C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Lazurowe Wybrzeże (fr. Côte d’Azur) leży na południowym wschodzie Francji, w Prowansji. To obszar nad Morzem Śródziemnym sięgający od granicy włoskiej prawie do Marsylii. Zwany także francuską Riwierą jest jednym z najchętniej odwiedzanych rejonów turystycznych na świecie. Lazurowe Wybrzeże znane jest ze wspaniałej pogody: średnio przez ponad 300 dni w roku świeci tu słońce! Lato jest ciepłe i długie, a zimy krótkie, ze średnią temperaturą wynoszącą ok 13 stopni. Najpopularniejsze miasta regionu to przede wszystkim: Nicea, Monako, Saint-Tropez i Cannes; można tu też zwiedzić liczne średniowieczne miasteczka o niepowtarzalnym, bardzo magicznym klimacie.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Marsylia, tak samo zresztą jak ogólnie pojęta Prowansja zajmowała w jego sercu specjalnie wydzieloną, niemałą połać przestrzeni. Z okolicznymi terenami wiązał jedne z najpiękniejszych wspomnień, jakie tylko chował w swojej pamięci. Skoro rozumiał, że wyjątkowej kobiety nie można zaprosić w zwykłe miejsce, wybór zdawał się być oczywisty. Miał co najmniej kilka pomysłów na to spotkanie, w trakcie którego zgodnie z umową miał jej mieć sporo do udowodnienia, ale część z nich odpadała ze względu na niezmiennie kiepski stan jego ręki (wciąż była czarna, martwa i bezużyteczna, i tak – „kiepski” było sporym eufemizmem), a część z Marsylią po prostu przegrała. Nie ma się co dziwić, z taką konkurencją trudno było wygrać. Już od rana towarzyszył mu wyśmienity humor, nie tylko miał udać się w miejsce, które szczerze kochał, ale i czekało go spotkanie, którego niecierpliwie wyglądał. Nie potrafił przewidzieć, jakim torem może się ono potoczyć i to było w całej tej grze najwspanialsze. Postawił na francuski styl – prowansalski maj był słoneczny i ciepły, choć nie upalny. Jasnoszare spodnie w połączeniu z białą koszulą i okularami słonecznymi były więc absolutną koniecznością. Zrezygnował z kapelusza wyłącznie ze względu na bujną fryzurę, która za nakryciami głowy raczej nie przepadała. Czarną skórzaną rękawiczkę zastąpił brązową wykonaną z zamszu, która znacznie mniej rzucała się w oczy na tle jasnego stroju. Zajął miejsce na tarasie przybrzeżnej kawiarni w towarzystwie filiżanki dyptamowego smakosza, tlącego się leniwie błękitnego gryfa i skórzanego notatnika, w którym pracował nad kilkoma zagadnieniami związanymi z książką, którą aktualnie tłumaczył. Nie zamierzał pracować na randce – bo nie krył się z tym, że dokładnie tak postrzegał to spotkanie – ale dopóki nie miał pewności, że tajemnicza Brandon zdecyduje się skorzystać z podarowanego jej świstoklika, nie zamierzał tracić cennego czasu. Zresztą w prowansalskim świetle i przy tle powstałym z szumu fal Morza Śródziemnego, krzyku mew i otaczającej go zewsząd francuszczyzny taka praca była jak najlepszy urlop.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Swoje spotkanie w Upswingu zakończyli bez żadnych konkretów, godziny i jedynie datą brzmiącą jako „sobota”. Oczywiście, że liczyła na odzew ze strony intrygującego mężczyzny, który skutecznie skradł jej uwagę. „Myślenie życzeniowe”, jak ładnie nazwał to, prowadząc ją do stolika, właśnie teraz jej towarzyszyło. Prychnęła, gdy sama na siebie wywróciła z niedowierzaniem oczami, zdając sobie sprawę, że faktycznie pokładała nadzieję, że nie była to tylko pogadanka dla rozbudzenia ciekawości. Niby nic wielkiego by się nie stało, nie wywróciłoby to też jej życia do góry nogami, ale skoro już ją zainteresował i miała wrażenie, że jego intensywne, zielone spojrzenie wręcz zostawiło na niej ślad, szkoda by było ot tak zostawić temat, kto wie, może nawet czegoś, co mogli nazwać randką. Gdy więc przeczytała list przyniesiony przez sowę, jej prawy kącik ust od razu uniósł się w półuśmiechu. Z rozbawieniem stwierdziła, że jego pismo do niego pasowało, chociaż to na słowach skupiła się najbardziej, niż samym ich stylu. „Si vous n'avez pas peur” brzmiał w jej głowie tym zawadiackim, bezczelnym tonem, jakby sprawdzał ją, czy i tym razem podejmie się ich drobnej gierki, która najwyraźniej jeszcze się nie skończyła, choć smak wina już dawno zniknął z jej ust. Zaczęła swoje przygotowania odpowiednio wcześnie, uważnie rozpatrując każdą ze złożonych kreacji w jej garderobie. Nie ubieraj się zbyt ciepło brzmiało obiecująco, postawiła więc na piękny, zwiewny i zdecydowanie prześwitujący biały szyfon z dużą ilością ozdobnych falbanek. Do tego oczywiście białe rękawiczki z tego samego materiału i kapelusz na słoneczny dzień, pod którym zgrabnie ułożyła swoje hollywoodzkie fale. Jeżeli faktycznie dzień miał być na tyle ciepły, by o tym uprzedzić w liście, postawiła na klasyczny, naturalny makijaż. Oczywiście za wyłączeniem z tego „naturalnego układu” usta, które pomalowała na intensywny różowo-koralowy kolor. Białe sandałki na wysokim obcasie dodały jej wzrostu, a w różowej i dobrze odcinającej się przy jej stroju torebce miała wszystkie najważniejsze przybory, jakie dama zawsze powinna ze sobą nosić. Równo o szesnastej była gotowa, pozostawało już tylko „złapać wsuwkę”. Poczuła dreszcz ekscytacji, jakby właśnie zaglądała prosto w oczy czegoś nieznanego, niebezpiecznego, czegoś co stanowiło interesujące wyzwanie. Jakby patrzyła w te zielone tęczówki. Nie miała pojęcia, dokąd miało ją to zaprowadzić, ale na pewno nie zamierzała z tak błahego powodu przegrać – przestraszyć się. Zupełnie jak wtedy na degustacji uśmiechnęła się z pewnością siebie, wbijając swoje zadziorne, ciemne spojrzenie w spinkę. Dumnie złapała za nią, unosząc przy tym nosek, jakby była gotowa zupełnie niewzruszenie przywitać się z mężczyzną w miejscu, które im wybrał i… Oniemiała. Aż wciągnęła głośniej powietrze, natychmiast zasłaniając usta dłonią. Cała jej zawziętość z oczu zniknęła, zastępując miejsca, albo raczej będąc brutalnie i bezapelacyjnie zepchniętą przez absolutny zachwyt. Wszędzie poznałaby ten zapach, słońce, uliczny szum i język. Francja. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby przypomnieć sobie o kawiarni, którą wspominał, zbyt zszokowana i zaczarowana tym, gdzie była. Niby jako czarodziej mogła przecież udać się tam, gdzie chciała i kiedy chciała, a jednak było w tym coś niezwykłego, klimat, którego samodzielnie by nie powtórzyła, właśnie dlatego, że wyniknął z inicjatywy Nathaniela. Obróciła się, chłonąc cudowną Marsylię całą sobą, czując, jakby naprawdę ożyła i wreszcie się rozejrzała się za nim. Siedział przy jednym ze stolików na tarasie kawiarni i, nie ważne, jakby nie próbowała, nie potrafiła zakryć zachwytu i fascynacji w całej jej pozie i minie. Zresztą, uważała, że w takiej sytuacji nawet nie wypadało tego robić. Było to bowiem coś, co zasługiwało wyłącznie na docenienie. - Panie Bloodworth, przerósł pan moje najśmielsze oczekiwania – powiedziała cały czas oczarowana, podchodząc do niego w rytmie francuskich uliczek, elegancko, a jednak z dozą widocznej radości. Ta zresztą była jawna nie tylko w jej kroku, ale i uśmiechu, którym go przywitała wraz z oszołomionym ale jakże przeszczęśliwym spojrzeniem.
Ostatnio zmieniony przez Charlotte Brandon dnia Nie 7 Maj - 1:38, w całości zmieniany 3 razy
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Zauważył ją już z daleka, ale nie dał tego po sobie poznać. Jak dotąd wszystko było dziś pod jego kontrolą i chciał, by ten stan trwał jak najdłużej, przede wszystkim ze względu na świadomość, że kiedy pojawi się jego towarzyszka i rozpocznie się tango, będzie musiał podzielić się dostępem do steru. Merlin jeden wiedział, dokąd mogło to ich zaprowadzić. Uśmiechnął się więc tylko pod nosem, tłumiąc ów uśmiech papierosem i czekał, aż znajomy stukot obcasów ucichnie – dopiero wówczas podniósł na nią spojrzenie i choć w planach miał niekwestionowaną kontrolę nad swoją mimiką, na widok jej promiennego uśmiechu nie miał innej możliwości, jak pojaśnieć w podobny sposób, zarażając się jej wyraźnym szczęściem. Odwzajemnił jej uśmiech całkiem nieświadomie i złapał się na tym w momencie, kiedy było już za późno. To w tym momencie stwierdził, że pieprzy zakładane na twarz maski. Chciał, by zarażała go uśmiechem. Chciał wywoływać go na jej twarzy. Chciał dobrze się bawić i miło spędzić czas. I przede wszystkim chciał być sobą. — Pomyślałem, że skoro oboje zgadzamy się co do angielskiej pogody, dobrze zrobi nam porządna dawka witaminy D — odpowiedział, unosząc ciemne szkła okularów na włosy. Zmierzył ją spojrzeniem, w żaden sposób nie kryjąc aprobaty, a wręcz przeciwnie, kipiąc zadowoleniem z tego, co ujrzał. Chciał, by to wiedziała i doskonale wiedział, że nie umknie to jej uwadze. Słoneczne okulary miały bowiem tę cudowną właściwość, że umożliwiłyby mu przyjrzenie jej się w sposób dyskretny, gdyby tylko zechciał z tego skorzystać. Zgniótł papierosa w popielniczce, zamknął notatnik i wstał. Normalnym byłoby dla niego powitanie buziakiem w policzek, ale nie zrobił nic podobnego, zamiast tego po prostu skupiając na niej wzrok. Nie wstydził się, nie obawiał... ale była między nimi pewna granica, która nadawała szczególnego smaku każdemu gestowi, który ją przekraczał. Nie uważał, by zwykłe powitanie zasługiwało na bezpośrednie zapoznanie się z nutą jej perfum i miękkością skóry na policzku, dziś chciał odkrywać ją powoli i przy jak najlepszych sposobnościach. — Charlotte — uśmiechnął się znów, delektując się smakiem jej imienia na języku, zwłaszcza dźwięczną końcówką przyjemnie rozbijającą się na zębach — Marsylia wyraźnie pojaśniała, kiedy się w niej pojawiłaś. Wyglądasz pięknie. Był to komplement banalny i oczywisty, ale szczery do stopnia, który nie pozwalał mu na jego przemilczenie. Nie zamierzał rozwodzić się nad każdym elementem, który wprowadzał go w zachwyt, nie byłoby to zresztą ani trochę w jego stylu, ale czuł palącą potrzebę, żeby docenić widok, który mu zaserwowała. — Mogę zaprosić Cię na kawę, jeśli masz taką ochotę, ale uważam, że tam — wskazał ręką, w której trzymał notatnik na wschód — jest bardziej interesująco, i że szkoda naszego czasu na siedzenie w kawiarniach. To moglibyśmy zrobić i w Hogsmeade. Proponuję szybką podróż do Cannes i spacer brzegiem morza, a potem może kasyno? A może masz ochotę na masaż w przybrzeżnym spa? Znam świetne miejsce — ton głosu wyraźnie wskazywał na to, że to do niej należała decyzja. Rzucał propozycjami, ale nie rozporządzał. Oferował teleportację we wszelkie znane mu miejsca Lazurowego Wybrzeża (a zwiedził ich naprawdę sporo), ale był gotów nawet pozostać w tym miejscu, jeśli miałaby taką ochotę. Podporządkowywał jej się – i o dziwo nie przerażało go to nawet w połowie tak bardzo, jak zakładał z początku. Zmniejszył notatnik zaklęciem i schował go do kieszeni, tym samym porzucając pracę na dzisiejszy wieczór. Miała jego pełną uwagę.