Osoby: Frederick Shercliffe i @Noreen Finch Miejsce rozgrywki: Skrzydło szpitalne, Hogwart Rok rozgrywki: początek września 2024, zaraz po lekcji eliksirów Okoliczności: Historia o tym, jak Noreen dowiedziała się, że Frederick wrócił na studia. O tym, jak niezręczne było to spotkanie.
Frederick nie był zadowolony. Prawdę mówiąc, był zirytowany i nie był to stan, za jakim przepadał, bo chociaż jego twarz nie wyrażała niczego szczególnego, chociaż jego oczy były tak samo bezbarwne jak zawsze, w jego wnętrzu unosiły się fale lodowatej wrogości, jakie z reguły powodowały, że jego język stawał się ostrzejszy od wszystkich noży znanych człowiekowi. Musiał również przyznać, że to, czego był świadkiem, było co najmniej oburzające, ale potwierdzało to, co słyszał od Ryana, co wiedział również od Ruby i w pełni rozumiał jej nastawienie do O’Malley’a. Casey nie nadawał się ani na nauczyciela, ani na człowieka, ale to było dość oczywiste, choć sam mężczyzna zdawał się nie mieć o tym o tym pojęcia. Zupełnie, jakby zakładał, że jego postawa godna ludzkiej gnidy przyniesie mu poklask i miłość uczniów oraz studentów. Istniała pewna różnica pomiędzy byciem szczerym a byciem skończonym chamem, ale zdaje się, że ten zwyczajnie jej nie widział, nie rozumiał albo nie był w stanie objąć swym niezbyt wielkim rozumem, że postępował mniej więcej tak, jakby miał lat dwanaście i ktoś powiedział mu, że nie jest jednak pępkiem świata. Frederick obrócił tę myśl w głowie, po czym zadarł nieco brodę i zerknął na swoje ręce, na których wciąż malowały się ślady po tym, co wydarzyło się ledwie chwilę wcześniej. To wcale nie było tak proste do pozbycia się, nawet jeśli Lockie od razu zareagował. Coś, co wżera się w skórę nie należy do najprzyjemniejszych, ale na całe szczęście miał wysoki próg bólu, a spędziwszy większość dorosłego życia w rezerwacie, miał doświadczenie ze wszystkim, co było nieprzyjemne i ciężkie pod wieloma względami. To jednak nie oznaczało, że zamierzał mierzyć się z tym również w czasie studiów, które oczywiście miały przygotować go na wszystko, co mogło się wydarzyć, ale z całą pewnością nie powinny wyglądać tak, jak wyglądały. Na dokładkę w pierwszych dniach września, co nie sugerowało dobrego zakończenia. Prychnął bezgłośnie, ledwie marszcząc brwi, zachowując ten sam spokój, co zawsze i wszedł do Sali szpitalnej, gdzie znajdowali się inni pacjenci. Nie poświęcił im jednak zbyt wielkiej uwagi, kierując się właściwie od razu w stronę gabinetu pielęgniarki, by zapukać, krzywiąc się ledwie widocznie z bólu. Nie był cierpiący, to nie ulegało wątpliwości, ale nie miałby zapewne nic przeciwko poradzeniu sobie z problemem oparzeń nieco szybciej, niż w ciągu kilku kolejnych dni. Wywinął rękawy koszuli, by nie podrażniały uszkodzonej skóry, licząc na to, że to ostatecznie mu pomoże, ale musiał przyznać, że wewnętrzna irytacja wywołana całą tą sytuacją, sprawiała, że ból zdawał się zwyczajnie nasilać.
