiek dobrego. Tak właśnie się wyraził. Z błyskiem w oku obserwował wszystkich cwaniaczków dookoła. Pieprzeni szczęściarze. Nie no. Boris też był szczęściarzem. Ludzie przeżywali gorsze tragedie w życiu i jakoś brnęli do przodu. A ten się załamuje z powodu jakiegoś chronicznego pecha. Phi! Może właśnie, woda sodowa uderzyła mu do głowy? Może właśnie miał w życiu za dobrze? Może potrzebował właśnie, aby ktoś go zdzielił w ryj? Zapewne. Obrócił w palcach pudełko zapałek, schował je do kieszeni. Po raz kolejny okręcił się na stołku. Jak dziecko. Uważnie obserwował podłogę. Jakby to było doprawdy fascynujące. Chyba wariował już od tego wszystkiego. Ale to naprawdę... nie tak. What do you do when the music stops?
Morpheus Phersu. Postrach głównie mórz. I grupki tych drugorocznych, którzy widzieli go kilka tygodni po powrocie z Ameryki, wychudzoną ruinę człowieka, gdy szedł przy ścianie zamku, opierając się o zimne mury, wyrzygującego raz na jakiś czas treść żołądka wypełnioną jedynie rumem. A potem zaczął na nich krzyczeć i wygrażać, że jak nie przestaną się wałęsać po wieczorze, to wyrwie im wszystkie rączki i nóżki. Morph był wtedy w naprawdę bardzo, bardzo złym stanie. Ale teraz to wszystko minęło. Przywrócił większość masy, chociaż policzki już chyba zawsze będą nosiły ślady kilkumiesięcznej głodówki. Uśmiech też igrał na wargach, jak zawsze, ale niebieskie oczy były wciąż przygaszone, wciąż brakowało im wesołych ogników i łobuzerskich iskier. Ale było dobrze, tak. Odpoczął w Nowej Zelandii. Cudnie było znów spędzić czas z Amelią. Chociaż nie wiedział, co robi. Zupełnie nie wiedział. Nie pamiętał nawet, jak zakończyła się ich łódkowa przygoda. Wiedział, że następnego dnia gryzł się, dosłownie gryzł własne palce, gdy odpisywał Cass, a pod pióro cisnęły się słowa, których nie mógł przecież napisać. Wszedł więc do baru, gdyż wchodzenie do barów w sytuacjach życiowego zakrętu miał opanowane do diabelskiej perfekcji. Usiadł obok jakiegoś wymęczonego życiem jegomościa. Aktualnie, jego wizualnego bliźniaka. Potargane włosy, zarost, wymięte ciuchy, nieprzytomne życiowo spojrzenie. Morph poprosił o butelkę rumu i wyciągnął papierosa. Włożył go do ust i poklepał się po kieszeniach. Kurwa. Nie było zapałek. Z przyzwyczajenia chciał wyjąć różdżkę, ale Gareth wspaniałomyślnie wysłał ich do mugolskiego miasteczka. Zerknął więc na swego wizualnego bliźniaka i zapytał: - Te - du-oae pa kiero? Okej, wydukał to. W myśl nauk pijanego starca, z którym gadał kilka dni temu jak z własnym ojcem, to oznaczało właśnie pytanie o zapałki. Tylko czemu kilku Nowozelandczyków wokół umilkło, a barman spojrzał na Morpha w szoku?
