Osoby:@Claude Faulkner i Bertha Shercliffe Miejsce rozgrywki: Klinika Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga Rok rozgrywki: 2020 Okoliczności: Uznając, że zdrowie psychiczne jest fundamentalnym dobrem osobistym czarodzieja, a ochrona praw osób z zaburzeniami psychicznymi należy do obowiązków lekarza, stanowi się, co następuje.
Siedem, osiem, dziewięć. Spojrzała przez otwarte drzwi gabinetu na korytarz, pielęgniarz przechodzi wzdłuż pokoi z wózkiem, zaopatrzonym w medykamenty dla pacjentów odleżnie chorych. Punktualnie. Małe rutyny, pozwalające akceptować rzeczywistość, znosić rzeczywistość, rozumieć rzeczywistość. Palcem poprawiła długopisy, dwa, leżące na biurku, równolegle do notesu. Jeden niebieski, do prowadzenia notatek, drugi, też niebieski, na wypadek, gdyby pierwszy przestał działać. W kalkulacji codzienności nie ma zbyt wiele przestrzeni na błędy - jeśli spodziewała się błędów, czy problemów, robiła zapas czasowy i emocjonalny na rozwiązywanie ich. Najlepiej zanim się jeszcze pojawią. Dwanaście. Trzynaście. Uniosła nadgarstek wyżej, bardziej odruchowo niż by rzeczywiście spojrzeć na cyferblat delikatnego zegarka, uwieszonego na przegubie. Wiedziała, która jest godzina, szzesnasta dwadzieścia siedem, w odróżnieniu od tak wielu ludzi w życiu, jej czas nie uciekał. Miała czas zamknięty w żelaznych kajdanach, jak psa uwiązanego u nogi, wszystko precyzyjnie zaplanowane, włącznie z chwilą na relaks, kwadransem na kawę i poranny jogging. Siedemnaście. Osiemnaście. Usiadła w fotelu naprzeciwko niewielkiego stolika kawowego. Wystrój gabinetu był dość surowy, choć nie było w nim pusto. Wyglądał jak miejsce, które ktoś, kto nie jest człowiekiem bardzzo chciał uczynić "ludzkim". Dobrane kolorystycznie, przedstawiające przypadkowe bohomazy obrazki, oliwkowa tapicerka, ciemne, surowe drewno o wyraźnej, karbowanej fakturze. Złączone kolana, stopy, lekko na bok, dalej niż nóżka fotela, wygładziła materiał garsonki, palcami stzrzepując nieistniejące pyłki z materiału spódnicy, złączyła dłonie na podolku i - cóż - czekała.
Dziewiętnaście. Rok dwutysięczny dziewiętnasty odbił się ogromnym piętnem w umyśle Claudiusa Faulkner, niegdyś amnezjatora, całkiem dobrego w dodatku, gdyby tak z lupą prześledzić jego krótką, acz owocną karierę. Robił to, w czym czuł się dobry i co zawsze chciał robić. Był człowiekiem, jakim zawsze aspirował być - dobrym, uprzejmym, honorowym i prawym, czyniącym dobro i nieakceptującym zła. Żył tak do czasu, aż wszystko diabli wzięli i jeden malutki błąd zaważył nie tylko o jego życiu, ale również o cudzym. Dwadzieścia. Kolejny rok przyszedł nieubłaganie i choć starał się jak mógł, by przeciągnąć możliwie jak najdłużej deadline swojej kary, wybił ostateczny czas, w którym musiał się stawić. Tam, w miejsce, którego jego głowa nawet już nie nazywała. W siedlisku największych koszmarów i najgorszego zła, jakiego doznał w ciągu całych dwudziestu ośmiu lat swojego życia. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz spał spokojnie przez okres czasu dłuższy niż dwie godziny, o ile nie naszprycował się eliksirem spokoju i słodkiego snu, które w tej kombinacji wpędzały go w letarg przez cały kolejny dzień i wyłącznie nasilały objawy bezsenności. W ciągu kilku miesięcy postarzał się o pięć lat, a stres odbił się nie tylko w zmarszczkach na jego twarzy i pojawiających się tu i ówdzie siwych włosach, ale także w jego duszy. Przy nadziei trzymała go perspektywa powrotu do pracy, którą łaskawie z racji okoliczności i pracy pod skrzydłem Ministerstwa pozwolili mu zachować, lecz powrót do działalności biurowej przyniósł odwrotny efekt. Czuł brak zaufania reszty kadry, ich ciekawskie spojrzenia, ich współczujące uśmiechy sprawiające, że chciało mu się rzygać. Ostatni płomyk zgasł, a jego życie powoli pogrążało się w ciemności. Wchodził po ostatniej kondygnacji schodów prowadzących na czwarte piętro szpitala świętego Munga, mnąc trzymaną w rękach papierową teczkę. Zmierzał ku gabinetowi na pierwszą sesję z magipsychiatrą, przed którą miał ogromnego pietra. Pięć razy zastanawiał się, czy nie zwiać z pustego, jasnego, jałowego wręcz korytarza, ale ostatecznie stanął w drzwiach gabinetu @Bertha 'Birdy' Shercliffe, blady jak ściana i strasznie skołowany. - Dzień dobry - bąknął i zająknął się jednocześnie.