Dzień nieszczególnie obfitował w nagłe przypadki, bo rozgrywki bludgera jeszcze chyba nie zdążyły nabrać tempa, by przysporzyć jej więcej pracy. Kontrolowała dziś kilku chorych uczniów, akurat w tej konkretnej chwili znikając na moment w swoim gabinecie, by wygrzebać z prywatnych zapasów jeszcze jedną fiolkę eliksiru wiggenowego, który okazał się być wyjątkowo skuteczny w leczeniu paskudnego pogryzienia przesz szczuroszczeta, z którym nie poradził sobie jeden z gapowatych czwartoklasistów. Nie dziwiła się mu jednak, z tego, co opowiadał, zwierzak był wyjątkowo zajadły i płochliwy, a choć historia wydawała się nieco podkoloryzowana, nie dało się zaprzeczyć, że ugryzienie nie było wyłącznie ostrzeżeniem, a realnym atakiem, patrząc na zasięg rany. Wysklepiała się pomału, ale potrzebowała jeszcze jednej aplikacji konkretnego wywaru, by zagoić się do końca. Zgłosiła dyrektorce, że zapasy mikstur w skrzydle szpitalnym były dość skąpe, szczególnie po poprzednim roku obfitującym w potrzebujące ratunku ofiary halucynacji, ale najwyraźniej przez wakacje nie zostało nikomu zlecone przygotowanie odpowiednich eliksirów, ani nie zostało złożone żadne zamówienie. Od słowa do słowa wyszło, że profesor O'Malley zamierzał podczas długich zajęć z eliksirów warzyć ze studentami kilka medykamentów, które mogłyby się jej później przydać, więc nie panikowała, czerpiąc z prywatnego składzika. Chciała przecież pomóc temu biedakowi, prawda? Tar poruszył się nieznacznie na swojej żerdzi, bezbłędnie sygnalizując jej nadejście kolejnego "gościa" tuż przed tym, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Noreen podniosła się, wygładzając swoje uzdrowicielskie szaty, po czym otworzyła drzwi i... Oniemiała. - Fred? - wydusiła z siebie, w ciężkim szoku, że stała twarzą w twarz z Shercliffem. - Co Ty tu robisz? - dodała, totalnie skołowana. Był na terenie szkoły i miał na sobie szaty Slytherinu, ale jej umył w pierwszej chwili nie połączył kropek z podjęciem się przez niego studiów wyższych w Hogwarcie, zamiast tego abstrakcyjnie zmierzając ku jakiemuś włamaniu pod przykrywką.
Frederick uniósł lekko brwi, przekrzywiając przy okazji głowę, nieświadomie wspierając się przedramieniem o framugę drzwi. Był wyższy od Noreen, więc teraz jego ręka znajdowała się właściwie ponad jej głową, ale nie zwrócił na to zbyt wielkiej uwagi, zastanawiając się, skąd właściwie wynikało jej zdziwienie. Dość oczywiste było, co tutaj robił, w końcu do skrzydła szpitalnego nie przychodziło się na pogaduszki i herbatkę z ciasteczkami, choć oczywiście znał takich, którzy by po to sięgnęli. Myśl ta na chwilę zawróciła mu w głowie, przypominając coś, co wydawało się dość głęboko pogrzebane w jego wspomnieniach i potrząsnął głową, zamykając oczy. Przydługie kosmyki jego jasnych włosów opadły mu na czoło, więc odgarnął je spokojnym ruchem, choć skrzywił się wyraźnie, gdy poczuł ból w rękach, rozchodzący się coraz dalej, zamieniający się w dreszcze, które przesuwały się po jego ciele, zsuwając się ostatecznie w dół jego pleców. - Szukałem skrzydła szpitalnego, ale być może się zgubiłem, w końcu w ciągu dziesięciu lat wiele mogło się tutaj zmienić – stwierdził spokojnie, ironicznie, jak zawsze, przyglądając się Noreen, jakby chciał jej zapytać, czy sobie z niego żartowała. Dość oczywiste było w jakim charakterze się tutaj znalazł, jego szaty nie pozostawiały co do tego najmniejszych wątpliwości, jasna koszula aż zbyt wyraźnie dawała znać, że był jedynie marnym uczniem, który znalazł się nieoczekiwanie w obliczu kogoś ważniejszego od niego. Gdyby tego było mało, w jego strój wplecione były elementy świadczące o przynależności do domu Salazara Slytherina i chociaż nie prezentował się odpowiednio dostojnie, trudno byłoby go w tej chwili pomylić z jednym z profesorów. Wolałby co prawda znajdować się na tym miejscu, ale jedyne, co mógł w związku z tym zrobić, to pluć sobie w brodę, że nie zabrał się wcześniej za swoją dalszą edukację. Nie potrzebował jej, a przynajmniej tak uważał przez wiele lat, aż w końcu został zagnany do kąta, jak lis, który nie potrafił wspinać się po ścianach. Był jednak dostatecznie sprytny, by uniknąć ostatecznego schwytania i teraz z tego korzystał, szukając własnej ścieżki na to, by zdobyć to, co sobie zamierzył. Cel mu się podobał, to nie ulegało wątpliwości, choć o wiele gorzej było z jego chęciami do nauki, czy przebywania pośród pozostałych studentów. Był starszy, miał inne spojrzenie na życie, na dokładkę był naprawdę nietowarzyską jednostką i z tego powodu już od pierwszych dni odstawał od innych, wędrując własnymi ścieżkami. - Powiedzmy, że [i]profesor[i] O’Malley chciał wywrzeć na nas niezapomniane wrażenie, pozwalając na to, żebyśmy spektakularnie wyrządzili sobie krzywdę, a my byliśmy na tyle głupi, by wejść w jego sidła, niczym jagniątka na rzeź – dodał, patrząc wprost w oczy Noreen, zaciskając jednocześnie zęby, bo zaklęcia, jakich użył Lockie, przestawały wyraźnie działać, powodując, że ból zaczynał docierać do jego umysłu z coraz większą siłą.