Ach, pamiętne czasy, kiedy Boris Lavrov zwany dalej tygrysem, udawał, że się uczy. Ach, pamiętne czasy wykładów Morpheusa Phersu, którego pomylił z innym studentem. Ach, pamiętne czasy, kiedy dwoje ludzi po nich znalazło się w SS, włącznie z Lunarie. Ach. To rzeczywiście były cudowne czasy. Wcześniejszego okresu z życia nauczyciela nie pamiętał. Albo w ogóle o nim nie wiedział. I dobrze. Boris zawsze wyznawał zasadę, że im mniej wiesz tym lepiej śpisz. I pieczołowicie się do niej stosował. Dlatego się nie uczył. I faktycznie, spało mu się wybornie! Poza momentami, kiedy nie spał. Nie, nie zagłębiajmy się w tą pokrętną metaforę. Więc Boris, nasz pierdolnięty Boris, okręcał się na swoim stołku, nowej zabawce, kiedy ktoś usiadł koło niego i o zgrozo, zaczął chyba coś mówić. W języku, którego kurwa nie znał, po prostu. Dlatego zatrzymał się gwałtownie, niemal tak bardzo, jak wszyscy zaniemówili i spojrzeli na niego zszokowani. Zamrugał gwałtownie. Morpheus Phersu. Postrach mórz, drugoroczniaków i Borisa Lavrova, szczególnie na egzaminach końcowych. Wybornie! Zaśmiał się histerycznie i poklepał dobrodusznie go po plecach. - Ach ci skacowani ludzie, zupełnie nie wiadomo, o co im chodzi! Tak bełkoczą... - rzucił jakże ochoczo, z pełnym przekonaniem, kiwając głową, jakby mężczyzna się go spytał, czy nie ma ochoty napić się wódki. Barman i kilka innych osób chyba pokręciło z dezaprobatą głową i zajęli się sobą. A tygrys oczywiście szybko zabrał swoją rękę z jego pleców i kulturalnie nalał sobie podanego wcześniej alkoholu z butelki do szklanki. I wypił duszkiem.
Morph poruszył niespokojnie jedną brwią, albowiem jedna jego brew bardzo zaniepokoiła się obecnym przebiegiem wydarzeń. Druga brew była aktualnie w depresji, miała wszystko w dupie i poraziła nerw mięśniowy, by siedzieć uparcie na miejscu i nie dawać upustu zaniepokojeniu samego kapitana Phersu. Wizualny bliźniak odezwał się po angielsku, z mocnym, rosyjskim akcentem, a brew Morpha oszalała w tym momencie, podskakując jeszcze wyżej. Cosiękurwadzieje. Okej. Morph zorientował się w sytuacji, gdy dłoń chłopaka opuściła jego plecy. Popatrzył na niego z konsternacją, a potem rzucił rozbrajające spojrzenie Nowozelandczykom, dodając do tego cielęcy uśmiech. Może się odbrażą, czy coś. Cholerny starzec. Morph wiedział, że coś kręci. Powinien jeszcze sprawdzić, czy ma portfel. Zerknął na Rosjanina. Tak, dopiero teraz zorientował się, z kim ma do czynienia. Westchnął ciężko. Wznieśmy toast, za nauczycieli z IQ poniżej normy, którzy narażają na każdych zajęciach życie studentów, jupijej, wąchajmy klej. - Dzięki - mruknął, unosząc szklankę, którą napełnił rumem. - Boris, tak? Masz cholernie dobrą rękę do hipogryfów. A na egzaminie trafił ci się Przekąsek. Kawał skurwysyna. Upił łyk rumu, a gdy alkohol spływał mu do gardła, zamknął oczy. Nie z powodu kontemplacji dalekiego od dobrego smaku. Po prostu zorientował się, że popełnił faux-pas. No, ale chyba nikt nie spodziewał się relacji student-nauczyciel w relacji Morpha ze studentami, prawda? Zwłaszcza zważywszy na to, że jedna studentka jego wydziału nosiła jego dzieci. A nawet dwójkę. Rany boskie, kiedy to było. Potrzebował więcej rumu.
