Osoby: Daniil Egorov i @Terry Anderson Miejsce rozgrywki: kuchnia w Hogwarcie Rok rozgrywki: styczeń 2024 Okoliczności: gorąca czekolada jest dobra zawsze i wszędzie, ale najlepiej smakuje w środku śnieżnej nocy i w dobrym towarzystwie
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Było już dawno po kolacji, kiedy Terry nabrał ochoty na gorącą czekoladę. Siedział wraz z innymi Puchonami w pokoju wspólnym, zwinięty w kłębek na jednym z foteli, praktycznie tonąc wśród poduszek i ciepłych kocy. Na kolanach trzymał otwartą książkę, nad którą ślęczał przez ostatnią godzinę, próbując zapamiętać składniki i sposób przygotowania pół tuzina różnych eliksirów, które to mogły pojawić się na egzaminie. SUMy zbliżały się w zatrważającym tempie, a on postanowił sobie, że jeśli odejdzie ze szkoły, to nie z powodu porażki na jakimś głupim teście. Jednak pomimo najszczerszych chęci, czarodziejskie receptury za żadne skarby nie wchodziły mu do głowy, wywołując jedynie frustracje i zrezygnowanie. Doszło do tego, że Terry od dziesięciu minut zamiast w podręcznik wpatrywał się w płomienie skaczące wesoło w kominku naprzeciwko. Obserwując kolorowe jęzory ognia, chłopak doszedł do wniosku, że przydałaby mu się przerwa - od nauki, od zadań domowych, od napiętego planu zajęć. Miał silną potrzebę przełamać rutynę, może nawet zrobić coś wbrew zasadom, by poczuć przypływ adrenaliny i dobrego humoru. Rozważał właśnie, czy nie wymknąć się z podziemi i nie spłatać jakiegoś nieszkodliwego figla, kiedy doznał olśnienia. Co innego mogło poprawić mu nastrój równie skutecznie jak czekolada? Był późny wieczór, zamek powoli szykował się do snu, a za oknami pruszył śnieg - idealne warunki, by napić się gorącej czekolady! Że też wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Uśmiechnął się pod nosem i zamknął głośno trzymaną książkę. Tak się składa, że obiecał komuś wypad na czekoladę.
Kilkanaście minut później, ubrany w dżinsy i gruby kolorowy sweter Terry przemknął przez dziurę za portretem, kierując się prosto w stronę kuchni. Starał się stąpać najciszej jak potrafił, upewniając się, że na korytarzu przed nim nikogo nie ma, zanim wyszedł zza rogu. Było po ciszy nocnej, musiał uważać więc, by nie spotkać któregoś z prefektów, nauczycieli czy bodaj ducha, który z pewnością zaalarmowałby pierwszą napotkaną osobę o nocnej eskapadzie jednego z uczniów. Miał szczęście i już po chwili przestąpił próg kuchni, w której o tej godzinie krzątało się zaledwie kilka nadgorliwych skrzatów domowych. Chłopak mógł liczyć przynajmniej na ich dyskrecję, w końcu kilka razy zdarzyło mu się już wpadać tutaj po nocne przekąski i jak do tej pory nie spotkały go za to żadne konsekwencje.
Uśmiechnął się przyjaźnie do stworków, a gdy te przybiegły do niego, pytając “na co panicz ma dzisiaj ochotę”, poprosił je jedynie o trochę herbatników i potrzebne składniki. Nauczony doświadczeniem wiedział, że chcąc przygotować danie samodzielnie, najlepszą strategią było zlecić skrzatom jakąś poboczną, niewielką czynność, by te mogły poczuć się potrzebne i nie łypały na niego spode łba przez resztę wieczoru. Czekając na Ślizgona, chłopak przygotował niezbędne naczynia i składniki, a także niewielką niespodziankę, która leżała teraz ślicznie złożona na blacie niedaleko. Zastanawiał się, czy na pewno o niczym nie zapomniał, a gdy trzy razy upewnił się, że na pewno ma wszystko, co będzie mu potrzebne, nie pozostało mu nic innego jak rozsiąść się i czekać.
W piżamie widują mnie tylko te osoby, z którymi dzielę dormitorium, sporadycznie niektórzy Ślizgoni w Pokoju Wspólnym, kiedy wyjątkowo nie chce mi się specjalnie ubrać, by zejść na dół i z kimś porozmawiać. Od berbecia wychowywano mnie w przekonaniu, że nienaganny wygląd to podstawa, a życie na scenie tylko mnie w tym utwierdziło. To osoby schludne i eleganckie zwykle budziły pozytywne emocje, a mi dokładnie na tym przecież zależy. W efekcie kiedy nie mam na sobie szkolnego mundurka, jestem zdaniem niektórych nazbyt wystrojony. Ja tak tego nie postrzegam, myślenie o tym, co zrobić, by wyglądać dobrze, nie jest dla mnie czymś na wyrost, ba, nie jest nawet przejawem szczególnej próżności, (nawet jeśli nie mogę powiedzieć, że ta cecha wcale mnie nie dotyczy). To tylko sposób, by czuć się dobrze, pewnie – zwłaszcza w tych chwilach, gdy to właśnie pewności mam tak duży niedosyt. Ubraniami nadrabiam plączący się język, krokiem pełnym gracji zasłaniam to, że jestem zagubiony. To nie próżność, to system. Nie powinno więc dziwić, że choć z moich włosów gęsto kapie woda, zaróżowiona skóra wciąż zdaje się lekko parować zapachem drzewa sandałowego po długim wystawaniu w strugach gorącej wody, a ja ledwo co wskoczyłem w piżamę, to po odczytaniu wiadomości z wizzengera od razu wędruję do kufra, by znaleźć coś świeżego. Niedoczekanie, żebym na nocną, kuchenną eskapadę wyszedł w takim stanie. Efekt jest taki, że kiedy po cichu opuszczam Pokój Wspólny, nic poza wciąż wilgotnymi, przydługimi kosmykami włosów nie wskazuje na to, że omal nie wyciągnięto mnie spod kołdry, i właściwie to właśnie mija moment, w którym zwykle kładę się spać, żeby rano wstać przed wszystkimi i zyskać czas na trening. Idąc, poprawiam pospiesznie rękawy obszernego, najcieplejszego z moich swetrów, a przed wejściem do kuchni z nieznanych mi przyczyn zwalniam i biorę głęboki wdech, tak jakbym się stresował – choć przecież, jak Rasputina szanuję, ani trochę tak nie jest. Dlaczego miałbym? Przecież to Terry. Sam prosiłem go, by zaprosił mnie kiedy okazja będzie odpowiednia. No i, rzecz jasna, cieszę się, że o tym pamiętał. Marszcząc brwi do własnych myśli i tego, jak bardzo się w nich plączę, przechodzę wreszcie przez wejście do kuchni, nagle znajdując się w skrzacim świecie pełnym kontrolowanego chaosu. — Ne pozdno na czekoladę? — już z daleka pytam po angielsku, ale niezbyt starannie. Przy osobach, przy których czuję się swobodnie, nie zwracam tak dużej uwagi na swój akcent, pół roku w tym miejscu nauczyło mnie, żeby za bardzo się tym nie przejmować. Choć na lekcjach i w kontaktach z ludźmi, których nie znam wciąż dokładam wszelkich starań, żeby było widać, jakie udało mi się poczynić postępy. Domyślam się, że usłyszę, że na czekoladę zawsze jest dobra pora i część mnie nawet chciałaby umieć tak myśleć, zamiast bezwiednie liczyć kalorie w każdym posiłku, by wciąż przestrzegać dawnej restrykcyjnej diety. Uśmiecham się jednak, bo dziś mam ochotę sobie odpuścić. Zbliżywszy się do blatu, łapię w palce herbatnika, a chwilę potem już beztrosko na nim siedzę – na blacie, nie na herbatniku, całe szczęście – lekko pomachując nogami. — Nauczysz mnie? Ty się nie bojasz, szto ja wygadam twoja sekret? — żartuję sobie z niego delikatnie. Skoro chwalił się, że jego czekolada to mistrzostwo, zamierzam trzymać go za słowo tak długo, aż będzie mi dane w końcu przekonać się na własnym języku
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Minuty mijały, a Terry, pomimo dobrego humoru, nie potrafił pohamować narastającego niepokoju. Czy zaproszenie Ślizgona na pewno było dobrym pomysłem? Dogadywali się nieźle, ale może chłopak błędnie zinterpretował ich znajomość, a Daniil zgodził się na spotkanie ze zwykłej uprzejmości. Oblał go zimny pot na samą myśl, że mógłby narzucać się Ślizgonowi - szczególnie teraz, gdy wiedział… no dobrze, nie tyle wiedział, co domyślał się, że Daniila i Cleo łączy coś więcej niż przyjaźń. Choć żadne z nich nie powiedziało mu o tym wprost, piętnastolatek był niemal pewien, że jego przypuszczenia prędzej czy później okażą się prawdziwe. Na własne oczy widział przecież ich zażyłość podczas urodzin Puchonki, nie miał więc nawet cienia wątpliwości, że prawidłowo odgadł skrywany przez parę sekret. Rozpierała go nawet pewnego rodzaju duma, że to właśnie on domyślił się wszystkiego, a zachowanie tego odkrycia dla siebie traktował tak, jak gdyby stał się częścią jakiejś wielkiej intrygi. Ilekroć później mijał na korytarzu któreś z nich zmierzające pośpiesznie w sobie tylko znanym kierunku, Terry uśmiechał się pod nosem w sposób charakterystyczny dla kogoś, kto wie.