Nie wiedziała, dlaczego w zasadzie była aż tak zszokowana, ale była i nie umiała zmienić swojej pierwotnej reakcji, bo zaskoczenie malujące się na jej twarzy nie dało się już zakryć żadną inną emocją, choćby bardzo próbowała. Wodziła wzrokiem po jego postaci, od lekko zmarszczonych brwi, przez zaciśnięte wymownie usta, aż po szatę, którą zdobiło godło Salazara Slytherina i z powrotem ku jego twarzy, dopatrując się w niebieskich oczach mężczyzny świadectwa stworzonej iluzji, bo w jej głowie niemożliwym było, by stał przed nią Frederick Shercliffe. Prawdopodobnie wciąż w szoku wyciągnęła przed siebie dłoń, dotykając delikatnie jego piersi, jakby chciała sprawdzić, czy miała do czynienia z człowiekiem, czy z duchem, a gdy opuszki jej palców napotkały opór, natychmiast cofnęła rękę, przerażona faktem, że w ogóle ośmieliła się go dotknąć. - Najmocniej Cię przepraszam! - wyrzuciła z siebie i gdyby nie fakt, że lata w zawodzie nauczyły ją pewnego opanowania, pewnie oblałaby się teraz szkarłatnym rumieńcem. Ta sama dłoń klepnęła jeszcze jego ramię i odskoczyła, jak oparzona, a ona sama nie miała pojęcia, dlaczego nie mogła trzymać tych rąk przy sobie. - Ja po prostu... Nie mogę uwierzyć, że Cię tu widzę - wydukała jeszcze, tym razem samej marszcząc brwi i kręcąc ukradkiem głową, karcąc się za tę serię kuriozalnych potknięć komunikacyjno-towarzyskich. Wzięła głębszy oddech i spojrzała w końcu na niego ze swoim zwyczajowym wyrazem twarzy, którym był lekki, ciepły uśmiech i wyczekujące spojrzenie. - Ale heca! - dodała tylko, po czym ustąpiła mu miejsca w drzwiach, by mógł wejść do środka, a gdy tylko to zrobił, zamknęła za nim drzwi. - Usiądź i pokaż mi tę spektakularną krzywdę - poprosiła, wskazując mu jedno z krzeseł, samej przywdziewając rękawiczki, by dokonać oględzin tego, z czym się u niej zjawił, wciąż nie mogąc uwierzyć, że właśnie składała Freda Shercliffe'a w skrzydle szpitalnym Hogwartu. Gdyby ktoś przy śniadaniu zapowiedział jej podobny bieg wydarzeń, udławiłaby się sokiem dyniowym ze śmiechu, bo nawet najtrafniejszy tarot nie przewidziałby jej takiej gratki w swoich kartach.