Boris nie kontemplował nad reakcjami Morpha. Mógł równie dobrze zatańczyć kankana na barze, a on i tak by nie zwrócił na to uwagi. Chciał jak najszybciej, aby barman i reszta światłego towarzystwa przestała się na nich gapić, bo to go irytowało przeokrutnie. I wtedy właśnie zajął się swoim alkoholem, który smakowo chyba był lepszy od rumu wykładowcy. Bo jemu naprawdę smakował i przymknął oczy, napawając się jego silnym aromatem. Ciekawe z czego był zrobiony... ...albo lepiej nie wiedzieć. Kiedy sytuacja zdawała się być dostatecznie opanowana, odważył się w końcu spojrzeć na pana Phersu i uśmiechnął się jakże sympatycznie. Wzniósł rękę w geście przypominającym "spoko, wodzu!", by ta potem opadła miękko na bar, ponownie. Popukał palcami w blat, by dać sobie chwilę czasu na obmyślenie odpowiedzi na to jakże osobliwe zdanie. - Taaak - przeciągnął wyraz, wznosząc oczy do góry i nie ukrywając tym samym swojego zażenowania tamtejszym egzaminem. Cóż! Ale tak to już bywa, kiedy ktoś się notorycznie obija. Nie ma zmiłuj! Chociaż, gdyby opowiedział mu, co nawyrabiał na egzaminie z niebezpiecznych roślin, to by dopiero było żenujące... - Zapewne jego imię wzięło się od tego, że studentów traktował jako przekąski - zarzucił sucharem, śmiejąc się z niego cicho. Tak, Boris zdecydowanie oszalał ostatnimi czasy. W ogóle z powodu tego całego zamieszania zapomniał o swoim papierosie. Który wypalał się samoistnie, a popiół ubrudził podłogę. Tak więc z peta nie zostało już praktycznie nic. Lavrov westchnął z rezygnacją i ostatecznie zamordował go w popielniczce. - No, to co tam, jak wakacje? - spytał, ożywiając się nieco i ponownie wlewając alkoholu do szklanki. - Ja tam w przyszłym roku się nie wybieram, o nie... - dodał entuzjastycznie, robiąc doprawdy rozkoszną minę i kiwając głową. Miał dosyć hogwarckich wakacji na całe życie. Hm, swoją drogą... po co o tym gada? Mniejsza. Jakoś tak.
Rum był zajebisty. Znaczy, nienawidził jego smaku, tak naprawdę. Nienawidził strasznie. Dlatego bardzo dużo go pił. Ogólnie Morph ostatnio pił codziennie i to było trochę smutne, ale już zaczynał się opanowywać. Tylko dzisiaj skoczył do baru, na jedną rundkę. Była okazja do picia, prawda? Nie pamiętał tylko jaka. Jakaś była. Jakaś zawsze jest. Powinna być. Skrzywił się mimowolnie. Gdy student coś mówił, Morph jeszcze chwilę pogrążony był w rozmyślaniach. Rzucił spojrzenie na stolik, gdzie siedział ostatnio z Amelie. Zastanawiał się, czy Cassie była na tym wyjeździe. Ona i ta jej cholerna metamorfomagia. Mogła być każdym. Mogła być wszędzie. Poznałby ją po głosie. Po oczach. Ale było cholerne lato, ludzie nosili cholerne okulary przeciwsłoneczne. A nie musiała się przecież odzywać. Mogła obserwować. Z każdego miejsca. Z każdej postaci. Rozejrzał się nieufnie. Każdy stał się potencjalnym wrogiem. Tylko ten tu, Borys. To na pewno nie była Cassie. Nie. Otrząsnął się jednak, wyrzucając sobie w duchu skrajną paranoję i spojrzał na studenta, gdy ten akurat o coś pytał. O to, jak mijają wakacje. Kapitan mimowolnie parsknął suchym śmiechem. - Nie no, zajebiście - mruknął, wzdychając. - Też się nie wybieram. Już wyobrażam sobie tłumaczenie Hampsonowi, dlaczego nie wyrywałem alkoholu z rąk niepełnoletnim dzieciakom na tych wszystkich imprezach. Pieprzone uczniaki. Mogliby chociaż udawać, że nie piją. Siedemnaście lat w magicznym świecie to naprawdę niska granica. Ale zauważył, że narzeka jak stary pryk. Kurwa, ostatnio naprawdę czuł się jak stary pryk. Jakby sam wyrobił w sobie przekonanie, że jako nauczyciel musi być dojrzalszy, poważniejszy, bardziej odpowiedzialny. A on był dzieciakiem i chciał bawić się w piratów. - Swoją drogą, mam nadzieję, że nie zraził cię ostatnio mój tylkoiwyłącznieteoretyczny wykład polegający na urywaniu członków niektórym studentom, co? - zapytał i spojrzał na niego uważnie. Naprawdę wtedy się tym przejął. Swoim autorytetem. Którego nie było. Ale jakby był, to by go stracił. I w ogóle. Przejął się strasznie, no. - Wiesz, mam zamiar zmienić sposób przeprowadzania zajęć. Uznałem że pozbawianie was kończyn jest strasznie nudne i mało zabawne. Więc teraz celuję raczej w głowy. Myślisz, że na to pójdą?
