Nikt nie wie, skąd się wzięła ani dlaczego. Ot, pewnego dnia w ziemi pojawiła się duża szczelina, z której wydobywały się ciepłe opary. Po długiej i wyczerpującej wędrówce wąskimi skalnymi korytarzami czujecie, że robi się coraz cieplej. W pewnym momencie możecie się nawet pokusić o zdjęcie grubych płaszczy i futer. Po dotarciu na miejsce Waszym oczom ukazuje się ogromny podziemny świat, tak daleki od tego, co znacie z powierzchni. Ciepłe źródła oraz bliskość jądra ziemi sprawiają, że kwitną tu wielkie paprocie liczące nawet kilkanaście metrów wysokości. Z równie wielkich kwiatów nektar spijają kolibry wielkości kruków, grzyby są rozmiarów barowych parasoli, wśród wysokich traw wylegują się niedźwiedzie szablozębne, nieznane nawet z legend, a po całej krainie roznosi się rozległe echo... mamutów! Nad tym magicznym i zamkniętym ekosystemem czuwają jakieś tajemnicze moce. I to dosłownie, bo po wizycie całkowicie zapominasz drogę.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Harmony już na tydzień przed wyjazdem wiedziała dokładnie, co miała spakować. W niezbędniku podróżniczki znajdowały się odpowiednie do pogody ubrania, „Dziennik Przygód”, koniecznie i bezapelacyjnie jej łyży, które tuż przed wyjazdem serwisował Monty oraz książkę. Nie była to jednak zwykła lektura na zabicie czasu, Remy miała zdecydowanie za dużo pomysłów na walkę z nudą, żeby zwalczać ją siedząc na czterech literach. Była to książka wydana przez jej tatę. Cały jeden tom o swoich podróżach Laurence Seaver poświęcił na odkrywanie i opisywanie magicznych zwyczajów, kultur i istot najmroźniejszych krain świata. Było to na długo przed narodzinami Remy, a nawet jej starszego brata, więc ona sama nie miała jeszcze okazji zaznać przygód zimowych zakątków, czy to podążając śladami ojca, czy zbaczając z nich na własne, nowe ścieżki. Pewnie, gdyby miała więcej czasu na Antarktydzie nie zdradzałaby sobie niczego lekturą i odkrywała wszystko samodzielnie, popełniając własne błędy i głupoty. Gdy jednak miało się tylko krótki okres ferii na poznanie tak wielkiego obszaru i historii, trzeba było wybrać priorytety. O poranku przeglądała książkę, by znaleźć cel podróży tego dnia. Planowała wybrać się sama na niezobowiązującą przechadzkę zapoznawczą z terenem, ale odkrycie spisane przez jej ojca zupełnie wywróciło jej plany. ”Podróż do wnętrza ziemi” huczną tajemnicą rozbrzmiewał tytuł rozdziały i oczy Remy same zaczęły przeglądać strony w poszukiwaniu informacji. Pięć minut później rzuciła książką jak oparzona i skoczyła na równe nogi, bez ani jednego słowa zaczynając się ubierać. Coś takiego nie mogło jej ominąć! To była prawdziwa przygoda! Wyprawa w nieznane! Niepowtarzalne odkrycie do dziennika przygód! Wyprostowała się jak struna w połowie wiązania buta, gdy kolejna myśl przyszła jej do głowy. Przecież jeżeli faktycznie znalazłaby to miejsce, @Ricky McGill nigdy by jej nie wybaczył, że poszła bez niego. Chłopak miał równy zapał do kłopotów i nieznanego jak ona, a w ciągu ostatnich trzech tygodni zdążyli nawywijać więcej, niż ona sama mogła zaplanować. Natychmiast otworzyła wizzengera i puściła się biegiem przez korytarz, zapominając o tak trywialnych w tamtym momencie sprawach jak zawiązanie butów czy zapięcie kurtki. Po drodze cały czas z zapamiętaniem klikała w klawiaturę, po krótce tłumacząc jaki miała plan. Przygoda nie mogła czekać!