Frederick nigdy nie sądziłby, że jego pojawienie się w Hogwarcie może wywołać aż takie zdziwienie, choć z drugiej strony pamiętał minę Gwen, która wyraźnie uważała, że ten próbuje ją oszukać albo zrobić jej jakiś dowcip, jakiego nie był w stanie zrozumieć. Najwyraźniej dla Noreen również było w tym coś, czego nie była w stanie objąć rozumem, co nie było wcale tak dziwne, biorąc pod uwagę, że miał blisko trzydzieści lat i zdecydowanie dawno temu powinien był skończyć studia. Jego życie potoczyło się jednak inaczej i dopiero teraz skoncentrował się na swojej edukacji, wiedząc, że nie do końca się tutaj nadawał, a dzisiejsza lekcja pokazała mu to w pełnej okazałości, jasno dając mu do zrozumienia, że z przyjemnością zareagowałby w sposób o wiele mniej przyjemny, niż ten, po który sięgnął. Nie chciał powstrzymywać swojego ostrego języka, a musiał i to mu wadziło, nie sądził jednak, by musiał aż tak bardzo ograniczać się przy Noreen, na którą spoglądał uważnie, mimowolnie naprężając mięśnie, kiedy wyciągnęła w jego stronę rękę i dotknęła jego piersi, jakby próbowała przekonać się, że był realny, a nie stanowił jedynie jakiegoś urojenia z przepracowania. Nie lubił, kiedy inni zachowywali się w ten sposób w jego obecności, ale pozwolił jej na to, unosząc ponownie brwi, zawierając w tym jednym geście pytanie o to, czy jej oględziny wypadły pomyślnie. - Zdaje się, że powinienem zapytać, czy to przyjemne spotkanie, bo jak na razie sprawiasz wrażenie, jakby Irytek postanowił spłatać ci figla. Ale jak się już przekonałaś, jestem całkiem namacalny – zauważył, a w kąciku jego ust zadrżał lekki uśmiech, sugerujący, że właściwie dobrze bawił się tą sytuacją, mając świadomość, że mogła być nie do końca komfortowa. Noreen sprawiała wrażenie dość delikatnej istoty i nie wiedział, jak daleko była w stanie brnąć w jego zaczepkach i tym, że nie zwykł zatrzymywać dla siebie myśli, jakie krążyły po jego głowie. Szczerość bywała bolesna, ale w jego wykonaniu niewątpliwie była wręcz nieznośnie irytująca, bo nie miał żadnego filtra, który mógłby go powstrzymać przed wygłaszaniem niektórych prawd. Wszedł za nią do gabinetu, podwijając jeszcze wyżej rękawy koszuli, odsłaniając przedramiona, na których miał wyraźne ślady po wżerającej się w ciało substancji. Nie dało się tego ukryć, nawet po tym, jak Lockie wstępnie to wyleczył, a przynajmniej spróbował opanować rozprzestrzenianie się. Frederick był również nieco blady, zupełnie jakby odczuwał narastający ból, który coraz mocniej uderzał w jego głowę, powodując, że jego język nie był aż tak ostry, jak zazwyczaj, skoncentrowany obecnie na wygrażaniu w myślach O’Malleyowi, którego ostatecznie przestał szanować.
Absolutnie nie oceniała go z perspektywy wieku, ponieważ należała do osób, które żyły w przeświadczeniu, że nigdy nie było zbyt późno na rozpoczęcie edukacji lub zmianę zawodowej ścieżki kariery. Kibicowała każdemu, kto wychodził ze swoich stref komfortu i podejmował się działań wiążących się z dalszym kształceniem. Jej zdziwienie było podyktowane głównie tym, że... Po prostu nie spodziewała się podobnych pragnień od Fredericka. Jednocześnie zrobiło jej się głupio, że z gruntu założyła sobie na jego temat jakieś rzeczy, najwyraźniej kompletnie niezgodne z prawdą. Spłoniła się, gdy tak dobitnie podkreślił swoją namacalność, jednak nie dała się zbić w pełni z tropu, przepuszczając go wgłąb swojego gabineciku, w którym na szczęście panował dziś względny porządek. Dbanie o wygląd swojej kanciapy przychodziło jej znacznie prościej, gdy pozbyła się z niej większości prywatnych gratów, teraz dumnie ulokowanych w jej prywatnym mieszkaniu. Siedzący na żerdzi Tar przyglądał się mężczyźnie uważnie, łypiąc na niego z boku swoim czarnym jak węgiel okiem, błyszczącym nieznacznie przy niewielkich ruchach głową. - Myślałam, że oczy płatają mi figle - przyznała ze śmiechem, przywdziewając rękawiczki, nim zabrała się do faktycznych oględzin jego pokiereszowanych rąk. Zmarszczyła lekko brwi, przyglądając się widocznym w skórze płytkim zagłębieniom odpowiadającym miejscom, na których spoczęły najprawdopodobniej krople eliksiru. - Czym was tak miło przywitano dzisiaj? - zapytała, sięgając po różdżkę, by w pierwszej kolejności rzucić na jego przedramiona zaklęcie miejscowo znieczulające. Była wyczulona na sygnały świadczące o odczuwaniu przez pacjentów silnego bólu i może w nieco przytłumionym świetle nie dostrzegała szczególnej zmiany w kolorycie jego skóry, za to dostrzegła sposób, w jaki spinają mu się mięśnie w dłoni i żuchwie.