Nie chciał więc, by jego działania zostały odebrane jako narzucanie się – w końcu kierowały nim wyłącznie najlepsze intencje. Nerwowo przeczesał dłonią pozostające w chaosie loki i poprawił sweter, rozciągając go jeszcze bardziej niż dotychczas. Ile już czekał? Było późno, zdecydowanie po ciszy nocnej, gdyby więc ktoś złapał Ślizgona szwędającego się po korytarzu, ten z pewnością straciłby kilka punktów, a może nawet zarobił szlaban. O ile Terry gotów był poświęcić wiele dla kubka gorącej czekolady, to miał jednak poważne wątpliwości, czy Daniil podzielał jego życiową filozofię. Ostatnie, czego Puchon chciał, to sprowadzić kłopoty na starszego kolegę.
Zastanawiał się właśnie, czy powinien wyjść i poczekać na chłopaka przed wejściem do kuchni, kiedy drzwi otworzyły się, a na progu stanął Daniil we własnej osobie. Terry skłamałby, gdyby powiedział, że na widok Ślizgona serce nie przyśpieszyło mu nawet odrobinę. Nie mógł nic na to poradzić i choć z pewnością nie reagował już na obecność chłopaka jak ostatni pajac, czerwieniąc się niczym dojrzała śliwka czy zapominając języka w gębie, to nadal w pełni nie wyzbył się dawnej sympatii. Ignorował jednak ten niepożądany sentyment, przekonany, że podobnie jak wszystkie dotychczasowe zauroczenia i to uczucie prędzej czy później minie, pozostawiając miejsce na – jak miał nadzieję – naprawdę dobrą przyjaźń. – Na czekoladę nigdy nie jest za późno. – powiedział całkowicie poważnie, po czym uśmiechnął się szeroko, zapraszając Daniila, by dołączył do niego przy stanowisku. – Zresztą zobaczysz, gorąca czekolada potrafi działać lepiej niż niejeden eliksir nasenny. No i są po niej dużo przyjemniejsze sny. Mówienie dzieciom, że na noc nie wolno jeść słodyczy to spisek dorosłych, którzy chcą wszystkie łakocie dla siebie. – zakończył przewracając oczami.
Odsunął się, by zrobić Ślizgonowi miejsce, gdy ten rozsiadł się wygodnie na blacie, zaskarbiając sobie tym samym kilka niezbyt przychylnych spojrzeń krzątających się gdzieś nieopodal skrzatów. W ich mniemaniu blat był od gotowania, nie od siedzenia, nigdy jednak nie ośmieliłyby się zwrócić Daniilowi uwagi – był w końcu czarodziejem, nawet jeśli nie znał jeszcze panujących w zamkowej kuchni zwyczajów. Uniósł brew, słysząc pytanie chłopaka, a szeroki uśmiech zmienił się w łobuzerski grymas. – Cóż Danny, to będzie Twój ostatni posiłek, mam więc nadzieję, że będzie Ci smakował. – cmoknął karykaturalnie – Nie możemy pozwolić, żeby mój sekret się wydał, prawda? – po czym wybuchnął śmiechem, który poniósł się echem po całym pomieszczeniu. Był w naprawdę wyśmienitym humorze i najchętniej zaraziłby ów euforią cały boży świat. Miła odmiana po niezbyt udanej pierwszej połowie semestru.
— Albo lubią swoje zęby — zauważam, słuchając tego co mówi z mieszaniną rozbawienia, ale i przerażenia — jeśli by to słyszał mój ociec, wygnałby z tebya nieczystu siłu a potem umar. To znaczy ten. Egzorcyzm? — podpytuję, czy na pewno dobrze kojarzę słowo i śmieję się beztrosko. Nie wiem, czy to ja mam specyficzne poczucie humoru, czy Brytyjczycy, ale zwykle nie śmiejemy się z tych samych rzeczy. Zdążyłem się już nawet przyzwyczaić... choć z Terrym nigdy nie musiałem, bo nie miałem podobnego problemu. Dociera do mnie, jak rzadko mówię o ojcu i zaskoczony faktem, że nagle tak po prostu o nim wspomniałem, gryzę ciastko w krótkiej chwili zamyślenia. Mimowolnie uśmiecham się na dźwięk zdrobniałego imienia. Lubię to, jak brzmi w jego szkockich ustach, w jakiś sposób wymawia to zupełnie inaczej, niż zrobiłaby to cała większość świata. A może to mi tylko tak się wydaje? Mam chęć wybuchnąć śmiechem, ale zachowuję piekielnie poważną minę z łatwością godną scenicznej bestii. Właściwie dochodzę do wniosku, że czemu nie dać mu lepszego pokazu, toteż ściągam brwi, jakbym poważnie zastanawiał się nad znaczeniem jego słów i rozważał, czy czekolada jest warta takiego ryzyka. — Rozumiem, jak sobie życzysz — odpowiadam przejęty i nawet brzmię w tym jednym słowie mniej rosyjsko, jakbym faktycznie chciał jak najlepiej wypaść przed surową widownią. — To ja mam życzenie, moje ostatnie — zeskakuję z blatu i zaraz z gracją tancerza jak w niejednej choreografii ląduję przed nim na jednym kolanie, błagalnie składając do siebie dłonie — ty postaraj się, żeby ta czekolada była warta poświęcenia życia. Ja Ci ufam, Teril — zachowuję powagę jeszcze przez kilka dramatycznych sekund, a potem uśmiecham się beztrosko, niezwykle kontrastowo; wstaję, otrzepując spodnie z nieistniejącego kurzu, bo przecież skrzaty mają tu wysprzątane tak, że można by jeść z podłogi. Trochę się przed nim popisuję i nawet za bardzo się z tym nie kryję. — Teril, Ty by nie mógł nikomu grozić — zauważam z rozbawieniem i w końcu staję u jego boku, dojadając herbatnika. — Ty mów co robić, to ja zrobię. Tylko musisz dokładnie — staram się, żeby ton mojego głosu oddawał powagę sytuacji, tym razem nie żartuję. Kiepski ze mnie kucharz, a barista tylko odrobinę lepszy. Nie znam się na tym, nigdy nie musiałem się znać. Jeśli więc mam jakoś go tu wesprzeć, potrzebuję solidnych konkretów.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Słysząc w pełni racjonalną odpowiedź chłopaka, Terry posłał w jego stronę teatralnie pobłażliwe spojrzenie. - Dałeś się zindoktrynować. – skomentował, kręcąc głową z udawanym politowaniem, zaraz jednak nadstawił uszu, ciekaw wszystkiego, co chłopak miał do powiedzenia na temat swojego dzieciństwa. Nadal pozostawał zafascynowany faktem, że Ślizgon pochodził z miejsca tak odległego i odmiennego niż to, co on sam znał i wśród czego dorastał. Miał też cichą nadzieję, że jeśli dowie się więcej o tym, w jakiej kulturze wychowywał się Daniil, to być może łatwiej będzie im odnaleźć wspólny język. Metaforycznie oczywiście. – Twój tata jest dentystą? – zapytał obserwując go z zainteresowaniem. Zauważył, że chłopak zamyślił się na chwilę, wziął to jednak za przejaw nostalgii, może nawet pewnej tęsknoty za domem. On sam spędził przecież większą część swojego pobytu w Hogwarcie ubolewając w duchu, że zmuszony był opuścić rodzinne miasto i przenieść się do szkoły z internatem, choć w praktyce nie wyjechał znowuż tak bardzo daleko. Był jednak dzięki temu w stanie - przynajmniej do pewnego stopnia - wyobrazić sobie, jak mógł czuć się Daniil tyle kilometrów od domu, w zupełnie obcym miejscu i był to kolejny powód, dla którego tak mu zależało na znajomości ze Ślizgonem. Terry nikomu nie życzył, by przechodził przez to, czego on sam zaznał trafiwszy do Hogwartu. Jak się okazało martwił się niesłusznie, bo z tego co udało mu się zaobserwować, Daniil