Osoby: Louise Finley i @Wally A. Shercliffe Miejsce rozgrywki: Brazylia, nieopodal Amazonki Rok rozgrywki: styczeń 2012 Okoliczności: pierwsze spotkanie Louise i Wally'ego
Opowieść, którą snujemy, można uznać za swego rodzaju rozprawę nad tym, czy w ogóle istnieje coś takiego jak przypadek, czy jednak wszystko, co nas czeka, ma swój zapis w gwiazdach. Bo jak można uznać za przypadek, że dwoje ludzi pochodzących z jednego kraju i posiadających wielu wspólnych znajomych, odnajduje się na drugim krańcu świata, popadając w uczucie tak silne, że trudno uwierzyć, iż nie będzie ono trwało aż do przybycia Jeźdźców Apokalipsy? Dwudziestojednoletnia Louise Finley nie miała pojęcia, co takiego spotka ją w Brazylii. Pół roku wcześniej porzuciła studia, by wyruszyć w podróż życia, której celem było badanie historii magii w różnych zakątkach świata. Niedawno trafiła do Brazylii, która na okres zimowy okazała się dla niej wymarzonym miejscem do badań, ale i regeneracji. Większość swojego czasu spędzała na badaniu zwyczajów magicznych w plemionach Guaranów i Arawaków, które były dość słabo opisane ze względu na to iż nie stworzyły typowej cywilizacji. To właśnie najbardziej przyciągnęło Louise w te rejony – możliwość eksploracji zagadnienia, o którym było wiadomo tak mało. Gdy nie badała, poznawała bliżej Brazylijczyków – i czarodziejów, i mugoli. Z racji tego, że dobrze mówiła po portugalsku, szybko odnajdywała z nimi wspólny język, co pozwalała jej także dorobić trochę galeonów, potrzebnych, by jakoś się tutaj utrzymać. W nielicznych wolnych chwilach rozkoszowała się tutejszą przyrodą – przyglądając się wyjątkowym okazom zwierząt i zbierając nowe rośliny do jednego ze swoich zielników. Często nocowała w lesie – w swojej młodzieńczej naiwności absolutnie nie obawiała się dzikich stworzeń, wierząc, że magia jest wystarczającą ochroną. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, że miała więcej szczęścia niż rozumu, jednak pozostańmy w czasach, gdy naiwność była cnotą. Tamtego ranka, wyposażona w plecak Louise ruszyła w stronę rzeki, chcąc odnaleźć jedno z dawnych siedlisk Indian, gdzie podobno można było odnaleźć ślady ich sztuki. Nim jednak zaszła do swojego celu zatrzymała się nieopodal brzegu, wpatrując się w pędzącą wodę. Ten widok był czymś, czego miała nigdy nie zapomnieć, szczególnie w połączeniu z całym zbiorem okolicznej przyrody – razem tworzyły coś doskonałego.
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally był szczęśliwy. Przemierzał dżunglę amazońską, zachłystując się jej niebywałym bogactwem i pięknem, upojony nawet charakterystycznym zapachem gnijących liści. Był tu już od dwóch miesięcy, zbierając informacje na temat magicznych stworzeń zamieszkujących Amazonkę, ale nie odmawiając sobie również przyjemności podążania tropem innych zwierząt. Odgłosy dżungli, tak niepokojące dla wielu cudzoziemców, dla Wally'ego były najpiękniejszą muzyką i chyba właśnie ten szczery zachwyt i otwarta natura zjednywały mu tubylców, którzy chętnie pokazywali mu cuda swojego lasu. Dość szybko podłapał podstawy portugalskiego, a obcując z lokalnymi Indianami nauczył się też podstawowych słów w paru narzeczach. Co prawda wielokrotnie wybuchali śmiechem, kiedy popełniał głupi błąd albo nie potrafił wymówić prawidłowo jakiegoś