Wyjazd był dla niego bardzo odświeżający. Wymasowany, wygnieciony, wymoczony w podziemnych źródłach, przespacerował pół Palermo, drugie pół oglądał z latającego dywanu, na który namówiła go pani z recepcji. Wrócił do Anglii trochę mniej skaleczony w swojej głowie, niż wcześniej był pewien, że jest. Ranczo czekało na niego jak zawsze, z szeregiem obowiązków, ale i rzędem przyjemności. Teraz, kiedy skończył się rok szkolny, miał znacznie więcej czasu na to, by doglądać swojego dobytku i planować usprawnienia w tym, jak ranczo funkcjonowało na co dzień i jak radziło sobie, kiedy nie było go na miejscu. Nieco przed obiadem, który Ogórek głośno zapowiadał, czując, że musi wszystko anonsować dwa razy bardziej, odkąd w domu mieszkała Louise, zszedł na dół ubrany w kombinezon i z różdżką na podorędziu. Po tym, jak zimą napadły go i właściwie prawie zabiły młode bystroduchy, tym razem, mimo, że obchód nie graniczył z zupełnie niczym niebezpiecznym, wolał dmuchać na zimne. Byłoby szalenie głupio, gdyby Huxley znów musiał tu pojawiać się znikąd, by łatać mu poharataną dupę. - Gotowa? - spojrzał na Louise, poprawiając rękawice i uśmiechnął się - Wiesz, że nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz. - uniósł brwi, tak dla pewności, choć miał wrażenie, że to była bardziej jej inicjatywa niż jego. Wyszli z domu i ruszyli przez tereny rancza w stronę dalekiego stawu, jednego z przyjemniejszych, ale i bardziej odludnych miejsc na jego ziemi. Ogórek uprzejmie doniósł, że zwierzęta nie chciały w tym kierunku się zapuszczać, co rzucało pewne podejrzenia Rosy, związane z tymi okolicami i zdecydował, że pora to sprawdzić. Istniało duże prawdopodobieństwo, że natura, po borykaniu się z magicznym pyłem, nie doszła jeszcze do siebie, a zoolog niczego tak w życiu nie znosił, jak ingerencji w jego środowisko w sposób, na który nie mógł nic zaradzić. - Mam nadzieję, że to nic trwałego. Ministerstwo wysłało wprawdzie informacje o tym, że wszystkie młode, których się lęgło dwa razy więcej w kryzysie magicznego pyłu, teraz mają trudności z adaptacją, ale jestem dość powściągliwy jeśli chodzi o informacje pozyskiwane z Brytyjskiego Ministerstwa... - powiedział sceptycznie.
Louise również poczuła się dużo lepiej po wyjeździe i liczyła, że przeprowadzka do ranczo Atlasa naprawdę pomoże jej w ustabilizowaniu swojego zdrowia i samopoczucia. Pierwsze dni spędzone w tym miejscu napawały ją nadzieją – zupełnie inaczej funkcjonowała, gdy mogła spędzać wieczory na pastwisku, w bibliotece lub po prostu wśród zwierząt. W każdej chwili mogła skorzystać z towarzystwa Atlasa, mając jednak odpowiednią dozę wolności i samotności. Odrobinę krępowała ją obecność skrzata domowego, jednak miała nadzieję, że do tego też wkrótce przywyknie. To co ją cieszyło w mieszkaniu z Rosą, to fakt, że zawsze łatwo było znaleźć tutaj zajęcie. Oczywiście, mężczyzna nie namawiał jej do pracy w gospodarstwie, ale jednak zostawiał jej tę możliwość, co było bardzo oczyszczające. Choć Louise jako poważna pani od tłumaczeń w banku, raczej nie kojarzyła się ludziom z naturą, to w gruncie rzeczy miała naprawdę świetną rękę do zwierząt i roślin, więc wręcz rwała się do tego, by pomagać. - Wiem, ale chcę – opowiedziała Atlasowi stanowczo, również zakładając rękawice. Oczywiście, mogła się produkować, dlaczego warto, żeby wzięła udział w przedsięwzięciu, ale po co? W jej ocenie najlepsze, co mogła zrobić to zwykłe bycie stanowczą. Podążyła za Atlasem, bo jeszcze nie za dobrze znała te tereny, jednocześnie słuchając niepokojących doniesień skrzata, które wywołały u niej uniesienie brwi. Ta sytuacja była daleka od normalnej. Wydawać by się mogło, że konsekwencje wróżkowego pyłu mieli już za sobą, ale wszystko wskazywało na to, że nic bardziej mylnego… - Biorąc pod uwagę, że w kryzysie ściągali urzędników z Gringotta, trudno się spodziewać, że mają kontrolę nad czymkolwiek – skomentowała z pełną dozą złośliwości. Louise w przeszłości pracowała w Ministerstwie, co wcale nie poprawiało jej opinii na temat tej instytucji. W gruncie rzeczy, mimo braku tendencji anarchistycznych, miała wrażenie, że Ministerstwo przynosi więcej szkody niż pożytku.
Rosa westchnął zmęczony. Cały rok pracował nad tym, by znaleźć rozwiązanie, mogące zabezpieczyć teren rancza przed takimi katastrofami. Chciał by to miejsce było bezpieczne nie tylko dla niego, ale i jego podopiecznych. Coraz częściej łapał się na takiej fiksacji potrzeby stworzenia oazy, schronienia, miejsca, w którym może odizolować się od wszystkich i wszystkiego, gdzie nie dotknie go żadna z tragedii targających tym krajem. Może to po prostu kilka lat naprawdę dramatycznych wydarzeń i zerowego wsparcia od strony organów mających za zadanie dbać o czarodziejską społeczność. A może już całkiem zwariował. Uśmiechnął się do Louise, kiedy mijali pastwisko z kozami: - Chciałbym wierzyć w to, że przynajmniej na terenie ranczo wszyscy są bezpieczni. - przyznał. Filtrował wodę, którą poił zwierzęta, pasze trzymał w specjalnych pojemnikach, sprawdzał ich stan regularnie, mył je i doglądał, a wciąż nie miał pewności, czy uchronił je przed efektem złośliwości wróżek. - Pickes powiedział, że nad stawem zalęgło się ogromnie wiele żabertów, jednak z jakiegoś powodu leżą na piasku i ani się nie odżywiają, ani nie wchodzą do wody. - powiedział, od czego planował zacząć - Wieczorem przyniósł mi siedem martwych i suchych jak mumie młodych. Przez to jak pył wpłynął na rozmnażanie, matki nie są w stanie nauczyć ani zaopiekować się taką ilością młodych, w różnych gatunkach zachodzą różne tego typu kryzysy. - westchnął - W wodzie ten pył osiadał najintensywniej i utrzymywał się najdłużej, chciałbym, żebyśmy się przeszli wokół stawu zrobić kontrolę tego, co się tam dzieje. - wyjaśnił plan na dzisiejsze popołudnie. Osłonił dłonią oczy przed tym sporadycznym słońcem, które rzadko to rzadko, ale czasami wyzierało za chmur i gwizdnął, bo akurat dostrzegł, jak Piasek próbuje upolować Marduka, a nie miał już siły uczyć hahałka, że hipogryf może kopnąć tak, że zaboli. - Piasek! Już noga! - zawołał psa, który w odpowiedzi zaśmiał się jak hiena i przytruchtał do nich - Można z Tobą oszaleć... Hahałek trącił nosem dłoń Louise, domagając się, by go głaskała.
