Osoby: Hal Cromwell i Czarodziejowa Dusza (Sally) Miejsce rozgrywki: oddział specjalistyczny, szpital św. Munga Rok rozgrywki: 2022 Okoliczności: chory na mutamedulozę Hal, przekonany, że nie przeżyje, wymusza groźbą na byłej partnerce, żeby pozwoliła mu poznać córkę. Sally odwiedza go w Mungu.
Zapach środków dezynfekujących unoszący się w pomieszczeniu przyprawiał o mdłości. Chyba, że tak jak Hal, miało się mdłości cały czas. Wtedy zapach nie robił już większej różnicy. W lepsze dni wymiotował mniej niż dziesięć razy. W grosze nie liczył. Jak na człowieka w izolacji, bardzo rzadko był sam. Matka spędzała tu więcej czasu niż w domu, co chwila wpadała też Bonnie lub któreś z jej dzieci. I chociaż nie chciał, by oglądali go w takim stanie - wychudzonego, zszarzałego i zbyt słabego, by przejść się kilka razy po pokoju - wolał to nad samotność i rozpaczliwe myśli, które zawsze go wtedy odnajdowały. Próbował spać, ale sen miał inne plany i nie zamierzał przyjść. Ze ściany nad łóżkiem patrzyły na niego rysunki od dzieci siostrzeńców, w niewinny sposób zabraniające mu umierać. Po kilkunastu miesiącach trucia i bezowocnych poszukiwań dawcy niewiele w nim było woli, a jeszcze mniej nadziei. Przy życiu trzymał go już tylko lęk. Nie przed śmiercią - tę przyjąłby już z otwartymi ramionami - a przed pozostawieniem życia tak nieuporządkowanym. Czy dało się w ogóle umrzeć, mając w miejscu serca wielką, pustą dziurę? Człowiek potrzebował serca, żeby umrzeć równie mocno, jeśli nie bardziej, niż by żyć. Żyć można było z przyzwyczajenia, odruchowo i bezwiednie. Dziurę łatało się szybko, byle czym. Jeżeli wypadło, wpychało się w nią kolejne wypełnienie i szło dalej. Śmierć zaś nie lubiła dzielić się uwagą i kiedy zaglądała w oczy, robiła to tak głęboko, że nie dało się odwrócić wzroku. Umierało się więc w pełnym skupieniu i ze świadomością tego, czego do tej pory brakowało. Jak miał umrzeć, jeżeli nie było serca, które mogłoby się zatrzymać? Z trudem przesiadł się na fotel, by móc wyjżeć przez okno. Szlafrok, w który się zawinął, chociaż należał do niego, wisiał na nim jak na zrobionym z patyków strachu na wróble. Na ramieniu, którym opierał się o twardy parapet, z pewnością zrobił się już siniak, ale nie zwracał na to uwagi. Przy ogólnym dyskomforcie, który towarzyszył rozsypywaniu się całego organizmu, obrzęki nie robiły dużego wrażenia. Utkwił wzrok w sunących po błękitnym niebie chmurach, starajac się nie myśleć o niczym - o bólu, o dreszczach, o metalicznym posmaku w ustach, o śmierci.