słowa, ale przyjmował to z równym rozbawieniem - jego ambicje dotyczyły wyłącznie badań, a nie znajomości miejscowych dialektów, dlatego z pogodą ducha przyjmował wesołe docinki, a potem z radością uczestniczył w wyprawach w poszukiwaniu jego wymarzonych okazów. Lubili go, mimo że tak bardzo się od nich różnił - zielonooki olbrzym o jasnej, choć strzaskanej słońcem, skórze i długich włosach w odcieniu starego złota. Jego głos był tubalny, uśmiech zaraźliwy, a zachwyt naturą tak szczery, że Indianie nie mieli wątpliwości, że nie jest kłusownikiem, ale człowiekiem natury z drugiego końca świata. Teraz jednak był sam. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, jednak zaszedł już daleko, od czasów studiów publikując zarówno naukowe, jak i popularyzatorskie artykuły dotyczące wodnej fauny różnych zakątków świata. Lubił ludzi i zwierzęta, dlatego w pewnym sensie nigdy nie był sam, ceniąc w równej mierze towarzystwo przedstawicieli własnego gatunku, jak i gatunków całkowicie odmiennych. Stał teraz nad brzegiem Amazonki, wpatrując się ze szczerym zachwytem w wodę, która nie tylko płynęła, ale żyła - w jej toni kłębiły się tysiące, ba, miliony stworzeń, magicznych i niemagicznych, które tylko czekały, aż on, Walter Antonius Shercliffe, je opisze. Ewentualnie aż wpadnie do wody i pozwoli im się pożreć, jednak tego wcale nie miał w planach. Tego dnia planował podążyć śladami magicznej odmiany inii amazońskiej, słodkowodnego delfina, zwanego też boto. Wedle wierzeń ludności tubylczej boto potrafił przybierać ludzką formę, a potem wabić Indian, by podążyli za nim do podwodnego, cudownego miasta. Zawsze nosił kapelusz, chcąc ukryć swoje wydatne czoło i otwór oddechowy, który bez trudu by go zdradził jako nie-człowieka. Wally był głęboko przekonany, że jest co coś więcej niż tylko legenda i że boto w istocie był czarodziejskim delfinem snującym iluzję i w ten sposób wabiącym ludzi do wody, w której zyskiwał nad nimi całkowitą władzę. Postawił sobie szalenie ambitny cel, jakim była weryfikacja opowieści o różowych delfinach i zbadania, czy istotnie są tak magiczne, jak twierdzili Indianie. Przycupnął w swojej łódce przy brzegu, obserwując z fascynacją nurt Amazonki - jego skromny środek transportu został przycumowany zaklęciem, jednak w każdej chwili był gotów rzucić się w pościg za różowym delfinem, gdyby jakieś spotkał. Jednak zanim do tego doszło, doznał objawienia. Kilkanaście metrów od niego pojawiła się wysoka, smukła blondynka z plecakiem. Przystanęła na brzegu i spojrzała na rzekę z tak szczerym zachwytem, że serce Wally'ego zabiło mocniej. Miała w sobie... to coś. Jasną, świetlistą duszę, a przy tym pasję i, niewątpliwie, odwagę, skoro zapuściła się tu całkiem sama. A wszystko na to wskazywało. Nigdy nie wierzył w historie o miłości od pierwszego wejrzenia i wcale nie zdiagnozował tej przypadłości u siebie, ale bez wątpienia miała w sobie coś, co go przyciągało, wołało. Odchrząknął, nie chcąc jej przestraszyć i uniósł rękę w geście powitania, nie wstając na razie ze swojej łódki. - Dzień dobry! Kolejny piękny dzień nad Amazonką! - zawołał wesoło po portugalsku z dość wyraźnym brytyjskim akcentem, posyłając dziewczynie swój piękny, australijski uśmiech i nie mogąc oderwać od niej oczu. Słodki Merlinie, była niezwykła.
