Wally wyszedł z domu, ciągnąc za sobą swój podróżny kufer i czując przypływ ekscytacji. Fakt, że żegnały go krzyki ojca i lodowate milczenie matki zupełnie nie psuł mu humoru, ba – sprawiał, że czuł się zwycięzcą, bo mimo wszystko postawił na swoim i opuszczał duszną Wielką Brytanię i zimny, pozbawiony miłości dom Shercliffe’ów, żeby rozpocząć nowy rozdział swojego życia w słonecznej Australii. Nadal nie mógł uwierzyć, że został przyjęty na studia w Red Rock, że będzie mógł całkowicie poświęcić się badaniu magicznych morskich stworzeń i nareszcie odciąć od rodziców, którzy kontrolowali go na każdym kroku, próbując układać mu życie. Od dłuższego czasu odkładał pieniądze, chwytając się różnych prac dorywczych i skrupulatnie planując każde posunięcie. Jednym z nich była gorliwa nauka transmutacji, zdobycie z niej jak najwyższych ocen, ale przede wszystkim zgłębianie teorii animagii, żeby zmierzyć się z praktyką już po opuszczeniu rodzinnego domu.
Czy było to mądre? Pewnie nie, ale Walter nie zamierzał dawać satysfakcji ojcu, prosząc go o wskazówki, pomoc czy choćby odpowiednie książki. Doceniał fakt, że animagia była czymś tak powszechnym wśród członków jego rodu, że wydawała się niemal cechą dziedziczną. Dzięki temu nie czuł się tak onieśmielony drobiazgowymi i brutalnymi opisami nieudanych prób przemiany w zwierzę, potencjalnych konsekwencji i całej reszty nieprzyjemności związanych z pierwszymi krokami na tej ścieżce. Wiedział, że nie brakuje mu ani zdolności, ani wiedzy, ani samodyscypliny koniecznej do opanowania animagii. Potrzebował tylko czasu i świętego spokoju, a także kogoś, kto służyłby mu dobrą radą i nie byłby jego ojcem. Miał głęboką nadzieję graniczącą z pewnością, że spotka kogoś takiego w Australii. A jeśli nie, był gotów próbować na własną rękę. Obejrzał się jeszcze raz przez ramię i uśmiechnął lekko, widząc, że rodzice nawet nie podeszli do okien, żeby spojrzeć na niego po raz ostatni. Byłby zawiedziony, gdyby okazali się tak sentymentalni.
*
Walter rozkochał się w Australii – w jej słońcu, ludziach i cudownej lekkości bytu, która w Wielkiej Brytanii wydawała się niemożliwa. A mimo to pracował bez wytchnienia, nie chcąc stracić ani minuty, ani chwili, którą mógłby poświęcić na zgłębianie sekretów morskich stworzeń, nurkując i spędzając długie godziny w szkolnej bibliotece. Tylko czasem korzystał z uroków studenckiego życia, przyjmując zaproszenia na imprezy i przypominając sobie, że mimo wszystko należy do świata ludzi, który zresztą bardzo lubił.
Tamta noc była gorąca, a kolorowe lampki rzucały migotliwe światło na roześmiane twarze Znajomi Wally’ego zorganizowali imprezę na plaży, wymyślając jakiś niemądry pretekst, którego nikt tak naprawdę nie potrzebował.. Wally nie tańczył, ale kołysał się lekko w rytm muzyki, obserwując z rozbawieniem swoich przyjaciół, których matka natura obdarzyła większym talentem tanecznym. Zdążył już trochę wypić i świat wydawał się nadzwyczaj przyjaznym i pięknym miejscem, zwłaszcza gdy dźwięki muzyki komponowały się tak doskonale z szumem fal oceanu i gdy miało się dziewiętnaście lat i spełniało marzenie swojego życia.
Nagle pomiędzy tańczących wbiegł duży rudawy pies i zaczął podskakiwać w rytm muzyki ku rozbawieniu tancerzy, którzy zaczęli klaskać, tworząc wokoło psa krąg. Walter zamarł, zdając sobie sprawę, że ma do czynienia z psem dingo i to, co zwierzę wyczynia może być jedynie objawem choroby… Ostrożnie odstawił swoje piwo, dochodząc do wniosku, że prawdopodobnie wypił trochę za dużo, ale w tym momencie zwierzę przeistoczyło się w człowieka – smukłą kobietę o płowych włosach i olśniewająco białym uśmiechu, która tańczyła nadal, nie gubiąc rytmu i wciągając do kręgu jednego z chłopaków.