Nie znali się, nie tak naprawdę, ostatecznie bowiem nie rozmawiali o jakichś głębszych kwestiach, nie szukali odpowiedzi na pytania, jakie znajdowały się dalej, niż to, co widzieli, toteż nie powinien być zdziwiony, że się go tutaj nie spodziewała. Prawdę mówiąc, musiał przyznać, że sam siebie się tutaj nie spodziewał, że dziwił się temu, że w ogóle tutaj był, że próbował, że szukał rozwiązań dla czegoś, co tak naprawdę nie miało żadnego dobrego wyjścia. A przynajmniej tak sądził, dostrzegając, jak skomplikowane było obecnie jego życie. Nie lubił tego, nie chciał miotać się na łańcuchu, jaki obecnie zrobił się zadziwiająco długi, nie chciał się w tym zapadać, nie chciał wielu różnych rzeczy, ale jak było widać, to były jedynie jego pragnienia, jakie nie miały żadnego związku z rzeczywistością. To było może dziwne, może nieco oszałamiające, może zwyczajnie nieodpowiednie, ale Frederick nie miał teraz czasu na grzebanie w tym wszystkim, tym bardziej że kącik jego ust drgnął, gdy dostrzegł, jak Noreen zarumieniła się na jego uwagę. - Nie jesteśmy aż tak starzy, żeby musieć zastanawiać się, co jest prawdą, a co jedynie ułudą, choć, należałoby się spodziewać, że wkrótce coś podobnego może okazać się jednak smutną rzeczywistością - stwierdził, jak to on, bardzo przyjaźnie, wiedząc, co mówiono o ludziach, jacy przekraczali trzydziesty rok życia, a on był tego o wiele bliższy, niż swoich dwudziestych urodzin. Właśnie z tego powodu nie powinno być go w Hogwarcie, a już na pewno nie w roli studenta, bo to nie pasowało mu ani trochę. - Brakiem odpowiednich składników do eliksirów - wyjaśnił, nieznacznie się rozluźniając, kiedy jej pierwsze działania zaczęły przynosić efekty. - Sądzę, że profesor chciał przekonać się, na ile jesteśmy lotni, jednak lotne okazały się jedynie opary znad kociołków - dodał spokojnie, mówiąc jak zawsze powoli i zadziwiająco ładnie, jakby nie potrafił przeklinać albo podnosić głosu. I może coś w tym było, może zwyczajnie Frederick potrafił w każdej chwili zachować zimną krew, a może po prostu jego złość również była lodowato zimna i nikomu niesprzyjająca.
Pewnie nawet gdyby bardzo chciała, nie dopuściłby jej do poznania podobnych pragnień, czy w ogóle siebie samego, dogłębniej i lepiej. Obudowywał się murem, zza którego widywała wyłącznie fragmenty tego, jakim był człowiekiem i składając je w całość i tak nie sądziła, by miała choćby częściowy obraz jego jako osoby. Obraz stwarzany w oczach innych był przez niego na tyle dobrze wyreżyserowany, by zaszczepić w rozmówcy ideę o istocie swojego jestestwa z jednoczesnym ostrzeżeniem, by nie grzebać głębiej w obawie przed okryciem czegoś, czego nie chciało się wiedzieć. Noreen zawsze ciekawiła się ludźmi, zresztą gdyby nie lubiła ludzi, nie pragnęłaby pracy z nimi - a pacjenci bywali naprawdę różni. Spojrzała na niego z czającym się w oczach pytaniem, bo jego bardzo enigmatyczne stwierdzenie było dla niej ciężkie do interpretacji. Nie miała pojęcia, co chciał jej tymi słowami przekazać, a już na pewno nie powiązałaby tych zdań z faktem, że dobijał trzydziestki. Nie była wiele młodsza od niego, choć od dwudziestu lat dzieliła ją nieco mniejsza przepaść. Jednocześnie nie była do końca pewna wieku mężczyzny, bo nigdy go o niego nie pytała. Prawdopodobnie dopiero dziś otwierając jego studencką kartotekę dowie się o zbliżających się niedługo dwudziestych ósmych urodzinach Shercliffe'a. - Nie lubisz odpowiadać na pytania, prawda? - zapytała, unosząc lekko brew podczas prowadzonych oględzin ran. Ona też co prawda zadała nieco zawoalowane pytanie a'propos istoty odniesionych obrażeń, ale jego słowa ani trochę nie przybliżały jej do rozwiania wątpliwości. - Będę musiała spróbować usunąć resztki tych... oparów skroplonych na tkankach. To może nie być przyjemne, ale liczę, że zaklęcie znieczulające pozwoli nam na osiągnięcie równowagi - powiedziała, przygotowując go poniekąd do dalszej procedury. Zaklęcie Sugervirus było niemiłą formułą, ale liczyła, że Fred dobrze je zniesie. Możesz sobie w sumie rzucić k100 na to jak bardzo boli xD do ok.60 uznałabym, że wcale ze względu na użyte wcześniej zaklęcie, a powyżej już jakiś dyskomfort może być odczuwany.