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Salonowa dama, społeczne gierki w półsłówka, walka na pozycje zawarta jedynie w krótkich spojrzeniach i półśmiechach, nieczyste dysponowanie kartami z informacjami i jak najbardziej intencjonalne złośliwości, ukryte tak sprawnie, że ich ofiara mogła nawet nie zauważyć, jak wszyscy się z niej śmiali – to wszystko było rzeczami, które miała rozpracowanie, w których poruszała się płynnie, z absolutną kontrolą. Jeżeli miała się uśmiechnąć, gest ten miał być wyważony. Jeżeli miała się czymś podekscytować, było to dokładnie wykalkulowane w równaniu z zainteresowania jakie poświęcił jej rozmówca i długości samego dialogu. Była perfekcyjna, nienaganna, równie schludna w ubiorze co zachowaniu. A teraz była po prostu przeszczęśliwa. Nawet jeżeli uwielbiała być o krok przed przeciwnikiem, przysłowiowo o centymetr wyższa od swojego rozmówcy i bawiła się tym wszystkim doskonale, to tu i teraz było po prostu zachwycająco obezwładniające. Marsylia już pachniała latem, morska bryza uderzała w jej idealnie ułożone loki, jakby próbując pozbawić ją kolejnej dawki perfekcji, a ona sama nawet nie próbowała odzyskać chłodnego rezonu w swoim wszystkowiedzącym półuśmiechu. W tym momencie jedyne co wiedziała to to, że ten mężczyzna był wart całej jej uwagi dzisiejszego dnia i zamierzała mu ją poświęcić. Na tę chwilę nie ważne było sprawne rozgrywanie kart, Francją trzeba się było cieszyć i jej doznawać, nie kalkulować! Ile w tym porywie miała asów odsłonić? Nie wiedziała i nie było to wtedy jej zmartwieniem, gdy znacznie żywiej, weselej, swobodniej stukała obcasami, idąc się przywitać. - Chyba nie znam lepszego sposobu na jej uzupełnienie – i choć wciąż w swoich słowach, modulowaniu głosem i gestach była wyniosła, kobieco elegancka, nie było w tym nic udawanego czy wymuszonego, co więcej, zawarte były one w tej radości. Radości do tego stopnia, że nie próbowała nawet powstrzymać chichotu, a jedynie zakryła usta dłonią. Nie było w tym geście nic wstydliwego czy nagle nieśmiałego, zaskoczenie nie odebrało jej tej pewności siebie, kokieteryjnych ruchów czy intensywnego spojrzenia, ale oprawiło je w lekkość i uśmiech. Dygnęła z zadowoleniem, gdy zmierzył ją wzrokiem, a kąciki jej ust uniosły się ciut wyżej, gdy spojrzała na niego, jakby mówiąc „no wiem”, jakby już z jego poświęconej uwagi czytała komplement. Była na tyle wesoła i tak wszystkim przejęta, że zaprezentowała kreację z każdej strony, obracając się lekkim ruchem. Falbanki zafalowały na drobnym podmuchu, a ona uniosła dumnie nosek, przyjmując tym razem słowną pochwałę. - Marsylia powinna więc bardzo ci za to podziękować, że mnie tu sprowadziłeś, ale jeżeli jeszcze tego nie zrobiła, pozwól, że zrobię to ja – posłała mu kolejny ze swoich uśmiechów, które tak bardzo cisnęły się jej na usta, jednak w jej wzroku było coś zadziornego, gdy uniosła na niego nieznacznie brwi, nie przerywając ciszy żadnym „dziękuję”, pozostawiając im obu otwartą drogę do interpretacji, jak miało ono pod koniec wybrzmieć lub wyglądać. – Ty również wyglądasz wspaniale… Nate – wymówiła jego imię, nie mogąc nie zauważyć, jak dużo bardziej pasowało do otaczającego ich miasta i francuskiego w tle. – Jeżeli oczywiście pozwolisz mi tak do siebie mówić – przejście na posługiwanie się imionami była zaskakująco dla niej odczuwalne. Zazwyczaj nie zwracała na to uwagi, ale przeskok pomiędzy kurtuazyjnym, dobrze przemyślanym „pan i pani”, a tak prostą wymianą imion tworzył kontrast równie silny, co marsylskie słońce. I podobnie jak ono sprawił jej dużą satysfakcję. – Do twarzy ci w promieniach słońca. A zaraz zaskoczył ją po raz kolejny i to nawet podwójnie. Nie spodziewała się, że coś zadziwi ją bardziej od tego miejsca, ale jak widać mężczyzna postanowił udowodnić jej dzisiaj jak wiele rzeczy mogło być innych, niż sobie pomyślała, proponując jej właśnie pierwsze skrzypce w wyborze miejsca. Aż trudno było pomyśleć, że po zręcznej grze w Upswingu obydwoje, bez słów czy potrzeby oficjalnego tego zaznaczenia, po prostu odłożą je na bok dla chwili, w której się znaleźli. Ale, jak już Charlotte zdążyła zauważyć, wiele rzeczy ją tego dnia miało szokować i postanowiła płynąć z prądem, obierając kurs dokładnie tam, gdzie wskazał notatnikiem. - To żaden dylemat, gdybym wybrała siedzenie na kawie zamiast Cannes, miałbyś prawo powiedzieć, że zmarnowałeś na mnie swój czas. A zapewniam, że nie jest to prawda – zapewniła dawkując powabność ze szczerą radością, pozwalając sobie kosztować tej chwili w wielu jej wyrazach, także w półsłówkach, które tym razem działały na korzyść obu stron, przynajmniej zdawało jej się, że mogła pozwolić sobie na to odważne stwierdzenie. – Później, cóż, gdzie nas poniesie, gdy już tam będziemy? Przepraszam za ten brak konkretów, chyba jeszcze nie zdążyłam się w pełni zachłysnąć samym tym miejscem, żeby wybierać kolejne – zaśmiała się, żartując równie lekko co na ich spotkaniu rzucała złośliwościami. – Pozwól, że choć trochę odpłacę się za to niezdecydowanie, zechcesz mi potowarzyszyć? – i pytając o to, zaproponowała delikatnym, lekkim dotykiem odzianej w rękawiczkę dłoni złapanie go za ramię. Przekrzywiła przy tym głowę na bok, kokieteryjnie, zachęcająco, postanawiając sobie korzystać w pełni z uroków tego miejsca, ale i swoich i jego własnych, gdy nieznacznie wydęła na niego usta w drobnym uśmiechu, prezentując i siebie i cienki materiał w odpowiednio na nią padających promieniach słońca.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Uszczęśliwianie innych ludzi nie leżało w kręgu jego zainteresowań. Zależało mu na dobrym samopoczuciu wyłącznie tych osób, które lubił, i które były mu bliskie, całą resztę traktował z równą dozą obojętności. Jeśli chodziło zaś o kobiety, zwykle zdobywał się na absolutne minimum, zresztą rzadko zdarzało się, by wchodził z którąś w głębszą relację. Lubił silne charaktery i pewne siebie kokietki, a takie zwykle nie potrzebowały rycerza na białym koniu. Charlotte zapewne też do niczego nie był on potrzebny, ale Merlin mu świadkiem, że jej zachwyt był warty każdego starania włożonego w ten wieczór. Była zachwycająca już w Upswingu, a teraz dosłownie jaśniała, utrudniając mu dobór właściwych słów. Gwoli ścisłości – oniemienie absolutnie nie było uczuciem, które często mu towarzyszyło. Przekrzywił delikatnie głowę, wyczekując obiecanego podziękowania i ciesząc się, że nie wybrzmiało ono w najprostszej możliwej formie. To byłoby zbyt oczywiste i zostawiałoby za małe pole do popisu. Odnotował w swojej całkiem sprawnej pamięci, że ma do odebrania jedno „dziękuję”, o które zamierzał upomnieć się w najodpowiedniejszym momencie. Był gotów zebrać całą ich kolekcję, by ostatecznie skorzystać z błogiej kulminacji przysług. Potrafił być cierpliwy, jeśli szła za tym odpowiednia korzyść. Jakaś jego część miała ochotę odpowiedzieć kurtuazyjnym, ale nie nieprawdziwym „to ja dziękuję”, ale trzy magiczne słowa, które w pierwszej kolejności poznawał każdy mały czarodziej były jedynymi zaklęciami, które przechodziły przez jego usta z niechęcią i trudem. Podziękowania niestety się do nich zaliczały. — Przecież obiecałem dobrą inwestycję czasu — powiedział za to tonem tak nonszalanckim, jakby stwierdzał rzecz oczywistą, tak jakby mówił jej, że trawa była zielona, a morze mokre i słone. Wzruszył nawet lekko ramionami. — Cieszę się, że nie brak Ci odwagi — dodał zadziornie i znacznie bardziej w stylu Nathaniela, którego zdążyła poznać do tej pory, dokładając do całego obrazka uniesiony w charakterystycznym półuśmiechu kącik ust. Najmilej komplementowało się osoby, które, zdawałoby się, najmniej tego potrzebowały. Była doskonale świadoma swojego wyglądu i pewna swojej wartości, nie potrzebowała nikogo, kto by ją o tym zapewniał – i właśnie dlatego potrafiła przyjąć pochlebstwa w tak lekki i piękny sposób. Rumieńce i odwrócone spojrzenia były na swój sposób urocze, ale na dłuższą metę męczyły. Nie interesowały go relacje z niepewnymi siebie dziewczynkami. Kąciki jego ust drgnęły wyraźnie, kiedy śmiało zdrobniła jego imię. Zaskoczyła go i to wyłącznie pozytywnie, podobało mu się skracanie słownego dystansu. Był dżentelmenem z przymusu, o czym może jeszcze nie wiedziała, a czego może się już spodziewała, i o wiele swobodniej czuł się, kiedy i on mógł zwracać się do niej imieniem. — Hmm, niech tak będzie, pozwolę — zgodził się dobrodusznie. „Mów do mnie jak zechcesz, tylko nie przestawaj” — pomyślał mimowolnie. Chciał, by to imię trwale wyryło się na powierzchni kształtnych ust, by zapisało się w pamięci i by w swoim czasie było wypowiadane pospiesznie, bezwiednie i bez tchu. Doskonale to sobie wyobrażał. — Nie musimy się nigdzie spieszyć — zapewnił ją, na wypadek, gdyby licznymi propozycjami wywarł na niej zbyt dużą presję. Jemu wystarczało francuskie powietrze, słońce i dobre towarzystwo i naprawdę nie dbał o to, co mieli dzisiaj robić. — Pasujesz mi do Cannes. Zgadywałbym, że poza Paryżem tam właśnie pomieszkiwałaś, ale skoro studiowałaś, to pewnie przebywałaś w dużej mierze w Beauxbatons? — zdecydowanie nadawała się do stąpania po czerwonym dywanie i wcale nie zdziwiłby się, gdyby takie doświadczenie miała już za sobą. Chętnie udostępnił jej swoje ramię, chwytając uprzednio spojrzenie ciemnych oczu, by zaraz własnymi przesunąć po wyeksponowanej sylwetce prześwitującej przez cienką, intrygującą kreację. Cichym „uwaga” ostrzegł ją przed teleportacją, a chwilę potem znajdowali się na piaszczystej plaży w sąsiednim mieście. Odgarnął za jej ucho ten kosmyk włosów, który ośmielił się pod wpływem transportu oddzielić od reszty i z zadowoloną miną zsunął okulary z powrotem na nos.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Charlotte nie należała do osób oczywistych czy przewidywalnych, dlatego ucieszyło ją, z jaką lekkością obydwoje zgodzili się a ciszę, zapowiadającą dziękuję jako coś zupełnie innego, niebanalnego i czego obydwoje nie mogli się jeszcze spodziewać, choć na pewno nie odmówili też wyobrażeń i planów na ten temat. To na pewno tyczyło się jej, mimo że teraz pozwoliła słowom zniknąć w miękkiej ciszy, w towarzystwie tak intrygującego i pod każdym jak dotąd kątem nietuzinkowego mężczyzny nietrudno było zapuścić wodze fantazji. Nie zniknęła jednak z tu i teraz, bo ono było równie rozkoszne do doświadczania co wszystko, do czego miała ochotę, by prowadziło. Bawiła się jego spojrzeniami, jaśniała w uwadze i prezentowała się wdzięcznie, czerpiąc przyjemność nie tylko z samej świadomości własnych uroków, ale i tego jak dobrze odbijały się one w zielonych oczach. Szczególnie, gdy te przybrały nieco złośliwy, zaczepny wyraz twarzy, rozpoczynając koleją gierkę. Ta jednak nie była pozycyjna, jednocześnie nie zaliczając się do prostych wygłupów, było w niej coś luzackiego, ale nie prostackiego, co chyba najlepiej można było określić jako bezczelną swobodę w ten słoneczny dzień. I bardzo jej się to podobało, do stopnia, w którym myśl, że ich spotkanie, randka, dopiero się zaczynało nie była tylko interesująca, ale i podniecająca. Nie lubiła ludzi kulturalnych bez wyrazu, grzeczności, które nie niosły ze sobą iskry intrygi, uśmiechów, które świadczyły o płaskich emocjach, uznając je za niemal tak obraźliwe dla ludzi inteligentnych jak na głos wypowiedziane szyderstwa. - Nawet nie wiesz jak cieszy mnie, że jesteś aż tak słowny – i samej sobie pozwoliła na ten lisi półuśmiech, wyzwanie zawarte w błyszczącym