Choć Louise specjalizowała się ponad wszystko w historii magii, mimo młodego wieku obierając wyjątkowo ambitne cele, to przyroda była dla niej naturalnym miejscem do życia. Samotność wśród roślin i zwierząt, szczególnie tak pozbawionych dotyku mugolskiego przemysły, wprowadzała ją w swego rodzaju trans. Nie przebywała w tym środowisku, a oddychała wraz z nim. I pewnie trwałaby w tym niemym zachwycie, gdyby nie głos, który przywrócił ją do rzeczywistości. Gdyby była mniej beztroska, zapewne przelękłaby się wysokiego mężczyzny, z którym przebywała w tak osamotnionym miejscu, gdzie gdyby coś się stało, to nikt nawet nie usłyszałby wołania o pomoc. Ale w głowie tamtej Louise nie istniały lęki tego typu. Zamiast nich miała masę ciekawości, bo tylko istota ludzka sama w sobie wydawała jej się bardziej interesująca niż historia i przyroda. A ta konkretna ludzka istota już na pierwszy rzut nasilała naturalną dociekliwość Finleyówny do stopnia, który zakrawał o wścibskość. Finley w pierwszej kolejności zwróciła uwagę na piękne włosy i wysoki wzrost mężczyzny – rzadko widziała kogoś, kto tak znacznie by ją przewyższał. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że przez najbliższe miesiące będzie eksplorowała opaloną skórę, zielone tęczówki i każdy z miliona ciepłych uśmiechów. Widziała jednak człowieka, który na pierwszy rzut oka zdawał się podobny do niej – ciekawy świata, ciut ekscentryczny i wykraczający poza standardy. Jej serce, choć wtedy jeszcze dalekie od zrodzenia uczuć, nagle się rozgrzało, jakby wyczuwając, że po drugiej stronie stoi ktoś, komu pomimo czyhających wokół niebezpieczeństw, można zaufać. - Dzień dobry! – odparła entuzjastycznie, a jej portugalski był tak miękki i śpiewny, że pomimo europejskiej urody, mogła z powodzeniem wkręcać, że jest stąd – Mam wrażenie, że tutaj nie ma czegoś takiego jak brzydki dzień… Westchnęła, chcąc powiedzieć coś jeszcze, lecz po chwili, gdy wypadła z tego natchnionego wpatrywania się w mężczyznę, dotarło do niej, że albo się przesłyszała, albo ten wysoki młodzieniec, nie miał nic wspólnego z Portugalią. - Jesteś Brytyjczykiem? – zapytała, wciąż pozostając przy portugalskim, gdyby przypadkiem okazało się, że jej przypuszczenia były chybione. Dość dobrze znała się na akcentach, jednak nieznajomy wyglądał jej na osobę, która dość sprawnie wymykała się normom i standardom.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Patrzył na nią jak na wyjątkowo piękny okaz magicznego stworzenia - ale nie na zwierzynę łowną. Była to subtelna różnica, którą pewnie wyczuła instynktownie, skoro nie poczuła strachu. Zresztą w całym zachowaniu Wally'ego była jakaś beztroska, otwartość i bezpośredniość kogoś, kto nie ma złych zamiarów, bo cały świat jest dla niego krainą pełną cudów. Nawet jeśli niektóre z nich są śmiertelnie niebezpieczne. Roześmiał się ciepło na jej uwagę. - Chyba że akurat... bardzo pada - zauważył wesoło, nie mogąc wygrzebać z pamięci słowa leje ani tym bardziej leje jak z cebra. Jego portugalski był funkcjonalny, ale jednak ograniczony, bo mimo pewnej łatwości w nauce języków (bardzo użytecznej przy jego pracy i trybie życia) to nie one interesowały go najbardziej - były jedynie narzędziem, które pozwalało zbierać informacje i funkcjonować na obczyźnie. Portugalski dziewczyny był tak płynny i piękny, że uznał ją za Brazylijkę, mimo że jej jasna karnacja i blond włosy sugerowały europejskie korzenie. Ale przecież i takich nie brakowało w tym niezwykle bogatym etnicznie kraju. - Co mnie zdradziło? Chyba nie mój kulawy portugalski? - zapytał ze śmiechem, tym razem po angielsku, kręcąc z rozbawieniem głową i wyskakując z łodzi, by stanąć na brzegu, ale nie zbliżając się za bardzo do dziewczyny. Nie chciał jej przestraszyć, bo przypuszczał, że spotkanie nieznajomego w środku dżungli może budzić pewien niepokój, nawet u bardzo odważnej podróżniczki. Niedbałym gestem odrzucił długie włosy na plecy i lekko potarł zarośnięty policzek, przyglądając się jej z rozbawieniem roziskrzonymi, zielonymi oczami. Miał na sobie wypłowiałą koszulkę bez rękawów, która odsłaniała jego potężne ramiona pływaka, postrzępione dżinsowe szorty, ale na jego piersi brzęczało całe mnóstwo amuletów, podobnie jak na nadgarstkach. Zdecydowanie wyglądał na ekscentryka, ale było w tym coś szalenie pozytywnego. - A ty? Skąd pochodzisz? - zapytał, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, palnął się w czoło. - Przepraszam, wybacz moje fatalne maniery. To od tego siedzenia w dżungli - chyba trochę dziczeję. Jestem Wally. Wally Shercliffe - przedstawił się wesoło, wykonując nieco błazeński ukłon, robiąc przy tym krok do przodu, ale nie więcej. Pozwolił jej, by to ona podeszła - jeśli miała na to ochotę.