Boris też pił. Ciągle, na okrągło. A nie powinien. Ale co tam, zawsze jest okazja. Albo weselsza, albo smutniejsza. Ale zawsze jest. Cholera, no. Zaczynał wierzyć, że alkohol ma jakiś wpływ na jego życie. Niedorzeczne. On, on wciąż je kontrolował, nie jakaś ciecz wysokoprocentowa. Prawda? Prawda? W sumie dobrze, że Morpheus go nie słucha. To, co wygaduje teraz Lavrov przechodzi ludzkie pojęcie. Postradał zmysły, to pewne. Może nie wydarzyło się nic tak druzgocącego, aby to tak silnie oddziaływało na jego psychikę, ale po prostu za dużo się tego nagromadziło. Na raz. Wielkie kowadło, które do tej pory dyndało niebezpiecznie nad jego głową, spadło z hukiem i rozbiło się o jego pustą mózgownicę. A, nie, to pusta mózgownica się rozbiła pod naporem ciężkiego kowadła. Jesteś kojotem, Lavrov. Gdyby jednak zdawał sobie sprawę z obsesji wykładowcy, pewnie nie byłoby aż tak fajnie. Atmosfera zagęstniłaby się nieprzyzwoicie. Ale trudno, trudno. Im mniej wiesz... Boris okręcił się ponownie na stołku. Cholera, to było takie... fajne! Fascynujące. Fenomenalne. FFF. Idealne. Idealna synchronizacja. Symetria. Pięknie. Cudownie. F A N T A S T Y C Z N I E! W końcu się jednak zatrzymał i spojrzał na niego, kiwając głową i uśmiechając się lekko. - O tak, to byłyby piękne tłumaczenia. ALKOHOL ODKAŻA RANY. Czyż to nie brzmi pięknie, z ust pedagoga zajmującego się zwierzętami? - spytał retorycznie, zadając oczywiście głupie pytanie, rzucając głupią wymówką. Piękno tkwi w idiotyzmie. Chyba dlatego ludzie go jeszcze tolerowali. Miło jest popatrzyć sobie na jeden z rzadszych eksponatów czystego debilizmu. Nieskażonego inteligencją. F A N T A S T Y C Z N I E! Słuchał go z uwagą, sącząc nieznany mu alkohol. Przejechał dłonią po fryzurze. Potem popukał chwilę palcami w szkło, zmuszając się do refleksji nad tymi słowami. - Nie wiem, do mojej nic nie wejdzie, tak czy siak. Chyba, że chodzi tym razem o wyrywanie głów. Tak, to mogłoby być ciekawsze i zabawniejsze - przytaknął, o dziwo jakby mówił poważnie. Nie, chyba nie mówił. Chociaż... kto go tam wie. - Ale może innym wyjdzie to na zdrowie - sprostował po chwili, uśmiechając się nikle.