spojrzeniu, gdy zmierzyła go wzrokiem powoli, jakby dopiero miała zacząć jego właściwe poznawanie. Nie kryła ani trochę aluzji ani w swoim delikatnie obniżonym głosie, gdy wypowiedziała to zdanie, ani pozie, ani nawet wdzięcznie i wyraźnie akcentującymi wszystko ustami, co do jego słów w Upswingu. – Czemuż miałoby mi jej zabraknąć? Jeżeli dobrze pamiętam, oferowałeś całą paletę doznań. Powinnam uznać to, za coś groźnego? – uniosła nieznacznie brwi, mrużąc przy tym oczy, sprawiając, że jej wzrok stał się jeszcze bardziej intensywny, przenikliwy, niemalże drapieżny. Z absolutną pewnością siebie nie pozostawiła żadnych złudzeń, jeżeli on po całej jej odpowiedzi jeszcze jakieś miał, że była gotowa przekonać się, czy ta odwaga jej popłaci, „na własnej skórze”. Nathaniel, Nate, jak pozwoliła sobie tak beztrosko go nazwać, był bowiem również niebanalnym człowiekiem, którego zawiłości miała zamiar rozwiązywać kawałek, po kawałku, ciesząc się z każdej chwili jego poznania. Szybkie i proste odpowiedzi na zagadki nie były satysfakcjonujące, podobnie jak długie czekanie na nie, ona więc zwyczajnie oddała się temu zupełnie niezwyczajnemu tańcu między nimi. Tańcu, który rozpoczął się pochmurnego wieczora nad aromatycznym winem, którego zapach zapisał jej się w pamięci równie dobrze, co spokojny acz zdradliwy tembr głosu mężczyzny i z równą skutecznością huczał jej w głowie jeszcze po powrocie do pokoju. Żadne z nich nie znało kroków, ale to bawiło jeszcze bardziej, gdy coraz to pewniejszymi, bardziej zawziętymi posunięciami próbowali sami ustalić tempo, to przyspieszając, to wstrzymując się dla samej przyjemności, z powolnego kosztowania każdej chwili. I aż trudno nie było sobie pozwolić na zuchwałą i wcale nie niewinną myśl, jak daleko mogło ich to zaprowadzić. Czy będzie równie upojne jak butelka z domowej winnicy? - Doskonale, że się co do tego zgadzamy. Mam zamiar kosztować tego dnia powoli – nieprzypadkowy był jej dobór słów, tak samo jak umyślny był jej wyczekujący, błyszczący wzrok i gest, którym już zdążyła go w pubie uraczyć. Gest, w którym jakby a chwilę, w zamyśleniu, dotknęła smukłymi palcami swojego policzka, bezwiednie przebiegając nimi i po intensywnie pomalowanych ustach. W rzeczywistości nic w tym bezwiednego nie było, co potwierdzała całą resztą swojej wyzywającej, kokieteryjnej uwagi, poświęconej bezwzględnie jemu. – Muszę przyznać, doskonały strzał – kiwnęła lekko głową, unosząc wyżej pracy kącik ust. – Paryż jest pięknem uniwersalnym, nie można poznać Francji bez niego. W Cannes jak i Nicei byłam wiele razy, dla sztuki. Intensywniejsze wycieczki dość skutecznie uniemożliwiała mi nauka w Beauxbatons, ale każdą wolną chwilę poświęcałam na zwiedzanie. Moja słabość do małych, zabytkowych miasteczek jest równie silna co do Lazurowego Wybrzeża. Honfeur, Mont Saint Michel, Lyons-la-Forte, Saint-Emilion, wiele by wymieniać! Chciałam poznać Francję w całości, a nie da się tego zrobić bez ucieczki na malownicze wsie. I tak mam wrażenie, że chowa jeszcze przede mną więcej sekretów, niż mogłabym się spodziewać – Merlin jej świadkiem, że nie planowała aż tak popłynąć ze swoją odpowiedzią, ale cóż miała zrobić kiedy sercem, a teraz nawet i całą sobą, była właśnie we Francji. Nie krępowała się więc w dzieleniu swoją radością i pasją do tego miejsca, zerkając na niego to z rozbawieniem, to zainteresowaniem, aż w końcu i nawet zaczepnością. – Niestety nie umiem opisać tego lepiej, Francja jest jedną z tych przyjemności, których nie da się wyrazić tylko słowami – zawiesiła na o chwilę za długo nim wzrok, by można to było uznać za niewinną kontynuację jej zachwytów. Pięknymi przeżyciami wszak trzeba było się dzielić umiejętnie, jak na prawdziwą damę przystało. Doceniła ostrzeżenie przed teleportacją, chwyciła sukienkę w dłoń, by za bardzo jej nie rozwiało i już zaraz byli na plaży. Ośmielił się, użyłaby bardziej do opisania tego, co zrobił jej towarzysz. Nie pozwalała nikomu poza rodziną i bliskimi jej osobami dotykać swoich włosów, o dziwo jednak gest ten w jego wykonaniu był bardziej elektryzujący niż oburzający. Najbardziej w tym wszystkim skandaliczne były więc jej własne myśli, w których przyzwoliła na ewentualność takiego dotyku, wyobrażając sobie, że w wielu z tych scenariuszy byłby on nieunikniony. Przyjrzała mu się uważnie, z zadowoleniem ale i jakąś podchwytliwością, zmysłowością niemalże, kiedy sama dotknęła poprawionego już kosmka, jakby sprawdzając, czy na pewno dobrze leżał, tak naprawdę jednak wykorzystując ten gest do przejechania paznokciami pod swojej wyeksponowanej szyi, przechylając przy tym lekko głowę na bok. - Dziękuję za pomoc, musiałam go nie zauważyć – powiedziała mrukliwie, uwodzicielsko. – Ale taki gest powinno zachować się na inne sytuacje – nie ukrywała obrazy, co więcej dość jasno dała do zrozumienia, że ten dzień się dla niej dopiero zaczynał, a taka drobna uprzejmość tylko dodała im możliwości do listy atrakcji, jednocześnie jednak zręcznie, jak na wyszkoloną w półsłówkach salonową damę przystało, że dbanie o jej włosy pozostawało w jej rękach. Szkoda było na coś takiego marnować jego, przeszło jej przez myśl. Zaklęciem zmieniła wysoki obcas na dużo wygodniejsze do chodzenia po plaży sandałki i zaraz rozejrzała się, zaciągając cudowną bryzą Cannes. - Więc, jaka jest twoja historia z tym miastem? Z tego co słyszę znasz tu całkiem sporo miejsc? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem, nie mogąc odmówić mu, że wyglądał, jakby właśnie znalazł się we właściwym dla siebie miejscu.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
— Co do joty — odparł, celowo zniżając głos, nadając mu znacznie bardziej wymownego i nęcącego tonu, przechodząc niemalże do pomruku noszącego znamiona intymności. Wpasował się tym jego zdaniem idealnie w uśmiech i intensywne spojrzenie, które mu zaprezentowała, sprawiając wrażenie, jakby zastanawiała się czy schrupać go dopiero na kolację, czy już na podwieczorek. Zapytany, odpowiedziałby, że z pewnością nie jest jeszcze za późno na poobiedni deser. — Widzę, że moje słowa zapadły Ci w pamięć. Doskonale, czuję się więc podwójnie zobowiązany. Elektryzowała go tym ciemnym spojrzeniem, wywołując gęsią skórkę na ramionach ukrytych pod koszulą, kusiła i igrała z jego wyobraźnią, podsuwając kolejne możliwe scenariusze zakończenia ich dzisiejszego spotkania. To właśnie z tego względu odmówił sobie standardowego powitania, z tego powodu nie szukał zbyt często przypadkowego dotyku. Był głęboko przekonany, że gdyby któreś z nich wyraźniej przekroczyło utrzymywaną granicę, nie byłby już w stanie odpowiednio silnie się kontrolować. Łatwo było zburzyć mur, ale do jego odbudowania brakowałoby mu siły i przede wszystkim chęci; był tylko słabym człowiekiem, puchem marnym. A przecież pośpiech był, wbrew temu, co podpowiadały mu pragnienia, niepożądany. — Więc w dużej mierze północ, nigdy nie zdążyłem poznać Normandii tak dobrze, jak bym chciał — odnajdywał w pamięci znajome nazwy miast i miasteczek, umiejscawiając je z większą lub mniejszą dokładnością na wyrytej w sercu mapie — może kiedyś mnie po niej oprowadzisz — dodał z uśmiechem i bez cienia zapytania w głosie, minie czy wzroku. Stwierdzał fakt – nie zakładał, że dokładnie tak będzie, ale z przekonaniem mówił, że istnieje taka możliwość, i że kolejne spotkanie jest nie tylko prawdopodobne, ale wręcz nieuniknione. Ugryzł się w język, zachowując dla siebie stwierdzenie, że wtedy będzie mogła pokazać mu przyjemność, zamiast o niej opowiadać. Ponownie balansował na granicy dobrego smaku. Dotykając jej włosów, działał pod wpływem impulsu i nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego się na to odważył. Nie uważał tego za tak duże przewinienie, jakim było ono dla niej, ale nie był to przecież gest niewinny i niedwuznaczny. Miał słabość do kobiecych włosów, podobnie zuchwałe gesty były dla niego normą, kiedy okazywał drugiej osobie swoje zainteresowanie. — Błagam o wybaczenie — przeprosiny w takiej formie – przesycone ironią a z żalem za grzechy niemające zupełnie nic wspólnego – gładko spłynęły z jego warg. Nie krył się z drwiną, a wręcz przeciwnie, cały bezczelnie nią emanował, niejako rzucając jej wyzwanie. Przyłożył nawet dłoń do piersi, dla większego dramatyzmu. Sekundę później uśmiechnął się półgębkiem, mówiąc: — nie mogłem się powstrzymać. Postaram się w takim razie poczekać na lepszą o k a z j ę — ostatnie słowa wypowiedział ciszej unosząc twarz ku słońcu i pozwalając, by łagodny tembr zmieszał się z szumem fal i igrającą z ich fryzurami i kreacjami morską bryzą, niemalże w nich ginąc, tak, że nie można było mieć całkowitej pewności, czy podobna zuchwałość w istocie padła z jego ust, czy może był to tylko wytwór wybujałej wyobraźni. Sam sięgnął po różdżkę nie po to, by cokolwiek transmutować, ale za to zabezpieczyć brązowe, dopasowane do rękawiczki oxfordy przed piaskiem, który próbował się do nich dostać każdym możliwym sposobem. — Jak wspominałem ostatnio, mam tutaj dziadków, w pobliżu Marsylii mają swój dworek i ogromne połacie terenu przeznaczone pod winogrona i przydomową stadninę. Moja matka była Francuzką, a że jej małżeństwo było na wskroś typowe dla brytyjskich rodów, zabierała mnie tu przy każdej sposobności — uśmiechnął się krzywo, nie mając oporów przed tym, by wypowiadać się o ojcu w nieprzychylny sposób. Im był starszy, tym lepiej rozumiał, dlaczego tak chętnie i desperacko wracała to miejsce w każde wakacje, ferie i święta, a nawet bez konkretnej przyczyny. Zresztą już jako dziecko zdawał się zauważać i rozumieć, że życie tutaj było po prostu lepsze, łatwiejsze. Beztroskie. — Okolice Marsylii znam równie dobrze co Londyn, choć po rozpoczęciu studiów przestałem tutaj bywać tak często. Im byłem starszy, tym dalej się zapuszczałem, każde wakacje i ferie były nową przygodą. Wolałem przyjeżdżać tutaj, niż jeździć na hogwarckie wycieczki. Latem zwiedzałem francuskie miasta, jeździłem konno i byczyłem się u dziadków, a zimą jeździliśmy w Alpy, na czarty. Obawiał się nieco, że zanudzi ją swoją prostą, pozbawioną interesujących wybojów, beztroską historią, ale kontynuował, całkowicie otwierając przed nią tę część swojej osoby i pozwalając, by informacje o niej spływały z jego ust wartkim, nieprzerwanym potokiem. Używanie rodzimego języka matki tylko dodatkowo pomagało mu przelać w słowa odpowiednie emocje, przedstawiając jej obrazy z jego pamięci na tyle dobrze, na ile mógł tego dokonać bez użycia myślodsiewni. — We wczesnej młodości byłem przekonany, że studia ukończę w Beauxbatons i zostanę w tej szkole, żeby nauczać, ale oczywiście życie mnie zweryfikowało. Ale teraz myślę, że może nic nie dzieje się bez przyczyny, nie chciałbym być teraz w pozycji Twojego wykładowcy — zażartował, zerkając na nią zza ciemnych szkieł. Przyczyna była zgoła inna, nie tylko niewesoła, a właściwie tragiczna, ale jakże przyjemniej było udawać, że to tylko złośliwość losu pokierowała nim w inną stronę. I że wszystko to, co wycierpiał, miało głębszy sens, znaczenie i przede wszystkim – przyjemny powód.