Trudno powiedzieć, czy ufność Louise wynikała z jakiegoś przeczucia, czy z dziewczęcej naiwności, która sprawiała, że w oczach dziewczyny świat był tak dobry, bezpieczny i ciekawy jak w komiksach z serii „Magiczne trio”. Na całe szczęście, tym razem nie myliła się – miała szczęście trafić na człowieka nawet nie tyle dobrego, co ponad wszystko ulepionego z tej samej gliny co ona. Gliny, z której dało się uzyskać tylko i wyłącznie szczerego oryginała, zainteresowanego światem i jego eksploracją. - Nawet gdy leje jest wspaniale – odparła, myśląc o rwącym deszczu, który z jednej strony był śmiertelnie niebezpieczny, ale z drugiej sprawiał, że ta gorąca ziemia mogła zachwycać ich roślinnością i tętniącym życiem właśnie dzięki deszczom. - Nie kulawy, po prostu twój akcent brzmi dosłownie jak z moich okolic – odpowiedziała z szerokim uśmiechem, bardzo płynnie przechodząc na angielski. Może i świetnie radziła sobie z portugalskim, ale okazja porozmawiania z kimś w rodzimym języku zdarzała jej się ostatnio bardzo rzadko, więc nie zamierzała z niej rezygnować – Ale jeśli mam być szczera, to nie wyglądasz na Brytyjczyka. Zmierzyła go jeszcze raz, napawając się swoistą wyjątkowością mężczyzny. Zdecydowała się odrobinę podejść w jego stronę. Im bliżej mu się przyglądała, tym większe robił na nią wrażenie – poczynając od wzrostu, bo dawno nie widziała kogoś tak znacząco wyższego od niej, a kończąc na pięknych, błyszczących włosach. Dotąd nie sądziła, że mogą jej się podobać długie pasma u mężczyzny, ale te włosy były tak wyjątkowo piękne i pasujące do ich posiadacza, że z trudem powstrzymywała wydobycie się zachwytu na wierzch. Sama nie wyglądała aż tak spektakularnie ekscentrycznie jak on – nie miała na sobie wielu amuletów, a jej ubiór był dość sportowy, dopasowany do różnych warunków i przemieszczania się. Być może na pierwszy rzut oka zdawała się istotą niepozorną, ale bardzo kolorowy plecak, loczki dotykające ramion i wyjątkowy błysk w oku sprawiały, że można było dostrzec, że również należała do jednostek niewpisujących się standard. Jej oczy mówiły wszystko – wskazywały ciekawość świata, zachwyt nad otaczającą ją przyrodą, gotowość do przygody, ale przede wszystkim – nieograniczoną dobroć i bezinteresowność wobec innych. - Ja też z Wielkiej Brytanii. Dolina Godryka, to w West Country – zaczęła, podchodząc do niego już całkiem blisko. Może i popełniła faux-pas, tłumacząc mu gdzie jest Dolina, ale wtedy jeszcze go nie znała – nie zdawała sobie sprawy nawet z tego, czy też był czarodziejem, a co dopiero z tego, że wychowywali się niemal w sąsiedztwie. Dotarło do niej to dopiero po chwili, gdy usłyszała nazwisko – znane, czarodziejskie i przede wszystkim związane z Doliną. Wybałuszyła na niego oczy, nie mogąc uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Ba, znała nawet kilku Shercliffów ze szkoły, więc poczuła się tak, jakby otarła się o kogoś znajomego na drugim końcu świata. - Oh – westchnęła, a następnie zdecydowała się zaryzykować – Czyli też jesteś z Doliny, Wally? I jesteś czarodziejem? Spojrzała na niego z niedowierzaniem, nie mogąc wykrztusić ani słowa, więc jej imię jeszcze przez moment pozostało tajemnicą. Szok był niezwykle pozytywny, sprawiający, że od razu poczuła dziwną bliskość z tym intrygującym nieznajomym, jakby to jakaś dziwne, nadnaturalna siła sprawiła, że spotkali się akurat w tym miejscu.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