Empatyczne serce Finleytówny było w stanie wyłapać, co kryło się za westchnięciem Rosy – znała go na tyle dobrze, by rozumieć, co w tej sytuacji było dla niego najistotniejsze. I skoro ona potrzebowała oazy i schronienia, to tym bardziej pojmowała, dlaczego stworzeniom, które były pod opieką Atlasa było to potrzebne jeszcze bardziej. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – powiedziała, choć szczerze powiedziawszy, nie miała specjalnego porównania w stosunku do innych zwierząt. Choć w przeszłości je uwielbiała i wciąż miała do nich świetną rękę, to dopiero zamieszkanie na ranczu przyjaciela, pozwoliło jej na powrót do korzeni. Ze względu na obrany styl życia, w ostatnich latach najbliższymi jej stworzeniami magicznymi były gobliny, co w gruncie rzeczy zdawało się przekomiczne, biorąc pod uwagę ich trudny charakter i urazę do ludzi. Nie pora jednak na rozważania o goblinach. Niezależnie od powagi sytuacji i konsekwencji wróżkowej magii, przemierzanie łąk i ziem w towarzystwie zwierząt, roślinności i wszystkiego, co tak dalekie od papierków i zgiełku miasta, sprawiało, że Louise odczuwała niesłabnącą ulgę, która jednak miała zostać za moment przytłumiona przez smutne wieści. Kobieta wysłuchała z dużą uwagą informacji o tragedii żabertów i choć starała się nie podchodzić do sprawy z nadmierną emocjonalnością, wiedząc, że będzie tu potrzebna jej rzeczowość i zaangażowanie, to na jej twarzy można było dostrzec ślady troski. Choć potrafiła całkiem przyzwoicie maskować swoje emocje, to w towarzystwie Atlasa nie czuła ku temu potrzeby. Szczególnie jeśli chodziło o problem, który sięgał do głębi jej serca. - Oczywiście, rozumiem – odparła z pełną powagą, nie czując potrzeby zadawania pytań. Widziała, że sprawa jest poważna, chciała pomóc zwierzętom, a ponad wszystko – ufała Atlasowi i jego ocenie sytuacji – Myślisz, że jesteśmy im w stanie jakoś pomóc? Jej poważna, zaniepokojona mina mocno złagodniała, gdy na horyzoncie pojawił się Piasek. Lou nie potrafiła odmówić hahałkowi pieszczot, choć robiła to z odpowiednią ostrożnością, zdając sobie sprawę, że bądź co bądź jest to dość groźne stworzenie, nawet jeśli oswojone.
To była jedna z choć niewielu, to jednak tych bardziej widocznych zmian, jakie w Atlasie zaszły przez ostatnie lata. Kiedy był trochę młodszym młodzieńcem, bardzo trudno było uświadczyć tego, by się powstrzymywał przed jakimś komentarzem. Był absolutnie unapologetic, bezpardonowo wyrażając swoje opinie, bo nawet jeśli kogoś obrażał, to wystarczyły dwa uśmiechy, by ta osoba cieszyła się z bycia obrażaną. I tak żył. Co się zmieniło? Kto go zmienił? Trudno znaleźć jedną odpowiedź na to pytanie, ale uśmiechnął się z nieukrywaną wdzięcznością na jej słowa. Atlas był pełen dumy i gracji, jednak bardzo rzadko doświadczał pochwał lub podziwu względem tego co robił - a każdy lubił przecież czasem usłyszeć, że robi dobrą robotę. Szczególnie taki egocentryk jak on. - Nie umiem powiedzieć. Musimy ocenić, na jaką skalę jest ten problem. - przyznał, kiedy staw już pojawił się na horyzoncie - Rozważałem wyłapanie nadmiarów i transport do rezerwatu Shercliffe'ów, ale jeśli ten problem występuje u mnie, to u nich najpewniej również. - przyznał. Hahałek przy kobiecie nagle zachowywał się jak rozpieszczony francuski piesek, a nie obronna podwórkowa bestia, która przeszła rzetelną tresurę. Wywalając język, merdał zakręconym ogonkiem, wydając z siebie charakterystyczne, chichoczące dźwięki, na które Rosa westchnął załamany: - No co ja się z Tobą mam... - jak z krnąbrnym dzieckiem. Wiatr powoli już niósł zapach jeziora, mokrej ziemi, pałek wodnych zroszonych wilgocią. Pod płożącą się wierzbą rozciągała się niewielka plażyczka, łagodniejsze zejście do wody w porównaniu z obrośniętymi brzegami. Przykucnął w wysokiej trawie, szukając śladów zwierząt, które bytowały w tych okolicach: - Appare Vestigium - szepnął, rozsypując zaklęciem złoty pył pomiędzy źdźbłami traw. Zaczęły się między nimi mienić charakterystyczne ślady po nocnym żerowaniu plumpek.- Przejdźmy się tędy... - wskazał kierunek.
W kwestii dumy, Louise była odwrotnością Atlasa – swoje niewątpliwe sukcesy, tak jak zresztą siebie samą, interpretowała jako niewystarczające, zaś pochwały traktowała głównie jako przejaw dobrych manier, a nie realnie pozytywną ocenę jej osoby i sukcesów. Była bardzo, ale to bardzo skromna i pracowita, a z niewyparzonego, młodzieńczego języka wyleczył ją komplet traum, który otrzymała zaraz po wejściu w dorosłość. - Biorąc pod uwagę ilość zwierząt u nich w rezerwacie, to raczej nie ma co liczyć na ich pomoc – wzruszyła ramionami zrezygnowana, nie pokazując, że przeszedł ją dziwny dreszcz, gdy Atlas wypowiedział nazwisko, które miała kiedyś nosić – Coś wymyślimy. Lou nie należała do osób łatwo rezygnujących – najlepszym dowodem tego był fakt, jak długo starała się o dziecko. Jeśli mieli do uratowania zwierzęta, to kobieta była gotowa się zajechać, jeśli miało to się przyczynić do wyjścia z tej sytuacji. Może to był właśnie jej problem? Zawsze było coś ważniejszego niż ona sama. To jednak nie było w tym momencie ważne – mieli jeszcze przed sobą kawał drogi, a Finley skupiała się na hahałku, który wydawał się nagle absolutnie przekochanym zwierzaczkiem, a nie naprawdę groźnym stworzeniem. Tak jakby towarzystwo kobiety tłumiło jego najgorsze cechy, eksponując zalety. Być może wynikało to z łagodności Louise, a może z czegoś jeszcze innego? Ruszając w dalszą drogę, Louise kierowała się śladami i wskazówkami Atlasa. To nie tak, że nie radziła sobie z tropieniem – po prostu będąc na terytorium Rosy, wolała ufać mu i jego wiedzy, nie zaś własnym instynktom. Na całe szczęście złoty ślad był intensywny, co znacznie ułatwiało zadanie. Powoli zmierzali do celu.
