Samonauka - sierpień 2024
Dom wymagał mnóstwa pracy, ale nie miał na to teraz psychy. Potrzebował poczuć, że to jest jego miejsce, pomimo wiatru, wizgającego upiornie po korytarzach mimo nowych, szczelnych okien i nawet na przekór ghulowi, zalęgłemu w piwnicy. Potrzebował zrobić sobie przestrzeń, w której będzie miał święty spokój, przez co właśnie uznał, że czas stworzyć sobie pracownię. Od rana chodził po budynku, oznaczając i przestawiając najlepiej zachowane meble, a po obiedzie, złożonym z tostów i piwa, zaczął ustawiać je w najlepiej zachowanym pokoju na parterze. Pracownia musiała być porządna, bo choć był człowiekiem chaosem, to tam, gdzie miał tworzyć, nie mógł mieć bałaganu. Po kolejnych kilku godzinach - było gotowe. Czysto, schludnie, cicho. Czy potrzebował więcej?
Spokojnie zapaliwszy kaganki i lampki olejowe, zbił deski na ramę, na które z namysłem naciągnął grube płótno. Pierwszy obraz nowego domu. Rozstawił sztalugę i zaprawił tkaninę podkładem, skrupulatnie i powoli, wszystko było częścią rytuału twórczego. Wszystko było jak rozgrzewka, preludium, jak przypominanie mięśniom, co miały robić, co niegdyś robiły samoczynnie. Delikatnym zaklęciem osuszył podkład i stał i patrzył na jego biel. Długo? Krótko? Czy czas w ogóle miał jakąś miarę w procesie twórczym?
W głowie widział słoneczniki na tapecie starego domu, prześladujące go odkąd rozmawiał z Elaine i chyba dlatego, całkiem automatycznie, jego dłoń sięgnęła do sieny palonej i brudnych zieleni. Był to powtarzalny wzór, schludny, choć wyblakły w niektórych miejscach. Nie wiedział, czy częściej miał oczy otwarte, czy zamknięte, czy częściej patrzył na to, co stworzył, czy na to, co zapisane było w jego pamięci, co jak na rzutniku odtwarzał po wewnętrznej stronie powiek i niczym kopiarka, zaklęcie geminio, duplikował olejami po płótnie.
Krągłość słonecznikowych środków, pociągłość ich długich płatków, kłącza, ciągnące się ku niebu, wszystko było elementami składowymi dzieła, które miało być hołdem jego dawnego domu. Jakim to było pięknym symbolem - pierwszy obraz w nowym domu uwiecznieniem tego, co zostawił w starym.
Robił przerwy, podczas których odwracał wzrok. Wpatrywał się w ciemne deski ścian, jakby słuchał co miały mu do powiedzenia, jakby tworzył własną ręką, ale trochę słuchając rad tego budynku. Jakby budynek mógł mu wyszeptać, co jako mieszkanie, podobałoby mu się najbardziej. Pattern przewijał się powtarzalnie od lewej do prawej i z góry na dół, a kiedy ukończył, wpatrywał się w te słoneczniki jak zahipnotyzowany. Nie mógł uwierzyć, z jaką łatwością wyrwał je ze swojej pamięci, by plamami kolorów przyzwać je na tę tkaninę. Kolejnym zaklęciem powoli ożywiał strukturę kwiatów, pozwalając im, niczym prawdziwym słonecznikom, powoli kiwać się na nieistniejącym wietrze. Z pełną premedytacją i głęboką intencją nakazał im, jak prawdziwe słoneczniki, odwracać swoje złote twarze do słońca o wschodzie i skłaniać je w stronę cienia po zachodzie. Obraz był gotowy wiele godzin później, upływ czasu rozpoznając jedynie w dziwnym bólu pleców - obcym, ale jednocześnie znajomym. Miał wrażenie, że czuje zapach słodkiego tytoniu papierosów matki, ale zamknął oczy, by szybko odepchnąć od siebie to wspomnienie. Na taką konfrontację nie był jeszcze gotowy. Baby steps. Najpierw trzeba było zawiesić gdzieś obraz.
+Zt