Osoby: Calum O. L. Dear i @Lysander S. Zakrzewski Miejsce rozgrywki: mieszkanie Caluma i Lotty Rok rozgrywki: 06.2024 Okoliczności: Chłopy siedzą u Caluma i pilnują dziecka, a bab nie ma w domu.
Życie, życie jest nowelą... I pisało naprawdę różne scenariusze. Czy będąc, powiedzmy, na pierwszym roku studiów podejrzewałem, że wybranką mojego serca zostanie Charlotte Hudson? Cóż, nie, bo mimo wieloletniej przyjaźni byliśmy wtedy na etapie darcia kotów, gdyż jej ówczesnym chłopakiem był śmierdzący Walker - mój największy wróg, skończony idiota, kretyn jakich mało i pajac na tyle beznadziejny, że wyjebali go z samego cyrku. Wtedy jeszcze mieliśmy niezbyt poukładane w głowach i nie widzieliśmy, że to, co było dla nas dobre, znajdowało się tuż obok. Czy będąc, powiedzmy, na drugim roku studiów podejrzewałem, że praca w Ministerstwie Magii, która od lat była mi zapisana w papierach przez mojego własnego ojca, w rzeczywistości będzie mi pisana również w gwiazdach? Absolutnie nie. Gardziłem wtedy samym istnieniem tego molocha, nawet nie zdając sobie sprawy, jak wiele nieodkrytych tajemnic dziejów magicznych kryło się w jego zasobach. Dziękuję Merlinowi każdego dnia, że przejrzałem na oczy i złapałem okazję, gdy tylko się nadarzyła, by zatrudnić się w Departamencie Tajemnic. Czy będąc, powiedzmy, na trzecim roku studiów podejrzewałem, że @Lysander S. Zakrzewski, zamiast podbijania kolejnych niewieścich serc, podzieli się z jednym nazwiskiem? Wciąż nie mogłem przeżyć, że siedzący naprzeciwko mnie przy stole, ogromny na prawie dwa metry facet, amant, którego sieć podbojów zahaczała o sześć magicznych szkół, był czyimś mężem. - Dalej nie wierzę, że to się dzieje - stwierdziłem, kręcąc głową z autentycznym niedowierzaniem. Bo należałoby jeszcze wspomnieć, że obchodząc z Lottą walentynki w 2022 roku nie spodziewałem się, że dziewięć miesięcy później powitamy na świecie naszą córkę, Matildę. - Stary, co jak co, ale nic się nie nauczyłeś na moich błędach - dodałem, śmiejąc się pod nosem. Jego żonie już trochę było widać brzuch, co oznaczało, że pokusili się o prokreację w podobnym momencie w roku. - Oni to robią specjalnie, mówię Ci. Sprzedają w czasie jakichś większych wydarzeń i okazji, no nie wiem, słabsze eliksiry albo faszerują nopuerun afrodisią, dziurawią gumki i zacierają tylko ręce, by przyczynić się do cudzego powicia - wysnułem swoją teorię spiskową, bo jak inaczej miałbym wytłumaczyć naszą wpadkę? Dwa kieliszki szampana nie uczyniły z nas bezmyślnych pawianów. Lys też na takiego nie wyglądał. Siedzieliśmy w kuchni naszego mieszkania przy Tojadowej 66, tego samego, do którego wprowadziliśmy się końcem studiów z Lottą, gdy ja nabierałem niezależności, a ona potrzebowała miejsca do przezimowania wyjątkowo chłodnych stosunków rodzinnych. Na stole stały kremowe piwa, a silniejsza artyleria zamknięta była w barku, który chroniła cała masa zaklęć, bo ostatnim hobby małej Tilly był lockpicking i zwykła kłódka nie wystarczała. - Rozumiem, że masz już Padme w domu? - zapytałem, upijając łyk piwa i zapowietrzając się nieco. Zdusiłem w sobie formujący się w przełyku bek, zachowując go na później - kto wie, może jeszcze wrócimy mentalnie do starych czasów i zrobimy konkurs na najgłośniejsze beknięcie?
