Długi, wąski korytarz wewnątrz psychiatryku, wydaje się być bardzo niepokojący głównie dlatego, że nie ma tu prawie żadnego światła. Musisz rozświetlić lampy wokół lub użyć różdżki, by zobaczyć drogę. Cokolwiek nie robisz magia tu wydaje się szwankować. Stworzone przez Ciebie światło daje nieregularny blask, tworząc niespokojne, skokowe cienie na podłodze. Podłoga, pokryta starym, popękanych kaflami, wydaje przytłumione dźwięki pod twoimi krokami. W powietrzu unosi się lekka woń stęchlizny, wskazująca na długotrwałą dezintegrację tego miejsca. Korytarz jest podejrzanie cichy, tylko odgłosy twoich kroków stwarzają echo, które roznosi się wokół. Okna na końcu korytarza są zamknięte, a cienkie zasłony przykrywają je jak pajęczyny, zatrzymując resztkę światła do którego najwyraźniej musisz podążać. Idąc dalej drogą czujesz coś niepokojącego. W końcu orientujesz się, że Twój największy strach pojawia się na Twojej drodze. Czym jest eskapada do opuszczonego szpitala bez bogina?
Modyfikatory:
• Jeśli przychodzisz z kimś i twój kompan radzi sobie w przedziale 81-100, może ci pomoc, dodaj 20 do sumy oczek. • Jeśli masz dowolną specjalizację z zaklęć i OPCM dodajesz + 50 do kostki k100. • Jeśli masz cechę Silna psycha (odporność) dodajesz + 30 do kostki k100. • Jeśli masz cechę Tykająca bomba (zapalnik) odejmujesz 20 od kostki k100. • Jeśli widziałeś już swojego bogina na fabule - masz dodatkowe 24pkt.
wynik k100:
24 i mniej - Kompletnie nie radzisz sobie z boginem. Twój strach kompletnie Cię przeraża i mdlejesz. Potrzebujesz pomocy innej osoby. Jeśli jesteś tu sam - Chatterino wyciąga Cię z korytarza, zajmuje się Tobą, a potem odsyła świstoklikiem na bezpieczną wyspę. Jeśli chcesz tu wrócić - musisz przejść z powrotem od początku. Ale masz przerzut w pierwszych w pierwszych 4 lokalizacjach i możesz wybrać lepszą kostkę - bo w końcu już tutaj byłeś, więc wiesz co może Cię czekać. 25 - 54 - Nie poszło Ci to najlepiej, ostatecznie udaje Ci się zrozumieć że jest przed Tobą bogin i wiesz już co powinieneś zrobić. Jednak jesteś strasznie roztrzęsiony po jego widoku i nie możesz się pozbierać. W kolejnych dwóch lokalizacjach rzucasz kostkami 2 razy i wybierasz gorsze opcje kostkowe. 55 - 80 - Na początku zamierasz przerażony, cofnąłeś się odrobinę zbyt gwałtownie przez to co zobaczyłeś. Może po chwili orientujesz się, że to tylko bogin, ale przez swoje pierwsze minuty zwątpienia, ślizgasz się po posadzce. Nie dość, że wylądowałeś w kałuży to jeszcze łamiesz rękę. Jeśli masz odpowiednią ilość punktów z uzdrawiania na naprawę ręki - robisz to sprawnie i możecie iść dalej. Jeśli masz mniej niż 11 pkt - pamiętaj żeby chociaż usztywnić sobie rękę. Po wyjściu ze szpitala musisz koniecznie znaleźć kogoś kto naprawi Ci rękę. 81 - 100 - Naprawdę pokonujesz bogin bez żadnych problemów, nawet ponure miejsce Ci nie przeszkadza. Zdobywasz 1 pkt z OPCM.