radził sobie świetnie i bez jego pomocy. Nie wszyscy są tak niezręczni towarzysko jak ty. Odegnał jednak od siebie złe myśli, pozwalając sobie na diabelski wręcz uśmiech. – Mam na Ciebie aż tak zły wpływ, że potrzeba egzorcysty? Przez dłuższą chwilę bawił się w najlepsze, przekomarzając się ze Ślizgonem zupełnie, jakby znali się od lat. Niewiele było w zamku osób, przy których Terry pozwalał sobie na taką swobodę i poufałość, zazwyczaj bardziej uważając na to co mówi i jak się zachowuje. Towarzystwo Daniila, czy tego chciał czy nie, miało jednak na Puchona właśnie taki wpływ – można powiedzieć, że woda sodowa uderzała mu do głowy ilekroć chłopak choćby się do niego uśmiechnął, w rezultacie czego piętnastolatek często paplał głupoty bez ładu i składu, czerwieniąc się przy tym jak dojrzała wiśnia. Miał właśnie rzucić w odpowiedzi kolejną żartobliwą zaczepkę, kiedy urwał, a oddech ugrzązł mu w piersi. Z szeroko otwartymi oczami śledził, jak Daniil zeskakuje z blatu i klęka przed nim na jedno kolano. Co do..? Mózg ewidentnie zawiesił mu się na kilka sekund, podczas których wpatrywał się z niedowierzaniem i rosnącą paniką w Ślizgona, który zwykle górował nad nim o ładnych kilkanaście centymetrów. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ktoś coś do niego mówi, nie był jednak w stanie otrząsnąć się z osłupienia w jakie wprawił go popis starszego kolegi. Zmieszany i zdezorientowany przez ułamek sekundy przyglądał się pytającym wzrokiem twarzy Ślizgona znajdującej się chyba po raz pierwszy prawie na równej wysokości z jego własnym piegowatym obliczem. Czuł, że ten głupi i naiwny płomyk nadziei, do tej pory tłumiony głęboko w piersi na nowo ożywa, zmusił się więc do powrotu na ziemię, dusząc jakiekolwiek pozostałości po dawnej sympatii nim zdążyłyby się rozwinąć w poważne przywiązanie. To ostatnie, czego teraz potrzebował. Zamrugał, starając się odzyskać rezon. - Jasne… - zaczął, wciąż jeszcze rozkojarzony, jednak po chwili posłał w stronę Ślizona delikatny uśmiech – Nie martw się, czekoladę trudno jest zepsuć. To jedna z jej największych zalet, zawsze smakuje świetnie. Ale skoro tak, to świetnie się składa. Widzisz, coś dla Ciebie przygotowałem. – sięgnął po leżący na blacie fartuszek i podał go Daniilowi – Co prawda już po świętach, ale do wyboru był ten albo różowy z tańczącymi truskawkami. – posłał chłopakowi nieco szerszy uśmiech – Zawsze mogę się cofnąć po tamtem. Poczekał, aż Ślizgon założy na siebie okropnie kiczowaty (zdaniem niektórych), niezmiernie uroczy (zdaniem Terry’ego) fartuszek ze świątecznym motywem, po czym sam zakasał rękawy za dużego, ale równie kolorowego swetra. – To jak, zaczynamy?
Kręcę głową w odpowiedzi, przecząc, jakoby mój ojciec miał być dentystą. Nie mówię jednak nic więcej, czepiając się kolejnego pytania jak deski ratunkowej. Śmieję się cicho. — Nie pamiętam, kiedy ja jadł o tej porze, szczególnie słodkie. W ogóle rzadko jem słodycze. — Dla niektórych (i podejrzewam, że Terry jest dokładnie w tej grupie) takie stwierdzenie było jednoznaczne z bardzo nieszczęśliwym życiem albo szaleństwem, ale mnie to już nie boli. Do wszystkiego można przywyknąć, zwłaszcza kiedy ma się przed oczami konkretny cel. Jego realizacja wynagradza wszystkie wyrzeczenia. Może nie świadczy to o mnie najlepiej, ale nawet nie zauważam, że robię Terry’emu sieczkę z mózgu i chłopak przechodzi dwa zawały jednocześnie, stojąc tuż przede mną. Widzę, że poczerwieniał, ale biorę to za przejaw dyskomfortu wywołanego tym, że beztrosko naruszam jego strefę osobistą. Przez myśl nie przeszłoby mi, że może za tym iść cokolwiek innego, cokolwiek więcej. Gdybym wiedział, to bym tak nie robił. Chyba. Okropnie lubię to uczucie, kiedy ludzie patrzą na mnie z zachwytem. Może to dlatego tak lubię jego towarzystwo. Przede wszystkim czuję się z nim dobrze, bo jest po prostu miły i zabawny, ale skłamałbym, twierdząc, że błysk w oku, który czasem pojawiał się, gdy na mnie patrzył, nie miał dla mnie żadnego znaczenia. — Tańczące truskawki? Hmm, szkoda, tańczyłbym razem z nimi. Ale Ty nie idź, bo skończymy nad ranem — przyjmuję od niego świąteczny fartuch ze śmiechem na ustach. Chwilę oglądam jak wygląda materiał i przekładam go przez szyję. — Zawiążesz? — proszę go, stając do niego tyłem i dość blisko. Byłbym w stanie zrobić to sam, ale mam poczucie, że w tym miejscu nie ma rzeczy, którą Puchon zrobi lepiej ode mnie. Po wszystkim odwracam się przodem do niego i obrzucam spojrzeniem. — A ty? Gdzie masz fartuszka? Powinieneś mieć chociaż coś na te włosy — to mówiąc i niewiele myśląc, obiema dłońmi odgarniam złote loki za uszy i przekrzywiam głowę, podziwiając swoje dzieło. Zaczerwienione policzki są widoczne lepiej niż kiedykolwiek dotąd i nie mogę nie stwierdzić, że wygląda niesamowicie uroczo, ale brak mi w tym jakiegoś nieładu, który odrobinę mi się z nim kojarzy. Rezygnuję więc ze swojej wizji i psuję ją, mierzwiąc dłonią terilową czuprynę. Na ewentualne protesty śmieję się gromko. Zaraz potwierdzam swoją gotowość i nawet zabieram się do pracy, postępując z jego instrukcjami. — Ociec był tancerzem baleta — odpowiadam ni z tego, ni z owego, nie przerywając swojej czynności. Źle mi, że zostawiłem go wcześniej bez odpowiedzi. A jeśli ufam komuś na tyle, żeby mu o tym powiedzieć, to właśnie jemu. — on był znany ne tylko w Rosii, ale potom miał kontuzję i perestal występować. Uśmiecham się dopóki w swojej krótkiej opowieści nie docieram do kontuzji - wtedy… cóż, dalej się uśmiecham, ale już aktorsko, sztucznie i wymuszenie, i nijak nie sięga to moich oczu. — A Twoje rodzice? — pytam, nagle przypominając sobie, że są mugolami, więc po pierwsze pewnie nie będę wiedział na czym polega ich zawód, a po drugie to super ciekawe. Zerkam więc na niego z zainteresowaniem.