Skinął głową, czasami trzeba było właśnie jedynie tego - żeby ktoś powiedział "coś wymyślimy". Atlas przyzwyczajony był do bezwzględnego wsparcia. Przez wiele pięknych lat towarzyszyła mu Anna, która była zachwycona wszystkim, co robił, zawsze znajdowała dobre słowa, by go podbudować i pękała z dumy z każdym jego sukcesem. Nawet jeśli większość tych gestów była wymuszona urokiem, to wciąż ich przecież potrzebował, a odkąd był w Anglii - cóż, był sam. Sam zapracował na to, gdzie jest, sam zajmował się ranczem, sam operował zadaniami, jakie podsyłało mu Ministerstwo. Nie spodziewał się nawet, jak bardzo brakowało mu w codziennym życiu takich właśnie najprostszych gestów. Uniesionego kciuka, potwierdzenia przypuszczeń, przyznania, że coś się zaradzi. Podążali tropami wokół jeziora, nim pomiędzy wysoką trawą a trzcinami brzegu wody rzeczywiście nie zaczęły pojawiać się świecące główki żabertów. Początkowo jedynie kilku, później coraz gęsciej i gęściej, zmieniając okolicę w jakieś dziwne, świetlne show na miarę bożonarodzeniowego jarmarku. Woda w stawie w okolicach ich siedliska była mętna od kłębiących się stworzeń, żerujących na młodych żabertach, bo taka ich ilość rzeczywiście czyniła ten brzeg akwenu istnym bufetem szwedzkim, a mimo to wciąż było ich pełno. Stały, siedziały, bądź leżały zupełnie nieruchomo, niezależnie od sytuacji, nie zwracając nawet uwagi na to, że zbliża się do nich dwójka dorosłych czarodziejów. Musieli stawiać ostrożnie kroki, by ich nie podeptać, bo nawet nie uciekały spod nóg. Westchnął ciężko, zaklęciem podnosząc je w powietrze dla pewności, by żadnego nie rozgnieść nieuważnie postawionym krokiem. - Piasek, dom. - odwołał psa, bo o ile on i Lou mogli być szczególnie ostrożni, to przecież hahałek zaraz wpadnie w to bagno łapać żaberty i zajadać się nimi tak, jak to robił miesiąc temu z plumpkami, dopóki z Picklesem nie wymusili na nim pojęcia, że tak nie wolno.
Dla Louise pocieszanie innych ludzi było czymś naturalnym – umiała używać prostych, lecz krzepiących słów, by leczyć zranione serca i zmartwione dusze, ale jej coś wymyślimy wynikało z innego obszaru – po prostu nie lubiła odpuszczać i poddawać się. Wolała zawalić kilka nocy, doprowadzić się na skraj wytrzymałości niż zrezygnować – czasem tyczyło się to pracy, ponad wszystko pomocy innym. Choćby miała poświęcić wiele, towarzyszyło jej przekonanie, że zaopiekują się żabertami. Widok, który ukazał się ich oczom był jednak absolutnie przerażający. Trudno powiedzieć czy jej serce bardziej zraniło żerowisko, czy brak inicjatywy ze strony młodych żabertów, tak jakby absolutnie się poddały. Ostrożnie podążała za Atlasem, jednak widok był dla niej tak przygnebiający, że oczy zaszły jej łzami. Podążając za odruchem, sięgnęła po różdżkę i powoli, jeden za drugim, zaczęła przeganiać żerujące na żabertach stworzenia. Być może dla wielu z nich lepszym rozwiązaniem byłaby śmierć, jednak obecny kształt żerowiska był absolutnie nieopanowany. Być może w normalnych warunkach, należałoby regulacje tej sytuacji zostawić naturze, jednak już na pierwszy rzut oka, Finley widziała, że żerujące zwierzęta nie skupiają się jedynie na najsłabszych jednostkach, ale atakują również te z dużą szansą na przeżycie. - Są za słabe, żeby przetrwać na brzegu, ale zbyt małe, by wchodzić na drzewa – skomentowała, może niezbyt błyskotliwie, ale jednak dość ogólnie podsumowując sytuację – A jeśli uda nam się uratować choć połowę, będzie trzeba je poprzenosić do innych miejsc, bo to za duża populacja na jeden punkt. Mierzyła każdy centymetr brzegu, uważnym spojrzeniem, jakby za wszelką cenę starając się rozważyć jaką barierę można stworzyć, przynajmniej do momentu aż te żaberty, które przeżyją będą na tyle silne, by samodzielnie uciekać przed drapieżnikami. Zaczęła też zastanawiać się, czy nie będą potrzebowali więcej pomocy – 3 pary rąk (jeśli liczyć Picklesa), nawet tak pracowitych i zaangażowanych to było dość mało jak na tę trudną sytuację.
Rzadko kiedy można było dostrzec na twarzy Atlasa zafrasowanie. Zdawało się, że był zawsze względnie pogodnym człowiekiem, który ma na wszystko rozwiązanie, który niczym się nie martwi, bo nic go nie zaskakuje. Bo ma rękę na pulsie. Natura jednak nie pozostawiała wiele przestrzeni na poczucie władzy nad wydarzeniami, udowadniając raz za razem, że jest nieujarzmiona, nieprzewidywalna. Zatrzymał się gdzieś na jednej trzeciej wysokości całego piaszczystego wybrzeża jeziorka, z wyraźną zmarszczką zamyślonego zmartwienia, rysującą się pomiędzy brwiami. - Większość ma zerowe instynkty. Nie uciekają, nie płoszą się. - rozejrzał się, próbując przynajmniej oględnie ocenić na oko skalę problemu, jednak żabertowe młode, mimo że niezbyt ruchliwe, wciąż pozostawały niemal plagą, w ilości, w jakiej obsiadały piaszczysty brzeg i wystające z ziemi gdzieniegdzie kamienie. - Spróbuj ocenić, które są w najlepszej kondycji na brzegu. Sprawdzę szuwary. - zdawał sobie sprawę z tego, jak działa natura. Wiedział, że nie uratują wszystkich. Najlepszym, co mogli w tej chwili zrobić dla tego gatunku, to znaleźć jednostki najsilniejsze, reaktywne, odseparować je od reszty i przenieść w inne miejsce, gdzie być może, ale tylko być może, uda im się wrócić do naturalnego stanu rzeczy. Prawdopodobnie cały proces będzie trzeba powtórzyć kilkukrotnie, bo nie sądził, że będą w stanie rozwiązać ten kłopot w jedno popołudnie. Rzucił zaklęcie uszczelniające jego roboczy kombinezon i buty, po czym ostrożnie wszedł w płyciznę między trzcinami i wodnymi pałkami, gdzie ryby, druzgotki i inne dzikie stworzenia urządzały biesiadę na niestawiających oporu żabertach. Rzucił zaklęcie przywołujące na zielone kontenery z najmniejszymi wywietrznikami, by przyzwać je z domu, i w oczekiwaniu na ich dotarcie zaczął przeczesywać sztywną, wodną trawę. Ilość upośledzonych młodych była zatrważająca, ale musiał wierzyć w to, że wciąż da się wśród nich znaleźć te zdrowe, choćby odrobinę starsze, takie, które będą w stanie poradzić sobie po przeniesieniu na inny teren.