Frederick nikomu nie pozwalał się do siebie zbliżyć i wątpił, by Thalia, czy Nathaniel wiedzieli, co tak naprawdę siedziało w jego myślach, w jego sercu i duszy, nie sądził, żeby byli w stanie go przejrzeć i do końca zrozumieć. Nie był taki, jak oni, był sobą, całkowicie niezależną istotą, ale nie pozwalał na to, by ludzie się do niego zbliżali, trzymając ich na odległość, jak dzikie zwierzę, jakie pozwalało się karmić, doglądać i pilnować, ale nie było skłonne do sięgania po pieszczoty i inne, podobne bzdury. Nie potrzebował tego, choć jednocześnie wiedział, że była na tym świecie jedna kobieta, której się to niemalże udało, jednak dokładnie tak samo, jak inni, odeszła własną ścieżką, pozostawiając po sobie coś na kształt smutku, chociaż Shercliffe był ostatnią osobą, która byłaby w stanie nazwać takie uczucie. Nie koncentrował się na sobie, a ponieważ całe jego życie było jedynie wiernym podążaniem za oczekiwaniami rodziców, nie znał innego spojrzenia na świat. Zamknął się w sobie, stał się zmanierowany, niczym znarowiony abraksan, odpowiednio silny, by wyrywać się wszystkim ludziom, choć bez możliwości zerwania więzów, jakie trzymały go w rękach jego pana. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się, jaki Frederick był naprawdę, musiałby przełamać wiele barier, musiałby złamać ich zdecydowanie więcej, niż tylko kilka prostych płotów, musiałby zmusić go do tego, by zechciał odpowiedzieć na pytania, jakie były mu stawiane, a to wcale nie była prosta sztuka, by nie powiedzieć, że właściwie niemożliwa do wykonania. - Mówi się, że kończąc trzydzieści lat, kończy się wiele ze spraw, jakie do tej pory nas zaprzątały – wyjaśnił, uśmiechając się ironicznie kącikiem ust, kiedy najwyraźniej nie zrozumiała, co miał na myśli, a potem uniósł lekko brwi i przekrzywił głowę, gdy postawiła pytanie, jakby rzucał jej wyzwanie. Nie, oczywiste było, że nie lubił odpowiadać na pytania, oczywiste było, że zachowywał się, jak skończony cham, kiedy tylko tego chciał, a teraz również nie zamierzał postępować tak, jak zapewne powinien. Była w nim buta i cień gniewu, było w nim dużo rzeczy i reakcji, jakich inni ludzie zwyczajnie nie pojmowali, nie mogąc dostrzec w nim żadnego sensownego wzoru, ruchu, czy czegoś, po co mogliby sięgnąć. - Gdybym miał świadomość, czym się potraktowałem, zapewne bym ci to powiedział, ponieważ jednak miałem przygotować kilka eliksirów, nie mając odpowiedniej ilości składników, być może stworzyłem coś, czego ani oko, ani ucho mędrca jeszcze nie widziało – powiedział ostatecznie, a potem wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, który nieco przypominał parsknięcie. – Nie martw się, w rezerwacie wiele rzeczy trzeba robić bez żadnego znieczulenia – stwierdził jedynie, wyciągając ku niej ręce i sprawiał wrażenie, jakby ta sytuacja w ogóle go nie poruszała, zaś pod wpływem zaklęcia wyraźnie się nieznacznie rozluźnił.