- O, tego słowa szukałem. Ale to prawda - nawet kiedy leje, jest wspaniale - potwierdził Wally, uśmiechając się szeroko, bo najwyraźniej dziewczyna doskonale rozumiała, że piękno natury tkwi nie tylko w tym, co estetyczne i przyjemne, ale przede wszystkim w tym, co życiodajne. - Och, jesteś bardzo miła. Przyjmę to litościwe kłamstwo z wdzięcznością - zażartował, również znajdując dziwną przyjemność w używaniu ojczystego języka, mimo że miał naturę wędrowca i od dawna nie tęsknił za deszczową Anglią. - Nie? A na kogo? - zapytał z figlarnym błyskiem w oku. Wiedział, że zarówno jego wzrost, jak i opalenizna czy szeroki uśmiech połączone z bezpośrednim sposobem bycia nasuwały raczej myśl o Amerykaninie, ale był szczerze ciekaw jej odpowiedzi. Ucieszył się, gdy zdecydowała się podejść bliżej i sam zrobił niewielki, niezobowiązujący krok w jej stronę, instynktownie postępując z nią jak z dzikim zwierzęciem - dając jej wybór i szansę na wycofanie się, jeśli uzna, że mu nie ufa. Z każdym jej krokiem, dostrzegał coraz więcej i, nie ma co ukrywać, był nią coraz bardziej zaintrygowany. Była wysoka, nawet bardzo wysoka jak na kobietę, smukła i złotowłosa, a jej loczki aż prosiły się, żeby nawinąć je na palec, napawając się ich sprężystością. Jednak to właśnie oczy szczególnie przykuły jego uwagę - lśniące, pełne światła, radości i żywej inteligencji, a także trudnej do wyjaśnienia dobroci. Widział, jak chłonęła nieoczywiste piękno tego dzikiego krajobrazu, dostrzegając nie jego grozę, ale tajemniczą urodę. Jego serce biło szybciej i sam nie potrafił wyjaśnić tej reakcji, bo przecież nigdy nie był szczególnie podatny na takie zauroczenia, od pierwszego wejrzenia. Spojrzał na nią ze zdumieniem, kiedy wspomniała o Dolinie Godryka. Owszem, zdarzało mu się wpaść na innych brytyjskich czarodziejów w różnych zakątkach świata, ale zwykle były to cywilizowane miejsca, a nie serce amazońskiej dżungli. Jego nazwisko najwyraźniej zrobiło na niej dokładnie takie samo piorunujące wrażenie, więc gapili się na siebie przez chwilę z bardzo niemądrymi minami, nie mogąc uwierzyć w taki zbieg okoliczności. - Tak, choć dawno mnie tam nie było. I tak, jestem czarodziejem - odparł, uśmiechając się szeroko, a potem wybuchając serdecznym śmiechem, który miał tę właściwość, że rozgrzewał serce. - Merlinie, nie mogę w to uwierzyć! Nie dość, że Brytyjka, czarownica, to jeszcze z Doliny Godryka. Powiedzenie, że świat jest mały zyskuje zupełnie nowe znaczenie przy takim spotkaniu w środku dziczy, prawda? - stwierdził wreszcie, jakoś opanowując ten wybuch wesołości i patrząc na nią roziskrzonymi, zielonymi oczami. - Ale skoro już ustaliliśmy, że jesteśmy praktycznie sąsiadami, to może zdradzisz mi swoje imię i co tu robisz? Bo ja badam magiczną faunę wodną. Tym razem inię amazońską, zwaną też boto. Wiesz, różowe delfiny - wyjaśnił, a jego oczy rozbłysły jeszcze innym blaskiem - blaskiem właściwym jedynie pasjonatom, którzy są o krok od uraczenia swojej ofiary szczegółową opowieścią na temat ich pracy.