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Pomimo swojej niezaprzeczalnej naiwności w pewnych sprawach, Terry był doskonale świadom, że nie każdy miał tak szczęśliwe i błogie dzieciństwo jak on. Może nie mieli stosu złota w skarbcu ani willi z basenem, ale chłopak nigdy nie czuł, że czegoś mu brakowało dorastając. Mało tego, jego najpiękniejsze wspomnienia pochodziły właśnie z tego okresu. Nie miał jednak złudzeń i zdawał sobie sprawę, że nie we wszystkim dom rodzinny kojarzy się z bezwarunkową miłością i niczym niezmąconym szczęściem. Znał mnóstwo osób, których rodzice byli znacznie bardziej surowi niż państwo Andersonowie, nie wspominając nawet o skrajnych przypadkach, które miały miejsce zdecydowanie częściej niż powinny. Nie był więc szczególnie zszokowany, kiedy dowiedział się, że Daniil zwykle nie jada o tak późnej porze – co jak co większa część społeczeństwa uznałaby to za całkowicie normalne, zdrowe zachowanie. To, co naprawdę zainteresowało, to druga część wypowiedzi Ślizgona. - Nie lubisz słodyczy, czy to z jakiegoś innego powodu? – zmarszczył brwi, a w jego głosie pojawiła się nuta niepokoju. Do tej pory nawet nie pomyślał o tym, że przecież nie każdy może jeść słodkie równie beztrosko co on. Tego, że ktoś mógłby nie lubić czekolady nawet sobie nie wyobrażał. Gdy później myślał o tym, jak się w tamtej chwili zachował, za każdym razem popadał w obezwładniające wręcz zażenowanie. Co też sobie myślał, co sobie wyobrażał? Jak zdesperowanym i żałosnym trzeba być, żeby od takiej błahostki – po przecież nic tak naprawdę między nimi nie zaszło – od razu tracić grunt pod nogami. A taki był pewny, taki z siebie zadowolony, że jego zadurzenie w starszym koledze słabnie odkąd dowiedział się, że obiekt jego cichych westchnień jest w (jak podejrzewał) szczęśliwym związku z kimś innym. Najwidoczniej tylko się oszukiwał, skoro wystarczył jeden nic nieznaczący gest, by jego serce zabiło szybciej. Nadal dochodził do siebie, starając się ze wszystkich sił ukryć chwilowe zmieszanie, kiedy rozmowa przeszła na temat fartuszków. - Ktoś musiał go kiedyś nieźle zaczarować, bo odkąd pamiętam te truskawki wywijają aż się w głowie kręci. – zachichotał na wspomnienie jednej z pierwszych lekcji gotowania, kiedy to właśnie pląsające na fartuszku owoce cieszyły się większym zainteresowaniem niż prowadzący zajęcia profesor. – Wiesz, jak się nad tym zastanowię, to noc spędzona w kuchni brzmi ciekawiej niż całonocne powtórki do egzaminów…- wyszczerzył się łobuzersko, choć sam wolałby za godzinę czy dwie zawinąć się w koc i zasnąć we własnym łóżku – nauka nie zając, nie ucieknie. Póki co miał jednak inne rzeczy na głowie, a jedną z nich okazała się próba zapanowania nad trzęsącymi się rękami, kiedy wyjątkowo niezdarnie próbował pomóc Ślizgonowi zawiązać podarowany przed sekundą fartuch. - Gotowe. – oznajmił, ze wszystkich sił starając się ukryć zdenerwowanie, które objawiało się od jakiegoś czasu nienaturalnie wysokim głosem. Przeklęta mutacja… Tego, co się następnie wydarzyło, Puchon nie mógł w żaden sposób przewidzieć. W jednej chwili cofał się, związawszy materiałowe paski w niezbyt zgrabną kokardę, a w kolejnej czuł obce palce odgarniające mu włosy z czoła. Zamrugał ze zdumienia i ze wszystkich sił zwalczył odruch, by wtulić policzek w ciepłą dłoń znajdującą się tak blisko, a jednak tak okrutnie daleko. Powiedzieć, że miał mętlik w głowie to za mało. Piętnastolatek miał ochotę krzyczeć i płakać jednocześnie, w tamtym momencie nie mógł sobie jednak pozwolić ani na jedno ani na drugie, trwał więc w przedziwnym zawieszeniu, wpatrując się nierozumiejącym wzrokiem w znajdujące się zdecydowanie zbyt blisko oczy Daniila. To przecież nic takiego prawda? To nic nie znaczy, ot, zwykła czułość z jego strony. Dlaczego więc czuł wyrzuty sumienia? Może dla Ślizgona to faktycznie był zwyczajny, nic nieznaczący gest, ale Terry nie mógł odgonić od siebie obrazów, które podsuwała mu w tamtej chwili wyobraźnia. Całe szczęście, nim skonfliktowane sumienie Puchona kompletnie rozpadło się na tysiąc kawałeczków, Daniil cofnął ręce, wcześniej mierzwiąc i tak pozostającą w nieładzie czuprynę. - Ja nie… - odchrząknął, bo od tego wszystkiego zaschło mu w ustach – Ja nie potrzebuję fartuszka. Ani czepka. W końcu jestem specjalistą. – uśmiechnął się, ale było w tym uśmiechu coś nerwowego. Nie podejrzewał, że ten wieczór przyjmie taki obrót, a co gorsza, nie potrafił ocenić, jak właściwie się z tym czuje. Na szczęście nie dane mu było długo się nad tym zastanawiać, bo nareszcie przeszli do tej mniej skomplikowanej części spotkania. Po krótce wytłumaczył, z czego będą korzystać i w jakiej kolejności dodawać składniki, a następnie przydzielił Daniilowi zadanie posiekania tabliczki gorzkiej czekolady, podczas gdy sam zabrał się za odmierzanie i podgrzewanie mleka ze śmietanką. - Tylko pamiętaj, żadnych czarów! Ręcznie przygotowana smakuje o wiele lepiej. – skomentował na koniec, posyłając chłopakowi szeroki uśmiech. W teorii nie była to prawda, w końcu zaklęcia w żaden sposób nie wpływały na smak przygotowywanych posiłków, jednak było coś swojskiego we własnoręcznym przyrządzaniu dań od początku do końca. Może to kwestia dumy, że samodzielnie udało się upichcić coś smacznego? Kolejne wyznanie Ślizgona wzięło go niejako z zaskoczenia, jednakże mimo wszystko cieszył się, że chłopak coraz bardziej się przed nim otwiera. Bo to dobry znak, prawda? Pilnując, by mleko się nie zagotowało, skupił uwagę na starszym koledze. - Oh to straszne. Przykro mi. – powiedział i nie kłamał. To musiało być okropne, stracić to w czym było się tak dobrym, co dotychczas stanowiło oś wokół kręciła się reszta życia. – Nie dało się jej wyleczyć jakimiś eliksirami albo…. – zaczął nieśmiało, bo prawdę powiedziawszy nie znał się zbyt dobrze na czarodziejskiej medycynie. Wiedział, że przy pomocy magii dało się zdziałać o wiele więcej niż w zwykłym szpitalu, ale może zaklęcia też miały swoje ograniczenia? Spiął się mimowolnie, słysząc kolejne pytanie. Nie wstydził się swoich rodziców, ale nie był to temat, który z przyjemnością poruszał w Hogwarcie. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, a doświadczył wystarczająco dużo złośliwości, by nabrać ostrożności. Z drugiej strony, przecież nie rozmawiał z nikim obcym, tylko z Daniilem. Już kiedyś odbyli podobną pogawędkę i Ślizgon nigdy nie dał mu odczuć, że jego stosunek do piętnastolatka zmienił się, odkąd dowiedział się, skąd chłopak pochodzi. - Moja mama jest pielęgniarką w szpitalu, a tata uczy historii. Jest fanatykiem legend arturiańskich, więc jak kiedyś zrobię kurs na teleportację to go zabiorę w te wszystkie mityczne miejsca. – powiedział, a na piegowatej buzi pojawił się cień uśmiechu. Nie było wątpliwości, że kochał rodziców ponad wszystko i był im ogromnie wdzięczny za wszystko, co od nich otrzymał. - My tu gadu gadu, a mi zaraz mleko wykipi. – zorientował się, że faktycznie dał się zagadać i niemal przeoczył moment, w którym należało zmniejszyć płomień na czarodziejskiej kuchence. – Wsyp teraz to co pokroiłeś do garnka. Super. I teraz uważaj, bo dostaniesz bojowe zadanie. – przybrał niezwykle poważną minę, po czym wręczył Daniilowi trzepaczkę – Od tego, jak będziesz mieszał, zależy powodzenie całego przedsięwzięcia. Czyń honory. – z błyskiem w oku wycofał się, obserwując z niemałym rozbawieniem zmagania Ślizgona z rondlem i rózgą.