Od samego początku jej się tak kojarzył - jak kiepsko oswojone, dzikie zwierzę, akceptujące wyłącznie podstawowy kontakt z drugim człowiekiem, stroniące od jakiejkolwiek bliskości nawet nie z faktu, że sobie jej nie życzył, tylko może nawet nie rozumiał jej intencji. Zdawał się celowo odstraszać od siebie ludzi, nie chcąc pozwolić im przebić się przez zbudowany wokół mur i dostrzec choć przebłysk tego, jaki był naprawdę, w głębi duszy. A może był dokładnie taki, jak się prezentował? Może pod tym opakowaniem z papieru ściernego nie kryło się naczynie z delikatnej, chińskiej porcelany, a jedynie zimny, chropowaty kamień? Ciężko było jej jakkolwiek go ocenić, więc nie siliła się na jakąkolwiek ocenę, po prostu... Po prostu próbując manewrować z każdej konwersacji, którą z nim odbywała, balansując na krawędzi. Bo choć na jego twarzy błąkał się kpiarski uśmiech, a jego głos ociekał gorzką ironią, Noreen nosiła w pamięci wspomnienie, jak beztrosko lepił bałwana i śpiewał kolędy. Gdyby to powiedziała komuś, kto znał go na podobnym poziomie, co ona sama, prawdopodobnie zostałaby posądzona o wybujałe halucynacje. I czasem rzeczywiście zastanawiała się, czy odwiedziny w lisiej wiosce nie były wyłącznie zbiorowym snem. - I co potem? - zagaiła, luźno nawiązując do tego kończenia trzydziestki, do której im obojgu jeszcze trochę zostało. Jemu mniej niż jej, choć nie była tego stuprocentowo pewna. Może miał mieć niedługo właśnie te urodziny i był to tajemniczy sposób na przypomnienie jej o szykowaniu prezentu z okazji zdobycia podobnego kamienia milowego? Słysząc jego dalszą odpowiedź, tym razem bardzo nieumiejętnie powstrzymała parsknięcie śmiechem. Znała mniej więcej program studiów jeśli chodziło o eliksiry, bo nie dość, że w jakiś sposób lepsze z mikstur były przez profesora O'Malley ulepszane i przesyłane do schowka w skrzydle, to sama podobny program ukończyła i mimo że kilka lat od tego czasu minęło, nie sądziła, by w tej materii wiele się w szkole zmieniło. - Zaskakujesz mnie, Fredericku. Od pierwszych tygodni takie innowacje? - zaczepiła go, a kącik jej ust drżał, pchany ku górze zaczepnym uśmiechem, ale powstrzymywany przez jej alter ego poważnej i profesjonalnej postaci uzdrowicielki, która musiała stanąć na wysokości zadania i uratować poparzone ręce mężczyzny. - Jasne - odpowiedziała, już nie wytrzymując i tym razem parskając podobnie jak on, chełpiący się swoją wytrzymałością na ból i dyskomfort. Kto wie ile potężnych bestii musiał zwalczyć w swoim życiu w rezerwacie? Noreen nawet wydawało się, że dostrzegała parę blizn po podobnych przygodach. - Nie jest źle? - zapytała w międzyczasie oczyszczania ran, zerkając na jego rozluźnioną twarz i już z jej wyrazu wyciągając zadowalające ją wnioski. - Okej, myślę, że resztę załatwi dobry wiggenowy - skomentowała, po czym sięgnęła do jednej z szafek, by wyciągnąć fiolkę ze wspomnianym eliksirem. Wzięła też pustą fiolkę z roztworem rozcieńczającym. Wolała zaczynać skrapianie podobnych ran od lekko rozwodnionego wywaru, bo z doświadczenia wiedziała, że ofiary podobnych oparzeń narzekają na palące pieczenie podczas podawania czystego wiggenu. - Jakby piekło, powiedz - poleciła, nakrapiając wymieszane w odpowiedniej proporcji leki na jego ręce.