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Z największą chęcią, nie mogąc powiedzieć i przyjemnością – ta bowiem chowała się gdzieś na granicy dobrego smaku a przebiegu ich spotkania, przyjęła jego poczucie do zobowiązania. Nie wiedziała dokładnie, co chciała w tej chwili osiągnąć, co było tylko mrzonkami, a co już ustaloną obietnicą i gdzie w tym wszystkim miało znaleźć się słodko nęcące dziękuję, ale cudownie bawiła się domysłami z ich wspólnego zainteresowania sobą. Nic konkretnego jeszcze nie planowała, zdając sobie sprawę, że zbyt intensywne myśli mogłyby popchnąć ją i do szybszego działania, a ona chciała płynąć z prądem ich spotkania, a nie tego, który przyciągał ich do siebie. Choć na uroki właśnie tego drugiego też nie zamierzała być ani głucha, ani ślepa, pozwalając sobie kwitnąć przy nim w pełni swojej zadziorności i kokieteryjności, samą siebie ciekawiąc, czy to ona pierwsza skusi jego, czy on ją. Było to ich zdecydowanie najbardziej intrygujące i ekscytujące rozdanie do tej pory. Dlatego też nie kłóciła się z wizją kolejnego spotkania, które, kto wie, może to ona miała tym razem zaplanować. Wyobraźnia podsuwała jej wiele miejsc, sytuacji i scenariuszy, w których mogliby się odnaleźć na całą gamę obfitujących w doznania sposobów, nic jednak nie obiecywała, stwierdzając, że myśli jej będą mogły tam powędrować, dopiero jak ich randka się skończy. A do tego wcale jej się nie spieszyło. - Kto wie, kto wie – mruknęła, uśmiechając się zalotnie. Podobała jej się ta jego pewność siebie, to absolutnie przekonanie, że oczywistym było, że będą chcieli się jeszcze spotkać. Że wcale nie potrzebowali do tego oficjalnego zapytania. – Proszę jednak pamiętać o tym, co mówiłam o damach. Lubią zaskakiwać – puściła mu oczko, nie bojąc się zaczepności ani tego, że odczyta to jako odmowę, kiedy całą sobą była bezczelnie zachęcająca. Przy tym nie puszczała żadnego ze swoich słów na wiatr, mając znaczenie więcej niż tylko zwykłą ochotę je spełnić. Czy z zuchwałością założyła, że i on będzie się chciał temu poddać? Może, choć dla niej było to po prostu coś nieuniknionego. Jego jakże pokorne przeprosiny były chyba jedynym sposobem na pełne usprawiedliwienie tak dla niej intymnego gestu. Wszak, skoro już się na niego zdecydował, nie zamierzała pozwolić mu zostawić tego pierwszego kroku jako niespełnioną obietnicę. Nie, kiedy tembr jego głosu przeszedł po jej skórze w sposób silniejszy od morskiej bryzy, dźwiękiem nie tylko wyzywającym, ale zapowiadającym, że takie grzechy będą wydarzać się częściej, w znacznie krótszych odstępach czasowych towarzyszących zapomnieniu, w którym i tak by mu wybaczyła. Nie mogła się wprost powstrzymać, pod naporem czegoś, czego nie umiała określić, czy było wyzwaniem, czy jednak zaproszeniem, bo na pewno nie drwiną, w tej opcji byłaby ona skierowana na nich obojga, była tego absolutnie przekonana, a któż chciałby sobie tak brutalnie odbierać przyjemność, która zdawała się być na wyciągnięcie ręki. Tej samej ręki, którą zręcznie wyplątała z dotychczasowego podparcia, z elegancką powabnością kładąc mu ją na ramieniu. Był to dotyk lekki, niemal równie zwiewny i nieuchwytny jak wiatr znad morza, podparła się zaledwie opuszkami palców, bardziej dla efektu niż faktycznego znalezienia stabilności, kiedy stanęła na palcach, by szepnąć do niego. - Proszę tylko pamiętać, że czasami lepiej okazje tworzyć, niż na nie czekać – nie musnęła wargami jego ucha, ale była pewna, że mógł odczuć jej krótki oddech na skórze, zadbała o to wyciągając ponętnie słowa w niskim szepcie. Choć zadbała i o to, by to nie było jedyną atrakcją tego chwilowego kontaktu, unosząc głowę do niego tak, by jej szyja i obojczyki zalśniły w wieczornym słońcu Marsylii, a jej skóra wcale nie tak schowana pod białym, prześwitującym szyfon była równie kusząca, co jej zachęta. I choć sama miała ochotę przekroczyć granicę, którą sami sobie ustalili, wiedziała, że najwięcej smaku znajdowało się w wyczekaniu. W tym jednym zaciągnięciu się perfumami, zwiastującymi nieubłagany dotyk na miękkiej skórze, przerwany dokładnie w momencie, w którym wraz z drugim wdechem miało się już poznać nie tylko sam aromat. Przygryzła lekko policzek, samej sobie odmawiając wielu przyjemności, które teraz buzowały w jej głowie, a jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę, że swoim kokietowaniem dokładała się do podjudzania ognia, który w końcu musiał znaleźć gdzieś ujście. Moment ten nie należał jednak do teraz. Zatrzepotała szybciej rzęsami, uśmiechnęła się wiedząco, z miną daleką od niewiniątka, bezgłośnie informując go, że zdawała sobie sprawę z tego co robiła i wprost nie mogła doczekać się słodkich konsekwencji. A przecież miała słabość do deserów. Zaraz znów skupiła się na nim, w tonie dużo bardziej odpowiednim dla spokojnego spaceru, ponownie złapała go pod rękę i słuchała uważnie, czerpiąc zaskakująco dużą przyjemność z poznawania tych historii. Nie były one wybuchowe, dzikie i skrywające niezwykłe przygody, ale na pewno nie były też banalne. Prostota i beztroskość Prowansji były właśnie jednymi z jej największych uroków. Rytm życia zdawał się przelewać równie spokojnie i satysfakcjonująco co wino, a swoboda tutaj pachniała lawendą. Jeżeli miała być całkowicie szczera, podobała jej się ta niespieszna historia. Czerpała z niej urywki jego własnych wspomnień, mogąc sobie tylko wyobrazić tę radość im towarzyszącą dzięki jej brzmieniu we wdzięcznym języku. - Zaskakujące, jak wiele nas łączy – zaśmiała się cicho, krótkim, urwanym dźwiękiem, pełnię swojej radości i tego luzu jaki tu ich dopadł wyrażając w leniwym uśmiechu i wesołym spojrzeniu, które odbiło się od szkieł jego okularów. Była aż sama sobą zdziwiona, na jak szczęśliwą wyglądała, jak bardzo pozwoliła sobie odpuścić wszystkie gierki, jednocześnie wcale nie zaprzestając zabawy ich charakterami czy półsłówkami. Było to odświeżające. – To właśnie moja mama zaraziła mnie miłością do Francji. Jest bardzo dystyngowaną kobietą i chociaż urodziła się Brandonem, zupełnie nie pasuje jej Anglia. Nauczyła mnie tutaj dużo więcej niż tylko języka. Cieszenia się sztuką, powolnych spacerów brukowanymi uliczkami, próbowania win i nawet jeździectwa. Przejechałam z nią wiele szlaków, aż nauczyłam się sama je wszystkie przemierzać czy to na szpilkach, czy w siodle. Nie mogłyśmy spędzać tutaj dużo czasu, rodzinny biznes – pokręciła głową, nie chcąc zaprzątać sobie głowy wszystkimi kwestiami ze swojego dzieciństwa z nim związanymi. Była we wspaniałym miejscu z równie wspaniałym mężczyzną i nie chciała pozwolić, by jakiekolwiek nieprzyjemności zaprzątały teraz jej umysł. Znacznie bardziej cieszył ją stan odurzenia jej towarzyszem. – Ale za to starałam się tu być jak najczęściej. Aż w końcu to Beauxbatons, tak… Jest to naprawdę radosna wieść. Pozycja wykładowcy nie jest dokładnie tą, w której bym cię widziała – zaśmiała się z jego żartu, samej dorzucając całkiem zaczepną i w pełni jednoznaczną uwagę. – W sumie jak tak o tym pomyślę, chyba nigdy nie miałam okazji skosztować uroku tutejszych kasyn, oczywiście jeżeli nie licząc hazardu wyścigów konnych. Propozycja wciąż jest aktualna? Skoro tak widocznie sprzyja nam los, może warto by po spacerze spróbować jego przychylności? – zaproponowała z lisim uśmieszkiem i tajemniczą iskierką w oczach. Kasyna miały w końcu swój bardzo ciekawy klimat.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Wpierw przygryzł, a w drugiej kolejności oblizał wargę w reakcji na przyjemny dreszcz, który przebiegł mu po karku pod wpływem usłyszanych słów, samego szeptu i ciepłego powietrza rozbitego na wrażliwym uchu, a po części i szyi. Cieszył się, że na nosie miał ciemne okulary, bo zza nich zmierzył ja wzrokiem tak wygłodniałym, że po raz pierwszy nie życzył sobie, by mogła tak po prostu to zobaczyć. Wystarczyłoby pochylić głowę, by nozdrza wypełnił mu dotąd niepoznany zapach damskich perfum, ale odmówił sobie i tego, wytrwale utrzymując nienagannie wyprostowaną postawę. Czuł się na swój sposób zawstydzony, ale ani sytuacją w jakiej się znajdowali, ani pożądaniem, które niewątpliwie w nim budziła, ani nawet tym, z jaką łatwością jej to przychodziło. To, co go dręczyło to fakt, że zamiast sięgnąć po to, czego chciał, jak to miał w zwyczaju, dawał wodzić się za nos. Nie, było nawet gorzej, sam chciał zataczać w tej relacji szerokie koła, krążąc wokół tematu, zanim dojdzie do jego sedna. Nic w tym nie było proste i jednoznaczne, a wszelkie znamiona, że miałby, o zgrozo, chcieć poznać ją poza łóżkiem (ba, to już się nawet działo) napawały go lękiem. Ostatnim, czego chciał, to zaangażowanie. A jednak ze wszystkich miejsc na świecie zabrał ją właśnie tutaj. — Zapamiętam — zapewnił ją cicho, bez podstępu, niby się poddając, a jednak obiecując coś, co z przegraną nie miało nic wspólnego. Przebiegł palcami wzdłuż jej talii, lecz w pewnej odległości, tak by jedynie opuszkami palców zaigrać z prześwitującym w blasku słońca szyfonem i przy okazji wyobrażać sobie, jak miękka i gładka okaże się jej skóra, kiedy w końcu pozwoli sobie na to, by jej dotknąć. W myślach dawno odrzucił niepewność i gdybania, wszystkimi zmysłami wyczuwając, że było to już przesądzone, nawet jeśli nie miałoby mieć miejsca ani dziś, ani nawet na następnym spotkaniu. Pewne rzeczy były nieuniknione. — A więc wrodziłaś się w matkę — stwierdził kolejny fakt, na pytania nie chcąc tracić czasu. Były mu zbędne, skoro odpowiedź kroczyła z nim pod ramię, emanując wspomnianym dystyngowaniem nawet w chwilach, kiedy zdawała się nie zwracać na to uwagi. Byli w istocie niezwykle do siebie podobni, wychowani w czystokrwistych rodzinach z zasadami, zarażeni miłością do kraju, w którym nie było im dane mieszkać na stałe i pasjami, na które z czasem miało się coraz mniej czasu. Bosko, bezczelnie szczęśliwi w majowym słońcu Lazurowego Wybrzeża. Jeszcze rok temu nie uwierzyłby, że jeszcze kiedyś będzie mu dane poczuć się tak lekko i beztrosko. — Też będziesz się zajmować rodzinnym biznesem? — dopytywał, mimo że ucięła temat, a może właśnie dokładnie z tego powodu. Nie wyglądała na kogoś, kto lubił dosiadać mioteł i szaleć w przestworzach, ale oceniał wyłącznie okładkę, którą prezentowano mu dziś dopiero po raz drugi. On też nie wyglądał na osobę gotową ubrudzić sobie ręce, byle tylko dorwać w nie rzadki artefakt. Gra pozorów była jedną z jego ulubionych. Uśmiechnął się półgębkiem, zadowolony, że zgadzali się co do relacji, która łączyć ich zdecydowanie nie powinna. Podejrzewał, że w drugą stronę oboje mieliby problem, gdyby bowiem miał określić, czego właściwie od niej chce, nie potrafiłby poradzić sobie z odpowiedzią. Jedyne co wiedział, to że chce mieć ją blisko. I że poczuje się cholernie samotny, jeśli zniknie z jego codzienności tak szybko i gwałtownie, jak się w niej pojawiła. — Oczywiście, że jest aktualna. Muszę tylko ostrzec, że gra w Krawego Barona była w Upswingu na porządku dziennym. Nie wiem, czy wiesz, na co się piszesz — a jednak jakaś jego część mówiła mu, że będzie godną przeciwniczką. Zanim jakkolwiek zareagowała na te jego groźby, skręcił w lewo, ku jednemu z tutejszych okazałych hoteli gęsto porastających wybrzeże, w którym, jeśli nic się nie zmieniło, powinno znajdować się kasyno, a o którym wiedział, że jest lokacją magiczną. Co prawda nie miał okazję gościć w tym miejscu wyłącznie w części restauracyjnej, ale uważał to za dodatkową zaletę i okazję, by samemu też zobaczyć coś nowego. Otworzy przed nią drzwi i przepuścił ją przodem, a sam ściągnął okulary, pomniejszył je i schował do magicznie powiększonej kieszeni, tej samej, w której trzymał notatnik. — Astroletka, czy Krwawy Baron? A może trzy różdżki? — zaproponował, kiedy w końcu udało im się dotrzeć do miejsca tętniącego hazardem.