Louise podchodziła do tematu idealistycznie, marząc o uratowaniu większości zwierząt. Zmartwiona twarz Atlasa była jednak świadectwem jego realizmu wobec tej sytuacji – mężczyzna wiedział, w jak trudnym są położeniu i jak niewiele są w stanie zdziałać, gdy natura jest przeciwko nim. A Louise, niezależnie od tego jak bardzo cierpiała w związku z krzywdą tych stworzeń, musiała pogodzić się z tym, że Rosa ma rację, a oni powinni skupić się na ratowaniu najsilniejszych stworzeń. - Dobrze – odparła na jego polecenie, nie mając wątpliwości, że mężczyzna temat lepiej niż ona. Było w tym pewne rozgoryczenie, ból wobec bezradności, ale ponad wszystko całkowite zaufanie i posłuszeństwo wobec Rosy, które w tej sytuacji miał po prostu znacznie więcej doświadczenia i mógł lepiej ocenić tę tragiczną sytuację. Poszła więc za jego przykładem i uszczelniła kombinezon, po czym weszła między trzciny, z drugiej strony niż on. Mimo że wszystko się w niej gotowało, to zaprzestała dalszego rzucania zaklęć na żerujące zwierzęta – choć najchętniej uratowałaby wszystkie żaberty, to w obliczu tej sytuacji, takie próby były syzyfową pracą. Zamiast ratować jednostki bez sił, które teraz stawały się czyimś pożywieniem, starała się znaleźć te, które miały szansę na przeżycie. I faktycznie, w dość krótkim czasie wyłapała trzy małe żaberty – dwa z nich były całkiem silne i reaktywne, choć nie miały wystarczających możliwości, by przed nią uciec. Trzeci, ku zdziwieniu samej Louise, był praktycznie zdrowy i bardzo nie chciał pozostać w jej ramionach. Kobieta musiała na moment przystanąć, by go utrzymać, bo mimo dużych pokładów sił był on nadal zbyt drobny, by pozostać w tym miejscu. Na całe szczęście, wkrótce na miejsce przyleciały kontenery Atlasa, więc po zabezpieczeniu tych stworzeń, Louise mogła wyłapywać kolejne. Skupiała swoje myśli na ratowaniu życia, by nie pogrążyć się w rozpaczy nad otaczającą ich śmiercią, która choć naturalna, wciąż sprawiała jej sporo przykrości, stawiając ją w roli osoby, która decyduje, komu ma pomóc. Z troską i delikatnością wyławiała i oddzielała kolejne żaberty, dbając przy tym o zachowanie wszystkich wskazówek Atlasa.
Nigdy chyba nie miał w sobie takich pokładów empatii na idealizm. Dorastał, będąc niesamowitym egoistą, otulonym słodką otoczką uroku wili, przez co nikt nie był w stanie mu tego egoizmu wytknąć. Dopiero z wiekiem dojrzewał do tego, by dostrzegać świat poza sobą. Praca ze zwierzętami nauczyła go wiele, nauczyła go miłości do natury, była to jednak bardzo surowa miłość. Jak ognia do suchego drewna. Jak wielkich głazów do grawitacji. Nieuchronna, obiektywna, nieunikniona. Wiedział, że nie są w stanie pomóc wszystkim. Wiedział też, że było ich więcej, niż lokalny ekosystem byłby w stanie udźwignąć. Żerowisko, jakie powstało na płyciźnie stawu, było sposobem natury na poradzenie sobie z tym nadmiarem w ciągu łańcucha pokarmowego. Najlepszym co mogli zrobić, ingerując, bo i środowisko uległo wróżkowej ingerencji, to uratować te, których siła i chęć przetrwania dawała szansę na zbudowanie nowej, prężnej kolonii. Zbierał większe osobniki, zaglądał im w oczy, sprawdzał ich odruchy odciągając ich nogi i obserwując reakcje. Ostatecznie zapełnili zielone transportery solidną ilością żabertów i dopiero po przesianiu tych silnych od słabych widać było skalę tego problemu. Gdy z dywanu młodych pozabierali te, które jeszcze się zachowywały jak dzikie zwierzęta - pozostałe wyglądały jak figurki, albo szmaciane lalki porozrzucane w trawie. - Nigdy nie zrozumiem, jak wróżki, będące przecież istotami zrodzonymi z magii natury, mogły sprawić ekosystemowi taką krzywdę dla kaprysu. - westchnął, zamykając ostatni kontener i biorąc po dwa w każdą rękę. Obejrzał się na Louise: - Wszystko w porządku..? - zapytał miękko. Wiedział, że była niesamowicie silną kobietą, oddaną i obowiązkową, ale znał ją przecież i znał jej wrażliwość, miał więc świadomość, że nie było jej lekko pomagać mu w tym trudnym zadaniu.
Louise również wychowywała się w otoczeniu, które nie dawało zbyt wiele przestrzeni na empatię. Jej rodzice podążali jedynie za pozycją, pieniędzmi i chwałą, więc jej empatia i zrozumienie wobec słabszych w pewnym sensie wynikało z pierwiastka buntu. Przeciwstawiając się zimnemu, bezlitosnemu światu Finleyów, musiała podążyć za ciepłem i współczuciem, stojącymi w absolutnej przeciwstawności do tego w jaki sposób ją kształtowano. Z czasem, gdy potrzeba buntu minęła, empatia wciąż pozostała jej wierną, choć często raniącą, towarzyszką. Łowiła kolejne silniejsze zaberty, starając się możliwie jak najmniej uwagi poświęcać pozostałym. Nie było to jednak łatwe, a każde bezwładne ciałko wywoływało drobne ukłucie w sercu wrażliwej kobiety. - Tak – powiedziała, lekko się otrząsając. Choć tak bardzo się starała, to nie była w stanie uratować całego świata i musiała się z tym pogodzić. Nawet jeśli to bolało – Po prostu żal mi ich… Nie kontynuowała, bo zdawała sobie sprawę, że narzekanie na normalną i absolutnie zakorzenioną w naturze kolej rzeczy było bez sensu. Ważniejsze było skupienie się na tym, na co mieli wpływ – pod ich opieką znalazła się cała masa żabertów, które faktycznie mogli uratować. Poświęcenie im całej uwagi było najlepszym sposobem, by odwrócić swoją uwagę od przykrych myśli. Z tego powodu Louise bez cienia wahania, podążyła za Atlasem, chwytając kontenery i kierując się w stronę rancza.