Noreen miała przyjemność poznać go od zupełnie innej strony, miała również okazję przekonać się, że chociaż był zgryźliwy, potrafił czynić z tego prawdziwą grę, coś na kształt przyjacielskiej przepychanki, jeśli tylko ktoś umiał dotrzymać mu kroku. Nawet jeśli nie do końca niektóre rzeczy mu odpowiadały, potrafił się nimi zainteresować, jeśli miał odpowiednie towarzystwo, zapewne właśnie dlatego był skłonny pływać po morzu pod Venetią, by oglądać gwiazdy, pewnie właśnie z tego powodu wybrał się również do Hogwartu, gdy postanowiono zrekonstruować tam bitwę sprzed dobrych dwudziestu lat. I może właśnie z tego powodu potrafił dobrze bawić się w wiosce lisów, może właśnie dlatego potrafił przestać być aż tak obrzydliwym gburem i sięgnąć po tę drugą stronę medalu, jaka była zdecydowanie mniej zniszczona. Nie był miły, nie był wspaniały, trudno było zakładać, że był dobrym człowiekiem, ale jednocześnie nie robił innym prawdziwej, celowej krzywdy. Był sam sobie, choć niemiły, choć w wielu sprawach pozwalał sobie na komentarze zdecydowanie ostrzejsze, niż powinien, chociaż wielokrotnie był szczery do bólu, chociaż z pewnością nie powinien. Wiedział, że ludzie kochali słodkie kłamstwa, ale wychował się w domu, gdzie sypano mu piach w oczy, gdzie był jednocześnie dumą i porażką, idealnym Shercliffem, który nie tylko spełniał oczekiwania, ale również porażką wychowawczą, jaka nie umiała uzyskać wyższego wykształcenia i nadawała się jedynie do przerzucania gnoju. Jego język stał się jego bronią, tak samo, jak jego zadziwiający spokój, ten lodowaty gniew, jaki nigdy go nie ponosił, przekuwając się w coś, co było o wiele bardziej przerażające niż naiwna odwaga, niż furia, jaka niosła człowieka ku zniszczeniu. To wszystko kryło się głęboko we Fredericku, ale nie istniał sposób na to, by do tego dotrzeć, to nie było wcale tak łatwe, jak się wydawało i jednocześnie trudno było powiedzieć, co dokładnie czuł, czy był delikatną porcelaną, czy może tak naprawdę był jak lśniący diament, jaki krył się pod zwałami węgla i błota. - Potem można wybierać sobie drewno, z którego chce się mieć trumnę. Osobiście gustuję w mahoniu, ale zapewne jedyne, co mogłoby mi się trafić, to dół w ziemi – odpowiedział spokojnie, jakby ta rozmowa nie była dziwna, jakby nie zmierzali w strony, jakie z jakiegoś powodu nie powinny być w ogóle poruszane. Dla niego jednak nie istniały tematy tabu, nie było czegoś, co można byłoby uznać za niewłaściwe. Frederick ostatecznie bowiem wcale się nie peszył, nie przejmował i nie płonił, jak dzieciak. Trudno było go zaskoczyć i z całą pewnością dobrze grałoby się z nim w te wszystkie głupie gry, gdy nie można odwracać wzroku ani się uśmiechać. - Powinienem zachować to na ostatni rok i dyplom? Żeby rzucić komisję na kolana i otrzymać laur najzdolniejszego studenta na moim roku? Sądziłem, że nazwisko trzeba budować od razu, ale widać pomyliłem się – stwierdził, pijąc wyraźnie do bycia Shercliffem, do tego, że faktycznie był rozpoznawany, czy tego chciał, czy tego nie chciał. Doskonale wiedział również, że Noreen w tej chwili się z nim droczyła, a on robił dokładnie to samo, chociaż jednocześnie nie zachowywał się aż tak bezczelnie, jak mu się zdarzało. Chociaż gdy ona się śmiała, on również parsknął cicho, aczkolwiek z godnością, spoglądając na swoje ręce, by ostatecznie podciągnąć nieznacznie rękaw na prawym ramieniu, odsłaniając faktycznie niewielkie blizny, jakie zbladły przez lata, malujące się siatką przypominającą pazury na jego bicepsie. - Bywało gorzej – odpowiedział, co zabrzmiało nieco bezczelnie, a może ironicznie, zupełnie, jakby się bawił tą całą sprawą i może dokładnie tak było. Nie skrzywił się nawet kiedy pomagała mu z ranami, a na widok wiggenowego nie drgnęła mu nawet powieka. Nie był kruchym dzieciakiem, spędził w rezerwacie naprawdę dużo czasu, wśród zwierząt, jakie nie były dla niego nazbyt miłe, toteż wiedział, co dokładnie oznacza ból, był wytrzymały i uparty, jak osioł, nie było więc mowy, żeby zaczął płakać, panikować albo robić coś podobnego, ale musiał przyznać, że jej zachowanie z jakiegoś powodu go prowokowało. Było jak czerwona płachta, jak zachęta do tego, by atakował, więc nic dziwnego, że pochylił się w jej stronę, gdy zaczęła przelewać eliksir na jego rany, uśmiechając się samym kącikiem ust. - Piecze – oznajmił, co było wyraźnie wierutną bzdurą, bo nawet jeśli naprężył mięśnie, to nie okazywał choćby cienia bólu, czy niezadowolenia.