- Nie do końca wiem, jak to nazwać – odparła się, starając się ubrać swoje myśli w słowa, które oddawałyby to, że „niewyglądanie na Brytyjczyka” nie jest obrazą, a wręcz komplementem. – Chyba… Wyglądasz na obywatela świata. Kogoś, kto jest jednocześnie zewsząd i znikąd. Dla kogoś, kto tak Louise, nie potrafił osiąść w jednym zakątku świata, takie określenie zdawało się objawem najczystszego zachwytu nad drugim człowiekiem. I tak też było – Wally zachwycał się poszczególnymi cechami fizjonomii Louise, a także spozierającymi przez nie cechami charakteru, zaś Louise podążała tym samym śladem w kierunku Wally’ego, lustrując tego człowieka i dostrzegając każdy skrawek jego wyjątkowości, ale także nieopisanej, dziwnej, czy wręcz mistycznej siły, która przyciągała ich do siebie. Lou pokonywała kolejne kroki, zbliżając się do niego w głupim i naiwnym zaufaniu, bo w głębi serca czuła, że są ulepieni z tej samej gliny i natchnieni tą samą iskrą ciekawości świata. Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia? Trudno powiedzieć, nie ma jednak wątpliwości, że tamtego dnia, pośród amazońskiej dżungli, Louise Finley spojrzała w oczy Wally’ego Shercliffe’a i zobaczyła kogoś, kto niezależnie od dalszych losów tej znajomości miał już na zawsze pozostać częścią jej serca. Informacja o pochodzeniu mężczyzny i jego czarodziejskich umiejętnościach sprawiła, że uśmiech Louise rozkwitł jeszcze szerzej – bynajmniej nie z powodu nadmiernego przywiązania do Doliny Godryka, ale dlatego, że spotkanie w dziczy kogoś kto nie tylko miał podobną duszę do niej, ale również pochodził z tego samego sąsiedztwa, zdawało się dziwnym znakiem od losu. - Gdyby ktoś opisał taki przypadek w książce, to uznałabym tę opowieść za cholernie nieprawdopodobną – zaśmiała się, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Na moment niemal zapomniała, że w tym całym szale rozmowy nawet nie zdążyła mu się przedstawić – dopiero, gdy Wally znowu nawiązał do jej imienia, dotarło do niej, z jak wielkim nietaktem postąpiła. - Jestem Louise Finley – odparła, lekką krzywiąc się przy nazwisku, które mogło mu się kojarzyć z aptekami i uzdrowicielami. Choć jej nazwisko brzmiało pięknie, a w połączeniu z imieniem także niezwykle elegancko, to jednak nie chciała, by ktoś taki jak Wally kojarzył ją z rodziną, która tak bardzo łaknęła wbicia się do czarodziejskich elit – Zajmuję się historią magii i językami. Tutaj badam historię i magiczne zwyczaje Guaranów i Arawaków. Choć ich pola badawcze były tak rozbieżne, to łączył ich błysk, który pojawił się w obydwu parach oczu. Błysk, który zdawał się ostatecznym potwierdzeniem tego jak wiele mieli wspólnego.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Uśmiechnął się na tę odpowiedź, doskonale rozumiejąc jej intencję. W gruncie rzeczy tak właśnie było - wszędzie czuł się dobrze, wszędzie odnajdywał wspólny język z ludźmi i zwierzętami, nawet jeśli w tym celu musiał używać rąk i przesadnej mimiki. Był mało brytyjski, ale w pewnym sensie mógłby powiedzieć to samo o niej - trudno było sobie wyobrazić, by deszczowa Wielka Brytania mogła zrodzić postać tak świetlistą jak stojąca przed nim dziewczyna. Sam nie wiedział, jak to się stało, że kilka chwil później stali naprzeciwko siebie, nareszcie mogąc się sobie przyjrzeć z bliska. Dostrzegł wesołe błyski w jej piwnych, ciepłych oczach i coś szepnęło mu, że ich spotkanie nie jest przypadkowe. I że w jakiś sposób na zawsze go odmieni, nawet jeśli nie był skłonny określić tego mianem miłości od pierwszego wejrzenia. Roześmiał się serdecznie i pokiwał głową. - To okropne - życie pisze czasem tak tandetne scenariusze, że wstyd przelać je na papier - przyznał z rozbawieniem, nadal wpatrując się w nią z ciepłym uśmiechem, chłonąc jej postać całym sobą, ale nie będąc w tym nachalnym. Sprawiał wrażenie kogoś szalenie otwartego na otaczający go świat, którego nie ograniczał jedynie do własnego gatunku. - Louise Finley... Wiesz, to brzmi jak imię bohaterki powieści. Bardzo dźwięcznie. Louise... - powtórzył jej imię z wyraźną przyjemnością, po czym uśmiechnął się do niej wesoło. - Ale tu jest dżungla, a nie karty powieści. Mogę mówić ci Lou? - zapytał z bezpośredniością, o którą trudno było się obrazić. - Ach, to wyjaśnia twój idealny portugalski. Fantastyczne! Ktoś coś o nich pisał? Czy przecierasz szlak? - zapytał ze szczerym entuzjazmem, gotów chłonąć jej opowieść, gdyby tylko zechciała się nią podzielić. - Swoją drogą, gdybyś chciała, mogę cię podrzucić do wioski Arawaków. Tej na południe stąd. Wiem, że pewnie w innych okolicznościach moja propozycja byłaby niestosowna i tak dalej, ale... tutaj zasady są trochę inne i myślę, że mogę być twoją jedyną szansą na złapanie stopa - zażartował. - I tak się tam wybieram. Wydaje się, że boto znowu przeniosły się w dół rzeki, na nowe łowiska, a nikt nie wie na ich temat tyle, ile lokalne plemiona. Mówisz ich narzeczami? - zagadnął, nagle zafascynowany myślą, że być może ta dziewczyna mówi równie pięknie w innych obcych językach. Jego łódka kołysała się łagodnie i dziwnie zapraszająco, choć Wally wcale nie miałby Louise za złe, gdyby uznała, że wsiadanie do łodzi z obcym facetem w sercu dżungli to nieszczególny pomysł. Mimo to czuł, że jest między nimi jakaś nić porozumienia i miał nadzieję, że nie jest to wyłącznie jego wrażenie.