— Trzymam dietę. Jestem przywiązany do swojej sylwetki — mówię szczerze, choć nie tłumaczę, że ta sylwetka to wszystko co mam, wszystko co umiem, że to mój jedyny pomysł na przyszłość. Jednocześnie uśmiecham się do niego, chcąc jakoś zetrzeć z jego twarzy tę troskę, którą dostrzegłem i dosłyszałem. To kochane, a w każdym razie niezmiernie miłe, że wystarczy mały sygnał, żeby tak go zaalarmować. Przecież jestem dla niego prawie obcą osobą. — Noc spędzona w kuchni, czy noc spędzona w kuchni ze mną? — podchwytuję i wykorzystuję jego słowa przeciwko niemu. Unoszę brew, patrząc na niego wyzywająco. Prawie od razu dociera do mnie, co wyczyniam i wycofuję się zarówno ze słów, jak i całej idącej za nimi postawy. — Izvini. To nie miało tak zabrzmieć, ja bez sensu tak powiedział. Miało. Nie do końca rozumiem swoje pobudki, ale miało dokładnie tak zabrzmieć. Spodobało mi się zbijanie go z tropu, wywoływanie w nim reakcji na mnie. Jednocześnie nie rozumiem, dlaczego sprawia mi to przyjemność, ani tym bardziej dlaczego Terry tak gubi przy mnie wątek. Dotąd brałem to za onieśmielenie kimś starszym i pochodzącym z innej kultury, teraz sam już nie wiem. Nie dopuszczam do siebie opcji, że mógłbym mu się podobać, a już tym bardziej, że ten fakt podoba się mnie. Ilekroć jednak przywołuję się do porządku, zaraz znów robię coś głupiego, co pozwala mi się do niego zbliżyć, a jego wprawia w ewidentne zawstydzenie. Jak to jest, że nie mogę się powstrzymać? Nie jestem przecież aż tak złośliwy, żeby bez przerwy bawić się jego kosztem. Chciałem wprawić go w zakłopotanie, ale okazuje się, że to ja mam tutaj kłopot, a w głowie myśli, o które bym siebie nie podejrzewał. Nie podobają mi się, to nie jestem ja, jak miałbym być. Kiedy przechodzimy do działania, siekam czekoladę tak, jakbym obwiniał ją o swoje głupie myśli i chciał ją za to ukarać. Siebie też chętnie bym za to ukarał, nigdy nie powinienem sobie na nie pozwolić. Rozmowa o ojcu w zestawieniu ze złością na samego siebie i wstydem jest całkiem przyjemna. Chętnie się jej oddaję. — Nogu jemu wyleczyli, ale nie perfekcyjnie. Balet nie cierpit niczego, co nie jest perfekcyjne — tłumaczę spokojnie, choć smutno. Domyślam się, że trudno pojąć to, jak okrutny jest ten obleczony w tiul światek. Mi też zajęło to ładnych parę lat. — Ale tutaj szło o coś więcej, o psychikę. On pozwolił, żeby wypadek zadziałał na jego głowu, to czasem nawet gorsze niż złamanie. No i nie był już najmłodszy. Tłumaczę spokojnie i wyczerpująco, i cieszę się, że w końcu komuś o tym mówię. Że akurat jemu. To zaskakująco przyjemne uczucie, móc podzielić się problemami w domu z kimś, kto nie był jego mieszkańcem. O rodzicach Terry’ego słucham z zainteresowaniem; właściwie chłonę każde słowo, próbując zrozumieć jak to wygląda. Mugole dotąd mnie nie interesowali, ale w Rosji mało co mnie interesowało, jeśli nie było związane z tańcem. Teraz wszystko zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. — I leczy ludzi bez magii? — dopytuję bo niby wiem, że mugole mają swoją medycynę, ale szukam w nim potwierdzenia. — Avalon, da? Ja słyszał, że tu nagle wrócił. Też chętnie bym to zobaczył. I mugolski świat właściwie też… ja nigdy tak naprawdę nie był wśród mugoli — trochę głupio sie przyznać, ale dzisiaj widać jest dzień szczerości. Przejmuję od niego trzepaczkę robiąc dobrą minę do złej gry i zgodnie z poleceniem wsypuję do mleka pokrojoną wściekle czekoladę. Zaraz mieszam całość, z początku zbyt szybko i energicznie, bo trochę mi się rozlewa, potem jednak z większym wyczuciem. Mimo wszystko stoję przy garnku tak daleko jak tylko mogę, na odległość wyprostowanej ręki, odchylając głowę do tyłu jakbym spodziewał się, że zostanę zaatakowany. — Chyba już! Daj no kubki, to od razu rozlejemy — mówię po chwili. Przepełnia mnie duma.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
- Och okej. – odetchnął z widoczną ulgą. Ostatnie, czego by chciał, to przypadkiem zabić Daniila przy pomocy czekolady. – Wyglądasz świetnie. Znaczy masz dobrą sylwetkę. – słowa opuściły jego usta zanim zdążył się zastanowić, co też właściwie wygaduje. Chciał w jakiś sposób poprawić Ślizgonowi humor, zapewnić, że nie ma się czego obawiać, bo faktycznie, wyglądał zjawiskowo, ale powinien to lepiej ubrać w słowa, zamiast po raz kolejny robić z siebie idiotę. Jęknął w duchu, licząc, że chłopak nie zwróci uwagi na jego komentarz, albo uzna go za coś zupełnie normalnego, w końcu taka przecież była jego intencja, nie próbował przemycić w komplemencie nic niestosowanego. Jak mógłby? Nawet jeśli na widok Ślizgona jego młodzieńcze serce biło nieco szybciej, to ani przez chwilę nie łudził się, że mógłby mieć u niego jakiekolwiek szanse. Wolał oszczędzić sobie wstydu, niż próbować swoich sił w z góry przegranej potyczce. Nie mówiąc już o tym, że nigdy w życiu nie zamierzał startować do nikogo zajętego. Na myśl o Cleo, Puchona ogarnęło przemożne poczucie winy. Co prawda do niczego między nimi nie doszło, ale Terry czuł, że nie jest fair w stosunku do koleżanki, choćby tylko wzdychając w sekrecie do jej chłopaka. Tak się po prostu nie robi. Z nową motywacją udało mu się odzyskać rezon i kontynuować spotkanie w atmosferze wyłącznie platonicznej sympatii. Nie był przecież nieokrzesany, potrafił nad sobą zapanować... chyba. Zachował więc spokój, kiedy Daniil rzucił własnym niejednoznacznym komentarzem, zrzucając winę na różnice w językach, którymi oboje posługiwali się od urodzenia. Zapewne chodziło mu o coś zupełnie innego, ale pierwotny sens zgubił się przy tłumaczeniu z rosyjskiego na angielski. Musiało tak być. Pozornie niewzruszony, kontynuował rozmowę tak, jakby przed chwilą serce wcale nie zabiło mu dwa razy szybciej w przypływie urojonej nadziei. Nie miał szczęścia, okazało się bowiem, że niezręczne