Nie zdarzało mu się często mieć niewiele do roboty, szczególnie w okresie po-wakacyjnym, kiedy musiał nadgonić zaległości na ranczo i przygotować się do nadchodzącego roku szkolnego. Okazało się jednak, że ten przyjemny weekend zapowiadał się na wyjątkowo spokojny. Pozwolił sobie na rozstawienie małego, przenośnego zestawu kempingowego, złożonego ze stolika, parasola i wygodnego, turystycznego krzesła w okolicach stawu i oddać się jakiejś przyjemnej lekturce, którą dziś były nowinki medyczne w "Poradach Uzdrowiciela". Zaopatrzony w dzbanek lemoniady zaczytywał się tym, jakie są nowe rozwiązania detoksykacji organizmów i rozpoznawania zatrucia przy niewielkich, bądź mylących objawach. Po ostatniej porażce z pisklętami cyraneczki czuł, że musi podciągnąć sie materii uzdrowicielskiej, bo choć w Dolinie wielu było dobrych specjalistów, to w zakresie dbania o swoje zwierzęta, chciał być w stanie pomóc im od ręki, a nie zamartwiać się, czy zdąży i czy da radę. Jakie było jego zdziwienie, kiedy tak nad gazetką i z lemoniadą w ręku, zobaczył swojego skrzata, maszerującego dziarsko jak w wojsku, prowadzącego gościa, którym był nikt inny jak jego student, Jamie Norwood. Złożył gazetę i uniósł brwi w zaskoczeniu, ale zaraz uśmiechnął się, unosząc rękę i machnął różdżką, by rozstawić drugie, wygodne krzesełko dla ślizgona. - Dzień dobry Jamie. - przywitał się, osłaniając lekko dłonią oczy przed słońcem, kiedy spojrzał na niego w górę z tej pozycji siedzącej - Proszę, siadaj. Wszystko w porządku?
- Dzień dobry profesorze - przywitał się, gdy tylko został doprowadzony do Atlasa przez jego skrzata i zajął miejsce na wyczarowanym krzesełku. Początkowo chciał go odwiedzić jedynie po to, żeby oddać pożyczoną książkę i omówić zmiany, jakie zaszły po tym, jak rzeczywiście wprowadził kojec w ich małą rzeczywistość. Chciał omówić z nim swój plan na hodowlę fogsów, ale potem dostał list z Hogwartu nie tylko z listą podręczników, ale i nową odznaką, której nie tylko się nie spodziewał, ale i nie chciał. Miał jednocześnie świadomość, że nie było to coś, z czego mógł tak po prostu zrezygnować. Dowiedział się również, że profesor Rosa został zastępcą opiekuna, którym w tym roku nie miał być dalej Whitelight, ale O’Malley. - Chciałem oddać książkę, pomogła mi i Royowi - powiedział, podając mężczyźnie wspomnianą pozycję, po czym zamilkł, wpatrując się w wodę, wyraźnie chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale szukał słów. Miał wiele powodów, dla których wiedział, że nie nadawał się na prefekta w ogóle, ale jednocześnie cichy głos powtarzał mu, że sposób, w jaki został wychowany, był wystarczający, aby uznać, że się nadawał. To jedynie bardziej go irytowało. Nie miał już spokoju pośród zamkowych murów, na jakim mu zależało, bo zwyczajnie nie potrafił wszystkiego zignorować. - Gratuluję stanowiska zastępcy opiekuna - zaczął w końcu, spoglądając na moment na Atlasa, analizując przez chwilę, jak czuł się w stosunku do niego, z zadowoleniem utwierdzając się w przekonaniu, że ćwiczenie się w kontroli w końcu przyniosło efekt i naprawdę nie miał już tego irytującego uczucia zazdrości w jego obecności. - Dlaczego wybrano mnie naczelnym prefektem? - zapytał w końcu bezpośrednio, wyraźnie krzywiąc się, gdy wymawiał nazwę nowej funkcji.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Uśmiechnął się, odkładając gazetę na blat stolika i ściągnął okulary przeciwsłoneczne, z tego prostego względu, że było po prostu niekulturalnym prowadzić w nich dalszą rozmowę. - Lemoniady? - zaproponował, kiedy Pickles doniósł im szklankę, a także platerkę pokrojonych owoców i pokiwał głową, uśmiechając się - To bardzo się ciesze. - powiedział, zupełnie szczerze, przyjmując książkę i składając ją na kupkę wraz ze swoją gazetką. Obserwował go, nie wywierając na nim presji, bo widział, że coś się w głowie chłopaka kłębi, ale ani Norwood nie był osobą skłonną do przyjmowania presji, ani Atlas szczególnie czuł potrzebę ją na swoich uczniach wywierać. - Hm. - było jego pierwszą odpowiedzią, jednak zaraz się uśmiechnął, by podziękować - Dziękuje. Odbieram to jako niemały ukłon w moją stronę, jako że nie jestem absolwentem tej szkoły. - sięgnął po swoją szklankę z lemoniadą - I ja Tobie bym pogratulował, ale rozumiem, że nieszczególnie cieszysz się z tej nominacji? - zapytał czysto retorycznie, bo ani jego ton, ani jego mina nie zdradzały nawet przebłysku radości. Rosa zdawał się zamyślić na chwilę, zastanawiając, z której strony podejść do odpowiedzi, y ostatecznie uznać, że i Norwood był wystarczająco dorosły, by się z nim nie pieścić, a i byli poza szkołą, więc swobodna rozmowa była nawet wskazana. - Pomijając fakt, że uważam Cię za osobę rzetelną i odpowiedzialną, przez co nie byłem zaskoczony, że tytuł ten został Ci przydzielony, to muszę przyznać, że ja sam nie miałem na to najmniejszego wpływu. - rozłożył bezradnie ręce - Może to profesor O'Malley? - na wspomnienie mistrza eliksirów coś wybrzmiało w jego głosie przez krótką chwilę, ale zbyt krótką, by od razu wyczuć co.