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Antarktyda była super fascynującym miejscem i żaden mróz nie mógł go zniechęcić od eksplorowania jej terenów wzdłuż i wszerz; jasny dzień polarny z kolei tylko zachęcał do tego, by jak najczęściej wyściubiać nos z wnętrza lodowca i jak najwięcej czasu spędzać na jego powierzchni, chociaż w środku też udało już mu się natknąć na kilka ciekawych miejsc. Siedział akurat w pokoju sam, wybudzony z przypadkowej drzemki i nie miał pojęcia ani jaki jest dzień czy godzina ani co powinien ze sobą zrobić przez resztę nie kończącego się dnia, gdy na ratunek przyszła wiadomość od @Harmony Seaver i stało się jasne jak słońce, że nastała pora na przygodę. Podekscytowany, jednym okiem zerkał na pojawiające się wciąż kolejne linijki tekstu na wizengerze, wciągając pośpiesznie ciepłe gacie i rozglądając za ewentualnym ekwipunkiem, który mógłby im się przydać, po czym kiedy już wrzucił do plecaka: różdżkę, pelerynę niewidkę (gdyby musieli się natychmiast schować) oraz prowiant w postaci termosu z kawą, skradzionej Hardolowi do połowy pustej paczki fajek i jednej wyjątkowo dorodnej pomarańczy która sam nie wiedział skąd się wzięła w jego grocie, to chybcikiem, z rozczochranymi włosami i rozchełstaną kurtką wybiegł na spotkanie z dziewczyną. - Remy! - zbił jej piątkę na powitanie i od razu ruszyli dalej dziarskim krokiem, bo nie było czasu do stracenia - Buty zasznuruj! Się potkniesz i se ten głupi ryj rozwalisz i z kim ja będę odkrywał Grenlandię - upomniał ją może grubiańsko, ale z troską oczywiście, bo naprawdę się martwił że nie znalazłby równie skorego do przygody towarzystwa. - Jak myślisz, co tam znajdziemy? Jak jakieś nudne lodowisko to chyba sczeznę. Liczę na podziemnego smoka albo... albo odkryjemy jakąś sekretną cywilizacje smoczych ludzi-kretów. To by było zajebiste, nie? Wiesz w ogóle gdzie iść? Mamy jakąś mapę czy podążasz za głosem serca? - wypytywał, dywagował i zagadywał, zbyt rozentuzjazmowany wizją nadchodzących odkryć by być w stanie iść w milczeniu i jakimkolwiek skupieniu. Całe szczęście że jego towarzyszka miała podobnie!
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Gdy tylko Remy wyczytała o niezwykłym, magicznym miejscu z książki, była już wystarczająco rozentuzjazmowana, żeby udać się na samodzielną wędrówkę tak jak stała. A jak zobaczyła Ricky’ego, to aż podskoczyła przy przybijaniu mu piątki i nagle okazało się, że jej energia mogła jeszcze wybić sufit w mieszkalnym lodowcu. - Grenlandię! – prychnęła, szczerząc się jak głupia. Może to ekscytacja podróżą, a może radość przed wyprawą z kimś, kto podzielał w stu procentach jej zapał do przygód, ale śmiała się z tego głupiego żarciku jak z komedii roku. – O rany! Buty! – szybko schyliła się, żeby zawiązać sznurówki, oczywiście, nie bez odparsknięcia na zaczepkę. – Przyganiał kocioł garnkowi! Weź się pozasuwaj, bo nie przytaszczę tutaj sama twojego ciężkiego, zamarzniętego tyłka! – szturchnęła go w ramię. – Wiesz co, za „nudne lodowisko” to ci się jeszcze dostanie! I patrz – bez ostrzeżenia wcisnęła mu książkę swojego taty w ręce, z dokładnie zaznaczonymi akapitami i wytykała palcem kolejne ważne elementy na stronach. – Mój tata trafił tam przez przypadek, mówi, że chronią go silne czary, bo po wyjściu nie potrafił już drugi raz się tam wrócić i sporządzić mapy. Plan jest prosty, idziemy do grot i idziemy tak głęboko jak się da, licząc na farta. Nooo… - uśmiechnęła się zadziornie, podnosząc na niego brew. – Chyba że się cykasz? Nie dała mu szans na odpowiedzenie. Po pierwsze, bo wiedziała, że kto jak kto, ale on nie odmówiłby przygody. A po drugie, jakby jednak włączył mu się rozsądek i odpowiedzialność, to nawet nie chciała dać mu czasu na taką możliwość. Ze śmiechem na ustach puściła się biegiem przed siebie. - Kto ostatni przy grotach ten psingwin!