Choć od momentu, gdy dowiedziała się, że jej tata nie jest jej biologicznym ojcem minęło już wiele lat, to Sally nigdy nie zmieniła swojego myślenia na jego temat. Jak zresztą miałaby to zrobić, skoro ten, który ją spłodził jawił się w opowieściach Lisy jako narkoman, złoczyńca i najgorszy ojciec na świecie? Jej perspektywa na ojca zmieniła się odrobinę, dopiero, gdy okazało się, że jej dziecko jest czarodziejem. Skoro nikt w jej rodzinie nie był obdarzony takim darem (lub przekleństwem, jak zwykła mawiać jej matka), to dziedzictwo musiało pochodzić ze strony ojca. To w pewnym stopniu tłumaczyło początkowe porzucenie, a potem nękanie ich rodziny – i choć Sally wcale nie była chętna, żeby poznać tego całego Cromwella, to przestała żywić do niego aż tak wielki żal. W gruncie rzeczy zdecydowała się zepchnąć go do swojej mentalnej szuflady zapomnienia. Wszystko zmieniło się w tym roku, kiedy mężczyzna znowu zaczął nękać jej matkę, błagając o spotkanie z Sally w związku z własną, śmiertelną chorobą. Tym razem szły za tym groźby, wobec których kobieta pozostawała bezbronna, gdyż leżały one w materii czarodziejskiej. Nie było szansy, żeby zgłosić to na policję, więc jedyną opcją jaka im pozostawała, by Lisa mogła odzyskać spokój, było spotkanie z tym mężczyzną. W normalnych warunkach byłoby to trudne do przeprowadzenia – Cromwell leżał w czarodziejskim szpitalu, gdzie mugole na co dzień nie mieli wstępu. Sally była jednak wtajemniczona w ten świat ze względu na swoje dziecko, dlatego, gdy rodzina Cromwella załatwiła odpowiednie formalności, otrzymała ona zgodę na wejście do szpitala i pomoc w przeprowadzeniu tego przedsięwzięcia. Gdy już znalazła się w budynku, z trudem skrywała swoje przerażenie. Większość osób znajdujących się w pomieszczeniu, chorowała na zarazy, które w życiu jej się nie śniły. Dostrzegła nawet jednego człowieka z kaktusem zamiast głowy. Uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili, wraz ze znalezieniem na spokojniejszym oddziale specjalistycznym. Ten stan nie trwał jednak długo, bo dotarło do niej, że wkrótce pozna swojego biologicznego ojca – człowieka, wobec którego miała bardzo wiele skomplikowanych i średnio spójnych emocji. Umierał, a ona miała mu spojrzeć w twarz, być może pierwszy i ostatni raz. Wzięła głęboki oddech, założyła maseczkę higieniczną i weszła do wskazanej przez lekarza sali.
Powieki zaczęły u opadać, więc może jednak sen się nad nim ulitował. Wiedział, że będzie żałował zaśnięcia w fotelu, ale przejście na łóżko, z którego dopiero co udało mu się zejść, wcale nie jawiło mu się jako lepsza opcja. Pomijajając wysiłek, nie chciał ryzykować rozbudzenia. Z tej patowej sytuacji wyratował go dźwięk otwieranych drzwi. Półprzytomnie spojrzał w kierunku drzwi, spodziewając się w nich kogoś z medycznego personelu. - Bonnie… - wymamrotał słabo, lekko zaskoczony, bo siostra mówiła, że musi na kilka dni wrócić do Kanady. Zaraz też uświadomił sobie, że kobieta stojąca w drzwiach nie była Bonnie. Przede wszystkim była dużo młodsza, ale też wcale nie aż tak podobna. Gdy teraz przyjrzał się jej lepiej, właściwie nie był pewien, dlaczego tak pomyślał. Przypominała za to kogoś jeszcze, chociaż nie mógł skojarzyć kogo. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że powinien ją znać, a jednak nie miał pojęcia, kim jest i chyba wcale nie była to kwestia maseczki. Przestraszył się. Do tej pory, przynajmniej mózg działał mu bez zarzutu. Czekał, bojąc się przyznać, że nie wie, z kim ma do czynienia, na wypadek, gdyby był to ktoś, kogo powinien pamiętać bardzo dobrze.
- Nie jestem Bonnie – odparła tylko, zastanawiając się, kim w ogóle była ta kobieta i czy Cromwell po prostu z kimś ją pomylił, czy pod wpływem choroby postradał zmysły. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, jakby starając się odnaleźć w jego rysach twarzy coś z siebie. To, co jednak bardziej rzucało się w oczy, to jego stan – ojciec nie kłamał, że umiera. Spoglądając na niego, widziała człowieka u schyłku życia, cierpiącego na coś w rodzaju nowotworu. To, co ją zdziwiło, to fakt, że wbrew zapewnieniom mamy, absolutnie nie wyglądał na narkomana – wręcz przeciwnie, przed chorobą musiał być zdrowym jak na swój wiek mężczyzną. Wyniszczenie, które dostrzegła na jego twarzy, przypominało jej koleżankę, która zmarła na raka piersi pięć lat wcześniej. - Panie Cromwell… - zaczęła, nie mogąc odnaleźć bardziej adekwatnego określenia na kogoś, kto w teorii dzielił z nią krew, choć nigdy realnie nie wszedł w rolę jej rodzica. – To ja. Sally. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Absolutnie nie chciała tu być – miała wręcz ochotę uciec z sali, bo przecież nie miała z tym człowiekiem nic wspólnego. Coś jednak trzymało ją w miejscu i nie pozwalało porzucić wyrodnego ojca, który najwyraźniej nie miał już nic do stracenia.