Życie co do zasady było pełne niespodzianek – poczynając od rozpoczęcia naszej znajomości zbudowanej na problemach z jedną kobietą, przez przyjaźń, która zakiełkowała z korzeni nienawiści do Williama Walkera, aż po to, że siedzieliśmy tutaj teraz jako najlepsi kumple. Wszystkie lata dram, a nawet to, że Calum kiedyś bzyknął Kryśkę (skoro zrobiłem to z jego obecną szwagierką, młodszą Hudsonówną, to chyba byliśmy kwita?), nie zniszczyły męskiej więzi, zrodzonej z prymitywnych pobudek, a przypieczętowanej latami wspólnych przygód i tym, że w finalnym rozrachunku Dear odbił laskę naszemu największemu wrogu. Może i nie przeżywaliśmy emocjonalnego i przygodowego rollercoastera jak w latach szkolnych i czasem nawet za tym tęskniliśmy, to czy w gruncie rzeczy istniało coś piękniejszego niż piwo z ulubionym kumplem? - Nie no kurwa, czegoś tam się nauczyłem – powiedziałem, dumny z siebie jak dziesięciolatek, który na wczasach w Mielnie wygrał konkurs na najładniejszą sklątkę tylnowybuchową z piasku – Moje dziecko nie będzie przyrodnim rodzeństwem bękarta Wankera. Przynajmniej z tego co mi wiadomo. Mogliśmy być starymi prykami – obaj z poważnymi karierami, on z dzieckiem na pokładzie, ja z żoną i maluchem w drodze, jednak beka z tamtej pizdy była czymś wieczny, występującym absolutnie ponad podziałami. Aż pożałowałem, że Bas siedział z Gemmą gdzieś w krainie spierdolenia i dziur w mózgu sera i czekolady, bo z pewnością dołożyłby swoje trzy grosze. W sumie trudno w tych okolicznościach nie było kręcić beki z Deara, skoro po jego skromnych włościach raz na jakiś czas biegał jego sześcioletni pasierb. Na całe szczęście mały Edmund Walker nie był skórą zdjętą z ojca, bo w takim układzie beka z Caluma byłaby nieskończona niczym liczba ucieczek mojej żony. - Jeśli mam być szczery to obawiam się, że Wasza gumka raczej przegrała w starciu z twoim bakłażanem – skomentowałem, z trudem powstrzymując śmiech, choć w gruncie rzeczy przypadkowe spotkanie Deara nago było dla mnie tak traumatyzujące, że raz na jakiś czas wciąż zastanawiałem się jakim cudem wnętrzności Lotty Hudson jakoś się trzymają. Pociągnąłem kremowe piwo, marząc o czymś mocniejszym, ale przecież byliśmy bardzo odpowiedzialnymi mężczyznami pilnującymi półtorarocznej dziewczynki, która poruszyła się szybciej niż my na szkolnym korytarzu, gdy za rogu wyłaniał się Patton Craine. Pijąc kolejny łyk piwa, zacząłem fantazjować o własnym pępkowym, lecz z pięknego letargu wybudziło mnie pytanie przyjaciela. - Mam, pod warunkiem że znowu gdzieś nie da nogi – odparłem, nie starając się ukrywać przed Calumem skłonności mojej małżonki do krótkich zniknięć. Oboje wiedzieliśmy, że z normalną laską bym nie wytrzymał, a to, że Padme była lekko szurnięta, sprawiało, że 4 lata po spontanicznym ślubie w Vegas, wciąż kochaliśmy się do szaleństwa – Musisz ją zobaczyć. Ma taki śmieszny bebech, aż jej się pępek wywinął. Choć Calum bez wątpienia miał więcej doświadczeń w zakresie oglądania ciążowych bebechów, to nie powstrzymało to mnie przed kręceniem beki z tej sytuacji. W przeciwieństwie do Deara nie miałem w sobie oporów i gdy wezbrała we mnie chęć odbicia się, to po prostu spektakularnie beknąłem. Męski wieczór to męski wieczór, nawet jeśli dosłownie kwadrans wcześniej „ujek Lyś” (trudno powiedzieć czy chodziło o wujka czy o chujka?) plótł warkoczyki małej i niewątpliwie przeuroczej Matildzie Dear, zwanej przez niemal wszystkich Tilly.
Zawsze zastanawiałem się, jakim cudem ktoś taki jak ja i ktoś taki jak Lysander potrafili znaleźć wspólny język i żyć w zgodzie i przyjaźni tak wiele lat, ale, jak to mówią, doprawdy nic nie złączy ludzi lepiej niż wspólny wróg. Nasza znajomość naprawdę wykiełkowała z podzielanej nienawiści do jednego chłopaka jeszcze w czasach szkoły. Mi typ odbijał się czkawką i po dziś dzień, bo tak się składało, że był pierwszym partnerem Lotty i wspomniany bękart rzeczywiście odwiedzał nas od czasu do czasu. Oczywiście nie mówiłem tak na małego Edmunda, bo to nie jego wina, że jego ojciec był skończonym kretynem. - Dziękuj Merlinowi i módl się, żeby nie wyszło tak pojebane jak Ty sam - rzuciłem tylko w odpowiedzi, bo akurat na tę gadkę nie miał zbyt dobrego come backu. Co tu dużo mówić, fuck upy zdarzały się każdemu i już wyrosłem z suszenia Lotcie głowy, że był ślepa i głucha, skoro nie tylko wysłuchiwała poezji złamanego fagasa pióra Wankera, ale uznała, że był na tyle wyględny, by zaprosić go miedzy własne nogi. - Swoją drogą młody Edmund wydaje się wdawać jednak bardziej w Lottę, niż swojego zdupionego starego. Ostatnio przyjechał z książeczką o smokach, myślałem, że się popłaczę ze wzruszenia, jak mu tłumaczyła o godach rogogonów - parsknąłem śmiechem, oczywiście wyolbrzymiając wzruszenie, bo tak naprawdę ryłem ze śmiechu gdzieś w kącie, żeby mnie nie przyłapała i nie zdzieliła przez łeb. Wszystko zaczęło