komentarze były tylko początkiem lawiny, którą Terry miał na siebie ściągnąć. Chłopak miał wrażenie, że raz za razem wpada na towarzyską minę, mówiąc nie to, co trzeba lub zachowując się zdecydowanie nie tak, jak powinien. Pomny na to, z jaką łatwością przychodziły mu dawniej kontakty z rówieśnikami, sam siebie zadziwiał czasem swoją obecną niezdarnością towarzyską. Dlaczego nie mógł być jak inni? Ludzie zakochiwali się, zrywali ze sobą, flirtowali bez zobowiązań – widział to przecież w domu, na korytarzach, w Wielkiej Sali i nie wydawało się to aż tak skomplikowane. A on? Skręcało go na samą myśl o tym, jak żałośnie musiał się prezentować, czerwony jak piwonia, piszcząc jak mała dziewczynka i paplając bez sensu z byle powodu. Dlaczego odbierał wszystko tak strasznie emocjonalnie? Chciałby móc być opanowany i niewzruszony, zamiast ekscytować się, kiedyś ktoś bodaj na niego spojrzy lub uśmiechnie się w jego stronę. Doprawdy, prezentował sobą chodzący obraz desperacji, zasługujący na wszystkie kpiny, jakimi obrzucano go w szkole. Był żenujący. Gorszy. Pogrążony we własnych myślach, nie dostrzegł subtelnej zmiany w zachowaniu Ślizgona, zwracając na niego powtórnie uwagę dopiero, kiedy się odezwał i zaczął opowiadać o ojcu. Było w tej historii coś niezmiernie dołującego, pewne przypomnienie, że nawet czary nie potrafią rozwiązać wszystkich problemów. Choć Puchon nie znał nawet ojca Daniila przepełniło go ogromne poczucie niesprawiedliwości, że głupia kontuzja odebrała mu całą karierę zawodową. - To brzmi… - zawahał się, szukając odpowiednich słów, by przypadkiem nie urazić Ślizgona – Prawdę powiedziawszy brzmi bardzo toksycznie. Nic nie jest perfekcyjne. – przyjrzał się koledze, próbując ocenić, czy aby nie rozzłościł go swoim komentarzem. – Chodzi mi o to, że to musi być ogromna presja, cały czas dążyć do czegoś, czego nie da się osiągnąć. – wzruszył ramionami i zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad sensem swoich słów. Sam nigdy nie czuł potrzeby, by być w czymś najlepszy, ambicja zwyczajnie nie leżała w jego naturze i choć nie pogardzał zdrową rywalizacją, to zdecydowanie bardziej cenił dobrą zabawę, która jej towarzyszyła niż sam wynik. Prawdopodobnie dlatego nie trafił do Slytherinu. No i był z mugolskiej rodziny. - Właściwie to nie leczy, w każdym razie nie do końca. Od tego są lekarze, ona raczej opiekuje się pacjentami, wiesz podaje leki i takie tam. – sprecyzował – Bez magii jest trudniej, szczególnie zdiagnozować pacjenta. No i samo leczenie trwa dłużej i ma swoje ograniczenia. Żaden lekarz nie przyśpieszy zrastania się kości, a na niektóre choroby nadal nie ma lekarstwa. – westchnął, nagle przemożnie zmęczony – Tak naprawdę to ciężka fizyczna harówka, nie można machnąć różdżką i ułatwić sobie pracy. Psychicznie też nie jest łatwo, zdarza się, że pacjent przy tobie umiera. – chłopak doskonale pamiętał te dni, kiedy jego mama wracała do domu wyjątkowo przybita. Ile by dał, żeby móc ją jakąś odciążyć, jakoś pomóc. – Najgorsze w tym wszystkim jest to, że część tych problemów dałoby się rozwiązać za pomocą zaklęć, gdyby nie to, że czarodzieje ukrywają się przed resztą świata. Czasem mam wrażenie, że to strasznie niesprawiedliwe. Nie chciał drążyć tego tematu, bo pomimo pogadanki, którą urządził mu profesor Walsh, Terry nadal czuł irytację na myśl o hipokryzji czarodziejskiego prawa. Mógłby rozwodzić się na ten temat godzinami, wątpił jednak, by Daniil podzielał jego punkt widzenia i chciał słuchać tyrady sfrustrowanego Puchona. - Avalon, Camelot, ale też wszystkie inne legendarne miejscówki. Świstoklikiem można się przenieść wszędzie i to w ułamku sekundy, a tak byliśmy skazani na zwykłe środki transportu… ale dawaliśmy radę. Kiedy tata pisał książkę zabrał nas na wycieczkę objazdową po ruinach zamków gdzieś w Walii. Było super! – piegowate lico rozjaśnił promienny uśmiech, który chwilę później ustąpił miejsca szczeremu zdumieniu – Serio? Nigdy? – niby wiedział, że czarodzieje raczej nie zapuszczają się w mugolskie dzielnice miasta, ale wydawało mu się nieprawdopodobne żeby przez prawie osiemnaście lat życia ani razu nie mieć do czynienia z ludźmi niemagicznymi – Musisz to koniecznie nadrobić! Może nie mamy czarów, ale jest mnóstwo innych super rzeczy. Można iść do kina albo do parku rozrywki, o albo pograć na automatach. Jezu poczekaj aż odkryjesz internet. – zachichotał pod nosem, a w jego oczach ponownie zatańczyły figlarne iskierki. Myśl, że w tej jednej dziedzinie mógł wiedzieć więcej od każdego czarodzieja sprawiała mu ogromną satysfakcję. Może w Hogwarcie był chodzącą porażką, ale w domu? Tam był kimś, był pewny siebie, charyzmatyczny, zaradny. Zupełnie jakby miał swoiste rozdwojenie jaźni. - Nic z tego garnka nie wyskoczy, nie musisz się tak odsuwać. – z rozbawieniem obserwował, jak tak prosta czynność jak mieszanie sprawia Ślizgonowi tyle kłopotu. Zabrać czarodziejom różdżki i stają się zupełnie nieporadni… - Jeśli staniesz bliżej poczujesz jak zaczyna pachnieć. – dodał, mieszając w osobnym rondelku ostatnie składniki, dzięki którym napój zgęstniał i nabrał przyjemnej, gładkiej konsystencji. - Już się robi szefie. – zasalutował i chwilę później stały przed nimi dwa ogromne kubki z nadal gorącą czekoladą. – Świetnie Ci poszło. – pokiwał z uznaniem, widząc zadowolenie malujące się na twarzy Ślizgona. Z lekkim bólem Puchon musiał przyznać, że chłopak wyglądał w tamtej chwili wyjątkowo uroczo. - Okej, teraz ostatni krok, nieobowiązkowy, ale jeśli chcesz w pełni oddać się czekoladowej rozpuście, to zachęcam. – podsunął mu pod nos miseczki z przygotowanymi przez skrzaty dodatkami. Było tam wszystko, od bitej śmietany, przez pianki aż po owoce i przyprawy. Mieli do dyspozycji wszystko, czego dusza zapragnie, by stworzyć idealną gorącą czekoladę.