To ogólnie przykra sprawa, co działo się z tymi wszystkimi ludźmi. Nauczycielami, uczniami, studentami. Wszyscy pili, ćpali i palili. Trzeba się ogarnąć od nowego roku. Trzeba ułożyć wszystkie sprawy. Posprzątać gabinet pełen nieposegregowanych papierów. Wrócić na Picadilly Circus i ogarnąć burdel, wszystkie zniszczenia, jakie sam poczynił. Wstawać rano. Uczyć ludzi. Być odpowiedzialnym. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Nie chciał tego wszystkiego. Naprawdę wolałby być piratem. - W sumie Hampson jest strasznym idiotą. Kto wie. W sumie nie zdziwiłbym się, gdyby to łyknął - rzekł Morpheus. Brawo. Obrażaj swego przełożonego w towarzystwie ledwo znanego ci studenta, który przecież w każdej chwili może donieść. Ale nie zrobisz tego, prawda, Lavrov? Morpheus rzucił mu niewyjaśnione własnymi słowami, wrogie spojrzenie. Ale łatwo to pomylić z refleksem światła. - Tak - rzekł, dopiero teraz uśmiechając się lekko. - Tak na dobrą sprawę, wszystkim by to wyszło na zdrowie. Ale szkoda tylko studentów Naturalnej. Zaproszę pozostałe wydziały na gościnny wykład. Planowanie masowego morderstwa to była ulubiona czynność Morpheusa po trzeciej szklance rumu.
Tak. I uprawiali seks, zlizując swoją spermę z rąk. I kucając na swoich twarzach. Istna degrengolada hogwarckiego społeczeństwa, czarodziejskiej młodzieży. I wszystko zdawało się być w porządku. Nikt nie ingeruje w zaistniałe, skostniałe już mury, wytworzone przez różne grupki osób. Hermetyczne, szczelne opakowanie. Kółko adoracyjne. Ale to swoją drogą... było ciekawe. Nigdy nie jest za późno na zostanie piratem. Ledwo znany student wzruszył ramionami. A co go tam obchodzą prywatne opinie kadry nauczycielskiej na temat swoich przełożonych. Chociaż... tak, Morpheus był odważny. Na co Boris pokiwał głową z aprobatą. - Też bym się nie zdziwił - przytaknął jednak. Nie raz i nie dwa miał z nim do czynienia, zważywszy na nie do końca legalne działania Lavrova na terenie zamku. Nieważne. Dokończył picie alkoholu w swojej szklance i dolał sobie więcej. - Tak, to byłoby coś. Masowe urywanie głów kilkudziesięciu studentów. Tryskająca wszędzie krew, drgające pośmiertnie korpusy. Szkoda, że tego nie zobaczę - brnął dalej w swój głupi żart, uśmiechając się nieznacznie. Popił alkoholem swoje słowa, jakby miały w ten sposób zniknąć, jakby w ten sposób miał zatrzeć niekorzystne wrażenie. Nic z tego.
Rany boskie. Gdyby Morph jako Morph wiedziałby o tym wszystkim, to najpewniej piłby jeszcze więcej, zrozpaczony kierunkiem, w jaki udała się dzisiejsza młodzież. Dzisiejsza młodzież, o losie. Już wkrótce będzie pieprzyć sławetne "za moich czasów". Ale naprawdę miał wrażenie, że na przestrzeni tych kilku lat coś poszło cholernie nie tak. Coś poszło źle. Coś się gdzieś zepsuło. Podejrzewał niemy i niewidoczny wybuch atomowy, na skutek którego wszystkie dzieci rodzące się od 9x roku były upośledzone umysłowo w stopniu lekkim. To jedyne logiczne wyjaśnienie tej paranoi. Takie poczucie humoru, czarne i makabryczne, odpowiadało Morpheusowi całkowicie. Dlatego zaśmiał się cicho i pokręcił głową, kołysząc szklanką wypełnioną rumem. - Doceniam to. Rzadko kto ma tak wyrafinowane poczucie estetyki, ale jednak widzę, że jest jeszcze jakaś nadzieja w społeczeństwie. Zatem, jeżeli zechcesz, możesz zasiąść wówczas w fotelu obok, ze szklanką czegokolwiek innego, niż te pieprzone, kolorowe drinki. I papierosem. Tylko mam jeden warunek. Obrócił w palcach papierosa, którego trzymał tam od początku ich nietypowej rozmowy. Uśmiechnął się nieznacznie. - Pożycz mi tę cholerną zapałkę.
