Na wakacje w Polsce dotarła modnie spóźniona. Ba, nawet bardzo modnie, bo o prawie dwa tygodnie! Jak tylko wypakowała się w super dużej i super wygodnej przyczepie, w której czuła się jak bohaterka „Chłopaków z Baraków”, od razu wzięła się za zwiedzanie. Oczywiście, taka wędrówka jest znacznie przyjemniejsza, kiedy towarzyszy ci ktoś blisko, no i też znacznie bezpieczniejsza. A to był jeden z celów Julki na te wakacje – nie zrobić nic absurdalnie głupiego, co wsadzi ją w gips i przykuje do łóżka.
Na wyprawę przygotowała się więc wzorowo, zabierając nie tylko różdżkę oraz kanapki przygotowane przez polskiego skrzata imieniem Bronisław, ale również spryskując się od stóp do głów mugą. Wiadomka, kleszcze to chuje, a borelioza to zło.
Ex-Krukonka wyszła ze stołówki nafutrowana jajówą i dyptamowym smakoszem i ruszyła szybkim krokiem w kierunku przyczep, gdzie już czekał na nią Royce. Uśmiechnęła się lekko i pomachała mu z oddali, idąc w kierunku chłopaka, którego miała wrażenie, że nie widziała wieki. Wtuliła się więc w niego mocno, zanurzając się w szerokich ramionach i wybuchając wesołym rechotem, słysząc te wszystkie narzekania na warunki mieszkalne.
- Oh, biedny. Poklepała go czule po głowie, starając się go pocieszyć, choć z trudem powstrzymywała śmiech. - Oczywiście, że znajdzie się dla ciebie miejsce. Co prawda będziesz musiał spać na rozkładanym fotelu, bądź w łóżku z kimś obcym, ale da się to ogarnąć. Nawet sobie nie wyobrażam, jakie katusze musisz przeżywać. Słyszałam plotki, że te ekscentryczne pomysły Krawczyka są wywołane straszną chorobą, pufkozą. Jest też szansa, że to dlatego, iż jest rudy, i to be honest, obie wersje wydają się prawdopodobne. W każdym razie, s z c z e r z e cię ż a ł u j ę. – Brooks pogładziła przyjaciela ciepło po ramieniu.
Warunki mieszkalne na Podlasiu nie należały do najlepszych, ale był na to prosty sposób – spędzać w pokojach jak najmniej czasu. I to właśnie robili, szukając atrakcji, pozwalających zapomnieć o psotach Wiktora, chrapaniu brata czy ciasnocie red neckowej przyczepy.
- Gotowa. – Stwierdziła dziarsko, idąc za Roycem. Oczywiście, plany zmieniły im się błyskawicznie, kiedy to młody chłopak został zagadany przez jakiegoś lokalnego czarodzieja, od którego dowiedzieli się o legendarnym płanetniku.
- Kim do cholery jest płanetnik? – Rzuciła retorycznie, łamiąc sobie język na polskojęzycznej nazwie. Dzięki Merlinowi za tłumaczki, bo kiedy tak słuchała rodzimej mowy mieszkańców Podlasia, miała wrażenie, że słucha szumu wiatru w jesiennych liściach, słysząc te wszystkie „ż”, „sz”, „cz” i „ź”. - Wiesz, że Japończycy mają specjalne określenie na spacery po lesie? – Zmieniła nagle temat, kiedy, idąc za wskazówkami lokalsa, zagłębili się w las, szukając kryjówki słowiańskiego demona. - Shinrin-Yoku to „kąpiel leśna”, która, poprzez kontakt z naturą, ma wpływać dobrze na psychikę. Ot, taka krukońska ciekawostka. Nie ma za co. – Dodała, puszczając mu wesołe oczko i zbliżając się w skupieniu do pnia, gotowa na to, że w każdej chwili wyskoczy z niego jakiś polski stwór, gotowy spytać, czy mają jakiś problem i spuścić im profilaktyczny wpierdol. Żadna z tych rzeczy, na szczęście się nie wydarzyła. Zamiast tego dostrzegła wielką dziurę w pniu.
- Wchodzimy? – Zaproponowała, patrząc zachęcająco na chłopaka, choć już znała odpowiedź. Baxter, bądź co bądź, był miotlarzem, a miotlarze kochają adrenalinę i ryzyko. |