Bardzo szybko przechodził z kim się dało na ty, więc pula osób, które mówiły do niego per pan, szczególnie po wyłączeniu z tego byłych uczniów, była dość mała. Może jednak jej nie znał? Może zapomniał coś opłacić i była komorniczką. Wszystkiego się spodziewał. Oprócz tego, kim była naprawdę. Nie przypuszczał, by jego wyniszczone chorobą i terapią ciało, było jeszcze zdolne do gwałtownych reakcji. Gdy się przedstawiła, w jednej chwili zalała go fala gorąca. Zakręciło mu się w głowie, choć nie drgnął nawet na milimetr. Dźwięki dochodziły do niego, jakby zanurzył się pod wodę. Na moment zapomniał jak się oddycha. Przycisnął jedną z drżących z emocji dłoni do piersi, którą rozdarł mu nagły, ostry ból. Drugą zasłonił usta, jakby starał się zatrzymać powietrze, które uparcie uciekało mu z płuc. - Powiedziała ci… - wykrztusił w końcu zachrypniętym głosem, czując wzbierające w oczach łzy. Nie przyszło mu nawet do głowy, by zastanowić się, co Lisa mogła jej powiedzieć. Za każdym z nielicznych razów, gdy udawało mu się wznowić kontakt z byłą partnerką, budziła się w nim nadzieja, że jednak jest w niej coś z człowieka, choć doświadczenie mówiło, że jeśli pisała, to tylko po to, by bardziej go pognębić. Wciąż obiecywał sobie, że już nigdy nie zapomni, że spłodził dziecko z dementorem, ale wystarczała iskierka nadziei, że powie mu cokolwiek o Sally, by był gotów wyrzucić wszystkie uprzedzenia oknem. A teraz jego dziecko naprawdę przed nim stało. W tej krótkiej chwili był gotowy wybaczyć Lisie wszystko. Nie mógł się na nią napatrzeć przeklinając w myślach cholerną maseczkę. Miała jasne włosy i oczy. I pomylił ją z Bonnie. Może było to głupie w obliczu wszystkiego, ale ogromną ulgę sprawiło mu, że więcej w niej widział z Cromwellów niż Morganów. Być może była nawet podobna do niego, chociaż w tej chwili przypominać mógł go co najwyżej Fester Addams po spędzeniu roku w obozie pracy na Kamczatce. Oderwał od niej wzrok dopiero, kiedy już zupełnie nie widział nic przez łzy. Przetarł je wierzchem dłoni szybko, jakby bał się, że zniknie, kiedy spuści ją z oczu. -To naprawdę ty? - zapytał. Głos załamał mu się w połowie zdania, gdy uświadomił sobie, że być może znów daje się nabrać. Lisa mogła przecież wysłać tu kogokolwiek po to, żeby narobił mu nadziei, a potem zwyzywał, za bycie naiwnym idiotą, niegodnym poznania własnego dziecka. Czy naprawdę wierzył w to, że przejmie się tym, że umiera? A może właśnie umarł, a to była jakaś chora wersja czyśćca, jeżeli nie piekła. Ilekroć dowiadywał się o Sally czegokolwiek, kończył rozsypany na jeszcze mniejsze kawałki. Jaki rodzaj tortury zapowiadało to, że się do niego odezwała? Co by to nie było, był gotowy to znieść, byle mieć ją tu obok choć jeszcze przez chwilę. Ale jeżeli zniknie?