Jamie z lekkim uśmiechem podziękował, kiedy dostał lemoniadę i od razu upił z niej łyk. Była smaczna i choć na chwilę pomagała zająć czymś ręce, kiedy jego myśli kręciły się wokół rzeczy, które najbardziej mu przeszkadzały od momentu otrzymania listu z wykazem podręczników i nową odznaką. - Będę planował startować z Royem w turniejach, więc możliwe, że będę jeszcze prosił o pomoc - powiedział jeszcze, starając się choć na moment mówić o czymś przyjemniejszym, ale ostatecznie wiedział, że nie było sensu długo ukrywać właściwych myśli. Był pewien, że Rosa widzi po nim zdenerwowanie, widzi, że przejmuje się czymś jeszcze i tak naprawdę Jamie chciał to omówić. Chciał zwyczajnie zrozumieć, dlaczego spośród prefektów został wybrany, żeby nie czuć irytacji za każdym razem, gdy będzie robił obchód po szkole. - To z pewnością można uznać jako docenienie, racja - przytaknął, a później skrzywił się, gdy profesor wskazał na to, że wyraźnie nie był zadowolony z awansu w szeregach prefektów. Nie cieszył się, ale nie czuł też tak wielkiej niechęci, jak podejrzewał, że będzie, czy jak było na początku poprzedniego roku, kiedy odznakę otrzymał. Teraz po prostu nie rozumiał i czuł się nieco uwięziony. Spojrzał na drugiego mężczyznę, kiedy zaczął odpowiadać na jego pytanie, po chwili mówiąc ciche "dziękuję", gdy mimo wszystko usłyszał komplement ze strony profesora. Niestety zaraz dostał potwierdzenie, że niestety to nie jemu "zawdzięczał" odznakę, a gdy usłyszał opcję, że miałby za tym stać O'Malley nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. - Nie sądzę aby profesor, który na zajęciach kazał uczniom podzielić się na tych którzy mają go za idiotę i uważają, że niczego się nie nauczą, na tych którzy nic nie myślą i na tych którzy widzą potencjał w zajęciach, dał pozycję prefekta naczelnego temu, który słysząc, że odejmuje punkty uczniom z pierwszej grupy za obrażanie profesora, sam do niej przeszedł - powiedział prosto, patrząc poważnie na Atlasa, czując na nowo irytację, jak tamtego dnia. - Czyli mogę założyć, że sama Dyrektor Wang uznała, że taki przydział będzie w porządku... Przewidziała to, czy coś... - dodał jeszcze, nim upił lemoniady, wbijając spojrzenie przed siebie w wodę. Jeszcze rok i będzie mógł przestać przejmować się zamkiem i dziwnymi zasadami w nim panującymi... Jeszcze rok.
Uśmiechnął się szerzej, słysząc o planach Norwooda i pokiwał głową. - Super pomysł. Szczególnie dla psów ras wymagających dużej ilości ruchu i zajęcia. Wyzwania pozwalają im spalić emocje i energie. - popił swojej lemoniady - Sam bym Ci chętnie oddał Piaska na małe szkolenie, jakbyś chciał dodatkowe wyzwanie. - zaśmiał się. Hahałek był trochę charakterny. Umiał i rozumiał bardzo dużo, ale wykonywał polecenia tylko po szczególnym namyśle i wymagał stanowczości i cierpliwości. Uśmiechnął się nieco i skinął lekko głową. Ubiegał się o jakieś stanowisko opiekuna od roku, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że mierzy się z wieloma ograniczeniami przez wzgląd na swoje pochodzenie, ukończoną szkołę i wyraźne różnice w postrzeganiu obowiązków, edukacji i opieki nad uczniami, niż lwia część pozostałych członków kadry Hogwartu. Uniósł brwi, gdy Jamie wybuchnął śmiechem, a słysząc jego kolejne słowa, zamrugał z niedowierzaniem. - Czekaj, profesor O'Malley na zajęciach zrobił co? - uniósł dłoń i potarł palcami czoło. W takich chwilach jeszcze bardziej czuł się odseparowany od zasad i pojęcia, jakie rządziły szkołą i jakimi kierowała się Wang, wybierając takiego człowieka na opiekuna domu. Wziął głębszy wdech, zaciskając lekko wargi z uniesionymi brwiami, żeby powstrzymać się przed powiedzeniem kilku rzeczy za dużo, których nie będzie w stanie przecież cofnąć. - Tak, możliwe, że podjęła taką decyzję autonomicznie na podstawie twoich wyników w nauce i nieposzlakowanej opinii. - dodał, bo innego pomysłu nie miał - Rozumiem, że nie jesteś zadowolony z tego wyróżnienia?
Spojrzał na profesora z mieszaniną podejrzliwości i zaskoczenia, nim prychnął pod nosem, uśmiechając się lekko kącikiem ust. Nie spodziewał się, że ten byłby gotów dać JEMU na szkolenie swojego pupila. Z drugiej strony był pewien, że mógł to odczytywać jako swoiste uznanie, czy komplement, albo pchnięcie do działania. - Wpierw potrenuję z Royem i dam znać, kiedy będę gotów podjąć nowe wyzwanie - zapewnił, mimo wszystko widząc w tej możliwości większy potencjał, niż mogłoby się wydawać. Tym bardziej, że naprawdę chciał założyć hodowlę, a więc będzie musiał w przyszłości pracować z różnymi charakterami nawet jeśli w obrębie jednej rasy. I choć rozmowa o psach nieznacznie go rozluźniła, reszta tematów nie była tak przyjemna. Pokręcił głową, gdy Atlas spojrzał na niego z zaskoczeniem. - W zeszłym roku. Uwielbiam eliksiry, kiedyś chciałem być eliksirowarem, jak ojciec, ale szczerze? Teraz to nawet dla przyjemności nie mam ochoty na nie chodzić, a na nieszczęście, mam je wybrane do sumów - powiedział, zaraz dodając, że jeśli mu nie wierzy, zawsze mogą posłużyć się wspomnieniem. W gabinecie dyrektor Wang powinna być myślodsiewnia. - Dlatego nie wierzę, że mógłby dać mi naczelnego - dodał, upijając spory łyk lemoniady. Kolejne słowa profesora jedynie zwiększyły gorzką wesołość Jamiego, ale tym razem zapanował nad śmiechem. Chwilę wpatrywał się w staw, zastanawiając się nad odpowiedzią. To nie było tak, że było mu źle… Jednak zadowolony także nie był. - Chyba chodzi o to, że starałem się spędzać jak najmniej czasu w zamku, a teraz jestem tam częściowo uwiązany - odpowiedział ostatecznie, nie odrywając spojrzenia od stawu.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Czasami łatwiej było szkolić psa, kiedy się miało na podorędziu drugiego, już w jakiejś materii wytrenowanego. Psy uczyły się także obserwując, więc propozycja przekazania mu na jakiś czas Piaska była też po części ofertą pomocy. Nie zamierzał jednak się narzucać, bo jednak by wymóc na Piasku współpracę, potrzeba było być pewnym i silnym przewodnikiem. Rosa wziął głębszy wdech, boi przechodziło to jego pojęcie, ale przymknął na chwilę oczy i odchrząknął, próbując znaleźć w tym jakiś pozytyw: - Wiesz, takie zachowanie też jest oznaką siły charakteru. Solidarności z kolegami..? - zacisnął lekko usta, unosząc brwi, bo widać było, że sam nie wierzył do końca w to co mówił. Obserwowała młodego Ślizgona z uwagą, jak zawsze każdego swojego rozmówce, choć akurat Jamie naznaczony tymi samymi genami, był pewnie tak jak i Atlas, przywykły do tego, że ludzie się patrzą bardziej.- To brzmi strasznie przykro. - skrzywił się nieznacznie, spoglądając na staw - Oczywiście, że Ci wierzę. Nie mam powodów, żeby zakładać, że kłamiesz. - napił się lemoniady i westchnął w pewnym zamyśleniu. To była skomplikowana sprawa. Przecież nie mógł pójść do Wang i powiedzieć, że uważa, że podjęła złą decyzję wybierając O'Malley'a na opiekuna. Szczególnie, że kobieta była wróżbitką, więc zakładał, że zdawała sobie sprawę z podejmowanych decyzji. Wrócił spojrzeniem do Jamiego i zmarszczył lekko brwi: - Rozumiem. - kiwnął głową. Rzeczywiście prefekt naczelny miał trochę mniej możliwości bycia dłużej nieobecnym na terenie zamku - Myślę, że... spróbuj pogodzić prefekturę ze swoimi obowiązkami poza szkołą. Jeśli po miesiącu-dwóch okaże się, że to Ci zbyt koliduje z grafikiem i dalej będziesz przekonany o tym, że to nie jest rola dla Ciebie - sam porozmawiam z dyrektorką o znalezieniu kogoś innego na to stanowisko. - zaproponował.