Nie dało się ukryć – wystarczyło spojrzeć na tych dwoje, by zrozumieć, że są ulepieni z tej samej gliny, a najpiękniej błyszczą z dala od domu, ładując się energią w przeróżnych zakątkach świata. Żadne z nich nie było stereotypowe „brytyjskie”, lecz w gruncie rzeczy zdawało się niemożliwym przykleić im jakąkolwiek inną „łatkę”. Nie tylko w materii obywatelstwa, ale też zainteresowań, perspektyw i ciekawości świata. Uśmiechnęła się, słysząc komplement dotyczący jej imienia. Osobiście uważała, że to miano zostało do niej dopasowane, jakby była uroczą hrabianką obdarzoną efemeryczną urodą i mającą przeżywać właśnie romans stulecia. Tymczasem ona, Louise Finley, była dziarską, wysportowaną kobietką, która przemierzała las z wesołym uśmiechem na twarzy. Jedyne, co miało się zgadzać to miłość stulecia – o tym jednak nie mogła jeszcze wiedzieć. - Lou jest świetnie – odparła, patrząc w jego oczy i twarz bez skrępowania i napawając się ciepłem, którym epatował. W gruncie rzeczy, choć też wzbraniała się od określonych schematów i zbyt szybkiego nazywania emocji, to czuła, że stoi przed nią człowiek, jakiego nie spotkała nigdy wcześniej i nigdy później. - Bez przesady z tym idealnym portugalskim – machnęła ręką, choć lekko się zarumieniła. Nie należała ona do osób szczególnie wstydliwych, ale już w tamtym okresie jej wrodzona skromność mocno utrudniała przyjmowanie komplementów – Można powiedzieć, że przecieram szlaki. Arawakowie są dość dobrze opisani z perspektywy niemagicznej, ale naprawdę niewiele wiemy o ich magii… Po chwili zamknęła buzię, wiedząc, że jeśli się rozkręci i zacznie gadać o swojej pasji, to zapewne nie dopuści Wally’ego do słowa przez najbliższe pół godziny. Zazwyczaj nieszczególnie jej to przeszkadzało, ale dziwne przyciąganie i porozumienie, które wytworzyło się między nią, a tym wysokim, wyjątkowym mężczyzną, nie było czymś, co chciała zrujnować. Szczególnie, że propozycja, którą złożył, zapowiadała, że ich znajomość może potrwać dłużej niż kwadrans. - Bardzo chętnie się z tobą zabiorę! – odparła entuzjastycznie, puszczając mimo uszu teksty o niestosowności tej propozycji. W tamtym okresie jej ufność niebezpiecznie przekraczała granice ostrożności, dlatego całe szczęście, że Shercliffe miał wobec niej jedynie dobre intencje. – Tylko trochę, ale spokojnie. Paradoksalnie, wielu z nich mówi całkiem przyzwoicie po portugalsku, więc jeśli odpowiednio pomieszamy słownictwo, to powinno być w porządku. Chwilę później, dziarskim krokiem kierowali się w stronę łódki. Pewnie mogłaby załatwić sprawę z pomocą magii, ale rzadko miała okazję spotkać kogoś takiego jak ona, więc nie zamierzała, tak łatwo rezygnować z towarzystwa.