Wciąż przygaszona i smutna Yekaterina szła dalej po szpitalu, tym razem trafiając na korytarz. Ot, stary, rozpadajacy się, ale z całą pewnością drewniany. A czy zabezpieczony magicznie? Tego nie spodziewała się dowiedzieć. Nagle zaniepokoił ją dym uchodzący z jednego miejsca. Przyjrzała mu się, a potem zbladła. W kącie korytarza zaczął płonąć ogień, rosnący z zadziwiającą prędkością. Ale dlaczego? Skąd? Serce dziewczy waliło jak oszalałe, kiedy starała się zapanować nad bijącym sercem. Usiłowała ugasić wodą płomienie, ale zupełnie nie działały na nie standardowe zaklęcia! Czyżby były magiczne? Wyjątkowo niszczycielskie? A może... Zaraz, a może to bogin? Skoro jedne zaklęcia nie zadziałały, trzeba było pójść w kolejne. Dziewczyna rzuciła Riddikulus, wyobrażając sobie, jak płomienie zamieniają się w kolorowe tasiemki z głupimi napisami. Udało się. Przeszła dalej, ale cała trzęsła się z emocji. Z/t
Xanthea Grey
Wiek : 36
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : wygląda zdecydowanie młodziej niż pokazuje metryka, ma wyraziste oczy, ufarbowane na szaro włosy do linii bioder i bardzo jasną karnację
Xanthea szła dalej przez szpital korytarzem, który sprawiał dość niepokojące wrażenie. Był długi, wąski, nieprzyjemny, ale przede wszystkim nie było na nim żadnego światła, co mocno czarownicę zaniepokoiło. Żadnego okna, nic, aż nagle w ciemności dostrzegła lustro. Zrobiło jej się bardzo niekomfortowo, a kiedy sie w nim przejrzała, zbladła. Jej ciało było stare, brzydkie i pomarszczone jak suszona śliwka. Coś okropnego. Ale Xanthea miała żywe wspomnienie o tym, jak urządził ją magiczny dym na Celtyckiej Nocy, dlatego nie wpadła w panikę, tylko zaczęła myśleć logicznie. Dbała o siebie. Rano odbyła całą poranną pielęgnację, ze szczególnym uwzględnieniem nawilżenia, a przed przyjazdem na wyspe uzupełniła zabezpieczenie SPF. Nie było opcji, żeby odbicie było prawdziwe. A zatem bogin! Xanthea wyobraziła sobie, że to nie ona tam stoi, tylko jej własna matka, a kiedy zaklęciem urzeczywistniła swą wizję, parskneła śmiechem i poszła dalej. O tak, w ten sposób mogła walczyć z boginem. Z/t
Nicholas Seaver
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
poprzednia lokacja: recepcja kostki: 29-20=9 ekwipunek: różdżka, woda, jedzenie, zyski/straty: obrażenia głowy (2k post w świątyni Westy), utracone wspomnienie
Nicholas naprawdę myślał, że nic więcej go nie zaskoczy. Uporał się z lękiem w piwnicy, mimo spotkania w niej mrożącej krew w żyłach postaci. Był z siebie dumny, zrobił krok naprzód w swoich lękach i przetrwał, nawet jeśli doskwierał mu przy tym ból głowy po tym, jak wyrżnął nią z całej siły o jakiś cokół czy Morgana wie co. Poukładał sobie w głowie, że jest dobrze, że nie ważne jakie go trapią lęki, nic mu nie grozi z rąk Hepzibah. Ona już nie istnieje. Zabił ją. Nie mogła już przyjść i go skrzywdzić, bo już jej nie było... I właśnie wtedy ją zobaczył. Stała na środku korytarza, jak żywa, uśmiechnięta, patrząc wprost na niego. Nie wytrzymał. Zemdlał i nawet nie czuł rąk goblina, który pomógł mu się wydostać z tego złowrogiego miejsca. Z/t
Nicholas Seaver
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Przychodząc tutaj Nicholas czuł, jak szaleńczo wali mu serce i jak panicznie boi się ponownej konfrontacji z makabryczną przeszłością. Starał się mocno oddychać, ale i tak go zmroziło, gdy znów zobaczył przed sobą złowrogi uśmiech Hepzibah. Tylko że tym razem wszystko miał przemyślane. Wiedział, z czym się mierzy. To był bogin. Bogin, z którym niegdyś walczył wielokrotnie, ale który obecnie przyjmował zupełnie nową formę. Młody Seaver był już przygotowany na to spotkanie. Wyobraził sobie wiedźmę na wrotkach, tracącą równowagę, robiącą głupawe miny, aż wreszcie wywijającą koziołka w popisowy sposób. Riddiculus i wszystkie strachy zniknęły, a Nicholas wyszedł z tego miejsca z ogromnym poczuciem siły. z/t
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
poprzednia lokacja: recepcja kostki: 19 + 20 za pomoc Irvety -> 39 ekwipunek: różdżka, woda, wafle zyski/straty: oddaję wspomnienie o rodzinie