się od obrazkowej książeczki, w której smoki dawały sobie buzi i nagle pojawiało się jajko. E.J. to bardzo bystry dzieciak, od razu załapał, że coś tu nie gra i jajka nie biorą się znikąd, więc do kogo mógł zgłosić się po pomoc? Oczywiście do swojej matki smokolożki - kto wyjaśni naturę godów wielkich gadów jak nie ona? - Nadal mi zazdrościsz - wymamrotałem z ustami przytkniętymi do butelki kremowego piwa, zanim pociągnąłem z niej mocny łyk. Mi też marzyło się coś mocniejszego, tęskniłem strasznie do dni, w których eksperymentowaliśmy z absyntem na prawie każdej imprezie. Ale nie mogłem pozwolić sobie na cokolwiek innego, nie w sytuacji, kiedy po domu biegała rozchichotana dwulatka. - Ale nie ma czego, stary. Jak widać nawet twój mały ptaszek umiał znaleźć drogę do gniazdka - dodałem, wykonując sugestywny ruch brwiami, bo co jak co, ale o składaniu jajeczek Lysander też co nieco wiedział. O skłonnościach Padme słyszałem już wiele i po cichu zastanawiałem się, czy przypadkiem nie podzielamy z Zakrzewskim tego samego typu kobiety, bo patrząc na przeszłość Hudson, ona też miała ciągoty do uciekania od problemów. Na przykład do Rumunii. Ostatecznie jednak zagrzała miejsce w moim - już w sumie naszym - mieszkaniu w Londynie, odpuszczając wojaże na niebezpieczne przygody na rzecz darowanego nam przez los szkraba. I całkiem dobrze sobie radziła w tej roli, musiałem przyznać, że zdecydowanie lepiej, niż przy pierwszej okazji. - Lotta też tak miała - wspomniałem, przypominając sobie jej własny, wywinięty pępek, który później na szczęście wrócił do swojej pierwotnej formy. - No powiem Ci stary, że niezbyt idealne by było, jakby teraz uciekła. Jakoś tak oczami wyobraźni widzę, jak wysyła Ci wasze dziecko pocztą i nie wraca kolejne pół roku. Obym się mylił - dodałem z nieco kwaśną miną. Zawsze zastanawiałem się, jak on to znosił. Tę niewiedzę i niepewność co do losów żony.
- Będzie pojebane jak ja – odparłem, dumnie wypinając pierś, jakby bycie absolutną spierdoliną było moim życiom osiągnięciem – No, chyba że wda się w swoją starą, ale to wcale nie gwarantuje mniejszego stopnia pojebania. Być może kogoś innego oburzyłoby moje dosadne ciśnięcie małżonki, niemniej Calum bez wątpienia wiedział, że jest to objaw mojej nieokiełznanej miłości wobec Padme. Owszem, nie uważałem jej za szczególnie normalną, ale powiedzmy sobie szczerze – czy mógłbym ją kochać całym sercem, gdyby taka była? Słysząc opowieść o smoczych godach, niemal udusiłem się śmiechem, co poniosło za sobą bardzo obfite beknięcie. Całe szczęście, że Hudson nie było na chacie, bo zapewne dostałbym w pysk za demoralizowanie małego (aczkolwiek niewątpliwie uroczego) demona, którego spłodziła z Calumem, - Lotta to akurat chyba się nieźle zna na tym skąd się biorą dzieci. Czy tam pisklaki – zażartowałem lekko zgryźliwie, choć w gruncie rzeczy cała historyjka z czarcim pomiotem Wankera wydała mi się przezabawna – Byleby młody się za bardzo nie interesował, bo byłby przypał jakbyś za 10 lat został przybranym dziadkiem małych Wankerów. W gruncie rzeczy raz czy dwa, podczas wizyt w siedzibie rodziny Dear-Hudson, mały Edmund gdzieś mi tam mignął i szczerze powiedziawszy nawet te kilka zdań, które przy mnie wypluł, zdawało się świadczyć o tym, że już w wieku sześciu lat przeskoczył swojego starego intelektualnie o jakieś trzy głowy. Wprawdzie poprzeczka leżała na ziemi, ale tak czy siak – wszystko wskazywało, że geny Williama Walkera były takie jak on sam – słabe i do wyjebania. - Zazdroszczę? Że haczysz o podłogę jak wstajesz? – zapytałem w udawanym szoku, dalej kręcąc bekę. Tak, miałem 27 lat i wciąż byłem na poziomie żartów o fiucie. Nie widziałem jednak w tym nic złego. Można było wręcz powiedzieć, że wszedłem na wyższy poziom rozwoju emocjonalnego, bo już poradziłem sobie z kompleksami na temat mojego przyrodzenia i byłem w stanie obracać pewne incydenty w żart. Zresztą, Padme nie narzekała. A skoro już mowa o niej… - Jak zwieje, to wróci – odparłem, wzruszając ramiona i starając się robić dobrą minę do złej gry, choć ostatnia, niespodziewana ucieczka, bardzo mnie dotknęła – Jak nie to może założę sobie grupę wsparcia z Walkerem. Albo podrzucę demona do waszego patchworku i ucieknę do Norwegii. Oczywiście, robiłem sobie jaja. Moje pierworodne dziecko jeszcze nie opuściło macicy, a ja już miałem pierdolonego hopla na jego punkcie i zdążyłem 3 razy przemalować pokój dziecięcy, szukając idealnego odcienia. To samo było z wyprawką – wyrzucałem na nią galeony wręcz nałogowo, prawie tak jak na ognistą w czasach studenckim. Z powodzeniem można by tym było obdzielić z 3 albo i 4 mniej zamożne rodziny, ja jednak byłem zdania, że MOJE dziecko musiało mieć wszystko, co najlepsze. Najadłem się nawet wstydu, gdy ktoś w pracy przyłapał mnie na czytaniu poradnika Rodzicielstwo dla idiotów: jak zostać mamą na pełen etat?.