Obserwowała drzwi, kiedy się w nich pojawił. Cieszyła się, że się nie spóźnił. Wprawdzie nauczyła się już sprawnego operowania swoimi obowiązkami na tyle, by w razie, gdyby czynnik zewnętrzny zawiódł jej skrupulatnie zaplanowany harmonogram, wolała jednak nie być do tego zmuszona. Jej wzrok jak po drabinie opadł z jego twarzy na barki, na jego ubrania, postawę, czystość spodni i buty, by powrócić do jego oczu. - Dzień dobry. - przyglądała mu się. Powinna się uśmiechnąć, ale nie chciała, by pomyślał, że się z niego śmiała. Zawsze przesadnie poważna, powagi nie można było zinterpretować źle, w porównaniu od wszystkich innych grymasów - Proszę, panie Faulkner. - zaprosiła go gestem na drugi fotel- Jak się Pan dziś czuje? - proste pytania, płytka konwersacja, prowadzona w ramach rozluźnienia pacjenta, przyzwyczajenia do otoczenia gabinetu, obecności lekarza. Machnięciem różdżki zamknęła za nim drzwi. Nie była terapeutą, brakowało jej narzędzi do prowadzenia miękkich i wygodnych rozmów, analizujących skąd brały się leki i problemy pacjentów. Ale była lekarzem, zrozumienie pewnym objawów wiązało się z określeniem dolegliwości, co pozwalało wystawić diagnozę a dzięki temu rozpocząć odpowiednie leczenie farmakologiczne. - Może powie mi Pan, jak mijał Panu dzień. - zaproponowała kiedy usiadł.
Jego spojrzenie padło na siedzącą w fotelu kobietę o ogromnych oczach koloru lazurowej wody. Było w nich coś, co sprawiało, że długie dźwiganie na sobie ciężaru jej wzroku było nieznośne. Claude zamarł na sekundę, przywołując z pamięci te dwa wielkie ślepia, nawiedzające go jeszcze w szkole, należące do przemykającej bokiem korytarza dziewczyny - czy to ona? Nie pamiętał wszystkich rówieśników z nazwisk, szczególnie tych, z którymi miał mało zajęć. Wyglądała jak ktoś, kogo znał i nie wiedział, czy to umysł płatał mu znów figle, czy może tym razem nie był pomylony? - Dzień dobry - odparł jednak, nie wychodząc z krępującej go roli pacjenta, robiąc jakiś bliżej nieokreślony, dziwny ruch. Ni to machnięcie, ni to odgarnięcie włosów, które nawet specjalnie nie opadały mu na czoło od czasu ich przerzedzenia. Pełen niezręczności gest próbował w którejś sekundzie przekuć na podanie dłoni, błędnie interpretując wyciągniętą rękę uzdrowicielki, która jedynie pokazała mu miejsce do siedzenia. Wymamrotał coś pod nosem, tuszując, a może prędzej pogłębiając własne zażenowanie, onieśmielony nieco nieruchomą jak skała twarzą lekarki. On sam był ekspresyjny aż do przesady, prezentując rozmówcom kalejdoskop zmieniających rysy emocji - teraz przede wszystkim dominowało zakłopotanie. W zasadzie kłopotał się nie tylko swoją socjalną nieporadnością, przez którą czuł się jak cofnięty w rozwoju. Niegdyś łatwo nawiązywał kontakty, teraz giął się i marszczył pod naciskiem cudzego spojrzenia. Drugą kwestią było siedzenie w pozycji osoby potrzebującej pomocy, bo do tej pory nie za bardzo nauczył się o nią prosić. - Jak się czuję - powtórzył po niej, bez cienia pytającego tonu, jakby wymawiał słowa dla samego wsłuchania się w ich brzmienie. Czy jeśli powie to ponownie, będzie w stanie nazwać emocje, które kotłowały się w jego pokrzywionym umyśle? - Różnie - powiedział w końcu, prawdopodobnie zamiast rozwiać wątpliwości, zagęszczając je wyłącznie. Pytanie o przebieg dnia skonsumował nieco inaczej. - Cóż, spałem chyba cztery godziny, co było rekordem tego tygodnia - zaczął, wyliczając elementy swojego mijającego wciąż dnia na palcach prawej dłoni. - Nie robiłem nic ciekawego. Karmiłem koty - podniósł drugi palec, zaliczając kolejne osiągnięcie. - A w drodze tutaj zobaczyłem wysokiego mężczyznę w kapturze i zwymiotowałem do śmietnika - podsumował, z trzema palcami w górze, wylistowując wszystkie istotne kwestie. Taki tam piątek, dzień jak co dzień.