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Mruknęła, głębiej, szybciej wciągając powietrze, kiedy przejechał jej palcami po talii. Niby nie było to nic takiego, poczuła zaledwie cień jego gestu, bardziej samo zagięcie materiału, który mocniej dotknął jej skóry, aniżeli tak delikatne muśnięcie. Ale właśnie w tej niewyraźnej zaledwie obietnicy dotyku, jego znaczenie, a kto wie, może i już postanowione plany wybrzmiewały najgłośniej. Jakby to była tylko zapowiedź tego, co było już dla nich nieuniknione, a czego potwierdzenia mogłaby się spodziewać w jego zręcznie ukrytym spojrzeniu, którego żar i tak zatańczył na niej nawet przez te szkła. Doprawdy straszna to szkoda, że nie mogła zobaczyć jego wzroku, nawet lekko zmarszczyła na ten fakt brwi, gdy próbowała przeniknąć przez własne odbicie, rzucając mu swoje własne, rozognione spojrzenie. Chociaż może właśnie ta jedna granica była i ostatnią, przed całkowitą utratą kontroli? Nigdy nie miała problemu z jej utrzymaniem, a teraz chwytała jej się kurczowo, kiedy wyobraźnia już dawno wybiegała poza coś, co mogło zostać uznane za właściwe na plaży. Niechętnie odsunęła się na krok, może, gdyby nie cała ich wcześniejsza walka na pozycje i tak zuchwałe wystawianie swoich atutów, teraz nie miałaby problemu poddać się, ogłosić przegraną. Nawet, jeżeli w ostatecznym rozstrzygnięciu nie było drugiego miejsca. Powoli wypuściła powietrze, starając się tym odzyskać utracony na chwilę rezon. Pozwoliła sobie raz jeszcze zmierzyć go wzrokiem, zaczerpnąć tego przedsmaku, wyobrazić sobie dotyk jego skóry, ust, płytkiego oddechu tańczącego na rozgrzanym ciele i… Po prostu złapała go pod ramię, kontynuując spacer. Bo choć jej oddech przyspieszył znacząco, a krew zabuzowała jej w żyłach, wiedziała, że warto było się wstrzymać, zwolnić chociaż na chwilę, kiedy chwila ta była tak piękna. Szczęście, jakie zamknęło się w momencie między nimi, podszyte ciepłem słońca, zdawało się równie bezkresne jak morze, na które patrzyli. Gdzieś tam, daleko za falującą taflą wody był horyzont i ląd, ale w tej sekundzie zdawał się on tak daleki, że nawet nieistniejący. Tutaj, w tej chwili faktycznie nic innego nie miało swojego miejsca. Rozmowa była lekka jakich zaczepki, badanie swoich granic słodkie, a wspomnienia budzone tak bliskimi sercu widokami były po prostu bezpieczne. Może było to i duże słowo, nie zamierzała zaprzeczać, że aż na wyrost, ale w tej chwili dała się po prostu porwać temu wrażeniu, że w ich zuchwałej radości gra pozorów nie była póki co potrzebna. Nie w rozmowie o tak cennych rzeczach. - Coś w tym jest – przyznała mu rację z beztroskim, zadowolonym uśmiechem, tym razem naprawdę bezwiednie unosząc z dumą wyżej nosek. Uwielbiała w sobie to, że nauki jej matki Cecili stały się nieodłączną częścią jej samej. Nie zamierzała rozważać na tematy, czy byłoby inaczej, gdyby została wychowana inaczej, czerpała z niej wiele pewności, że elegancja była dla niej tak naturalna, że mogła nazwać się damą. – Mam taką nadzieję – odpowiedziała lekko, trochę zagadkowo, jakby na rozbudzenie większej ciekawości, nawet jeżeli zainteresowanie ich obustronnie przekroczyło już wszelkie limity. Tak naprawdę sama odpłynęła takim doborem słów od tematu. Długi czas nawet nie łudziła się, że mogłaby mieć jakkolwiek znaczący udział w rodzinnym biznesie. Los jednak uśmiechał się do tych, którzy mu trochę pomagali, a to z kolei nie był temat na perfekcyjny dzień. Może i potrafili ubrudzić swoje ręce i z wprawą chować ten fakt przed światem, ale marsylskie słońce zachęcało, by ten raz schowali je i przed samymi sobą. By beztroska trwała jeszcze chwilę dłużej, gdy cieszyli się sobą na wiele intrygujących sposobów. I gdy dołożyli do tego wszystkiego kasyno. Od samego wejścia uśmiechnęła się w ten swój lisi sposób, gdy prawy kącik ust powędrował jej zadziornie, może i nawet zuchwale do góry już od samego zapachu, jaki roztaczał się w bogatych ścianach. Bohema, przepych i hazard, miejsce, w którym dama mogła poruszać się równie zgrabnie co zawadiacko, kradnąc spojrzenia, skupienie, a tym samym i galeony pod przykryciem wygłodniałych spojrzeń. Bawiła się wprost wspaniale, brylując w salonowym stylu wśród rozłożonych gier i oceniając, w której mogła przynieść sobie najwięcej szczęścia. Dziś jednak interesowało ją tylko jedno spojrzenie i stawka, której nie sposób było zawrzeć w tak trywialnych ramach monet. Spojrzała na niego zaczepnie, nie mogąc nie zauważyć, że choć w wieczornym słońcu na plaży jego szczęście dogłębnie zachwycało, przy przygaszonym, przydymionym i nienaturalnie żółtym świetle kasyna stawał się wyraźniejszy, ostrzejszy. Przygryzła wargę, wdzięcząc się pod jego zielonym spojrzeniem, znacznie bardziej intensywnym tutaj, w półmroku. Nie przerywając kontaktu, a wręcz natężając go bardziej, wyzywająco postąpiła krok do niego, gładko wyciągając swoją cygaretkę z torebki i podsuwając ją do niego. - Użyczysz mi ognia – zapytała i kokieteryjnie wydęła usta. – Skoro krwawy baron był u was na takim poziomie, nie mogę choć nie spróbować tego wyzwania. Powiedz mi jednak, Nate, o co gramy? – delektowała się tym, jak jego imię spłynęło z jej języka, jak wymawiane powoli i kusząco sprawiało, że sama czuła się niemalże mamiona, choć to ona przecież starała się być teraz powabna. – Co miałbyś ochotę wygrać?... Albo przegrać – i mówiąc to, chwyciła niespiesznie cygaretkę między wargi, przejeżdżając po nich paznokciami, z pełną premedytacją pociągając krótkim ruchem dolną, by podkreślić ją w półcieniach wystawnego pomieszczenia. W końcu w półmroku jeszcze łatwiej było pobudzić wyobraźnię.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Dawniej bardzo lubił wierzyć w to, że i on wrodził się w swoją, bo myśl o tym, że miałby w jakimkolwiek stopniu przypominać ojca była nie do zniesienia. Potem, kiedy już okazało się, że nie miał możliwości, by wrodzić się w którekolwiek w nich, bardzo go ta wiara bawiła. Nie miał pojęcia, czy przypominał ludzi, którzy skazali go na wyrok życia a jeśli tak to w jakim stopniu, i czy było to podobieństwo czysto wizualne, czy może opierające się na charakterze. Choć szukał z godną podziwu zawziętością, jedyne co znajdował to puste nazwiska i jeszcze mniej znaczące daty. Informacje, których tak bardzo potrzebował, zwykły ginąć razem z ludźmi, których dotyczyły. Trzeba się z tym było chyba w końcu pogodzić. Przyłapał się na powolnym odpływaniu w nieprzyjemne myśli, toteż ponownie skupił na niej pełnię uwagi, wnikliwie analizując łagodną krzywiznę dumnie uniesionego, zgrabnego noska. Czuł, że za jej słowami kryje się coś więcej, ale piękno ich jednodniowych wakacji polegało na tym, że zupełnie nie musiał się tym przejmować. Był, jak sama go określiła, zawzięty i dociekliwy, ale nie zwykł pakować się z butami w swoje życie, bo i sam nie życzył sobie, by ktoś obcy interesował się tym, o czym nie chciał mówić. Z tego samego powodu był niezłym powiernikiem tajemnic, chcąc wierzyć, że jego sekrety, jeśli już wyjdą na jaw, będą z drugą osobą bezpieczne tak, jak cudze z nim. Choć ostatecznie i tak nie ufał nikomu i niczemu. Nie w pełni. Nigdy. Dyskretnie zmierzył spojrzeniem ludzi, którzy w kasynie byli już przed nimi. Nie było ich tu jeszcze zbyt wielu, chyba ze względu na dość wczesną porę. Cieszyło go to, nie potrzebował dodatkowego towarzystwa i żywił nadzieję, że dziewczyna ma na to podobny pogląd; po prawdzie zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Mało brakło, a w głupim odruchu przygarnąłby ją do siebie, gdy beztrosko skróciła dystans między nimi. To ostatni moment przyniósł odrobinę rozsądku i otrzeźwienia, pozwalając na powstrzymanie dłoni, którą zdążył już właściwie nieco unieść. Ostatecznie udał, że chodziło mu wyłącznie o poprawienie włosów, które przeczesał palcami i sięgnięcie po papierośnicę, co zresztą niezwłocznie zrobił, chwilę potem trzymając w ustach błękitnego gryfa. Zmierzył ją spojrzeniem, nie odpowiadając od razu i to nie tylko po to, by trzymać ją w słodkiej niepewności, wzrokiem obiecując wysokie stawki, ale i również ze znacznie bardziej trywialnego powodu – bo usta miał zajęte podobnie jak jedyną sprawną rękę, którą w kieszeni poszukiwał zapalniczki. Sprawnie użyczył jej szkarłatnego ognia, obserwując, jak w gasnącym wokół blasku jej wzrok błyszczy zawadiacko, a twarz promienieje, z każdą sekundą coraz bliższa zostania najjaśniejszym punktem w całym kasynie. Tak jakby wszystkie światła były skierowane właśnie na nią. — O to, co najcenniejsze — odpowiedział w końcu, tuż schowaniu zapalniczki z powrotem do kieszeni i wypuszczeniu z płuc dymu. Poruszył brwiami, wyraźnie zadowolony z wybranej przez siebie stawki — o sekrety, Panno Brandon. Nie odwrócił spojrzenia, gdy bezczelnie kradła go w swoją stronę i nie próbował udawać, że nie robiło to na nim wrażenia. Bardziej niż sam widok, elektryzowało go to, co za nim stało – próba zwrócenia na siebie już i tak w pełni skupionej na niej uwagi, ściągnięcia spojrzenia we właściwą stronę, a nawet uwiedzenia, choć i to dawno jej się już udało. Skuteczna jak cholera, jeśli miał być szczery. Wsuwając papierosa z powrotem między wargi, niezbyt nachalnie ułożył dłoń tuż poniżej jej łopatek, prowadząc ją do stolika, przy którym odsunął dla niej krzesło. — Daj mi chwilę — zostawił ją wyłącznie po to, by zyskać kilka żetonów, których zwyczajnie nie wypadało nie mieć w miejscu takim jak to, a przy barze zamówić coś do picia – z tego samego powodu. Wybrał tonic z lodem i odrobiną soku wiśniowego, a dla swojej towarzyszki lampkę czerwonego Côtes du Ventoux, co było swoistym żartem odnośnie do zasadności jego wyborów. Posługując się różdżką, wrócił do stolika. — Na plaży wyglądałaś mi na spragnioną — powiedział bezczelnie i z ognikami rozbawienia w zielonych oczach, stawiając przed nią kieliszek — ale jeśli się mylę, nie musisz go wypić. Choć będzie mi niewypowiedzianie przykro, jeśli choć nie spróbujesz odgadnąć, co to takiego — miał wrażenie, że cztery ściany, towarzystwo alkoholu i dzielący ich stolik zmieniał atmosferę między nimi o sto osiemdziesiąt stopniu. Znów była wyrazista, intensywna, gęsta, ale przede wszystkim ostra, już nie tak nieskazitelnie beztroska. Wrócili do gry w każdym tego słowa znaczeniu. Rozdzielił im żetony po połowie. — Ułatwią nam rozgrywkę — wyjaśnił naprędce — każdy żeton to jeden sekret, jeśli zgadzasz się na moją propozycję. Możesz grać do zera lub spasować, jeśli braknie Ci odwagi — uniósł brew, mierząc ją pytającym spojrzeniem i machnął różdżką, tasując tym samym karty.