- Potomstwo jest ponoć genetycznie zaprogramowane, by przewyższać umiejętności rodziców, więc liczyłem, że będzie miało sprawne chociaż cztery komórki mózgowe - stwierdziłem, dość hojnie przyznając nienarodzonemu potomku Lysandra podwójną ilość neuronów, niż on sam posiadał. - Ale ja się na tym nie znam - wzruszyłem ramionami, bo co by nie było, dziecko Zakrzewskiego będzie po prostu dzieckiem Zakrzewskiego i choćby urodziło się geniuszem, znając go byłem przekonany, że pierwiastek ten zostanie zduszony w zarodku. Musiałby mieć nieco więcej oleju w głowie, żeby móc podlewać nim i swoją nać. Zaśmiałem się głośno, gdy beknął siarczyście, bo nadal nic nie bawiło mnie równie mocno co wszelkie, śmieszne odgłosy ulatujące z ludzkiego ciała. Może na co dzień udawaliśmy dorosłych i poważnych pracowników Ministerstwa, którym powierzane były bardzo istotne, cenne i wrażliwe informacje (bo w sumie tak było), ale w gruncie rzeczy gdy baby spuszczały nas ze smyczy, wracaliśmy mentalnie do czasów, gdy mieliśmy po dziewiętnaście lat i rżeliśmy z byle głupoty jak abraksany. - Nawet tak nie mów - zgromiłem go spojrzeniem, bo perspektywa powtarzania przez dzieciaki błędów swoich starych była naprawdę przerażająca. Biorąc jeszcze pod uwagę, ile Lotta tych błędów natrzaskała, młody miał już wysoko postawioną poprzeczkę. - W jego przypadku liczę na przynajmniej sześć komórek mózgowych - rzuciłem optymistycznie, bo jednak, co by nie było, pochodził od dwóch Krukonów. Jakim cudem Wanker trafił do Ravenclawu - tego nie wiedział nikt, a plota głosiła, że obciągał Tiarze sznurki, żeby się tam dostać, ale moja luba już co nieco mądra była. Książkowo na pewno bardziej niż życiowo. Cieszyłem się, że w końcu przeskoczył nad swoim kompleksem, który był bardzo absurdalny, bo nie sztuką było mieć dużą pałę, a umieć nią machać i w czasach, kiedy Lysander poznał mój wielki sekret nie umiałem z nim robić zbyt wiele. Prychnąłem na jego uwagę, po czym upiłem jeszcze jeden łyk kremowego, z przykrością stwierdzając, że zostało go w butelce bardzo niewiele. - Nie no, nie upadaj tak nisko - zarechotałem na wieść o grupie wsparcia z Walkerem, a potem dotarł do mnie sens jego wypowiedzi i prychnąłem jeszcze mocniej, bo faktycznie, przecież Lotta też uciekła po urodzeniu dziecka. Do Rumunii, a później do mnie. Tak to się w sumie wszystko zaczęło między nami. I patrzcie, gdzie teraz byliśmy. - Nie łapie Cię czasem obawa, że już nie wróci? - zapytałem, nie zważając na czułość tematu, gnany zwyczajną, ludzką ciekawością. No bo nie wmówi mi, że nigdy nie zastanawiał się, co by było, gdyby Padme zniknęła na zawsze. A przy myśli o znikaniu, wpadło mi do głowy spostrzeżenie, że coś za cicho było w tym mieszkaniu. Oczywiście nasze głosy wypełniały przestrzeń salonu, ale zdałem sobie sprawę, że dawno nie usłyszałem ani jednego trzasku, uderzenia, dzwonienia ani tych cholernych, magicznych cymbałków, które Tilly dostała od babki Hudson na święta i które prześladowały mnie każdego dnia. - Chyba pójdę sprawdzić co z Tilly - rzuciłem, podnosząc się z krzesła i kiwając na niego, by poszedł razem ze mną obczaić pokój dla dziecka.