Znali się ze szkoły, choć Bertha nie miała najmniejszego problemu z tym, że nie zapadła nikomu w pamięć. Za czasów szkoły nie miała znajomych, było jej z tym równocześnie źle i dobrze. Miała czas na swoje sprawy, ale brakowało jej międzyludzkiego obycia, którego bez znajomych nie umiała się nauczyć. Uczyła się zachowań z obserwacji, na obserwacji opierając główny filar swojej koegzystencji. Obserwacja była też podwalinami jej codziennej pracy, więc nawet teraz rejestrowała jego krępację, zdenerwowanie, gesty, które wykonywał odrobinę bez sensu. Umysł jak komputer zapisywał wszystko moment po momencie, niczym ilustrowaną książkę. W innych okolicznościach może pokusiłaby się na praktykowanie swojego "cześć" czy "siemanko", którymi starała się częstować co jakiś czas zaskoczonych pielęgniarzy - teraz jednak była w pracy z pacjentem. To nie był czas na ćwiczenia. Nie znalazł w niej reakcji na swoje podanie dłoni, na nerwowe ruchy, niepewność usadowienia w drugim fotelu. Kiwnęła głową, na to zdawkowe "różnie" bo "różnie" zawsze było lepsze niż "nijak". "Różnie" dawało kilka opcji, a któraś z nich mogła być pozytywna. - Cztery godziny to o dwie więcej niż kiedy pan zaczął terapię mieszanką eliksiru spokoju z wyciągiem z lulka. - zauważyła - To postęp. A była obawa, że organizm się na lulka uodporni. - zauważyła, sięgając po swój notes, w którym miała parę informacji zarówno o nim jako o pacjencie jak i o przebiegu leczenia. - Same sukcesy. - zanotowała w notesie, zerkając na niego spod brwi - Do śmietnika to zawsze lepiej niż na ulicę. - odłożyła długopis między kartki, układając notes na jednym z podłokietników fotela - Dlaczego tak pana zniesmaczył widok wysokiego mężczyzny w kapturze. - kontynuowała, obserwując go.
Zaskakiwało go, że pamiętał tak charakterystyczne oczy bez związania z nimi konkretnego imienia bądź nazwiska, ale w swoim obecnym stanie starał się nie być dla siebie zbyt krytyczny. Tak naprawdę to kombinacja eliksirów skłaniała go ku temu przedsięwzięciu, bo gdyby pozostał bez nich wyłącznie ze swoim spaczonym przez traumę umysłem, poważniej zastanowiłby się nad sensem życia. Jakaś jego cząstka chciała jednak podjąć walkę o lepsze jutro i dlatego też nie mieszał swoich i tak skołowanych myśli dodatkowym zastanawianiem się. A potem olśniło go, że przecież przy gabinecie powinien dostrzec choćby kartkę z zapisanym nań nazwiskiem. Może miała gdzieś w gabinecie stosik wizytówek albo taką plakietkę, którą poważni ludzie stawiali na swoich biurkach? Pracując w Ministerstwie miał nawet taką, choć daleko mu było do poważnego, tym bardziej poważanego pracownika tego przybytku. Postanowił, że o ile nie zapomni, rozejrzy się za jakimkolwiek śladem tożsamości jego nowej magipsychiatrki. - Coś w tym jest - podsumował, zaciskając na chwilę usta i marszcząc brwi w geście zastanowienia, czy faktycznie mógł rozpatrywać te kwestie w kategorii progresu. Od dwóch do czterech daleko nie było, niemniej jednak, jak to mówią, byle do przodu? - Tak? - prychnął, tym razem szczerze rozbawiony jej rzeczowym tonem. Wyobraził sobie, że notuje w zeszycie, jak dużym postępem było nieprzyczynianie się do zabrudzenia londyńskich ulic i jakim przejawem opanowania i kultury osobistej było zwracanie przez niego treści żołądkowej bezpośrednio do śmietnika. Nawet na moment rozluźnił się nieco, opierając ręce na podłokietnikach fotela, moszcząc się nieco dogodniej i nie zwijając się w nim jak skrępowane zwierzę - do czasu kolejnego pytania, które na nowo spętało jego organizm stresem. Poczuł zawiązujące się w mięśniach supły, gdy jego szczęka napięła się w nerwach, a długie palce dłoni zatopiły się nieco głębiej w materiale mebla, teraz nagle niewygodnego i kanciastego, zupełnie niedopasowanego do jego formy. A może to on nie pasował do tego świata? - Bo kaptur był czarny - powiedział krótko, milknąc natychmiast.