{Gramy na zasadach opracowanych przez Jinxa i Rocco znajdujących się tutaj}
żetony Nathaniel: 5 Charlotte: 5
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Sekrety. Zdziwił ją, zaintrygował jeszcze bardziej i rozpalił, równie skutecznie, co swoim własnym dotykiem i tym swoim nonszalanckim zmierzwieniem włosów, gdy mierzył ją nieprzeniknionym wzrokiem. Sekrety były groźne, niebezpieczne, bardziej zwodnicze od ich gierek, bo w przeciwieństwie do nich, których stawka już dawno została przesądzona w krępowanych w imię rosnącego pożądania ruchach, ich waga była nieznana, dopóki jadowite pytanie nie padło z ust przeciwnika. Sama jednak wizja zadania tego ukąszenia była słodka, nęcąca. Tajemnica wszak była jednym z najbardziej podniecających zjawisk, dodających zmysłowego wyrazu chwilom, w którym zawisała w napięciu pomiędzy dociekliwymi spojrzeniami i wygłodniałą dotyku skórą. Zmieniała pożądanie w ryzykowną grę pozorów. I było to ryzyko, po które chciała sięgnąć równie mocno, co po jego pocałunek, gdy w ogniu jego zapalniczki zgasły światła, wyostrzając ich zuchwałe spojrzenia i jeszcze bardziej bezczelne myśli. - Widzę, że lubi pan niebezpieczne gry, Panie Bloodworth – podobało jej się brzmienie i przesłanka, która szła za porzuceniem jej imienia. Ich tango stało się groźniejsze, granica, po której stąpali cieńsza, a ona sama zaakceptowała to wyzwanie, wkraczając w nie elegancko, gdy z niemałą rozkoszą w obniżonym głosie i półuśmiechu wymówiła płynnie jego nazwisko. Przyjęła rzuconą jej rękawiczkę, nie zostając dłużną. – Dobrze, że zgadzamy się że w takich stawki są najciekawsze – zmrużyła na niego zadziornie oczy, unosząc przy tym brew i zaciągnęła się dymem z cygaretki, zaraz odchylając głowę w najbardziej eksponujący sposób, by wypuścić dym. – Niech więc pan prowadzi, chętnie odsłonię to, co pan skrywa – a dobór jej słuch nie był przypadkowy, gdy z gracją i ciut zbyt wyrazistym ruchem bioder, dała się obrócić we właściwą stronę, zapamiętując ciepło jego dłoni na swoich plecach dużo wyraźniej, niż by się spodziewała. Jakby każdy jego dotyk wypalał się na jej skórze równie mocno, co jego spojrzenia. Uwodzenie było dla niej równie, jeśli nie bardziej, ekscytującą grą, co ta karciana, mająca zaraz znaleźć między nimi swoje miejsce. W przeciwieństwie bowiem do niej, jej atuty była dla niej znane, jej własne karty dokładnie zrozumiałe, a ich działanie dużo bardziej skomplikowane od zwykłego dobrania pary. Zalotne spojrzenia, uśmieszki, modulowanie głosem, słowa, to w jaki sposób się poruszała i jak reagowała na swojego przeciwnika o równie mocnym zestawie na ręce. Wszystko było bardziej wyraźne, zdawać by się mogło odsłonięte, a jednak nic nie było tak proste i jednoznaczne. Więc kiedy przyniósł jej kieliszek wina, uśmiechnęła się z uznaniem i zaczepnością godną kogoś, kto właśnie został wyzwany na kolejną rundę. Rozsiadła się wygodnie zakładając nogę na nogę i opierając obie ręce na podłokietnikach. Odchyliła się, wypinając dumnie pierś, odrzuciła trochę głowę do tyłu, by móc spojrzeć mu w oczy, kiedy tak stał nad nią z tym zalotnym, cholernie skutecznym uśmieszkiem. Odpłacanie się pięknym za nadobne było wyjątkowo satysfakcjonujące, szczególnie, gdy w satysfakcji tej nie było do końca wiadomo, czy powab był kartą, czy główną stawką. Zakręciła swój naszyjnik na palcu, nie omieszkając przy tym zahaczyć o gładką skórę, niemalże zapraszająco, a jednak z nonszalancką wyższością, pomimo swojej siedzącej pozycji. - Jestem dziś spragniona wielu rzeczy, Panie Bloodworth – wymruczała, bez ani kropli skrępowania, odpowiadając na jego rozbawienie swoim własnym, kuszącym, gdy zwodniczy, krótki chichot opuścił jej usta. Zmierzyła go pewnym siebie wzrokiem, z naturalną elegancją sięgając po kieliszek. – I nie boję się po nie sięgnąć – dodała, przyjmując od niego żetony i zaciągając się zapachem wina. – Wiśnie, śliwka… Czarna porzeczka – uśmiechnęła się kącikiem ust, posyłając mu wzrok znad kieliszka. – Czyżby miał pan większe poczucie humoru, niż zakładałam? – uniosła na niego z rozbawieniem brew i, nie przerywając intensywnego spojrzenia, powoli skosztowała pierwszego łyku. – Zwiewne i korzenne. Lubi pan wina świeże, a to takie jest, mimo bycia czerwonym. W pana sercu jest Francja, a mogłabym się założyć, że w tym smaku wyryła się Dolina Rodanu – uśmiechnęła się szerzej, wiedząco, kiedy jej oczy rozpaliły się nowymi ognikami. Doprawdy intrygujący mężczyzna. – Czy sugeruje pan, że powinnam zmienić szminkę na intensywniejszą do Côtes du Ventoux? Nie narzekam, całkiem dobrze wspominam pana aprobatę na moje bordowe usta – czarowała go wzrokiem i słowami, kiedy nachyliła się nad stołem, lekko, groźnie, jak kot zakradający się po swoją ofiarę, jednocześnie sama zdając sobie sprawę, że zwabiła jego pełną, dziką uwagę. I było to w tym wszystkim najbardziej ekscytujące. Szczęście sprzyjało jej nie tylko do towarzystwa, ale i kart, których to jednak nie zdradzała, niezmiennie nosząc swój zawadiacki półuśmiech. Nie była to ręka najpewniejsza i najsilniejsza, ale na pewno godna spróbowania. - Jeden sekret, Panie Bloodworth. Wchodzi pan? – i wystawiła jeden żeton na środek stołu.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Powiedzieć, że lubił niebezpieczne gry, to jak nie powiedzieć nic. Od lat były częścią jego codzienności w dowolnej odsłonie, jedyną stałą pośród niezliczonych zmiennych. Wpierw uczestniczył w nich, bo nie pozostawiono mu wyboru, potem z, jak mu się wydawało, przyzwyczajenia. Nim się spostrzegł, nie potrafił funkcjonować bez dreszczu emocji dostarczanych przeróżnymi sposobami. Nie był uzależniony od adrenaliny, nie szukał niebezpieczeństw dla samej przyjemności, a z nudy. Z potrzeby zajęcia czymś myśli, ze stylu życia, jaki sobie przyjął. Kiedy żyło się odpowiednio szybko, nie sposób było zwolnić, a on przez ostatnie lata pędził przed siebie jak na kołowrotku. Sekrety były bronią obosieczną. Pozornie dał sobie czas na kalkulację ryzyka, ale tak naprawdę rzucił propozycją, odpychając od siebie myśl, że potencjalna strata znacznie przewyższała możliwe zyski. Miał wiele do ukrycia, ale ciekawość tego, co chowała przed światem jego towarzyszka, przesłaniała mu właściwy obraz sytuacji. Widział go kątem oka, lecz odwracał wzrok, udając, że nic tam nie ma. Wierzył w swoje szczęście do kart, nic innego mu nie pozostało. Przykleił więc do twarzy uśmiech – o ten pod wpływem jej słów nie było trudno – i ruszył do przodu, iście pokerowo udając, że jest przekonany o swojej wygranej. Bez względu na wynik gry zamierzał jednak przede wszystkim świetnie się bawić i czerpać z chwili, co zapewne nie miało stanowić najmniejszego wyzwania. — Cóż, ja również — przyznał niechętnie, siadając i unosząc do ust szklankę z mało dystyngowanym softem, który nijak nie miał go zaspokoić. W miejscu takim jak to gardło samo prosiło się o porządną szklankę whisky, ciężką tak samo w ręce, jak na języku. Przez moment rozważał nawet, czy wypicie jednego drinka naprawdę byłoby tak opłakane w skutkach, jak mu to opisywano. Powstrzymał się chyba wyłącznie dlatego, że nie chciał psuć sobie wspomnienia o tym spotkaniu. Parsknął krótkim śmiechem, kręcąc przy tym nieznacznie głową. Na Merlina, powinien chyba poczuć się urażony do żywego, jeśli pomyślała o nim choć przez chwilę, że nie ma poczucia humoru. To była cecha, którą niezwykle sobie cenił w innych ludziach, zwłaszcza w kobietach. — Pomówienia, jestem niezwykle poważną osobą — odparł, przyglądając się, jak wprawnie trzyma kieliszek, jak pewnie unosi go do ust, nie wprawiając go nawet w najmniejsze, niekontrolowane drganie. Kolor jej ust kontrastował z barwą wina, tworząc ciekawe połączenie. Miał ochotę zebrać wspomnienia całej palety barw, zestawiając ją z najróżniejszymi trunkami i tworząc zapadające w pamięć kompozycje. — Cóż, zgadłaś. Niełatwo Cię zaskoczyć — uniósł do ust papierosa i zamilkł na kilka sekund rozkoszowania się jego smakiem — co nie oznacza, że nie zamierzam próbować. — Za tymi słowami mogła kryć się dwuznaczność i gierka, jakieś wyzwanie i obietnica, ale była w tym czysta beztroska i co najwyżej zapowiedź, że nie jest to ich ostatnie spotkanie, jeśli miał w tej kwestii coś do powiedzenia. Nie mogło być ostatnie. — Sugeruję — zatrzymał wzrok na jej ustach, samemu również nachylając się ku niej nad stolikiem — że choć bordo nie umiem wyrzucić z pamięci, ten odcień jest znacznie praktyczniejszy — pozwolił, by kącik jego ust uniósł się w figlarnym uśmieszku, który sięgnął i zieleni oczu — łatwiej go sprać z koszuli. Wzrokiem rzucał jej nieme wyzwanie, szukając w jej twarzy i spojrzeniu reakcji na własne słowa. Była to jedynie potrzeba kolejnego potwierdzenia czegoś, co zdawało się już dawno ustalone. Cóż, wciąż było mu mało. Upił łyka swojego drinka, bo cholerne pragnienie nie pozwalało mu skupić myśli. Karty nie były najwygodniejszą grą, kiedy do dyspozycji miało się tylko jedną rękę, ale starał się zachowywać naturalnie i nonszalancko, tak jakby prawa wcale nie była mu do niczego potrzebna, jakby to, że leżała bezwładnie na jego kolanach było wyłącznie wynikiem jego świadomej decyzji. Odłożył karty na moment, by wysunąć przed siebie żeton... i przegrać z kretesem. Brew drgnęła mu delikatnie, ale utrzymał rezon, dobierając nowe rozdanie. Tym razem wysunął przed siebie dwa galeony. — Czy moje sekrety będą z Panią bezpieczne, Panno Brandon? — podniósł na nią wzrok, spodziewając się wszystkiego, ale uśmiechnął się mimo tego samymi kącikami ust. Jego ręka nie była wcale taka silna, ale kto nie ryzykuje, ten nie patrzy, jak piękna kobieta pije wino.