- To Danielle, starsza siostra Drake’a. Uwielbia się tak popisywać. A przecież żaden pies dingo nie tańczy, to bez sensu – poinformowała go Susie, niewysoka, krągła blondynka, która zdawała się mieć wobec niego jakieś plany i rozpaczliwie próbowała zdyskredytować w jego oczach każdą dziewczynę, na jaką mógłby zwrócić uwagę.
Wally nie mógł oderwać oczu od Danielle. Jej opalone, szczupłe nogi poruszały się z niebywałą gracją, odsłonięte w uśmiechu zęby miały w sobie coś drapieżnego, ale oczy wyrażały czystą radość. I kiedy ich spojrzenia się spotkały, Walter nie miał już wątpliwości, że to ona była tym kimś.
*
- Obudź się, blady angielski chłopcze. Możesz wreszcie wypluć ten cholerny liść mandragory: będziemy warzyć twój eliksir – wymruczała Danielle, gryząc go lekko w ramię i z przyjemnością przesuwając palcami po jego umięśnionym brzuchu. Była od niego starsza siedem lat, ale żadne z nich tego nie odczuwało, całkowicie pochłonięte intensywnością ich romansu. – Lepiej się ubiorę, bo inaczej nie będziesz mógł się skupić i jeszcze wyrośnie ci na stałe bobrzy ogon. Bo w Anglii macie bobry, prawda? – rzuciła zaczepnie, wygrzebując się z pościeli i paradując nago po pokoju. Lubiła się popisywać, lubiła się bawić i mówić, ale jeśli na czymś jej zależało, potrafiła też być niezwykle konsekwentna i uparta. Wally jej nie kochał, ale był nią szczerze zafascynowany, a ona odwzajemniała to uczucie, czerpiąc pełnymi garściami z tego romansu i chętnie dzieląc się z nim wiedzą… z różnych dziedzin.
Pół godziny później stanęli przy kuchennym stole, na którym Danielle rozłożyła wszystkie potrzebne składniki, tym razem traktując to śmiertelnie poważnie. Walter z ulgą wyjął z ust liść mandragory, który żuł nieprzerwanie od miesiąca i zgodnie z poleceniem Danielle wrzucił go do kociołka. Potem działali jak w transie, siekając, mieszając, miażdżąc, ucierając, wyciskając, ubijając, podgrzewając, schładzając i powtarzając to wszystko tak długo, że Walterowi zaczęło kręcić się w głowie. Danielle jednak była nieubłagana, nie pozwalając mu na przerwę ani na chwilę dekoncentracji, doskonale rozumiejąc, jak trudnego zadania się podjęli.
Nie musiała mu przypominać o inkantacjach o wschodzie i zachodzie słońca, ale towarzyszyła mu niemal za każdym razem, nie odrywając od niego uśmiechniętych, bursztynowych oczu. Czasem się zastanawiał, czy jest dla niej tylko eksperymentem, czy też kimś więcej, ale to nieodmiennie zmuszało go do zadania sobie tego samego pytania – czy Danielle była dla niego kimś więcej, czy tylko dziewczyną-animagiem, kobietą-dingo, która mogła mu pomóc w osiągnięciu jego celu, jakim było całkowite zharmonizowanie się z przyrodą? Może lepiej było nie pytać i po prostu powtarzać inkantacje z różdżką wycelowaną w serce, a potem czytać, kochać się, pracować i powtarzać to wszystko w jakimś cudownym transie, który sam w sobie był czymś pięknym, mimo że męczącym.
*
Grzmot wstrząsnął niewielkim domkiem Danielle, wyrywając ich z niespokojnego snu. Kobieta spojrzała na Waltera radośnie i pocałowała go mocno w usta.
- To już. Idź. Weź fiolkę i idź! – poleciła mu gwałtownie, podrywając się z łóżka i biegnąc do szafki, w której ukryli eliksir. Wcisnęła go rozespanemu Wally’emu, który niezdarnie zakładał dżinsy i buty, patrząc z niepokojem na niebo przecinane białym zygzakiem błyskawicy. Wspięła się na palce i ujęła jego twarz w dłonie, patrząc na niego lśniącymi bursztynowymi oczami.