Spojrzał na profesora i prychnął z wyraźnym rozbawieniem, zaraz kręcąc głową. Nie była to solidarność z kolegami, ani siła charakteru. Egoizm, bo wciąż było to coś, co lubił i co chciał rozwijać. Jednak poziom eliksirowarstwa stawał się w jego oczach marny. Nie komentował nawet pozostałych profesorów, z których jedynie Stanford jeszcze miała jego pełny szacunek. Casey stracił go na pierwszej wspólnej lekcji, a Xanthea… Z pewnością miała wiedzę i lekcje przez nią organizowane były lepsze od Caseyowych, ale nie była w jego odczuciu materiałem na nauczyciela. Taki przecież musiał dbać też o swój wizerunek, a w jej przypadku nieznacznie w to wątpił. - Problem tkwi jeszcze w tym, że nie przywykłem do rezygnowania, gdy coś mi powierzono, albo gdy sam się na coś decydowałem - odpowiedział z lekkim uśmiechem, zaraz dziękując za propozycje. To było trudne do wyjaśnienia, ale wiedział, że gdyby ojciec w innych słowach ujął chęć zobaczenia go, jako aurora, zostałby nim, a myśli o hodowli odeszłyby w niepamięć. Jednak William dał mu wolną rękę, więc Jamie był w stanie rozwijać się w kierunku, jaki sam obrał. Podobnie było z byciem prefektem - nie lubił tego, ale oczekiwano od niego, że sobie poradzi i był zdania, że gdyby oddał odznakę, bez względu na powody okazałby się słaby, a do tego nie mógł dopuścić. - Gdy zaczynałem studia, chciałem być aurorem… Można powiedzieć, że prefekt pozwala mi upewnić się, że jednak dobrze zrobiłem zmieniając plany - dodał, uśmiechając się nieco szerzej, po czym odetchnął głęboko. - W listopadzie jest wystawa psów, w której będę chciał wziąć udział z Royem. Zanim założę hodowlę, potrzebujemy wprawy, więc chyba dobrze zacząć, póki jest młody - dodał nagle, w zupełnym oderwaniu od tematu, ale też dopiero w tym momencie poczuł, że właściwie chcialby podzielic sie z procesorem tą wiadomością. Ostatecznie pomógł mu przy fogsie.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Rosa zrobił niewinną minę, popijając lemoniadę, bo nie mógł tak do końca otwarcie ze swoim studentem kpić z innego nauczyciela i miał nadzieję, że Norwood w jakimś przynajmniej stopniu to rozumie. Nawet jeśli podzielał jego opinie względem tego, jak zarządzano szkołą, tego, jakich Wang zatrudniała ludzi i jakie przydzielała im stanowiska, a także jak bezlitośnie i bezrefleksyjnie wybierano, chociażby, prefektów czy właśnie prefektów naczelnych - to już sama kultura, a co dopiero dobre wychowanie, wzbraniały mu otwarcie wyrzekać na to komuś, kto wciąż w tym systemie edukacyjnym tkwi. Pokiwał głową na słowa chłopaka, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy nie ukrywały w sobie odrobinę więcej informacji, niż Jamie chciał wyjawić. W końcu takie zasygnalizowanie nieumiejętności rezygnowania z rzeczy mogło być w pewnych sytuacjach kulą u nogi, a nie powodem do dumy. Sam coś o tym wiedział. Popił swoje myśli lemoniadą, akurat widząc, jak Piasek pakuje się do stawu i próbuje bezmyślnie łapać uciekające przed nim karaski i parsknął: -Co za głupek... - westchnął, zaraz jednak wracając uwagą do swojego gościa - Wiesz, że sam się zastanawiałem nad aurorstwem? - przyznał mu z uśmiechem - Ale mam wrażenie, że jako pedagog mogę mieć trochę bardziej namacalny wpływ na codzienność. - dodał w zamyśleniu. Wciąż rozważał aplikację o zmianę stanowiska, ale nie do końca wiedział, jak o tym rozmawiać z tą wyjątkowo abstrakcyjną osobą, jaką była Li Wang. - O. To brzmi ciekawie. Na pewno warto, żebyś porobił sobie kontakty z innymi hodowcami. Warto zwrócić uwagę na ich psy, warunki, w jakich są utrzymywane, wartości, jakie są najważniejsze w danych hodowlach... - wymieniał w zamyśleniu.- W listopadzie? A gdzie to? Sam może bym się wybrał... - dodał, marszcząc lekko brwi.