Tak. Gdyby Boris miałby być nauczycielem (o zgrozo - wyobrażacie to sobie?), też pewnie by się przejął tym wszystkim. I mimo, iż on sam znał jedynie przypadek uprawiania seksu w miejscu zaludnionym (wszak czytał szkolną gazetkę), to... nie był specjalnie zdziwiony czy zszokowany, niestety. Może i nie miał zaniżonego (jakoś drastycznie) poczucia moralności, ale... sam nie był lepszy, tak naprawdę. Więc nie ingerował w cudzą prywatę, w cudze, szczelne opakowanie. Żył dalej. Jednak gdyby znał śmiałą tezę wysnutą przez nauczyciela... zgodziłby się z nią. Był jej wiernym przykładem! Słuchał go, kiwając głową i się uśmiechając. Przed ostatnim zdaniem spojrzał na niego nieco bardziej entuzjastycznie, a kiedy Morpheus wyrzucił już z siebie swoją prośbę... nie mógł pohamować śmiechu. Dlatego zaśmiał się serdecznie. Tak, tylko Lavrov nie mógł dostrzec tego papierosa w jego dłoni. Tylko on. - Jasne - odparł w końcu, wciąż z rozbawieniem i sięgnął do kieszeni. Położył pudełko na blacie. Proszę się częstować, czym chata bogata, ha! - Zawsze chciał być pan nauczycielem, czy to przypadek? - wypalił nagle, nie przemyślawszy tego banalnego pytania zupełnie. Ale już za późno na udawanie, że to nie on, tylko ten facet obok, więc sobie darował i jedynie polał więcej alkoholu. Lej, lej, lej się chmielu, lej się chmielu...! A, że to nie był chmiel, to zostawmy w spokoju.
- Dzięki - rzekł, biorąc zapałki. Wzniósł pudełeczko do góry, wznosząc toast. Pudełkiem zapałek. A co. Morph był człowiekiem wielu talentów. Wyjął jedną sztukę, zasunął pudełeczko. Szybkim ruchem uderzył główką zapałki o siarkową powierzchnię, jednym pro-elo-gestem łamiąc zapałkę na pół i ostatecznie nawet jej nie zapalając. - krkrkrwa - mruknął pod nosem. Kiepski byłby z niego James Bond. Czemuż to życie pokarało tego zdolnego czarodzieja! Serce się krajało na myśl, że taki Morph poradzi sobie nawet z mantykorą, ale nie uda mu się rzucić pieprzonego Chłoszczyść! albo rozpalić zapałki. Spróbował więc raz jeszcze, a tym razem płomień objął cieniutkie drewienko. Wciąż nieco podirytowany podpalił papierosa i zgasił zapałkę, machając nią kilkakrotnie. Wrzucił ją do podsuniętej przez barmana popielniczki i oddał zapałki Borysowi. Opróżnił do końca buteleczkę rumu, przelewając ją ostatni raz do szklanki i zamówił kolejną. - Rany boskie - powiedział, przenosząc wzrok na studenta. - Skąd nagle ten "pan", panie Lavrov? - zapytał, kręcąc głową z rozbawieniem. - Morph. Morpheus, po prostu. Chyba już nawet się sobie tak przedstawiliśmy - dodał z uśmiechem. Pamiętnego dnia, heheheh. - Przypadek. Straszliwy, nieszczęśliwy wypadek. Ale ja byłem... każdym. Poważnie. Wymień jakikolwiek zawód - robiłem to. Pracowałem na każdym wydziale w Ministerstwie Magii, ale wiecznie mnie przenoszono, bo ponoć jestem trudnym pracownikiem. Zaraz po ukończeniu szkoły miałem staż w francuskiej reprezentacji Quidditcha, ale nie przychodziłem na treningi. Współpracowałem nawet raz z właścicielem sklepu na Pokątnej. Byłem mugolskim dziennikarzem i hydraulikiem, "magicznie" naprawiając im rury. Baristą i kelnerem. Gajowym, a na końcu nauczycielem. I tu, póki co, pracuję najdłużej. Uśmiechnął się nieco ponuro, odbierając nową buteleczkę rumu i napełniając na nowo szklankę. Pociągnął łyk. - Czuję się, jakbym miał czterdzieści lat, nie dwadzieścia cztery. Pokiwał głową w zamyśleniu, trochę do siebie, trochę do świata. Wbił na chwilę spojrzenie w rzędy kolorowych butelek o różnych kształtach, stojących za plecami barmana rozmawiającego dziwnym, nowozelandzkim bełkotem z innymi klientami. Potem wyrwał się z wiru wspomnień i spojrzał na chłopaka. - A ty? Co masz zamiar robić po studiach?