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Podobała mu się. Cała. Podobały mu się jej złociste loki, lśniące w promieniach słońca przebijających się przez liście drzew; jej błyszczące inteligencją i pogodą ducha oczy; wesoły uśmiech, wzrost (nareszcie nie czuł się jak olbrzym, mimo że do tego przywykł), ten wesoły plecak, a przede wszystkim pasja badawcza. No i znajomość języków - z jakiegoś powodu uważał, że to niesamowicie imponujące. Bezbłędnie wyczuwał w niej bratnią duszę i ani myślał pozwolić jej zniknąć ze swojego życia po tak niezwykłym spotkaniu - był jej ciekaw, a ciekawość była esencją Wally'ego. Roześmiał się ciepło, kiedy zbyła jego komplement. - Dla mojego ucha laika brzmiałaś jak rodowita Brazylijka, Lou - zapewnił ją, wyraźnie znajdując przyjemność w wymawianiu jej imienia. Oczy mu rozbłysły, kiedy przyznała, że zajmuje się czymś dotychczas niezbadanym. Sam podążał tą samą drogą, tropiąc tajemnice magicznej fauny i próbując je wyjaśnić, zamiast wdawać się w jałowe spory nad czymś, co wielokrotnie już zbadano, ale nie osiągnięto konsensusu. - To brzmi fantastycznie! Opowiesz mi potem coś więcej? - zapytał, jakoś tak bezwiednie zakładając, że w ogóle będzie jakieś potem. Jakby w ogóle nie dopuszczał myśli, że ich drogi mogłyby się tak po prostu rozejść. Posłał jej promienny uśmiech, kiedy przyjęła jego propozycję. Miał nadzieję, że się zgodzi, mimo że pewnie było to z jej strony nieroztropne. Jednak czy dziewczynę wędrującą samotnie po dżungli amazońskiej w ogóle można było uznać za roztropną? - Świetnie! W takim razie zapraszam na rejs. W godzinę powinniśmy być na miejscu - powiedział wesoło. - No to jakoś sobie poradzimy. Ty z całą pewnością, a ja... no wiesz, mam całkiem bogatą mimikę i jestem cholernie dobry w kalambury - dodał z udaną powagą, mimo że jego oczy błyszczały wesoło. Kiedy dotarli do jego łódki, która nie była zbyt piękna, ale za to solidna i całkiem przestronna jak na tak prymitywną konstrukcję, Wally zręcznie wskoczył do niej pierwszy. - Uważaj, ma płaskie dno i jest całkiem stabilna, ale na początku trzeba do niej przywyknąć - wyjaśnił, wyciągając do niej rękę, by pomóc jej wygodnie wejść na pokład... choć 'pokład' to zdecydowanie zbyt szumne słowo. - Nazywałem ją Kelpie, ale to poczciwa łódka. Mam na niej wszystko, czego mi potrzeba - wyjaśnił pogodnie, ale kiedy Louise podała mu dłoń, jego ciało ogarnęło dziwne ciepło, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł przyjemny dreszcz. Przytrzymał jej dłoń odrobinę dłużej niż było to konieczne, zaskoczony tym wrażeniem i jego intensywnością. Zaraz jednak odchrząknął i wziął się w garść, rozluźniając uścisk i posyłając jej uśmiech. - Rozgość się, proszę. Czym chata bogata - zażartował niemądrze, nadal odrobinę wytrącony z równowagi, ale tym bardziej zaintrygowany. Kiedy usiadła, rzucił zaklęcie, które odcumowało łódkę i pozwoliło nurtowi rzeki lekko nią poruszyć. Wally skontrolował coś na rufie i mruknął jakieś zaklęcie, stukając w ster, a łódka odbiła od brzegu i zaczęła się niespiesznie kierować w stronę głównego nurtu Amazonki. Wreszcie spojrzał na Lou i posłał jej uśmiech, siadając tak, żeby mieć dobry widok i na nią, i na rzekę. - No dobrze. Opowiesz mi teraz o swoich badaniach? Przedtem możemy coś zjeść, jeśli jesteś głodna. Mam trochę owoców i placków - dodał życzliwie, wskazując ruchem głowy na skrzynię, w której za pomocą zaklęcia utrzymywał niską temperaturę. Za pomocą różdżki co jakiś czas korygował kurs łódki, czujnie omijając powalone drzewa i mielizny, choć na tym odcinku rzeki zdarzały się one bardzo rzadko.