żetony Nathaniel: 2 Charlotte: 4
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Nie była ryzykantką w klasycznym tego słowa znaczeniu. Nie goniła za adrenaliną, dziko, szybko, preferując, gdy jej serce pędziło dużo subtelniej, gdy mocniejsze tętno dało się zobaczyć tylko w jej intensywniejszym spojrzeniu, gdy słowa stawały się ostrzejsze od wzbierających emocji. Choć nic z życiu nie sprawiło, że musiała toczyć niebezpieczne potyczki, ona sama wybrała dla siebie ten los. Jeżeli chciała ugrać coś wartościowego, wiedziała, że musiała wkroczyć do niej z pełną stawką. Dama z wyboru, której każdy ruch był zbalansowany, wszystkie działania przekalkulowane, kroki dokładnie wyliczone tak, by olśniewała innych perfekcją. I hazardzistka z zapału. Stawiała na szali wiele rzeczy w życiu, jednak stawka tak jawnego odsprzedania sekretu zdarzyła jej się chyba pierwszy raz. Było coś pociągającego w zupełnie niepodobnym do niej brak rozwagi. Groźba, która nad nią zawisła, elektryzowała jej skórę, wyostrzała zmysły, motywowała, by skończyć tę farsę jak najszybciej i zobaczyć, co kryło się za nią dalej. Jednocześnie chciała grać powoli, bawić się myślami przeciwnika poprzez swoje własne słowa, ruchy, spojrzenia i samej dać się mamić, błądząc po niejasnych choć tak wyrazistych sygnałach, jakie mógł posyłać wprawny gracz. Było to prześmieszne uczucie, gdy chciała pędzić, czerpiąc największą radość właśnie z zastojów w ich tangu, niby tak zaprzeczające sobie rzeczy, a jednak w połączeniu wywołujące najprzyjemniejsze z dreszczy. Chyba po prostu musiała pogodzić się z faktem, że w towarzystwie Nathaniela nic nie miało być oczywiste i jednoznaczne, skoro on sam był niebanalny. I przychodziło jej to z niemałą satysfakcją, łapiąc się na tym, że wyczekiwała jego drobnych sygnałów i gestów. - To prawda, choć to pan, Panie Bloodworth, dał mi największą podpowiedź – uśmiechnęła się do niego w ten lisi sposób, kręcąc lekko kieliszkiem, niby z zainteresowaniem obserwując smugi, jakie wino zostawiało na szkle, tak naprawdę jednak wykorzystując i to, by rzucać mu niby niewinne spojrzenia katem oka. – Wiele win mogło mieć śliwkowy bukiet. Korzenność trochę zawęziła pole manewru, ale gdyby wybrał pan inne, podobne do Côtes, pewnie wciąż wybrałabym właśnie je – uniosła na niego brew, pochylając się trochę głębiej, jakby chciała mu zajrzeć prosto w jego myśli, kiedy tak wpatrywała się intensywnie, zadziornie, lekko przechylając głowę. – Powinnam pana podejrzewać o podstawienie się? A może to sentymentalny powrót, do tamtego wieczoru, w którym zmieniło się pana życie? – uniosła wyżej w uśmiechy prawy kącik, by zaraz delikatnie, teatralnie wciągnąć powietrzy, jakby właśnie ją olśniło. Jednak w żadnym stopniu nie kryła tego, że od początku prowadziła do swojego wieńczącego pytania. – Nie, nie. To nie byłoby z panem takie proste, prawda? Czyżby w ten sposób chciał pan zyskać drugie „dziękuję” do swojej kolekcji? – uniosła na niego brew, kokieteryjnie się odchylając i, z zadowolonym uśmieszkiem, błyszczącym od przyjemnej dawki wina wzrokiem i niby niewinnie uniesionym ramieniem, napiła się kolejnego łyku, bardzo powoli go przełykając, by miał okazję całej jej się przyjrzeć. I choć jeszcze chwilę temu powiedział, że niełatwo było ją zaskoczyć, dokładnie teraz to zrobił. Do tej pory tańczyli na nieprzekraczalnej granicy z powstrzymywanej bezczelności, on jednak pokonał ją śmiałym krokiem, oferując w cenie tego wtargnięcia kolejne wyzwanie. Serce na chwilę jej przyspieszyło. Ryzyko było najwspanialsze, gdy przybierało właśnie tak subtelne brzmienie, gdy wygrywało szumem w uszach od próby powstrzymania głębszego oddechu. Staranne zachowanie kontroli, kiedy w tym wszystkim dążyła najbardziej do jej stracenia, zrzucenia jej z siebie razem z sukienką i bezwiednymi westchnięciami. Do wymalowania obrazu z jej braku na białej koszuli i złotej skórze. - Nie pamięta już pan, co mówiłam o snuciu wniosków na temat rzeczy damy, Panie Bloodworth? – i choć starała się zachować pełen rezon, jej głos był cieńszy, mimo że mówiła obniżonym tonem, finalnie brzmiącym na cichy pomruk. – Chyba powinnam panu udowodnić, jak trudne jest to zadanie. Jego nonszalancja była elektryzująca, ogniąca, wywołująca wrażenie, że wszystko zdawało przyspieszać w ich bańce ze zwolnionego czasu. Magnetyzował ją, przyciągał, sprawiał, że chciała odkryć jego sekrety, zostawić go tak odsłoniętym, jak ona czuła się obnażona pod tym brawurowym spojrzeniem. Spojrzeniem, którym choć zdawał się ją rozbierać, wcale jej tym nie ubliżał. Czemuż miałoby jej przeszkadzać coś, czego nie miała się wstydzić. Nie, kiedy sama uważała, że ostatnimi dniami najwdzięczniej jej było skąpanej w zieleni. W poprzednim dobraniu mogła liczyć jedynie na mniejsze powodzenie mężczyzny. W tym na swoją rozsądną grę. Miała silną rękę, i chciała to zrobić powoli, z gracją doprowadzić do niezaprzeczalnej wygranej, wcześniej upewniając się, że na pewno on nie miał silniejszych. Wszedł wszystkimi żetonami. - Nie daje mi pan dużego wyboru – uśmiechnęła się leciutko, oczy zabłysły jej groźnie, skoro wszedł całą stawką, nie mógł spasować. Przesunęła całą swoją pulę na środek. – Proszę się nie martwić, potraktuję je z równą dozą uwagi co pana koszulę – dokończyła bez zająknięcia czy nieśmiałości, odsłaniając swoje karty. Uniosła wyżej nosek, widząc jasne przesądzenie wyniku, który jednoznacznie głosił, że wszystkie żetony przechodziły wraz z tym wynikiem na jej stronę. Gra się skończyła, a ona… - Jest mi pan winien sekret – zaczęła niebezpiecznym, powabnym głosem. Wstała niespiesznie od stołu, nie omieszkając pochylić się przy tym przez sekundę tak, by jak najlepiej wyeksponować swój dekolt. Gdy się wyprostowała, wbiła w niego swoje głodne, nęcące spojrzenie, krocząc z gracją w jego kierunku, mocno przy tym stukając obcasami. Jedną rękę zostawiła na stole, przesuwając po nim z elegancją palcami, gdy tak się do niego zbliżała, niczym drapieżnik na polowaniu. Szuranie paznokci, dźwięk zgrabnych kroków i pytania, które to wszystko zagłuszały w jej głowie. Miała ich doprawdy wiele. O przeszłość, co zmusiło go do powrotu do Anglii, dlaczego nie napił się z nią wina, czemu znów widziała go z rękawiczką, co kryło się pod tym pewnym, zielonym spojrzeniem… I eleganckim ubraniem. Zatrzymała się tuż przed nim, na mniej niż pół kroku, powstrzymywana jedynie ostatnią, niewidzialną granicą z jego planów i reakcji. Powoli podniosła dłoń, którą sunęła po blacie i złapała się opuszkami palców za policzek, podtrzymując przy tym łokieć drugą dłonią. Stanęła wyzywająco, mocniej na prawej nodze, by wyeksponować biodro i podkreślić talię. – Mam do pana wiele pytań… Jedno z nich jest jednak najbardziej naglące – niemalże westchnęła ostatnie słowo, teraz to ona rzucała mu wyzwanie spojrzeniem, będąc ciekawa co i jak odpowie. A może nawet co i kiedy zrobi. – Czy zastanowił się już pan nad swoim dziękuję, Panie Bloodworth?
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie umknęło jego uwadze, że ponownie przeszła na charakterne pan i postanowił dołączyć do znanego im już dobrze tańca. Poczuł się trochę tak, jakby nigdy nie opuścili Upswinga i było to uczucie niezwykle satysfakcjonujące. Podobało jej się, jak oficjalna forma brzmiała na jej ustach i jakie miała w tej rozmowie znaczenie, a fakt, że znała już jego imię i był to wyłącznie świadomy wybór nadawał temu dodatkowego, intensywnego smaku. Może była w tym wszystkim odrobina sentymentu; zafascynowany, po wyjściu z pubu nieustannie łapał się na powrotach myślami do spędzonych w nim chwil, które wyraźnie wyryły się w jego pamięci. Nie przyznał się do tego wprost i nie zamierzał tego zrobić, ale w istocie nawiązał do wspólnego wieczoru, licząc, że nie przeoczy subtelnej sugestii. Nie zawiódł się. Uniósł tylko kącik ust, odpowiadając tym samym na jej pytanie. Kompletował podziękowania, każde z nich zapisując na kartach pamięci. Zamierzał dobrze je wykorzystać. Odsłoniła swoje karty dosłownie i w przenośni, kończąc jedną grę, ale kontynuując drugą, znacznie dla niego istotniejszą. Nie interesowała go przegrana w krwawego barona, nawet konieczność podzielenia się z nią swoimi sekretami nie przerażała go w połowie tak bardzo jak prawdopodobieństwo, że mógłby coś doszczętnie zjebać. Dość zręcznie posuwał się naprzód, sukcesywnie zmniejszając promień zataczanych wokół niej okręgów, ale wiedział, że stąpał po grząskim gruncie. Śmiałość mogła znacząco pchnąć ich rozmowę naprzód, ale mogła też zwarzyć gęstą atmosferę, nad którą oboje ciężko pracowali. Całe szczęście, że w miłości miał dziś znacznie więcej szczęścia, niż w kartach, a ona bardziej niż oburzona, wydała mu się zaskoczona, by nie powiedzieć: podekscytowana, choć musiał jej przyznać, że prędko i skutecznie to zamaskowała. — Proszę mi udowodnić, jakaś część mnie absolutnie w to nie dowierza — kolejna bezczelna uwaga padła z jego ust, ale przecież sama się prosiła, własnoręcznie do niej doprowadziła. Nie mogła mu mieć więc za złe, prawda? Gdyby jednak żywiła urazę, był święcie przekonany, że zdołałby ją udobruchać. Miał na to co najmniej kilka pomysłów. Zacisnął zęby, widząc w jej kartach niezaprzeczalnego grubego mnicha i uniósł dumnie brodę. — Zatem oddaję się w Pani ręce — odpowiedział z rezygnacją, nieco zawiedziony, że został tak po prostu rozgromiony, ale z drugiej strony nawet w połowie nie tak rozgoryczony, jak byłoby to w przypadku każdego innego przeciwnika. Przysługiwała mu bowiem nagroda pocieszenia i była ona wyraźnie na wyciągnięcie ręki. Oddał w jej ręce siebie, swoje tajemnice, koszulę, czas tej nocy i wszystko inne, po co tylko miała odważyć się sięgnąć. A wszystko to za jedno małe dziękuję. Chciał jeszcze coś dodać, lecz zawirowało mu w głowie, a obraz na moment zupełnie rozmył mu się przed oczami. Chwycił się brzegu stołu, pewien, że zaraz zemdleje, ale nic podobnego się nie stało, a dolegliwości ustąpiły równie szybko co nadeszły. Kiedy, starając się nie dać po sobie poznać, że cokolwiek jest nie w porządku, podniósł wzrok, napotkał nim wyeksponowany dekolt Charlotte Brandon i jej drapieżne spojrzenie, które przybliżało się doń z każdym wyważonym, odpowiednio powolnym, by dać mu czas na dostrzeżenie jego gracji krokiem. Miał wrażenie, jakby czas nagle niemożebnie zwolnił. Przesunął po niej głodnym spojrzeniem, pożerając nim każdy z elementów zaserwowanego mu jak na tacy deseru. Cal po calu zatapiał ją w rozognionej zieleni, samemu omal nie gubiąc się w topografii krągłości i krzywizn. Drogę ku rzucającym mu wyzwanie, ciemnym i ostrym na wzór jego myśli oczom odnalazł cudem i nie bez wysiłku, tonąc w nich na krótką chwilę milczenia przesyconą magią kąsającą system nerwowy dziesiątkami łagodnych dreszczy. Znał niby dobrze ten rodzaj czarów, a jednak wydał mu się na wskroś intensywniejszy, niż odnajdywał go w pamięci, jakby czerpał siłę z pełnego wyrzeczeń wyczekania. Mawia się, że cierpliwość popłaca. Dziś popłacała jak cholera. Pokonując to nieszczęsne pół kroku, czuł się tak, jakby ciągnęła go ku sobie jak magnes, nie dając mu innego wyboru, niż pójść właśnie w tę stronę, dokładnie tak, jak sobie to zaplanowała. To do niego należał ten ostatni krok, ale to w jej rękach znajdowała się kontrola nad sytuacją. Czy był więc graczem, czy zaledwie pionkiem? I czy miało to jeszcze jakieś znaczenie w chwili, gdy pokonywał właśnie ostatnią granicę, która jak dotąd dawała złudne poczucie zdrowego