Miała nadzieję, że Irvette wytrzyma przynajmniej do końca ich super wycieczki po opuszczonym psychiatryku, bo naprawdę nie miała najmniejszych chęci na targanie jej nieprzytomnego ciała po budynku w poszukiwaniu wyjścia. Opatrunek, jaki sobie zrobiła, wydawał się całkiem solidny, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki, w jakich się znajdowały. Wzruszyła ramionami na pytanie dziewczyny odnośnie dokumentów. Też zwróciła na nie uwagę, ale nie była pewna, czy faktycznie znajdowało się z nich coś, co mogłoby być dla nich przydatne. Skoro zostały tu porzucone, to widocznie nie były ważne. Inna sprawa, że nawet nie miała najmniejszego zamiaru ich dotykać, bo patrząc na ich stan to mogły przenosić równie dużo chorób co te cholerne veneraty. A szpital jak widać nie był jednak tak całkiem opuszczony, jak by się mogło wydawać, czego żywym dowodem był ten mały Chatterino. Prychnęła na zapewnienie Irvette. Josephine jest w porządku. Powinna za to podziękować? Nie zdziwiła się ani trochę, że to nie podziałało na tego stwora, który okazał się pazerny na ludzkie wspomnienia i dopiero po oddaniu jednego z nich puścił ją dalej. - Może ma słabość do rudych? - sarknęła, odwracając się jeszcze przez ramię i piorunując go spojrzeniem. Nie była to może szczególnie wygórowana cena, przynajmniej dla niej, ale dlatego właśnie zaczęła się zastanawiać, czy nie łyknęła haczyka. Zmieniacza czasu jednak nie posiadała, było, minęło, musiała się więc zmierzyć z potencjalnymi konsekwencjami. - Prawo, lewo? - spytała, zanim podjęły dalszą wędrówkę. Kolejną częścią budynku, jaką przyszło im zwiedzić był korytarz, który zdawał się nie mieć końca i - niespodzianka - był pozbawiony jakiegokolwiek światła. - Lumos. No, teraz przynajmniej cokolwiek widać - mruknęła, ostrożnie stawiając kroki. Nie chciała powtórki z rozrywki z piwnicy, gdzie wdepnęła w venerata, przez co buty zapewne nadawały się już jedynie do śmieci. - Albo i nie - westchnęła, bo wyczarowane światło szwankowało i to dość mocno. Mimo że korytarz wydawał się naprawdę długi, nie słychać było żadnych odgłosów prócz ich kroków, które i tak nie niosły się tak, jak można by się tego spodziewać. Już nawet nie była tym specjalnie zdziwiona, ale mimo to włoski stanęły jej na karku. - Czemu mam wrażenie, że zaraz coś na nas wyskoczy z któregoś z tych pokoi? - wyszeptała, nie chcąc robić niepotrzebnego hałasu. Całkiem lubiła życie i nie chciała się z nim jeszcze rozstawać. Jakby dla potwierdzenia jej słów, centralnie na środku korytarza znikąd pojawiła się z początku niewyraźna sylwetka, skutecznie zagradzając im przejście. Dopiero z bliska dostrzegła, że była to ona sama w śnieżnobiałej, długiej sukni, a obok... - Frederick - słowo uleciało z jej ust ledwo słyszalne. Stanęła jak wryta w miejscu, patrząc okrągłymi oczami na obrazek, który miała przed sobą. Wiedziała, z czym miała do czynienia, ale nie była w stanie od razu zareagować; jak zahipnotyzowana wpatrywała się w bogina przedstawiającego ją jako żonę Shercliffe'a, jeszcze na ślubnym kobiercu. Nic więc dziwnego, że kiedy po dłuższej chwili rzuciła odpowiednie zaklęcie i odstraszyła zjawę, jej ręka wyraźnie się trzęsła. To nie była wizja, jaką chciała zobaczyć, a najgorsze było to, że taki scenariusz mógł się zdarzyć. - Ani słowa - rzuciła tylko do de Guise, siląc się, aby jej głos nie brzmiał słabo. Widziała też jej walkę z największym lękiem, ale nie zamierzała ciągnąć tematu. Słabość nie była czymś, czym ludzie chętnie się dzielili, a sama była teraz w dokładniej tej samej sytuacji i nie chciała być ciągnięta za język. Wszystko zależało od rudej, bo temat wrócił - pamiętała ich rozmowę przy kielichu w pubie.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
poprzednia lokacja: Recepcja kostki: 91 ekwipunek: różdżka - włos moccusa, jesion, 10 i 3/4 cala (+4 zaklęcia), Magiczna siatka do łapania zwierząt lądowych (+1 ONMS), Bransoletka z ayahuascą, Pochłaniacz Magii (+2 CM), prowiant zyski/straty: Jak nie napiszę posta u Westalek (1000 znaków) to choruję na Morbusa, +1pkt do OPCM