Rozumiał niechęć do wdawania się w ploteczki z uczniem, którym wciąż był i nie próbował w żaden sposób naciskać na profesora. Nie uważał również, żeby było to naprawdę konieczne. Ostatecznie nie przyszedł do niego po to, żeby rozmawiać o drugim z opiekunów Slytherinu. Właściwie miał pogadać na temat Roya i jedynie zapytać o pomysł z przekazaniem mu pałeczki prefekta naczelnego. Nie zaś rozmawiać głównie o tym. Westchnął, kręcąc szklanką z lemoniadą w dłoniach, wpatrując się w staw, który zwyczajnie go uspokajał. Nie wiedział, że profesor mimowolnie zwrócił uwagę na jego wyznanie, że zastanawiał się nad jego słowami w inny sposób, niż miały wybrzmieć. Prawdą jednak było, że sam traktował swoje podejście często jak przykrótką smycz, która nie pozwalała mu iść tam, gdzie chciał. Szczęśliwie nie zawsze, nie w każdej chwili, ale jednak wpadał w tę pułapkę. - Dlaczego nie spróbował pan swoich sił jako auror? - zapytał, wbijając spojrzenie prosto w drugiego półwila. - Nauczycielem można zostać zawsze, a aurorem lepiej będąc młodym, niż później, gdy z wiekiem mija refleks, albo człowiek ma zbyt wiele powiązań, aby podejmować ryzyko - zauważył, wyjaśniając niejako swoje pytanie. Był ciekaw, co sprawiło, że Rosa zrezygnował ze swoich planów, bo jakoś nie potrafił pojąć, że naprawdę mogło chodzić po prostu o chęć nauczania, czy wpływania na młode umysły. - Gdzieś w Londynie, mogę dać znać, kiedy będą znane szczegóły wydarzenia. Na pewno potrzebuję kontaktów, ale też, żeby Roy był reproduktorem, musi mieć kilka nagród... A nie zdobędziemy ich w jeden rok, więc myślę, żeby zacząć już teraz - odpowiedział, próbując policzyć na szybko ile miesięcy miał już fogs. - Już ma pół roku, a ma mieć minimum piętnaście miesięcy, aby mógł zostać reproduktorem, a do tego wziąć udział w minimum trzech wystawach, w tym jednej międzynarodowej. Nie czuję parcia, żeby za rok zakładać hodowlę, ale im więcej nagród i doświadczenia zdobędziemy, tym lepiej - dodał, uśmiechając się z wyraźnym cieniem ekscytacji w spojrzeniu, wręcz nie mogąc się doczekać nowych wyzwań.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Starał się traktować swoich studentów, szczególnie tych starszych, jak dorosłych ludzi. Zakładał, że pojmują, jak działają pewne normy społeczne i o ile nie widział niczego złego w koleżeńskich spotkaniach, to prawdziwie otwarty będzie mógł sobie pozwolić być dopiero, jak Jamie skończy uczelnie. Rosa sam był młodym człowiekiem, i część z ludzi, których uczył, byłoby dla niego w innych okolicznościach towarzystwem do wspólnego spędzania czasu. Po dziś dzień utrzymuje bardzo sympatyczne i bliskie relacje ze swoimi byłymi uczniami, którzy stali się jego - po prostu, znajomymi. - Hmm... - potarł gładko ogolony podbródek - Nie wiem, jak Ci to powiedzieć inaczej, więc powiem wprost. Jak zobaczyłem, jak nieporadne jest lokalne Ministerstwo, rozmyśliłem się. - uśmiechnął się nieco przepraszająco, choć z pewnym rozbawieniem w oczach - Co więcej, okazuje się, że - przynajmniej w Anglii - ta druga strona jest znacznie ciekawsza. - rozłożył lekko ręce. Nie krył się szczególnie ze swoimi zainteresowaniami, ani rozszerzaną skrupulatnie ekspertyzą z zakresu klątw.- Ale dobrze mi, jako nauczycielowi, póki co. - uśmiechnął się i wzruszył lekko ramionami. Spojrzał na niego, gdy zmienili temat i pokiwał głową: - Koniecznie, chętnie przyjdę popatrzeć i pokibicować. - zapewnił. Poza tym poobracać się w środowisku hodowlanym zawsze było jakiegoś rodzaju benefitem i przyjemnością. Przynajmniej dla niego. Pokiwał głową, słuchając wytycznych, o których informował go Jamie, a które wydawały mu się bardzo zbieżne z tymi, o których kiedyś czytał, że są w mugolskim świecie. Ciekawe, że pomimo magicznego genotypu, psy czarodziejskie mają tak wiele wspólnych schematów z psami zupełnie nie-czarodziejskimi. Lekki uśmiech zaczaił się na jego ustach, bo jednak zauważył też, że Jamie wyjątkowo dużo mówił, kiedy opowiadał o swoich planach na hodowlę i o swojej pracy z Royem, a dotychczas miał Norwooda za raczej małomównego człowieka. - Jak posuwa się temat treningów? Ćwiczycie coś szczególnego? - zainteresował się, ciekaw jak sobie Ślizgon działa ze swoim pupilem w wolnym czasie.
Jamie przyglądał sie mężczyźnie, gdy tak swobodnie przyznał, że to co było dla niego ciekawsze, znajdowało się po drugiej stronie prawa. Być może profesor nie wiedział, że jego ojciec był aurorem, a może po prostu czuł się swobodnie z takim przyznawaniem, a jednak takie postawienie spraw było… nie do końca komfortowe dla Jamiego. W końcu wzruszył ramionami, spoglądając znów na staw. - Tak długo, jak jest tylko ciekawa, a nie pochłania w niewłaściwy sposób… - stwierdził, przypominając sobie inne znane mu osoby, których zainteresowania również sięgały do tych stron i z którymi nie miał problemu rozmawiać. Nie lubił czynić założeń bezpodstawnych, więc i teraz tego nie robił. Ostatecznie były zawody, które wymagały znajomości czarnej magii, klątw, zła szeroko pojętego i wiedział, że nie można było zabronić ludziom rozwijać się w tym zakresie. Jednak było to coś, czego sam nie chciał robić i co również wpływało na jego decyzję odsunięcia się od przyszłości jako aurora. Za to o wiele ciekawszym tematem była rozmowa o Royu i planach z nim związanych. Norwood nie był świadom, że mówił o wiele więcej, gdy opowiadał o fogsie, tak jak nie zdawał sobie sprawy z lekkiego uśmiechu na swojej twarzy przez cały ten czas. Był zachwycony tym, jak jego życie zaczynało się pod tym względem układać i wiedział, że częściowo była to zasługa profesora. Ostatecznie opanowanie zachowania szczeniaka w domu, podczas jego nieobecności było pierwszym krokiem do dalszych ćwiczeń. Zapewnił, że przekaże wiadomość o wystawie, gdy tylko będzie znał więcej szczegółów, a później uśmiechnął się szerzej. - Bawimy się rozpoznawaniem zapachów i odnajdywaniem źródła. Trochę na podstawie ziół i wiem, że nie jest to łatwe i będziemy potrzebować na to naprawdę wielu miesięcy, ale póki co jestem zadowolony. No i walczymy jeszcze z uciekaniem, gdy złapie trop. Tak już nie ucieka, ale jak pochwyci zapach, to potrafi puścić się biegiem i czekać, aż do niego dobiegnę, gdy już dotrze do celu, co z jednej strony jest w porządku, ale przecież, gdyby tak złapał trop większego stworzenia, może mieć problemy - mówił dalej, po chwili zaczynając bardziej szczegółowo opowiadać o dalszych pracach i treningach, aż nawet sięgnął do kieszeni po wizbooka, aby pokazać kilka najnowszych zdjęć Roya. Nie zauważył, kiedy czas tak szybko przeleciał, że musiał wracać do siebie. Podziękował za rozmowę, po czym odszedł, nie czując się swobodniej jeśli chodziło o zostanie prefektem naczelnym, ale za to rozmowa o fogsie poprawiła mu humor.