- Serio? – zapytałem z udawanym zdziwieniem, tak jakby ciekawostka o przewyższaniu umiejętności rodziców była dla mnie ciężkim szokiem – To wyjaśnia, dlaczego twoja dwulatka już zdążyła cię przebić, Dear. Oczywiście, to nie tak, że faktycznie uważałem Caluma za debila, po prostu wzajemne docinki zawsze bardzo mnie śmieszyły. Było jednak coś, co potrafiło wywołać na mojej twarzy jeszcze większy uśmiech — mogłem robić dynamiczną, aurorską karierę, a jednak nie istniało nic zabawniejszego niż bekanie, pierdzenie i żarty o sraniu. Cieszyłem się, że mój wewnętrzny prymitywizm mógł zostać uwolniony w towarzystwie przyjaciela, bo gdybym musiał dusić go w sobie, zapewne przypadkiem zventowałbym przy Padme albo – co gorsza – zaczął opowiadać dowcip o szczaniu, jakiemuś czarnoksiężnikowi, którego powinienem pojmać. - Sześć to już niezły wynik. Więcej niż my obaj razem wzięci – powiedziałem, licząc do sześciu na palcach i rozważając, jak jeszcze mógłbym pocisnąć Williama, bo nie zamierzałem tracić okazji, która nadarzała się tak rzadko – Biorąc pod uwagę bystrość Twojej lubej, to mogłoby być więcej, ale Wanker i jego ujemne komórki spartaczyły sprawę. Sam, mimo sporych sukcesów naukowo-zawodowych, nie uważałem siebie za jakiegoś tytana intelektu. Wystarczyło mi, że jestem ładny, znam trochę zaklęć i kilka języków, bym miał naprawdę duże mniemanie o sobie. Przy Williamie Walkerze czułem się jednak wielkim filozofem, intelektualistą i niemalże drugim Albusem Dumbledorem, więc jego przydział do Ravenclawu dziwił mnie niemal tak bardzo jak fakt, że Calum zaruchał co najmniej dwie kobiety w życiu. Niemniej mimo kolejnych żartów i śmieszków, ja i Calum zboczyliśmy na poważniejsze tematy, które wcale nie należały do szczególnie komfortowych. Nie byłem jednak typem człowieka, który szczególnie by się załamywał – swoje traumy przerobiłem, a do wszelkich trudności podarowanych przez życie starałem się teraz podchodzić z otwartą głowę. - Oczywiście, że łapie. Ale zrobiła wielki postęp. Jeśli nie będę jej wierzył, że wróci, to to wszystko będzie bez sensu – odpowiadam z absolutną szczerością, nie kryjąc swoich prawdziwych emocji, ani tego, że moje podejście dla wielu osób może być zbyt wolnościowe. Dear był jednak jednym z moich dwóch najserdeczniejszych przyjaciół i najbliższych osób poza rodziną i żoną. Po co miałbym coś przed nim ukrywać? W mojej ocenie szczerość była najlepszym rozwiązaniem, ale mimo wszystko nie chcąc zbyt długo pozostawać w tak ponurej tematyce, postanowiłem obrócić to w żart – Ty uważaj, bo twoja jest niezaobrączkowana. Jak ucieknie, to już jej nie znajdziesz. To nie tak, że wtrącałem się w ich życie, bo chuja mnie obchodziło, czy są małżeństwem, czy żyją na kocią łapę. Byłbym jednak głupcem, gdybym nie skorzystał z szansy na dowcipne dogryzienie Dearowi. Nie było jednak czasu na ciągniecie śmieszków, bo musieliśmy skupić uwagę na małej Mathildzie... - W sumie słuszne – odparłem, bo faktycznie dzieciaka nie było słychać podejrzanie dawno. Nie byłem szczególnie zachwycony faktem, że Calum oczekuje, iż ruszę się z nim, niemniej podniosłem swój zad i poczłapałem za nim do pokoju dziecięcego. A nuż znajdę jakąś inspirację dla Zakrzewskiego Juniora?