Żyła, nic jej nie bolało i nie dolegało, więc była dobrej nadziei. Oczywiście planowała zaraz po wyjściu z tego miejsca udać się na leczenie, ale na ten moment była to dość odległa wizja, skoro nawet nie wiedziały jak się wydostać z tego szpitala. Ruda starała się więc myśleć o przetrwaniu i o tym, by nic ich nie zaskoczyło, co nie było w tym miejscu wcale takie proste. -Chociaż ktoś. - Prychnęła sarkastycznie, bo nie było żadną tajemnicą to, że akurat do najbardziej lubianych osób w Hogwarcie to nie należała. Nie żeby specjalnie jej to przeszkadzało skoro i tak udało jej się nawiązać kilka naprawdę fajnych relacji, było po prostu nieco irytujące, gdy co chwila ktoś się jej o coś czepiał. -Chodź tu. - Zadecydowała, bo ten kierunek wydawał się spokojniejszy. Korytarz, do jakiego trafiły był kolejnym miejscem pełnym chaosu, a co gorsza, w powietrzu czuć było ten dziwny niepokój, który bardzo się Irvette nie podobał. Jeszcze bardziej wytężyła wszystkie zmysły, a jej oczy były już praktycznie czarne jak węgiel. -W końcu działa magia. - Zauważyła z ulgą, gdy Josephine podjęła kolejną próbę oświetlenia pomieszczeń, która tym razem zadziałała. Może nie specjalnie mocno, ale na pewno lepiej niż w tej przeklętej piwnicy. -Może tym razem oszczędzimy sobie deptania trucheł. - Zażartowała mrocznie, choć włosy na jej karku coraz bardziej stawały dęba. Tak, bardzo nie podobała jej się panująca tutaj atmosfera. Była wręcz pewna, że coś zaraz je zaatakuje, co zresztą Harlow postanowiła powiedzieć na głos. -Nie wiem, ale też mi się tu nie podoba. Myślisz, że to ten goblin? - Poddała wątpliwości dobre intencje strażnika z recepcji, bo choć przepuścił Rudą bez problemu, to mogła być to przecież pułapka. Na całe szczęście Irvette się myliła, choć tylko w kwestii Chatterino. Atmosfera gęstniała coraz bardziej, gdy przesuwały się w kierunku światła, aż w końcu de Guise zauważyła.... Siebie. Tak, siebie wokół pomieszczenia, które coraz ciaśniej ją oblegało. -Riddiculus! - Nie tracąc zimnej krwi pozbyła się swojego bogina. Naprawdę, po tym jak musiała przejść tę cholernie ciemną i klaustrofobiczną piwnicę, coś takiego jak bogin, nie był w stanie zbić jej z tropu szczególnie, że przecież przed chwilą ten swój lęk pokonała. Szkoda tylko, że Jo nie miała tyle szczęścia. Irvette patrzyła, jak ślizgonka mierzy się ze swoim strachem, który rozumiała po części lepiej niż większość ich rówieśniczek. Co prawda dla rudowłosej nie było to aż tak tragiczne, bo wiedziała, jak wielką przewagę nad ewentualnym mężem na, ale widać Harlow była w nieco innym położeniu. -Jeśli trzeba będzie pomóc Ci rozwiązać ten problem, napisz do mnie. - Nie chciała wnikać w szczegóły, ale była gotowa pozbyć się mężczyzny w garniturze, kimkolwiek on nie był.
//zt -> Idziemy dalej
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Ostatnio zmieniony przez Irvette de Guise dnia Pon 24 Lip 2023 - 20:54, w całości zmieniany 1 raz
Nie komentował już kwestii smoka, nie zamierzając mówić Salazarowi, że jeśli tak bardzo chciał się przekonać co i jak, że jeśli tak bardzo marzył o tym, żeby faktycznie porozmawiać sobie bojowo ze smokiem, to miał do tego całkiem niezłą okazję. Prawdę mówiąc, Frederick niemalże o tym zapomniał, bo musiał skoncentrować się na swojej opowieści, która jego miarą była sucha, jałowa i beznadziejna, jak nie wiadomo co, ale najwyraźniej goblin uznał ją za ciekawą. Takie błyszczące wspomnienie, w którym jak na opiekuna zwierząt było całkiem sporo emocji, musiało być dla istoty czymś intrygującym, czym mogła sobie wytapetować ściany albo zrobić coś podobnego. I wszystko zniknęło, kiedy Salazar go stamtąd zabrał. - Co jeszcze będzie tutaj siedzieć? Venetiański hipogryf? - mruknął, gdy znaleźli się na korytarzu, a on rzucił lumos, żeby chociaż trochę rozświetlić im półmrok. Nic jednak nie szło po jego myśli i chociaż Frederick nie bał się podobnych rzeczy, spędzając większość czasu pośród magicznych istot, które były naprawdę groźne. Niewiele rzeczy mogło zrobić na nim wrażenie, taka była prawda i było to po nim widać. Właściwie było po nim również widać niemalże lisie ruchy, kiedy starał się zorientować, co dokładnie czaiło się w ciemności. - Bogin - mruknął, na chwilę przed tym, gdy spostrzegł unoszący się w powietrzu pierścionek zaręczynowy. Poczuł nieprzyjemny skręt żołądka, choć jednocześnie był niemalże pewien, że za chwilę usłyszy, jak Salazar się z niego nabija, wciąż uważając tego bogina za coś idiotycznego. Może właśnie świadomość tego, że może zostać uznany za słabeusza, a może fakt, że Morales po prostu pospieszył mu z pomocą, nie chcąc pewnie siedzieć tutaj do rana, spowodował, że Frederick całkiem pewnie rzucił: - Riddiculus - wiedząc już, że nie działał w tej chwili zupełnie sam. - Dzięki - mruknął, nie obdarzając Meksykanina spojrzeniem, nie chcąc musieć padać a kolana przed dzieckiem, tym bardziej że noga nieco go bolała i zaczynał się zastanawiać, czy aby na pewno ze wszystkim w tym w szpitalu sobie poradzi.