Magipsychiatrka miała plakietkę ze swoim nazwiskiem przypiętą do klapy żakietu, bo pracowała z różnymi przypadkami, spośród których wiele było takich, które zapominały, jak miała na imię. Nie było niczego bardziej męczącego dla pacjenta z demencją, kiedy próbował przypomnieć sobie imię swojego lekarza, kiedy ten lekarz gapił się na niego, jakby mu próbował oczami zajrzeć prosto w duszę. Podobnie gapiła się teraz na Faulknera. Jej usta drgnęły w uśmiechu. Poczucie humoru Berthy Shercliffe było o tyle trudne do zauważenia, że wszystko, co mówiła, mówiła z bardzo podobnym, poważnym tonem w głosie i przekonaniem malującym się na twarzy. Plus rzygania do śmietnika chyba miał być takim żartem i wyglądała, jakby pojawił się na jej ustach jakiś przebłysk zadowolenia, że go to ubawiło. Jakby nie patrzeć, to było dla niej miłe, był to też sygnał, że może nie była najgorsza w te całe dowcipkowanie. - Rozumiem. - pokiwała głową - Czy zastanawiał się Pan nad terapią przez ekspozycję, którą sugerowałam kilka spotkań temu? - przechyliła głowę. Wcześniej nie podejmowała tego tematu, bo on praktycznie nie sypiał, a jego umysł był zbyt kruchy i zmęczony, by poradzić sobie z takim wysiłkiem. Teraz jednak, kiedy formowały się lęki, które miały konkretne kształty, kolory, można było zacząć powoi do tematu wracać. Podniosła na niego spojrzenie znad notatek, rejestrując napięcie, jakie objęło całe jego ciało. Jej spojrzenie przebiegło po półkach jednej z komódek, szukając wzrokiem odpowiedniej herbatki, którą przecież mogli się tu uraczyć w ramach rozluźnienia się przy rozmowie. Bo rozmowa, niestety, bezwzględnie musiała się odbyć.
Wszystko w jego umyśle było kruche. Szczególnie pamięć. Które to już spotkanie? Pewne rzeczy miał wbite do głowy tak silnie, jakby obrazy powracających do niego wspomnień zostały wyryte w meandrycznych zwojach mózgowia, korzystając z wnętrza powiek jak z płótna, na którym raz po raz wyświetlał się film przeżytych koszmarów. Inne z kolei spływały po ekranie bez śladu, z każdym kolejnym razem odbierane jako nowy, nieznany bodziec. Może to prowadzone terapeutyczne zabiegi tak działały na jego głowę, a może po prostu zaczynał wariować? Tak doszczętnie wariować, gubić samego siebie w wyjątkowo pokrętny sposób, w którym nie był ani trochę świadomy ponoszonych strat? Nie pamiętał, czy wiedział, że jego psychiatrka jest legilimentką. Przypomniał sobie natomiast, że faktycznie poruszali temat terapii przez ekspozycję. Nawet jeśli i w tym zwiódłby jego mózg, nazwa metody była na tyle klarowna, że nie pozostawiała wątpliwości co do jej istoty. Wystawianie się na sytuacje wywołujące u niego lęk wydawało mu się... Cóż, głupie. Rozumiał sens takiego odczulania na bodźce, tak czysto na papierze wyglądało na warte uwagi, ale myśl o ponownym starciu z czarnym kapturem wywoływała u niego kolejne mdłości. - Czy mogłaby pani przybliżyć ponownie... Jak... Jak mielibyśmy się do tego zabrać? - zapytał, a w gestykulacji jego wolnej dłoni - tej, na której aktualnie nie podpierał policzka - widać było zdenerwowanie. Herbatka może pomogłaby na nerwy, ale musiałaby najpierw pokonać jego ściśnięte gardło i rosnącą w nim gulę.