Zamachnąłem się udawanie, jakbym chciał mu przywalić w ryj piąchą, ale oczywiście wszystko było okraszone żartem, uśmiechem i niewybrednym brechtem, bo tego chłopa nie dało się bić za bycie śmiesznym. Ogólnie uważałem, że to strasznie zabawne obserwować, jak ten idiota pnie się po szczeblach kariery aurorskiej - jego przełożeni i koledzy z pracy na bank nie znali nawet pierwiastka porąbanych historii i odpałów, które robiliśmy za czasów szkoły. Żaden z nich nie potrafiłby zanucić "Ody do chujowości Walkera" z równym zapamiętaniem, co ja sam. Z drugiej strony on pewnie miał podobnie, patrząc na moją może nieco wolniej rozwijającą się, ale jednak idącą do przodu karierę niewymownego, bo w pamięci pewnie zostałem mu ja - dwudziestoletni, bezzębny, chudy jak szkapa debil, który przepierdolił wszystkie oszczędności po pijaku, by kupić latający dywan na greckim bazarze. Swoją drogą wciąż miałem ten dywan. Zazwyczaj stał zwinięty nieopodal łóżka w sypialni, a czasem, jak się rozwinie, płata nam figle i przywiera do ściany na wzór ruskich wiszących dywanów. Tilly zawsze się wtedy cieszy, bo co jak co, ale wzorek ma doprawdy fantazyjny. Kończąc poprzednia myśl, bo niezwykle długa dygresja mnie złapała, cieszyłem się z faktu, że wciąż się przyjaźniliśmy. Zasłyszałem kiedyś zdanie, które bardzo pasuje mi do naszej relacji - nie szukaj ludzi do wspólnego starzenia się, tylko takich, z którymi do końca możesz pozostać dzieckiem, parafrazując. Lysander Zakrzewski był największym dzieciakiem, jakiego znałem. Żarty żartami, bo zboczyliśmy na nieco poważniejszy temat i podobnie jak jego ton spoważniał, tak samo stało się z moją mimiką. Przestałem się szczerzyć jak mysz do sera, zostawiając śmieszki za sobą. Jego podejście było... No, na pewno niekonwencjonalne. Mi osobiście ciężko było zrozumieć podobną dynamikę w relacji. Zawsze wydawało mi się, że miłując drugą osobę i żyjąc w kochającym związku, który chyba musiał taki być, skoro złączyli się węzłem małżeńskim, nie uciekało się bez słowa. Coś w zdaniu, które wypowiedział, sprawiło, że zrobiło mi się go szkoda. - To trochę smutne, stary - przyznałem, dzieląc się własnymi przemyśleniami, które choć może nosiły w sobie pewien osąd, nie były wycelowane bezpośrednio w niego. Bardziej w ogół sytuacji. - Nie będę się wtrącał w wasze układy, ewidentnie coś tam jednak ogarniacie, skoro ten statek jeszcze nie zatonął. Ale wydaje mi się to dziwne. W sensie... - przerwałem, bo w sumie nie umiałem do końca opisać słowami to, co miałem na myśli. W wielkim skrócie wydawało mi się, że gdy kocha się tę drugą osobę, nie chce się jej świadomie wystawiać na tego typu męczarnie. Bo choć Zakrzewski robił dobrą minę do złej gry, widziałem, że w głębi duszy bolała go ta sytuacja, a wspomniana nadzieja, że Padme kiedyś wróci, była jedynym kołem ratunkowym jakie miał. Parsknąłem, gdy wspomniał o mojej niezaobrączkowanej lubej. - Stary, my zaczęliśmy wszystko zupełnie od tyłu, teraz to już trochę straciło swój polot - stwierdziłem, machnąwszy ręką. To nie tak, że nie chciałbym się kiedyś ożenić. Stworzyliśmy z Lottą w tym mieszkaniu wspaniałe gniazdko i czuliśmy się w pełni rodziną za sprawą małej Tilly. Kiedyś przyjdzie pora na wszystkie formalności, bo podejrzewałem, że moim starym nie spodoba się życie na kocią łapę do samego końca i prędzej niż później matka sugestywnie wciśnie mi swój pierścień rodowy. Miałem teraz większe problemy na głowie niż zastanawianie się, czy Lotta czuje się dobrze, czy źle z naszą obecną sytuacją matrymonialną, bo gdy wyczłapaliśmy z kuchni do pokoju dziecięcego, moim oczom ukazała się... Pustka. - Ja pierdole, stary, gdzie jest Tilly? - wyrzuciłem z siebie na wydechu, który na końcu zrobił się świszczący, gdy moje gardło ścisnął strach.
Calum absolutnie się nie mylił – tak jak jego dziwiły moje sukcesy aurorskie, tak i ja byłem zdziwiony nim w roli niewymownego. Ja może i byłem głupi, ale swoje wakacyjne oszczędności wydałem na antykoncepcje, nie zaś na cosplay Alladyna, tak jak mój jakże bystry przyjaciel. Zresztą, może nawet widziałbym go jako jakiegoś szeregowego urzędnika w Ministerstwie, ale fakt, że ktokolwiek go przyjął do najbardziej wymagającej i ryjącej banie roboty w tym przybytku, sprawiał, że miałem wątpliwości nie tyle co do samego Caluma (przecież mógł kogoś przekupić albo postraszyć siusiakiem), co do jego szefostwa. Zresztą, Calum Dear mógłby zostać nawet Ministrem Magii, a dla mnie i tak pozostałby tym samym skończonym kretynem, którego poznałem przed laty. Nawet jeśli ukochanym i najlepszym na świecie kretynem, z którym nie musiałem nigdy udawać kogoś poważnego. - Czaję o co ci chodzi i się nie dziwię, że masz takie odczucia – skomentowałem temat Padme możliwie asertywnie, bo choć w głębi serca zgadzałam się z przyjacielem, to wcale nie chciałem zawracać sobie głowy najgorszymi scenariuszami. Dotąd to wszystko jakoś działało, a ceną za bycie z moją ukochaną była wiara w to, że może działać dalej. Bez tego spojrzenia, wszystko przestawało mieć sens. Zbaczając z tematu mojego życia rodzinnego, nie zdążyłem jednak pocisnąć Caluma w kwestii Lotty, bo zaczęliśmy mieć na głowie coś zupełnie innego i zdecydowanie bardziej kłopotliwego. Zniknięcie Tilly sprawiało, że zacząłem myśleć o tym, że Lotta zamiast pierścionka, może zażądać uciętej głowy Deara. - Kurde, no nie wiem – odparłem na pytanie kumpla, starając się nie panikować, choć w gruncie rzeczy moje wnętrzności przewróciły się do góry nogami i wcale nie byłem w lepszym humorze niż Calum – Spokojnie, z domu na pewno nie dałaby rady wyjść, znajdziemy ją zaraz. Accio chyba nie działa na purchlaki, co nie? Chcąc odciążyć kumpla, zacząłem przerzucać rzeczy w poszukiwaniu małej Tilly, który z powodzeniem mogła się z nas podśmiechiwać, skitrana w jakimś kącie.