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Caroline O. L. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.73 m
C. szczególne : szkocki akcent, uboga mimika twarzy, brak gestykulacji
poprzednia lokacja: Recepcja kostki: 77 + 30 (opanowanie) = 107 ekwipunek: plecak z jedzeniem i piciem, a także różdżka zyski/straty: szczur mnie ugryzł z lokacji piwnica, straciłam wspomnienie o rodzinie z lokacji recepcja,
Oboje nie zamierzali rezygnować. Być może różnili się na wielu płaszczyznach, ale w tym się zgadzali — łatwo się nie poddawali. Każdy na swój sposób, Dear preferowała ten bardziej po trupach, ze szczyptą ślizgońskich ambicji. Caroline nawet się trochę zdziwiła, że mężczyzna nie odezwał się do niej, nie wdawał w umoralniające gadki, typu "ja jestem starszy, okaż mi szacunek". Właściwe to syczała na niego od początku. Nie podobał jej się ten typ, no i miała też do siebie trochę pretensji, że przyjęła zaproszenie na przygodę po psychiatryku od właściwie nieznajomego, który nazywał się Yuri Sikorsky. Tkwili razem w tym szambie. Chcieli sobie pozwiedzać, tak to się właśnie kończy na przykład ugryzieniem Venerata Amphibio. Nadal bolało, jednak nie było sensu rezygnować, nawet za cenę wspomnień. Zaszli już za daleko. Goblin wskazał im kolejną lokację. Było tu mało miejsca, klaustrofobiczny korytarz, ciągnący się wzdłuż w ciemnościach. Mieli tu poważne problemy z oświetleniem. Dear użyła różdżki, aby rozświetlić trochę drogę, jaką mieli do pokonania razem z Rosjaninem, ale i tu nawet magia nie chciała odpowiednio działać. Nie podobało jej się to. Każdy ich krok wydawał stłumione dźwięki popękanych kafli pod ich butami. Zapach stęchlizny wdzierał się do nozdrzy, a cienie i cisza zwiastowały coś nieuchronnego, co miało się wydarzyć, wąski punkt światła prowadził, ale drogę zagrodził bogin. Największy strach Caroline — śmierć brata, przez moment przez jej bezemocjonalne ciało miała przejść fala nieciekawych uczuć, ale tak się nie stało. Wiedziała, że to niemożliwe. To, co tu widzi, było fikcją. - To bogin. - Szepnęła w stronę Sikorsky'ego jakby była pewna, że mężczyzna zaraz spanikuje. Nie była dobra w pocieszaniu innych ludzi, ale mogła po prostu dać mu pewność, że to, co właśnie widzi to tylko wytwór jego najskrytszego lęku. - Riddiculus.- Rzuciła zaklęcie na swojego bogina, a następnie czekała, aż Yuri zmierzy się ze swoimi słabościami. Dobrze, że było tu ciemno, ich sekrety w tych mrokach były bezpieczne, ledwo dostrzegła imaginacje swojego strachu.
poprzednia lokacja: recepcja kostki: 74+20 (pomoc od Caroline)=94 ekwipunek: woda, kanapki, różdżka zyski/straty: poparzenia dłoni i nóg przez ciemiernik, utrata wspomnienia o pierwszym zwycięstwie z ojcem chrzestnym
Szliśmy dalej razem przez korytarz. Obłażące ze ścian płaty farby, zapach stęchlizny unoszący się wokół, do tego ciemność. Cóż - prawie jak w toalecie w Durmstangu - pomyślałem sobie z pewną dozą ironii. Dear starała się oświetlić nam drogę ale nic to nie dało. I wtedy to usłyszałem. Dźwięk, którego najbardziej bałem się usłyszeć nawet w dzień a co dopiero w ciemnościach. Cichy szmer. Wytężyłem wzrok chociaż wiedziałem co mnie czeka. Po posadzce w naszym kierunku sunęła niespiesznie gigantyczna anakonda. Z ciemności wyłaniał się tylko jej łeb sięgający mi do kolan. W porównaniu z potężnymi mięśniami tej bestii moje nie miały żadnych szans. Odruchowo cofnął się o krok kiedy usłyszałem szept Dear "To bogin". W takim wypadku już wiedziałem co robić. Wyciągnąłem różdżkę i rzuciłem Riddiculus. Anakonda zamieniłą się w małego gumowego węża tańczącego na podłodze. Mogliśmy ruszyć dalej...