- Jesteś gotów, Wally. Idź i sprawdź, kim jesteś naprawdę – dodała, po czym pocałowała go w usta i wypchnęła za drzwi, nie pozwalając dłużej się ociągać. Być może nie powinna zostawiać go samego, być może powinna być w pobliżu, ale wierzyła w niego i uważała pierwszą przemianę za coś niezwykle intymnego, nieprzeznaczonego dla niczyich oczu.
Szedł w strugach deszczu, czując, że powinien to zrobić nad oceanem - czerpać siłę i spokój z jego potęgi, poczuć się naprawdę częścią przyrody, przywołać swoje wewnętrzne zwierzę. Przystanął na brzegu, wpatrując się we wzburzoną wodę i zaciskając palce na fiolce. A potem wypił jej zawartość, przymykając oczy i czując, że jego usta same układają się w znajomą inkantację Amato Animo Animato Animagus, że słowa same ześlizgują się z jego języka, że on sam kurczy się i zmienia, jakby stawał się własną esencją.
Woda go wzywała. Nie rozumiał tego, ale musiał pozwolić, by fala liznęła jego ciało, przez które przemknął dreszcz rozkoszy. Piasek wydawał się zupełnie inny w dotyku pod poduszeczkami jego łap, a całe ciało, zwykle tak sztywne i niezgrabne, stało się nagle gibkie i zwinne – jak wtedy, gdy pływał w swojej ludzkiej postaci. Jego wąsy zadrżały, wyczuwając bliskość kolejnego uderzenia pioruna i nie pomylił się. Mimo to zanurzył się na chwilę w wodzie, poruszając się w niej gładko i z niezwykłym poczuciem wolności. A więc tym był – wydrą. Wydało mu się to jednocześnie zabawne i zupełnie naturalne, jakby po prostu zapomniał o tym fakcie, a teraz pod wpływem magii odzyskał pamięć i uświadomił sobie, że w głębi duszy zawsze był tym stworzeniem: kochającym wodę, ale żyjącym też na lądzie, wyślizgującym się z ram i ograniczeń i zręcznie rozłupującym muszle małży, żeby dostać się do smakowitego wnętrza.
Nagle ogarnęło go nieprzyjemne uczucie zagubienia – jakby wypił za dużo i częściowo stracił panowanie nad własnym ciałem. Zdał sobie sprawę, że leży na brzegu oceanu obmywany przez fale i drżący z wysiłku, mimo że zdołał utrzymać zwierzęcą formę może przez minutę. Głowa pulsowała mu tępym bólem i Wally z trudem podniósł się do siadu, po czym zwymiotował, mając wrażenie, że żołądek podjeżdża mu do gardła. Z trudem powlókł się z powrotem do domku Danielle, obolały i oszołomiony, ale jednak szczęśliwy, bo nawet jeśli jego zwierzęca forma mogła wydawać się mało imponująca, to była odbiciem jego duszy. Była jego.
Jestem wydrą. Jestem wydrą. Wydrą.
*
Od tamtej nocy Wally ćwiczył z jeszcze większym oddaniem, zachęcany przez Danielle i oszołomiony perspektywą, jaka się przed nim otworzyła. Jako wydra mógł badać aspekty wodnego życia w zupełnie odmienny sposób, nie tylko obserwując, ale również doświadczając i rozumiejąc! Ta myśl sprawiała, że zamiast spocząć na laurach dążył do perfekcji, chcąc móc całkowicie zaufać swojemu nowemu wcieleniu. Jednak mimo czysto praktycznych zalet tej umiejętności tym, co najbardziej go cieszyło była niczym nieskrępowana wolność i cała gama nowych doznań, których istnienia nie mógł się nawet domyślać w swojej ludzkie postaci.
To Danielle zabrała go do studia tatuażu, gdzie jakiś brodaty facet utrwalił na ramieniu Wally’ego wizerunek pływającej wydry. Dopiero po długim czasie Shercliffe zdał sobie sprawę, że ciało zwierzęcia jest dyskretnie wygięte w kształt litery „D”.