rozsądku? Jedyne, o czym myślał, to jak piekielnie dobrze było w końcu dosadnie i niezaprzeczalnie zaburzyć jej przestrzeń osobistą, wedrzeć się w nią bez zamiaru cofnięcia się choćby o pół kroku. Uniósł rękę, przebiegając palcami po osłoniętej rękawiczką dłoni i paradoksalnie odsłoniętym ramieniu, ginąc nimi w fałdkach szyfonu na barku i tylko delikatnie, jakby od niechcenia, muskając obojczyk, gdy tak naprawdę zmierzał do naszyjnika, o który zaczepił palec, przyciągając ją o kilka centymetrów bliżej. Nurkując w głębi spojrzenia, powędrował palcem wyżej wzdłuż pulsującej tętnem szyi, minął delikatną wypukłość krtani i zatrzymał się w końcu na podbródku, zmuszając ją do uniesienia głowy. Sam nachylił się nad nią, ale tuż za połową drogi w kierunku koralowych, nęcących ust, obrał zupełnie inny, zbliżając wargi do jej ucha. — Podziękuje mi Pani na górze — nie wyszeptał, a zamruczał, świadom, że w ten sposób znacznie mocniej wpłynie na jej wyobraźnię, a może i wywoła pożądany dreszcz w okolicy karku. Nie odsuwał się od niej, drogę do jej warg pokonał tuż przy jej skórze, głęboko zaciągając się poznawanym właśnie bukietem. Zamiast jednak pocałować ją tak, jak wyobrażał to sobie od samego początku ich spotkania, ucałował wyłącznie kącik jej ust, czując, jak na ramionach występuje mu gęsia skórka. Podobno moment tuż przed pocałunkiem dostarcza więcej emocji, niż samo złączenie ust, że to ta chwila pomiędzy jest najbardziej ekscytująca. Czując fascynujące mrowienie w wargach, postanowił, że przeciągnie ten moment jeszcze odrobinę, tak długo, jak starczy mu sił. — Zapraszam — dodał zachrypłym z pożądania głosem, prostując się niechętnie, a rękę dotąd wciąż podtrzymującą jej podbródek wycofał, odnajdując nią jej dłoń. Uścisnął ją delikatnie i zachował w swojej, prowadząc ją do wyjścia z kasyna, a potem w stronę przeciwną do wyjścia – do recepcji. Po krótkiej rozmowie z obsługującą gości hotelowych czarownicą otrzymał do ręki klucz, który z zadowoleniem zamknął w garści. Przepuścił Brandon w wejściu do pozłacanej windy i dołączył do niej, gotów kontynuować porzuconą w kasynie grę, kiedy ku jego zauważalnemu niezadowoleniu dołączyła do nich parę w podeszłym wieku, która również zamierzała pojechać do góry. Zagryzł policzek, tocząc z samym sobą nierówną walkę, lecz tylko stanął za nią, bezczelnie i tym razem będąc doskonale tej bezczelności świadomym zatapiając palce w ciemnych, kosmykach włosów, burząc ich ład i odgarniając je na bok, odsłaniając i eksponując jej kark. Dopilnował przy tym, by dotknąć jej skóry. W końcu ułożył dłoń na jej talii, już nie przelotnie i delikatnie, nie igrając z nią już, a za to zaciskając na niej wyraźnie palce. Granica została przekroczona – i zgodnie z przewidywaniami nie dało się już wycofać.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Była to gra fascynująca, intrygująca i porywająca na tyle, że sama już nie wiedziała, co leżało bezpośrednio w jej własnych rękach, a co wypowiedziała jedynie pod przypływem chwili, nie mogąc dostatecznie szybko przygryźć się w usta, choć może właśnie prowokując, by to on jej to zrobił? Taniec z błądzeniem mieszały się w zwodniczym aromacie, gdy towarzyszyła im właściwa atmosfera, trochę ryzyka i wystarczająco dużo wyczekiwania. To ostatnie zdawałoby się jeszcze nie osiągnąć masy krytycznej, jednak pod intensywnym spojrzeniem, niemalże namacalnym w dreszczach na gładkiej skórze, było wystarczającym czasem do doprowadzenia do obłędu, w którym płonęła niemożliwie długo i w którym chciała zostać przez niego w pełni pochłonięta. Cierpliwość kończyła jej się prędzej niż żetony po stronie Nathaniela i liczyła, że ostatnią granicę wyrwie mu równie szybko, co wygraną, która nadeszła z kolejnym rozegraniem. - Tylko ręce? – wymruczała cicho, przeciągle, z melodyjnym chichotem gdy uśmiechnęła się lisio powoli zarzucając głową wzdłuż uniesionego niewinnie ramienia. Wszak jej intencje dopiero teraz miały wybrzmieć, zadźwięczeć na jej wargach i rozbić się o niego. Jego usta, skórę, ciało, zamierzała na nich wymalować soczystym koralem wszystkie swoje fantazje, pozbawiając go złudzeń razem z koszulą, którą już zaczęła rozpinać wzrokiem. Przecież tajemnice, które teraz interesowały ją najbardziej, kryły jej tak bezczelnie pod jego ubraniem. Nie potrzebowała odwagi, by po nie sięgnąć, sczytywać je z niego z największą rozkoszą, recytując na głos w westchnięciach słodkie sekrety, które tylko buzujące napięcie trzymało jeszcze w ryzach. I które sprawiało, że każde spojrzenie, gest i słowo były wręcz paląco, obrzydliwie kontrolowane. Jego dłoń zacisnęła się na blacie stołu, kiedy już dawno powinna przytrzymać jej kark, nie zostawiając jej żadnego pola do interpretacji jego myśli i pragnień. Krótko, z zaciekawieniem przejechała wzrokiem po wyeksponowanych w napięciu żyłach, mając zamiar poznać je jeszcze lepiej w nieco bardziej prywatnych warunkach, oddając i jemu swoje tajemnice, których obietnice prześwitywały spod eleganckiego szyfonu. Czy i on miał odwagę po nie sięgnąć? Czekała w podnieceniu na jego pół kroku, dotyk, słowo, brutalne szarpnięcie. Ognista zieleń już nie wystarczała, nie miała prawa wystarczać, gdy pod jej skórą płonął jej własny, bezczelny płomień. Nie miała oczekiwań co do rozpoczęcia zupełnie nowego tańca, tylko tyle, by jej partner się z niego nie wycofał. Sekundy płynęły zaskakująco, irytująco wręcz wolno, kiedy jej serce pędziło wbrew całej atmosferze, której czas zamknął się w jego przewlekłej decyzji. Bawił się z nią? Specjalnie przeciągał chwile ostatniej niepewności jak ona swój krok, gdy stąpała do niego z gracją? Wstał, burząc dzielącą ich granicę, za którą nie było ani rozsądku, ani powrotu do niego. Była to arogancko wręcz wysoka cena za zaspokojenie wszystkich ich ciekawości i teraz, w momencie, w którym głębiej, ostrzej zachłysnęła się powietrzem, wreszcie prawdziwie czując jego dotyk na sobie, absolutnie warta tej horrendalnej sumy. Nie żałowała niczego. Nie żałowała pojawienia się w Upswingu, nie żałowała tej odwagi, z jaką chwyciła za spinkę i wiedziała, że tak samo żałować nie będzie straconej pogody w Marsylii, startej szminki i pogniecionej sukienki, pod której falbanami odrzuci swoje wszystkie przewagi wraz z całą kontrolą, jaką miała nad sytuacją, mogąc przyciągnąć go wreszcie nie tylko samym spojrzeniem a całym ciałem, które chciała skąpać w jego zieleni. I jego ustach. Delektowała się wygranym dotykiem, przeklinając w myślach, że jeszcze byli tutaj, wśród innych osób, zachowując resztki pozorów, jakby wcale nie wiedzieli, czym miało się to skończyć. Jakby podnieconym wzrokiem wcale nie obiecywali sobie wyczekanego zaspokojenia, jakby jeszcze miał jakikolwiek wybór o odsunięciu się od niej, zabraniu ręki z jej skóry. Podążała za jego ruchem, wtulając w jego dłoń naprężoną szyję, aż w końcu, oddając mu pierwsze z wielu obiecanych w myślach westchnień, popatrzyła prosto w jego oczy, absolutnie odurzona jego obecnością i bez zamiaru powrotu po zdrowy rozsądek, ten już dawno rozbił się razem z granicą, pozostawiając ich swoim pragnieniom i wygłodzonym instynktom. Instynktom, które pokierowały jej dłoń prosto do pierwszego guzika koszuli, o który zahaczyła palec i szarpnęła, bez ostrzeżenia drasnęła go paznokciami w tym błogim preludium, w którym mogła jedynie zaciągnąć się jego zapachem, równie upojnym co zachrypnięty, niski głos. Przeszedł ją dreszcz. Nie wiedziała, czy bardziej od jego szeptu czy słów samych w sobie, które zatańczyły iskierkami na delikatnej szyi, podnosząc jej tętno, wyostrzając oczekiwania, doprowadzając do szaleństwa faktem, że wciąż śmiał pozostawać tylko w sferze jej wyobrażeń i przypuszczeń, kiedy ona tak jawnie zapraszała go dużo bliżej. Ledwo powstrzymała prychnięcie niezadowolenia, gdy jego usta znalazły się na kąciku jej własnym, wcale nie kojąc pragnień, a tylko rozogniając je bardziej. Przyłożyła dłoń do odsłoniętej skóry, wbijając w niego lekko osłonięte rękawiczką paznokcie, w tym jednym geście zawierając całe swoje oburzenie, głód, piętrzącą się potrzebę, wykraczającą już dużo dalej niż za granicę zmysłowego pocałunku, którego jej odmówił. Budził w niej pożądanie, jednocześnie odsuwając je tym przeklętym opanowaniem. Nie pozostała mu dłużna. Gdy tylko chciał się odsunąć, przytrzymała go za rozchyloną koszulę i przygryzła jego delikatną skórę na szyi, zaciągając się jego zapachem. Krótko, ukradkowo, ale z całą swoją bezczelnością zarówno w tym geście jak i swoim następnym, gdy to obracając się w kierunku wyjścia nie omieszkała zahaczyć o niego biodrami. Nie był to dotyk długi, silny, zauważalny, a jedynie muśnięcie, nigdy tylko nie do końca wywarzony krok, jednak w całej jej perfekcji był on słodką, odurzającą groźbą, że nie pozostanie dłużna. Nie lubiła komuś zalegać z przysługami. A obietnice zwykła wypełniać z najgłębszą dokładnością. Niemalże zatoczyła się wchodząc do windy, nie była pijana, nie straciła swej gracji, ale gdy wszystkie myśli wirowały wokół jego osoby, dotyku, pocałunku i wszystkiego, co chciał zaoferować jej tej nocy i co ona miała zamiar odebrać, równowaga nie było tak oczywistą rzeczą. Nie była nawet w zasięgu jej ręki i wcale sięgać po nią nie chciała. Perfekcja była jej bezwzględnie pisania, dlatego jej zaburzenie było tak obezwładniające. Tak samo, jak uczucie, które towarzyszyło jej, gdy zatopił palce w jej włosach. Merlin jej świadkiem, że gdyby nie ludzie w windzie, nie miałaby żadnych oporów udowodnić mu, że to jeszcze nie był ten moment, w którym mógł sobie na to pozwolić, tym samym do niego doprowadzając. Teraz mogła jedynie przygryzać to policzek, to wargę, gdy starała się hamować kolejne fale dreszczy. Na zewnątrz pozostawała z pozoru niewzruszona, niby niewinnie wtulając się w niego mocniej plecami. W rzeczywistości oparła się o niego dokładnie tak, jak jednoznaczna sytuacja tego wymagała i z jawnymi zamiarami do jej doprowadzenia. Obróciła na niego delikatnie głowę, posyłając mu upojone spojrzenie zaledwie kątem oka, gdy nacisnęła na niego tylko mocniej pod naporem jego palców. Wyszła z windy szybko, sprawnie udając opanowanie, kiedy tak bardzo powstrzymywała się od zrzucenia z niego koszuli, do której dopadła w momencie, gdy tylko otworzył drzwi.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
To była najdłuższa podróż windą w całym jego życiu. Ósme piętro budynku zdawało się ciągnąć do samego nieba, podczas gdy on paradoksalnie czuł się jak w piekle, żywcem i do żywego palony wewnętrznym płomieniem, którego nie mógł teraz ugasić. Była mu diablicą pilnującą, by jego kara była wystarczająco dobitna. W zielonych tęczówkach odbiło się zaskoczenie, kiedy, chwytając jej rozmarzony wzrok, poczuł jak z pełnią świadomości napiera na niego, dokładając oliwy do ognia już i tak buchającego pod kotłem, w którym się smażył. Oblizał wargi i uśmiechnął się mimowolnie, najwyraźniej odnajdując w sobie nieznane pokłady masochistycznych zapędów. A może uśmiech ten wywołał jednak dźwięk dzwonka i zgrzyt przesuwającej się kraty, gdy dotarli na właściwe piętro? Jego ręka niekontrolowanie drżała, gdy przez moment miotał się z zamkiem, będąc o krok od wyważenia drzwi tylko po to, by mieć za sobą kolejną granicę, która im przeszkadzała.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Ostatnio zmieniony przez Nathaniel Bloodworth dnia Pon 15 Maj - 21:12, w całości zmieniany 1 raz
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.