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie miał pojęcia jakby się zachował, gdyby naprawdę spotkali tutaj legendarnego smoka i prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się, żeby ten scenariusz miał w ogóle się urzeczywistnić. Wiele razy przecież podczas licznych zagranicznych podróży odwiedzał legowiska skrzydlatych stworzeń i nigdy nie przyszło mu spotkać się z bestią w cztery oczy. Musieliby mieć pecha – albo szczęście, zależy kogo zapytać – żeby akurat natrafili na głodne, rozwścieczone stworzenie, zionące ogniem na prawi i lewo. - Nie zdziwiłbym się. Cicho, ponuro… czarodzieje raczej obawiają się tego miejsca. Hipogryf mógłby tutaj liczyć chociaż na odrobinę spokoju. – Mruknął od niechcenia, wszak na zachowaniu magicznych zwierząt nieszczególnie się znał, a z tego względu trudno było mu nawet zgadywać co jeszcze może stanąć na ich drodze. Na razie musieli poradzić sobie z ciemnością, dlatego sięgnął po różdżkę, ze zdziwieniem spoglądając jak prosty Lumos doznaje nietypowych zakłóceń. Gra światłocieni robiła wrażenie i mogłaby tworzyć niebanalną scenerię do teatralnej sztuki, acz Meksykanin domyślał się, że w okolicznościach, w których się znaleźli, niekoniecznie oznaczała ona coś dobrego. Nie pomylił się, bo po chwili przed jego oczami wyrosła znajoma, widmowa sylwetka uwiązanego na sznurze testrala, którego Paco rozgonił skutecznie błyskawicznie rzuconym Riddikulusem. Nie pierwszy raz miał do czynienia z boginem, a chociaż po plecach przemknął mu nieprzyjemny dreszcz, odnosił wrażenie, że żywiąca się strachem zjawa na próżno upatruje w nim ofiary. Po prostu przywykł… w przeciwieństwie do swojego kompana, który nadal reagował na zaręczynowy pierścionek nieadekwatnie. Morales pospieszył mu z pomocą, wzmacniając rzucony przez niego czar, a w ramach wdzięczności za zbycie milczeniem jego dziecięcego wyglądu, nie poruszał również tematu dość nietypowego kształtu majaczącego się jeszcze przed momentem przed oczami Shercliffe’a. – Nie ma za co. Zastanawiam się dokąd w ogóle idziemy. – Skinieniem głowy pokazał mężczyźnie jedynie słuszny kierunek, ciekaw dokąd finalnie on prowadzi. Prosto do kostnicy?
zt. x2
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Długie korytarze nie straszyły Fire. W gruncie rzeczy szła naprawdę spokojnie. Prawdziwe zagrożenie nie jest zwykle aż takie oczywiste. Używała różdżki do rzucania Lumos, ale światło zdawało się igrać z cieniami. Zapewne nie przejdzie tego korytarza tak zupełnie bez problemów. Drgnęła, gdy przed nią pojawiło się ucieleśnienie jej strachu. Pamiętała to. Bała się wielu rzeczy, więc bogin mógł wybierać sobie pomiędzy różnymi wariantami. Przed rudowłosą pojawiła się ogromna fala. Na ten widok od razu gwałtownie cofnęła się o kilka kroków, nie rozumiejąc skąd się tutaj wzięła. Niefortunnie upadła na rękę i to tak boleśnie, że złamała kość. Szpitalem wstrząsnął dziewczęcy krzyk bólu, a Dear zaczęła przeklinać sama na siebie za nieuwagę. Zignorowała palący ból, bo bogin nacierał i wcale nie czekał aż czarownica zdoła się uleczyć. Woda uderzyła w dziewczynę z impetem nim zrobiła cokolwiek. Nagle zrozumiała, że nie wciąga do płuc powietrza, a zaczyna się dławić. Strach objął wszystkie kończyny Fire i zesztywniała, ale dłonią zacisnęła różdżkę i wymachnęła nią, pokonując opór cieczy. Nie musiała na szczęście mówić, bo niewerbalne zaklęcie równie perfekcyjnie zadziałało. Bogiń zmienił się w czekoladowy mus i spłynął na podłogę. Śmiałaby się, gdyby nie palące cierpienie, jakie rozlewało się po ciele. Kurwa, ile razy będzie sobie coś łamać? Był z tego ten jeden jedyny plus. Nawet taka kaleka w kwestii magii leczniczej potrafiła nastawić magią kość. Chwila prawdy... Fire wycelowała w siebie różdżką i wypowiedziała inkantację. Nastawienie kości z powrotem nie sprawiło już bólu. Odetchnęła głęboko i odczekała kilka minut, aby mieć pewność, że czar zadziałał. Wyglądało na to, że nie doceniali jej w Hogwarcie. Powinna pracować w Mungu. - I co jeszcze spróbujesz mi zrobić? - wykrzyknęła wyzywająco. Szczury? Bez problemu uciekła. Podły goblin? Dogadali się. Teraz bogin? Bułka z masłem. Podniosła się na nogi i uniosła dumnie podbródek.