Na komplement uśmiecham się w odpowiedzi. Jestem tego świadom, oglądam się w lustrze każdego poranka i jeśli tylko dostrzegam niedoskonałość, po prostu nad tym pracuję. A jednak miło jest usłyszeć to z jego ust… to znaczy jakichkolwiek, oczywiście. Miło łechce to moją próżność, która zawstydzająco mocno tęskni za scenicznym poklaskiem. Oszukuję sam siebie, bo gdybym nie chciał, żeby zwrócił na to uwagę, inaczej dobrałbym słowa. Ja chcę, żeby patrzył, tak jak chcę jego komplementów, jakby w zapewnieniu, że widzi. I nie wiem tylko skąd we mnie ta chęć i potrzeba, i dlaczego są takie silne. Coś mówi mi, że nie zasnę dziś prędko i nie będzie to wyłączna wina czekolady; mam dużo do przemyślenia, dużo niewygodnych myśli, które, znając życie, nadejdą zamiast snu. Przekrzywiam głowę i wpatruję się w niego, przez chwilę rozważając jego słowa. Staram się wybadać, jak się z nimi czuję. Toksycznie… nie da się ukryć, że jest w tym wiele racji, ale jest to jedna z tych racji, których zwykle do siebie nie dopuszczam. Oblizuję wargi, żeby kupić sobie jeszcze chwilę milczenia. — Ty masz rację i nie masz, Teril — zaczynam ostrożnie; chcę, ale jednak boję się wypowiedzieć w tym temacie. Boję się, że kiedy zacznę, trudno będzie mi się zatrzymać. I chyba mam rację… — Perfekcja nie jest nieosiągalna, wszemu można nauczit się. Po prosto szybko się kończy. U tancerzów jest data przydatności. To kwestia priorytetów. To toksyczne środowisko, no niszto ne może dać takoj satysfakcji kak idealne wystąpienie na scenie. Mógłbym mówić o tym w kółko, tak bardzo brakuje mi rozmów o balecie. Mam chęć opowiedzieć mu wszystko, siedzieć tu do białego rana i spróbować sprawić, żeby zrozumiał mój punkt widzenia, ale… jak mógłbym tak po prostu mu powiedzieć? Narazić się, że nie zrozumie? Że powie komuś i znów będą wytykać mnie palcami? Odchrząkam, bo orientuję się, że powiedziałem zbyt wiele. — To znaczy… ja tak słyszał. Od ojca i w ogóle… — opuszczam wzrok, poświęcając pełnię uwagi czekoladzie, bo po takim kłamstwie nie umiem spojrzeć mu w oczy. Pozostaje mi tylko liczyć, ze nie zwróci szczególnej uwagi na moje słowa. Ba, może niewiele zrozumiał z mojej gadaniny, kiedy znów zaczęło brakować mi słów? Kiwam głową, nieco lepiej wyobrażając sobie teraz pracę jego mamy, choć mugolski szpital jest daleko poza granicami mojej fantazji. — Twój ociec napisał książkę? Mogę ją gdzieś zobaczyć? — wyhaczam tę informację i czepiam się jej z nadzieją. Chciałbym spróbować ją przeczytać, czemu nie? Historia nie jest moją mocną stroną, do tej pory historię Brytyjczyków znałem tylko z co ważniejszych incydentów i dopiero w tym roku musiałem poważnie się tym zająć. Moje pytanie nie jest więc czysto grzecznościowe, naprawdę mnie to interesuje. — Wiesz, ja widział mugolskie miasta i mugoli, ale zawsze byłem tam tylko przejazdem. Nie mieliśmy czasu, poza tym rodzice się na tym nie znali i nie uważali tego za ważne — paplam, nim pomyślę, więc to, co powiedziałem, dociera do mnie z opóźnieniem. Robi mi się głupio. — Przepraszam. Ja nie uważam, że mieli rację. Jeśli by mieli, to nie czułbym się takim gupim — tym razem stawiam na szczerość. Naprawdę się taki czuję. Jeśli nie głupi, to chociaż nieporadny. — W Rosji pod wieloma względami jest trudniej. Ty znajesz, szto można iść do Durmstrangu to trzeba mieć pół magicznej krwi? Ja nie znaju, kak oni to sprawdzają, ale to niepokojące, że mogą. Tu jest łatwiej, lepiej. Nie wiem, czy to go pociesza, ale chętnie dzielę się informacjami o dawnej szkole i nawet przez chwilę nie waham się nad tym, żeby ją przed nim oczernić. Takie są realia, nie wziąłem tego przecież znikąd. Zgodnie z sugestią przybliżam się do garnka i uśmiecham się mimowolnie, gdy dociera do mnie zapach czekolady, słodki i tak kuszący, że nie sposób mu się oprzeć. Chyba zaczynam rozumieć, co Terry widzi w tym napoju. Z zaskoczeniem zerkam na miseczki i unoszę jedną brew, zaskoczony mnogością opcji. Osiołkowi w żłobie dano... — To ty nie patrz, będzie niespodzianka — mówię w końcu, opracowując na bieżąco wstępny koncept. Nie jest to nic skomplikowanego, bo właściwie to daje wszystkiego po trochu. Do kubków wlewam oczywiście czekoladę, potem dodaję bitą śmietanę i precyzyjnie wtykam w nią maleńkie pianki. Posypuję mieszanką przypraw, a na czubku daję nawet po małej wisience, która prawdopodobnie posłuży wyłącznie do ozdoby. — Gotowy? — mówię w końcu głosem przepełnionym dumą i podaję mu czubaty kubek przepełniony treścią. Może jednak trochę przesadziłem? — czekolad...ownik? Daniil poleca się na przyszłość — skłaniam się bardzo delikatnie, tak żeby z napojem nic się nie stało i zanim się napiję, czekam na jego opinię. Bo co jeśli coś jednak zepsułem?
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry nie przywiązywał większej wagi do swojego wyglądu – to znaczy nie bardziej, niż przeciętny nastolatek w jego wieku. Był świadom każdego pryszcza, który nocą pojawiał się na jego piegowatej twarzy, by następnie paranoicznie wmawiać sobie, że wszyscy wytykają go przez to palcami. Jasne, że chciał dobrze wyglądać i czasem porównywał się do kolegów, był jednak w znacznej mierze zadowolony z tego, jak prezentowała się jego sylwetka. Była… przeciętna i chyba właśnie to mu najbardziej w niej odpowiadało. Nie wyróżniał się z tłumu, przynajmniej pod tym względem nie dając nikomu powodu do dodatkowych kpin i przezwisk. W głębi serca może i chciałby zrobić na kimś wrażenie, jednak obawa przed wyśmianiem była silniejsza niż jakakolwiek potrzeba bycia docenionym. Zresztą i tak nie miał szans, żeby się komukolwiek podobać. Za to gdyby wiedział, że jego pełne zachwytu spojrzenie i wstydliwy rumieniec sprawiają Ślizgonowi tyle satysfakcji, może nie czułby się z nimi tak podle. Nie potrafił jednak czytać w myślach, winił się więc za niestosowne myśli i okazywane wbrew woli oczarowanie. Choć wiedział przecież, że nie ma nic złego w tym, że podobali mu się chłopcy, nie dziewczęta, niemniej czuł, że cała ta sytuacja między nim a Danilem nie powinna mieć miejsca, że była nie w porządku wobec Cleo. W co on się wpakował… Mimo rozgrywających się w jego wnętrzu konfliktów, poczuł jak przyjemne ciepło wypełnia go od środka, kiedy usłyszał swoje imię wypowiedziane z charakterystycznym akcentem, który zdążył już polubić. Podobało mu się, jak śpiewnie jego pospolite przecież imię brzmiało w jego ustach, ale jeszcze bardziej ekscytował go fakt, że nikt inny nie mówił na niego w ten sposób. Terry wołali na niego wszyscy, za to tylko Danil mówił na niego Teril. Było w tym coś niemal intymnego. Szybko zganił się za podobne myśli, skupiając powtórnie uwagę na prowadzonej przez nich rozmowie. - A nie jest tak, że nawet jak już osiągniesz te swoją perfekcję, to zawsze znajdzie się coś, co będziesz chciał poprawić, zrobić lepiej? Takie wiesz gonienie za czymś co cały czas ucieka. – przyjrzał się uważnie twarzy chłopaka, ale ostatecznie wzruszył ramionami. Nie zamierzał kłócić się o coś, o czym nie miał zielonego pojęcia. – Zresztą co ja tam wiem, żaden ze mnie perfekcjonista. – uśmiechnął się pojednawczo – A ty? Masz coś takiego w czym chciałbyś