Jeśli miałem być szczery, sam siebie mocno zaskakiwałem faktem, że dawałem radę. Z racji profesji niestety nie mogłem wgłębiać się w szczegóły, ale kluczem do zachowania zdrowego rozsądku i pogody ducha tak naprawdę była stałość wszystkiego innego poza pracą. Powracanie do ciepłego domu, w którym witał mnie dziecięcy śmiech i miękkie ciało kobiety mojego życia było tym, co utrzymywało mnie w ryzach i nie pozwalało myślom za mocno zapętlić się wokół aktualnie strzeżonych tajemnic magicznego świata. Zastanawiałem się jeszcze nad sprowadzeniem myślodsiewni, by móc dodatkowo chronić własną głowę od nadmiernego napięcia, lecz sprawa musiała poczekać do chwili, aż Tilly przestanie rozbijać absolutnie każdy szklany przedmiot w domu. Ach, ileż bym dał, żeby teraz gdzieś z głębi mieszkania rozległ się dźwięk tłuczonej szklanki? Pokój dziecka świecił pustkami. Powiodłem wzrokiem po łóżeczku i przylegających doń barierkach, które miały chronić małe ciałko od upadku, gdyby w nocy śniło jej się turlanie z górki - nie było tam Tilly. Spojrzałem na puszysty dywan, na którym rozłożonych było kilka klocków, każdy z innej parafii (czyt. z innego zestawu), ale poza tym brak innych śladów bytności córki. Lekko wysunięta duża szuflada szafy i skotłowane w niej ubrania musiały pokazać Lysandrowi kwintesencję tego, co mogło go czekać podczas wychowywania małej czarownicy. - No nie byłbym tego taki pewny - mruknąłem słabo, czując, jak krew odpływa mi z twarzy, a serce przyspiesza. Tylko tego mi brakowało - zgubić własne dziecko, we własnym mieszkaniu. Jaką mogłem mieć pewność, że Tilly nie doznała jakiegoś przypływu magicznych zdolności i nie rzuciła czaru podobnego do alohomory, otwierając drzwi i wychodząc w nieznane? Starałem się, by podobne irracjonalne podszepty nie zawładnęły moim umysłem, ale trudno było zachować zimną krew w obliczu widoku, który miałem przed oczami. - Nie działa - dodałem, jeszcze słabiej niż uprzednio, nagle mając ogromną ochotę po prostu położyć się na podłodze. - Stary, musimy ją znaleźć - postanowiłem, mając w zanadrzu jeszcze jedną, nieocenioną broń. Krzyk ojca... - TILLY, GDZIE JESTEŚ?