Wzruszyła ramionami, kiedy stwierdził, że nie chce leczyć swojej rany. Miałą tylko nadzieję, że cokolwiek złapał – bo coś złapał na pewno – to jej nie zarazi. Historie o tej magicznej dżumie śniły jej się po nocach, a ta cała studnia tylko ją utwierdziła w przekonaniu, że był to prawdziwy pomór. Byłoby raczej kiepsko, gdyby pandemia wróciła. Dla bezpieczeństwa więc trzymała się kilka kroków od Lockiego, nie jej wina, że był zbyt wolny. — Kogo? — zapytała z ciekawością, bo jej rodzina była całkiem spora, a relacje między poszczególnymi członkami rodów były raczej, cóż, niekoniecznie ciepłe i rodzinne. Nie byli przykładem idealnej rodziny, nawet stwierdzenie, że było im do tego daleko nie oddawały w pełni powagi chłodnych stosunków między niektórymi, dzielącymi to nazwisko. Weszli na korytarz, w którym było tak ciemno, że od razu rozpaliła lumos, a lekkie światło z końca różdżki i tak niewiele oświetlało. Miała też wrażenie, że coś było nie tak, bo nikłe światełko migało, a cienie niepokojąco drgały. Zmarszczyła brwi. — Co oni musieli tu robić, ze magia tak kiepsko współpracuje? — zapytała swojego towarzysza, ale chyba nie chciał wiedzieć. Była pewna, że to kwestia tego miejsca, bowiem różdżkę miała dobraną idealnie, w rodzie różdżkarzy nie było mowy o jakiejkolwiek pomyłce, jej różdżka była przedłużeniem jej ręki. Szli powoli, a jej się włoski na rękach jeżyły w odpowiedzi na nieprzyjemną atmosferę. Nie spieszyło jej się, tym razem patrzyła też pod nogi, bo piwnica czegoś ją nauczyła. Nie spodziewała się jednak, że na ich drodze stanie mantykora. W pierwszej chwili nie pomyślała nawet, że to może być bogin, więc stanęła w pół kroku, a usta miała zaciśnięte w wąską linię. — Powiedz, że o mój bogin — szepnęła do chłopaka i uniosła różdżkę nieco wyżej, nie była jednak pewna czy walczyć, rzucać przeciwboginowe zaklęcie, czy może uciekać ile sił w nogach. Naprawdę liczyła, że to bogin, co niby mantykora miała robić w takim miejscu? — Riddikulus! — rzuciła więc, a kiedy zaklęcie zadziałało, ciszę w korytarzu wypełniło jej pełne ulgi westchnięcie.
poprzednia lokacja: recepcja kostki: 96 ekwipunek: różdżka zyski/straty:1 przerzut kości w dowolnym miejscu szpitala z możliwością wyboru lepszego wyniku, ugryzienie szczura, +1 OPCCM
Nie musiał się nawet szczególnie starać, by za nią nadążać, nawet z ranną nogą, bo miał nogi ze dwa razy dłuższe od tego małego gnoma. Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie owego, znanego mu Fairwyna i uniósł brwi. - Jest stary, ma bliznę na twarzy, chodzi o lasce i marudzi jak stara baba. - naprowadził ją na tego, o którym była mowa. Sam Loki dopiero na trzecim, czy czwartym spotkaniu w końcu zapytał gościa o jego godność, była to tak przypadkowa znajomość. A jednak obaj coś z tego czerpali, Fairwyn mógł posmakować utraconej pozycji nauczyciela, a Loki mieć nadzieje, że uda mu się po znajomości wkręcić w różdżkarski biznes. To wielka tajemnica, ale przecież chciał być twórcą pięknych magicznych przedmiotów użytkowych. - Jesteś pewna, że to kwestia miejsca? - uniósł brwi w drobnej złośliwości, jednak kiedy rzucił zaklęcie na lampy, te również nie wydawały się kwapić do współpracy, migocząc i przygasając bez powodu. Idąc dalej, zobaczył jak w półmroku formuje się jakiś kształt. Prawie wpadł na dziewczynę, tak się wpatrzył w tę postać, ale niemal niedosłyszał jej słów, czując, jak serce zaczyna mu łomotać w piersi, a krew szumieć w uszach tak głośno, że pewien był, że nawet Mela ją słyszy. - C-co? - przełknął ślinę. Usłyszał rzucane przez dziewczynę zaklęcie, w związku z czym wystawił swoją różdżkę i wycelował w wychudzoną kobietę. Wiedział przecież, że jego matki nie mogło tu być. Była w Świętym Mungu. Na zawsze. - Riddikulus. - powtórzył po niej, by pozbyć się widziadła, które czaiło się na nich gdzieś z półmroku, bo nawet nie zarejestrował starcia Fairwynówny z jej własnym strachem- Nic tu nie ma. - skomentował, siląc się na zarozumialstwo- Miałem nadzieję, że może znajdziemy coś cennego, a jedyne, co możemy złapać to aspergilozę. - skrzywił się. Pokątnie szukał wymówki, by stąd spierdolić, no ale przecież nie przyzna się przed nią, że gotów jest zrezygnować z dalszej eksploracji.