Boris uważnie się przyglądał jego poczynaniom, w związku z czym na twarzy igrał lekki uśmiech, kiedy wznosił toast pudełkiem zapałek i kiedy za pierwszym razem złamał jedną z nich. Gdyby był kobietą, albo biseksualny, może by się zachwycił nad tą uroczą nieporadnością, ale tak to było mu po prostu wesoło. Jednak nie przesadnie, co by tym nauczyciela nie irytować, nie pogrążajmy się! Z kadrą pedagogiczną lepiej nie mieć na pieńku, mimo wszystko, hehe. Szczególnie, kiedy nie można liczyć na swoją smykałkę do nauki i ambicje! W międzyczasie i on wypił swój alkohol, dlatego zamówił następny. Ach! Nie ma to jak pić na umór. Nie no, na szczęście, do nietrzeźwości było mu jeszcze daleko. Więc mógł sobie pozwolić na tą śmiałą ekstrawagancję. Sam ponownie się uśmiechnął, jednak bardziej z zakłopotaniem. - Taak - potwierdził znów, przeciągając z lekkim uczuciem zażenowania. - Ale to było przez pomyłkę - dodał naprędce, jakże skruszony! Nie no, w sumie to umiarkowanie, ale dobra, nie zagłębiajmy się w to specjalnie. Słuchał odpowiedzi kiwając głową i o dziwo nie zgubił wątku w połowie. Sukces! Oprawić w ramkę Lavrova. - Może czas zmienić pracę, skoro czuje się pan... czujesz się staro i w ogóle źle? - podrzucił jakże oczywiste rozwiązanie. Ale w sumie to pytanie było dobrym zaczątkiem do tego, aby dowiedzieć się czy to zrobi czy nie i dlaczego. - Co prawda szkoda byłoby mi lekcji, szczególnie tych z odrywaniem głów, ale chyba lepiej spełniać marzenia - dodał dziecinnie. Tak. Szkoda, że on swoich nie spełniał. Zawsze łatwo się gada. Zamyślił się. Nie miał pojęcia, co będzie robić. Nie miał żadnych planów, ambicji, nic. Pustka. Zero. Zresztą... Boris nigdy nie planował. Szedł na żywioł. To dlatego znalazł się w Hogwarcie. Jeden, zwykły pomysł, który zakwitnął w jego głowie, a zaraz potem go realizował. Nic więcej. - Nie mam pojęcia - przyznał szczerze - Nie widzę siebie w przyszłości. Nie, żebym miał teraz jakieś mroczne, depresyjne myśli, ale po prostu... nie wiem. Nie wyobrażam sobie siebie w żadnej pracy, żadne miejsce nie wydaje mi się dla mnie odpowiednie. Może będę się tułał po świecie, zarabiając pieniądze grą na grzebieniu. A może za chwilę rozjedzie mnie mugolski samochód. Nie wiem, nie planuję nigdy, w obawie, że się nie ziści - zrobił krótką przerwę - O rany, ale ja smęcę - zaśmiał się cicho po chwili i żwawo dopił alkohol w szklance.