być najlepszy? Rozmowa o rodzicach okazała się łatwiejsza, niż się tego spodziewał. Zazwyczaj spotykał się z niezrozumieniem, lekceważeniem, a nawet pogardą, nawykł więc do ostrożnego omijania tego tematu w rozmowach z rówieśnikami. Zaskoczyło go jednak to, z jaką łatwością przychodziło mu odpowiadać na pytania Ślizgona, aż wreszcie poczuł, jakby zrzucił z siebie coś, co ciążyło mu od dłuższego czasu. Dobrze było móc o tym z kimś porozmawiać bez obawy o protekcjonalizm czy wzgardę. - To tylko taki zbiór esejów, coś jak podręcznik, ale mniej formalny. – machnął ręką, nie podejrzewając, żeby jakikolwiek czarodziej miał ochotę czytać mugolskie książki historyczne – O królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu. Tata zebrał różne legendy i podania, a potem zestawiał je z rzeczywistością albo starał się wyjaśnić skąd autorzy czerpali inspiracje. – zawahał się, próbując ocenić, na ile szczerze chłopak interesował się tym, o czym mu Terry mówił – Jeśli serio chcesz, to mamy ich jeszcze pełno w domu, mogę poprosić, żeby rodzice wysłali mi jedną kopię. Nie był szczególnie zaskoczony tym, że rodzice Danila nie uważali świata mugoli za coś wartego ich uwagi. Spotkał się już z podobną postawą tyle razy, że przestała go ona dziwić. O ile na początku starał się jeszcze udowodnić niedowiarkom, że świat bez czarów też ma wiele do zaoferowania, tak z czasem jego entuzjazm przygasł, zduszony w zarodku przez szyderstwa i drwiny. Od tamtej pory jego frustracja przybierała na sile nie uzewnętrzniając się, co nie mogło być zdrowie ani dla psychiki Puchona ani dla jego otoczenia. – Nie przejmuj się, nie tylko oni tak uważają. Gdybyś kiedyś chciał wyskoczyć do mugolskiej części miasta to wal śmiało. Osobiście polecam Edynburg, ale pewnie do Londynu masz bliżej. – nie był pewien, czy zaproszenie Danila do wspólnej wycieczki było najlepszym pomysłem, wypalił jednak zanim zdążył pomyśleć i teraz nie mógł już cofnąć wypowiedzianych słów. Święci, oby nie wyszedł z tego jakiś ambaras. Z uśmiechem pozwolił Ślizgonowi przejąć ster podczas doprawiania czekolady, nie miał bowiem wątpliwości, że czegokolwiek chłopak by nie wymyślił, Terry i tak wypije ulubiony napój ze smakiem. - Tylko bez arszeniku poproszę. – rzucił jeszcze, zanim zamknął oczy. Oczyma wyobraźni widział, jak Danil starannie wybiera dodatki, w pełni skupiony, wyglądając przy tym tak… Opanuj się! Odetchnął z ulgą, kiedy jego uwagę na powrót przykuła czekolada, dobra przyjaciółka, która jak do tej pory nigdy go nie zawiodła. – Na zdrowie! – wzniósł kubek jak do toastu i przeszedł do łasuchowania. Nie pomylił się, czekolada była przepyszna i zdawała się otulać niczym kocyk wszystkie jego troski i zmartwienia. Od razu poczuł się lepiej, co znalazło swoje świadectwo w wyrazie jego twarzy; wszelkie zmarszczki niepokoju zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zastąpione przez absolutny spokój i ukontentowanie. – Czapki z głów, uczeń przerósł mistrza. – uśmiechnął się szeroko – Już wiem do kogo będę się zgłaszał po czekoladę. A tobie jaki smakuje? Sprostała oczekiwaniom?
— Dokładnie tak jest — uśmiecham się, bo nawet ja, czarodziej wychowany w środowisku baletowym, dziecko, dla którego baletki były pierwszymi butami – nawet jeśli tylko w ramach żartu, słyszę swoje słowa i rozumiem ich absurd. Bez trudu domyślam się, jak niezrozumiale musiały brzmieć dla niego. — Nie nie mogu tego objaśnić, tancerze nie są do końca zdrowi na umyśle, zwłaszcza ci z baleta. Krew w baletkach to normalno. Ale nawet wtedy zachowują kamienne twarze do końca spektaklu. — Mówię o tym po raz pierwszy w życiu. Zawsze tworzyłem balet, byłem nim, nie było potrzeby o tym rozmawiać. Cała moja rodzina doskonale to rozumiała, a nikt z moich nietańczących znajomych nie chciał o tym słuchać. I ja sam wstydziłem się mówić, wiedząc, że nie zostanę zrozumiany. Przy Terrym jest inaczej. Wiem, że tego nie zrozumie, ale wiem też, że to nie szkodzi, bo nie zostanę oceniony, ani tym bardziej wyśmiany. Do niego mam ochotę mówić, bo widzę w jego oczach zainteresowanie, a przecież chcę być dla niego interesujący. Żeby mnie lubił. A jednak nie umiem powiedzieć wszystkiego. Kiedy pada pytanie, gardło ściska mi stres, choć na twarzy nie drga mi nawet jeden mięsień. Nie pozwalam na to. Powoli wzruszam ramionami, przybierając obojętną minę. — Chciałbym, ale... — waham się, nie chcę kłamać. Nie chcę też powiedzieć prawdy — żaden z predmiotów szkolnych mnie zbytnio nie interesujet. Ale jak już mnie zainteresuje, to zrobię wszystko, żeby być w tym najlepszy. Chyba udaje mi się nieźle z tego wybrnąć, ja w każdym razie jestem z siebie dumny. Ani go nie okłamuję, ani nie mówię o tym, co dla mnie niewygodne; wszyscy są zadowoleni. — Jasne, że chcę. Jak ja by nie chciał, to by nie prosił — uśmiecham się dla poparcia swoich słów. Legendy arturiańskie mnie interesują, bo nie są mi wcale tak dobrze znane. Oczywiście, że trochę wiem z historii, a trochę od ludzi, którzy jeszcze wspominają wydarzenia z Camelotem i tak dalej, ale w Rosji raczej skupialiśmy się na swoich legendach i postaci nie Artura czy nawet Merlina, a Rasputina. Zwłaszcza że ten jest przecież znacznie mniej odległą w czasie osobą. — Jeszcze pytasz, Teril, pewnie, że ja by chciał. W Londynie teraz mieszkam, z ciotką, na Pokątnej. Ale ja nie zwiedzał miasta w mugolskich częściach. Jesteś z Edynburga? Jak tak to ja by chciał zobaczyć — brzmię na trochę rozmarzonego i taki się czuję – trochę rozmarzony. Zaproszenie na wycieczkę z kolegą brzmi jak plan, o którym jeszcze do niedawna mógłbym wyłącznie pomarzyć. O którym marzyłem i marzę dalej. Cieszę się bardziej, niż powinienem, zwłaszcza że nie padła żadna konkretna propozycja, a jedynie jej widmo w bardzo ogólnikowych słowach. Staram się nie pokazać, jak bardzo się cieszę, ale nawet mnie trudno jest walczyć z błyskiem w oku. Koniec końców wszystko zależy od tego, jak dobrym obserwatorem jest Terry. — Ja jest wąż, jak już to bym ci napluł jadem. Ale ja niczym nie napluję, przyrzekam — śmieję się na pomysł z arszenikiem i przyglądam się, jak zamyka oczy. Zaufał mi, a to całkiem mi schlebia. Staram się nie przyglądać mu zbyt długo, uznając to za nieco niepokojące i zajmuję się czekoladą. Chwilę potem dostaję słowa uznania i cieszy mnie to bardziej, niż chciałbym przyznać, nawet jeśli jestem świadom, że pewnie dużo w tym jest zwykłej kurtuazji. Próbuję naszego wyrobu, który osobiście przystroiłem. Oblizuję piankę z warg i uśmiecham się, zaskoczony bogactwem smaku. To rzeczywiście nie jakieś tam kakao, teraz w końcu to rozumiem. Właściwie chyba nigdy nie jadłem i nie piłem nic tak głęboko czekoladowego. Szybko biorę kolejnego łyka i wydaje się, że nic mnie od niej nie oderwie. — Warta wyjścia w środku nocy — mówię po tym, jak już w końcu nasycam się na tyle, żeby być w stanie coś powiedzieć. Śmieję się sam z siebie i całej sytuacji. Można by powiedzieć, że czekolada poprawiła mu humor, ale ja przecież wiem, że to nie jej zasługa, a już na pewno nie tylko. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu trzeba iść spać, niechętnie żegnam Terry’ego.