Niemożliwe rzeczy stają się możliwe, o ile nie ma w tobie krzty mugola
Wyobrażałeś sobie kiedykolwiek moment założenia innej maski? Nie rozmyślaj o weneckich czy teatralnych; chodzi o twarz, która nie w pełni do ciebie należy, jednocześnie stając się nierozerwalną częścią twojej tożsamości. Możesz się z nią obudzić kompletnie nieoczekiwanie lub przybrać zupełnie świadomie, gdy zdolności przerosną najśmielsze oczekiwania. To wtedy spróbujesz dokonać rzeczy wielkich, przekroczyć pewne granice, przyjmując rolę zastępczą - pełną nieokreślonej fascynacji.
Wtedy będziesz mógł
w s z y s t k o.
Jako mała dziewczynka nie przypuszczałam, że pewnego dnia będę potrafiła dowolnie kształtować swoje ciało, przybierając najbardziej nieoczywistą postać. Początkowo było to też ignorowane, mimo że roztaczałam wokół siebie nader intensywną aurę magiczną, by spontaniczne przemiany gęstych pukli przypisywać genom matki. To ona była tą wyjątkową, tak jak babcia, prababcia, ciotka, czy nawet daleka kuzynka. Kobiety wszak w tej rodzinie dziedziczyły niemalże z pokolenia na pokolenie enigmę metamorfomagii, a sceptycy - mniej przekonani do wiary - mogliby przysiąc, że odpowiada za to diabelski pakt zawarty przez czarownice z wiedźmami w Salem lata temu.
To tam uczyła się i studiowała większość z czarownic rodu Noiret, z którego się wywodzę (połowicznie). Niektórzy naiwnie wierzą, że moja prababka lub pra-pra-prababka zaprzedała własną duszę za aberracyjną cechę, pełną enigmy i wyśnionych niedopowiedzeń.
Jak możecie się domyślać – blagierka rozniosła się echem po najbliższych przyjaciołach rodziny i samych zainteresowanych. Powtarzana po tysiąckroć nabierała coraz większej intensywności, stając prawie legendą, przed którą przestrzegano, lecz…
Ja doskonale wiem, że we wszelkiej - nawet najbardziej irracjonalnej - plotce istnieje ziarnko prawdy, choć ta okraszona jest wyłącznie imaginacją powtarzających się od lat słów, na które - jak dotąd - nikt nie znalazł potwierdzenia. Intrygującym jest jednak fakt, że w co trzecim pokoleniu rodzi się tylko jedna osoba z darem i do teraz nie był to mężczyzna. Ten jakże nietuzinkowy atrybut dziedziczony był do tej pory w naszej rodzinie wyłącznie w linii żeńskiej.
Może zatem moja protoplastka doprawdy była szalona, a za niezwykłość genów, przelała własną krew? Wiedźmie historie wydają się tak efemeryczne i ulotne, że gotowa jestem w nie wierzyć.
I tylko ojciec zaprzeczał krążącym w rodzinie opowieściom, jakoby ceną za przemianę w inną istotę była klątwa, którą tak chętnie powtarzano.
Karą za metamorfomagię miało być bezdenne szaleństwo oblivitry.
Nie jestem szalona. Moja rzeczywistość jest tylko inna od twojej.
Może nie uwierzysz, ale niektóre rzeczy, choć widzisz je dokładnie, nie są takie jak się wydają. Przypominają skałę, w której wydrążono pewnego rodzaju wyrwę, by przedrzeć się do najodleglejszych zakamarków głęboko skrywanych sekretów. Ewentualnie - niektórzy porównują bezkres nieoczywistych mrzonek o życiu - do lasu rozpościerającego się przed granicą ostrego klifu.
Podobnie jest z magią, która czasem wypada ze smukłych dłoni i zmusza do nieustającego treningu. Odkrywania nieskończonych tajemnic, jakby tylko to mogło pozostać fascynatem dnia codziennego.
I ja pojęłam to po czasie, który ulatywał pomiędzy pulchnymi paluszkami, gdy stawiałam pierwsze kroki, potem wypowiadałam słowa, a na końcu przy ledwie kichnięciu, zmieniałam coraz częściej nos na kaczy dziób czy świński ryjek. Czasem udawały mi się delikatniejsze modyfikacje, jak choćby zmiana koloru włosów, którego barwa różniła się od ekspresyjnych emocji, jakie towarzyszyły mi codziennie.
Nie byłam bezczelna ani pyskata, po prostu panowanie złością, dumą, radością czy zwykłym smutkiem - wydawało się ponadprzeciętnie trudne. Niespełna nieludzkie. Ciekawość względem świata zewnętrznego fascynowała mnie bezkreśnie, a w moich fantasmogariach roiło się od nietuzinkowym obrazów pełnych nienaturalnych barw, kształtów, a nawet postaci. I to wtedy, gdy opowiadałam kolejną bajkę, moje ciało reagowało na prozę niepojętych jeszcze uczuć, nadając mi spontaniczne formy, które ekscytowały mnie bezmiernie.
I to Mathilde - moja matka - codziennie pracowała ze mną nad kontrolą daru, jaki otrzymałam. Starała się wyjaśnić w najbardziej oczywisty sposób, czym jest ta umiejętność, jednocześnie przestrzegając, bym pilnowała się przy ojcu, który obawiał się o nadchodzącą przyszłość. Pomimo światłego umysłu, pozostał agnostykiem względem rodowej historii małżonki, tak jak i moich zdolności – nie mając wystarczających dowodów, by bez mała zawierzyć wszystkiemu, co do tej pory zasłyszał. Nie chciał, by prawdopodobieństwo choroby dotknęło
jedyne dziecko, czyniąc ze mnie ofiarę absurdalnych, choć prawdopodobnych decyzji starych przodkiń. Wydawało się to wtedy abstrakcyjne, dziś potrafię znaleźć na to wiele usprawiedliwień.