Komuś mogło się zdawać, że profesja aurora była na podobnym poziomie obciążenia psychicznego, co zajęcie Caluma, ja jednak byłem przeciwnego zdania. Gdy mój przyjaciel znajdował ratunek w objęciach mądrej Lotty i radości słodkiej córeczki, ja właśnie w robocie najbardziej rozkwitałem, bo powierzone mi misje traktowałem niczym kolejne szalone przygody, trochę tylko bardziej niebezpieczne i poważniejsze od tamtych ze szkolnych lat. Być może wynikało to z tego, iż miałem więcej szczęścia niż rozumu – omijały mnie większe wypadki i wszelkie nieprzyjemności. Raz po raz uzyskiwałem kolejne sukcesy, a nawet dawny wstyd, że nie udało mi się uchronić swojego partnera zawodowego ustał wraz z odzyskaniem wzroku przez Therrathiela. Czy więc nie zdawałem sobie sprawy z odpowiedzialności mojego zawodu? To nie tak, po prostu starałem się o niej nie myśleć, a jedynie czerpać z życia pełnymi garściami. Rzecz jasna nie mogłem doczekać się, aż w moim domu również wybrzmi dziecięcy śmiech, jednak wynikało to z czegoś zupełnie innego. Nasze myśli musiały jednak skupić się teraz na czymś innym niż kariera. Zaginięcie Tilly nie wstrząsnęło mną aż tak jak Calumem, bo przecież nie byłem jej starym i w każdej chwili mogłem zdezerterować jak Lotta od Wankera, niemniej żal mi było kumpla i jego słodkiego dzieciaka. No i nie chciałem, żeby Hudson transmutowała mnie ze złości w myszoskoczka. Byłbym okropnie nieszczęśliwym myszoskoczkiem. Gdy Calum panikował, ja wprawiłem w ruch resztki mojego rozumu, chcąc wykazać się jako przyjaciel i przede wszystkim wujek. Zresztą, przerażenie wizją siebie jaklo ofiary mordu (lub transmutacji) ze strony Lotty, pozwoliło mi jakoś odkryć niewykorzystany potencjał mojego mózgu. - No musimy – mruknąłem – I znajdziemy. Mam pomysł, ale musisz się uspokoić. Sam w sumie byłem zaskoczony poziomem racjonalności, jaki prezentowałem w tamtym momencie, ale przecież ten „stateczny i spokojny Lysander” dość często potrafił włączyć się do gry, szczególnie gdy „głupi Lysander” skutecznie utrudniał złapanie jakiegoś czarnoksiężnika. Tilly wydawała się mniejszym wyzwaniem niż czarnoksiężnik. Pod warunkiem że nic nie wymsknęło jej się z pieluchy. - Wyjdę stąd, a ty rzucisz Homenum Revelio. Sprawdź tak pokój Tilly i sypialnię, ja wezmę na siebie salon z kuchnią i łazienkę. Będzie nam łatwiej szukać, jeśli będziemy wiedzieli, w którym pomieszczeniu – podsumowałem spokojnie, przedstawiając swój plan. W przeciwieństwie do Caluma nie zakładałem, że Mathilda mogłaby opuścić mieszkanie, ale być może nie doceniałam dziecięcego potencjału magicznego.
Zachowywałem się w tamtym momencie zgoła irracjonalnie, ale nie umiałem wyjaśnić, dlaczego tak silne uczucie trwogi zaciążyło mi na barkach. To chyba wszystkie te ojcowskie instynkty uruchomione jednocześnie dały mi poczucie, jakoby świat miał się zaraz skończyć, a moje dziecko przepadło bezpowrotnie albo zostało porwane, mimo że cały czas byłem w domu. A bo to jeden demon krążył po tym świecie? Mając styczność z przedziwną, pradawną, ciężką do pojęcia rozumem magii, potrafiłem wyobrazić sobie całą masę najgorszych scenariuszy a'propos tego, co mogło stać się mojej małej Tilly. Brak reakcji na mój krzyk wyłącznie spotęgował uczucie paniki, która przelewała się w moim ciele zupełnie jak niedawno przelewało się w nim piwo, wstrząsane moim gromkim śmiechem podczas kolejnych, mało wyszukanych żartów strojonych z Lysandra. Kumpel stanął na wysokości zadania w sposób, w jaki potrzebowałem. Ton, z którym rozrysowywał przede mną plan, nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje, a dzięki temu zdołałem na moment uspokoić szaleńcze bicie serca w piersi i wziąć ten jeden, głębszy oddech, który nieco rozjaśnił mi myśli. Wziąłem się w garść i zrobiłem dokładnie to, o czym mówił Zakrzewski, czekając aż opuści pomieszczenie, by rzucić odpowiednie zaklęcie. Nic się nie wydarzyło. - Masz coś? - rzuciłem, przechodząc z pokoju Tilly do swojej sypialni, mając zamiar powtórzyć homenum revelio tak szybko, jak tylko moja stopa przekroczy jej próg. O dziwo - tym razem moim oczom ukazał się znacznik pokazujący... Pustkę. Zamrugałem niepewnie, po czym powtórzyłem rzucane zaklęcie, by uzyskać dokładnie taki sam efekt. Na brodę Merlina, o chuj chodziło? - Ej, chyba tutaj - poinformowałem Lysandra, wychylając głowę z sypialni i gestem nakłaniając go, by podszedł i zobaczył to przedziwne zjawisko... Stałem przez moment wgapiając się w znacznik nad dywanem przy łóżku, drapiąc się niepewnie w kark. - Nie rozumiem - powiedziałem, nim przyklęknąłem i bardzo ostrożnie wyciągnąłem przed siebie rękę, aż napotkałem nią... Kształt. Wciąż niewidzialny, ale kształt. Faktura pod palcami pozwoliła mi rozpoznać poły niewidzialnego płaszcza, więc zdarłem go szybkim ruchem... By uwidocznić ciałko Tilly, skąpane w słodkim śnie, z kciukiem w buzi i spokojnie przymkniętymi powiekami. Ulga uderzyła mnie z taką mocą, że opadłem na podłogę obok, kurczowo trzymając się ramy łóżka, by nie narobić zbyt dużego hałasu. Podniosłem ku górze pelerynę niewidkę, patrząc na Lysandra z mieszaniną rozbawienia i ekstazy. - Dasz wiarę? - zapytałem półgłosem, nie chcąc przerywać wyjątkowo twardej drzemki dziecka, które może lepiej, by jeszcze chwilę pospało.