| Loki i Mela zt
Fitzroy Baxter
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 187
C. szczególne : kolczyki w uszach, skóry i dresiki, platynowe, czasem różowe włosy
poprzednia lokacja: post kostki: 19, ale Ruby mi pomaga ekwipunek: różdżka, woda, herbatniki zyski/straty:-
Oczywiście, nie prosił się by być szczurem, ale jednak był paskudnym, obrzydliwym stworzeniem, które pewnie zeżarłoby nas razem z braćmi, gdybyśmy tam dłużej zostali. Taka jest prawda. Ale nie było co próbować wyjaśniać tego Rubsonowi w żałobie, pewnie i tak by mnie nie posłuchała. Na szczęście znaleźliśmy się w końcu w jakimś przyjemnym miejscu! Może to dość ironiczne, że paskudna recepcja i podejrzanym goblinem w środku nazwać mogę "przyjemną", ale kiedy człowiek wychodzi z ciemnych, wąskich piwnic, wszystko wydaje się być lepsze. Kiedy zaś Rubson puszcza głośno parostatkiem, ja podchodzę do niej i porywam w ramiona, by potańczyć chwilę, dopóki nie przerywa nam goblin. Okazuje się być dla nas super ziomkiem, który tylko przybija z nami piąteczki, mówi żebyśmy się trzymali cieplutko i lecieli dalej. Wybaczam mu więc, że przerwał nasze tańce. - Już za późno. Wysłałem w międzyczasie listy do każdego z twoich braci - oznajmiam durnie i podnoszę jakiś papier z podłogi, udając że na nim piszę już do Tomka, Romka czy innego Piotrka. Jednak te piękne chwile szybko mijają. Bo oto znowu trafiamy do jakiegoś bardzo podejrzanego korytarza. Z gramofonu zaczyna lecieć Trudno tak, dość adekwatnie do naszej obecnej sytuacji. Łapię dłoń Ruby i zaczynam mówić mądrze. - Jak coś, nie masz co się martwić... - I wtedy pojawia się przede mną straszliwa scena. Z jakichś drzwi wybiega mój brat, za nim wielka akromantula, która nagle wbija mu kończynę w brzuch, a ten dławiąc się krwią umiera na moich oczach. Przez chwilę patrzę zszokowany i przerażony na to wszystko, a zanim cokolwiek zdążę zrobić - mdleję.
C. szczególne : Mańkut, Rude włosy, centymetrowa blizna na udzie w kształcie smoka. Na policzkach i nosie ma piegi, które według rodzeństwa dodają mu uroku. Amulet Uroborosa zawsze na szyji +1 ONMS
Wiktor po opuszczeniu sali zaczął błąkać się po korytarzach. Kątem oka zauważył ruch w końcu korytarza, ale z niejasnych dla siebie przyczyn całkowicie go zignorował. Kiedy w końcu uderzyło go, co to mogło być, czas na reakcję dawno przeminął ale był nadal przerażony. Odwrócił głowę i zauważył , że to tylko bogin, ale przez rudzielca pierwsze minuty zwątpienia, poślizgnął się po posadzce. A to mogło oznaczać tylko jedno... Puchon po chwili wylądował w kałuży to jeszcze ze złamaną ręką. Wik przeklął pod nosem i jakby w zwolnionym tempie zaczął odwracać głowę coraz bardziej za siebie. Szybko użył odpowiedniego zaklęcia z uzdrawiania nawet rudzielec to sprawnie i może iść dalej.
z/t
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
poprzednia lokacja: recepcja kostki: 68 +24 za bogina już na fabule wiele razy = 92 ekwipunek: różdżka ze smoczą owijką; podręczny gramofon; trytoni amulet; kawa mrożona zyski/straty: +1 OPCM
Weszli do korytarza, a Ruby oburzyła się na jego słowa i pacnęła go w ramię, kiedy zaczął udawać, że pisze do jej braci. Nie żartowała z tym, że będą się z niej nabijać do końca życia, więc przewróciła w końcu oczami i zapaliła lumos, bo na korytarzu nic kompletnie nie było widać. Skrzywiła się, bo było nieprzyjemnie i zaczęła się zastanawiać czy może chociaż jedno pomieszczenie okaże się całkiem całkiem, bo jak na razie co kolejne, to gorsze. — Wiadomo — mruknęła w odpowiedzi, ale włoski na karku zaczęły jej się jeżyć. Atmosfera tego miejsca była okropna i co najmniej niepokojąca. Już coś chciała powiedzieć do Fitza, odwróciła się do niego i właśnie wtedy chłopak znienacka zemdlał na jej oczach. — FITZ?! — nie obchodziło jej to, że jej głos poniósł się echem po korytarzu. Chłopak runął na ziemie, a Ruby opadła przy nim na kolana, potrząsając za ramiona, by jakoś go wybudzić. Nagle tknięta rozejrzała się zaniepokojona po otoczeniu, żeby zobaczyć co go tak załatwiło. Kiedy dostrzegła samą siebie, kpiąco się uśmiechającą, aż warknęła z irytacji. Na tych wakacjach to już kolejny raz kiedy mierzyła się ze swoim boginem. Nie miała pojęcia co zobaczył Fitz, ale musiało to być coś naprawdę paskudnego. Może ten jej strach był głupi i irracjonalny? — Riddikulus! — rzuciła na swojego bogina, który wypierdolił się właśnie na wrotkach i przelewitowała chłopaka dalej, do kolejnego pomieszczenia, a gdy się tam znaleźli — Rennervate — rzuciła, ocucając go zaklęciem — Fitz, żyjesz? To był bogin, wszystko w porządku — powiedziała, patrząc na niego ze zmartwieniem w oczach.