Jednakże Oliver swym powątpiewaniem rozniecał we mnie ogrom sprzecznych emocji, przyczyniając się do gwałtownych wybuchów złości, płaczu czy prozaicznego szczęścia, gdy wracał. Po czasie zaczął rozumieć, że odziedziczyłam gen, przed którym usilnie się wzbraniał; negując
każdy argument, uparcie twierdząc, że to n i e m o ż l i w e, a niemożliwym stają się wyłącznie rzeczy, w które nie potrafi się uwierzyć; to powtarzała mi każdego dnia Mathilde. To wtedy zaczął mnie unikać, a ja odczuwałam jeszcze więcej irytacji, coraz częściej ukazując swój rozległy talent do przemian w sposób dowolny, lecz wciąż niekontrolowany.
Na niemal dwa lata zmieniło się to po śmierci mamy. Regresja nastąpiła szybko, a ja pogrążona w rozpaczy nie mogłam próbować rozwijać umiejętności, zapominając o kontroli i psychologicznych aspektach, które do tej pory dawały mi szansę na zapanowanie pewnego dnia w pełni nad metamorfomagią. Musiałam ćwiczyć, lecz w każdym momencie było to wypełnione fiaskiem, zaś w Beauxbatons powtarzano mi, że sen dobiegł końca;
lecz ja nie obudziłam się, bowiem w meandrach myśli nadal pozostawałam czarownicą, w której żyłach tętniła nieopisana magia.
Czas nie znosi, aby go zabijano.
Trwało to dłużej niż zakładałam. Smutek przyćmił światłość umysłu, zaś Oliver wreszcie odetchnął z ulgą. Nie musiał już bać się, ani zamartwiać o przyszłość (prawie)
jedynego dziecka. Obsesyjnie jednak zapragnął mieć mnie z a w s z e obok, dlatego na wszelkie wyjazdy przy współpracach ministerialnych i dyplomatycznych, musiałam mu towarzyszyć. Zmieniałam więc szkoły prawie rok do roku – nigdzie nie odnajdując przyjaciół, którym mogłabym opowiedzieć o nieco
niemożliwym, a jednocześnie realnym zdarzeniu z przeszłości.
Desperacko rozczytywałam się w księgach, które skrywały ogromne półki szkolnych bibliotek. Szukałam odpowiedzi na rojące się w ścianach czaszki pytania, a im dłużej to trwało, tym więcej powątpiewania wypełniało me serce. Poddawałam dyskursom każdego nauczyciela transmutacji, byle zrozumieć – co się stało, dlaczego
to nie mogło do mnie wrócić.
Odzew na me nieme błaganie pojawił się nagle,
nieoczekiwanie, gdy przy kolejnej zmianie szkoły trafiliśmy do USA, a stamtąd zostałam wysłana do Salem; tam w s z y s t k o miało swój początek i koniec, a ja na nowo, maleńkimi kroczkami, wędrowałam w nieskończoność przemiany.
I nie wiedziałam, z czego to wynika, lecz silne emocje, pełne anielskiej błogości i szczenięcego zakochania pozwoliły mi na nowo poczuć tę siłę sprzed lat. Włosy przybierały intensywny kolor purpury, burgundu i czystego błękitu, gdy przechodził obok mnie, a moje oczy pełne marzeń odprowadzały go do kolejnej lekcyjnej sali.
Nie znałam nawet jego imienia, ale to nie było ważne. Nie wtedy,
wszakże egoistycznie stawiałam na siebie i na to, by odnaleźć drogę do
właściwej – mnie.
Chciałam bez względu na czas i poświęcenie - być jak matka, wtedy jeszcze nie zdając sobie sprawy, że
kiedyś, pewnego dnia - to jej wygląd miałam przyjąć. Podejrzewałam, że mogę nie być do tego zdolna; utraciłam przecież wiele lat w marazmie, który przyćmił możliwości, dlatego tuż po ukończeniu siódmego roku w Salem, zdecydowałam się na rozwijanie tych zdolności, byle tylko poczuć wolność, którą czułam jako dziecko.
Robiłam to prawie codziennie, pogrążając się w stanie głębokie skupienia, które uzyskiwałam po godzinach szaleńczej twórczości. Umysł choć strawiony przez artystyczne wybuchy, pozwalał docierać w nieoczywistych ścieżkach do chwil, gdzie coraz częściej świadomie poddawałam się przemianom. Nie były
wybitne. Nie należały też do tych doskonałych. Pragnęłam jedynie zakosztować bardziej trzeźwego dotknięcia metamorfomagicznych zdolności. I dostrzegałam je. Moje policzki stawały się bardziej wyostrzone, włosy ciemne jak smoła, zaś nosek smukły i zadarty. Było to też wykańczające, lecz dla mnie długie miesiące walki z przeszłością nie stanowiły ograniczeń, choć po wielokroć stawałam się wycieńczoną własną obsesją.
To była moja szansa, być może ta jedyna i
niepowtarzalna, choć do tej pory nie przybrałam innej-pełnej, ludzkiej postaci.