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Oboje byli najwyraźniej siebie warci, jednemu groziło śmiertelne rozwalenie sobie ryja, drugiemu zamarznięcie - ale grunt, że wzajemnie o siebie zadbali. - Nie?? A szkoda, taki właśnie był mój plan, zamarznąć i zmusić cię żebyś mnie wniosła do środka - droczył się tylko dla zasady, ale posłusznie się opatulił wszystkim co miał na sobie, bo jednak chłód już po chwili był bardzo, bardzo dokuczliwy. Zamaszystym gestem wyrwał Remy książkę z rąk i wsadził w nią nos, śledząc z zapałem, ale dosyć pobieżnie, fascynujące informacje o prawdziwych cudach, które rzekomo można było odnaleźć u celu ich podróży. Były to zaiste rzeczy, które się fizjologom nie śniły! - Ty jesteś pewna że to relacja z podróży do tej groty a nie jakiegoś narkorycznego tripa?? - zachichotał, oczywiście ani przez chwilę tak naprawdę nie wątpiąc w wiarygodność słów starego Remy; naprawdę był przekonany, że jeśli tylko się postarają, to spotkają na środku Antarktydy kolibry i mamuty. Na ostatnią zaczepkę dziewczyny oburzył się niesamowicie, ale nie zdążył nic mądrego odpowiedzieć, poza "CHYBA TY!!!" wykrzyczanym już w trakcie pościgu za Gryfonką, w który oczywiście puścił się pędem gdy tylko się zorientował, że mu ucieka. W akompaniamencie wariackiego chichotu dotarli w końcu do jakiegoś lodowca, który wydał im się warty eksploracji; szli i szli, debatując po drodze o jakichś niezbyt mądrych rzeczach i wspominając poprzednie szalone przygody. Korytarze skalne były wąskie i kręte, momentami mieli problem, by się przez nie przecisnąć, i końca nie było widać. Droga była bardzo monotonna i dopiero po długim czasie jedyne co zdziwiło Ryszarda, to stopniowa odczuwalna zmiana temperatury. - Tu się robi coraz cieplej czy to ja się zgrzałem tym marszem? - zapytał, zerkając na Remy, jeszcze zupełnie nieświadomy tego, co zobaczą za kolejnym zakrętem.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Aż zachłysnęła się teatralnie i przyłożyła rękę do serca w geście największej urazy. - To pomówienia i oszczerstwa! Ta zniewaga krwi wymaga! – zagrzmiała poważnym tonem, ale zaraz prychnęła śmiechem, przecież doskonale wiedziała, że był to żart. Mimo to odpłaciła mu się pięknym falstartem do jaskiń. Dlaczego akurat jaskinia, którą wybrali wydawała im się aż tak obiecująca? Nie było chyba na to innego wytłumaczenia niż stare dobre powiedzenie o szczęściu, które sprzyjało głupim. Bo ci na pewno jak głupki bawili się na tej wycieczce. Nie ważne jak bardzo Remy nie chciała podejść na poważnie do tej wiekopomnej przecież ekspedycji (!), nie potrafiła zachować powagi u boku Ricky’ego. Nawet nie rozmyślała o tym, gdzie skręcali i w jakie wąskie korytarze się wciskali, płynęła z zewem przygody i ich rozmową o wszystkim i niczym. Może właśnie dokładnie to było ich kluczem do sukcesu, gdy pozwolili w pełni dać się zagubić w szlaku lodowych jaskiń i błądzić bez ładu coraz głębiej, jaskinia sama otwierała przed nimi kolejne korytarze. Oczywiście, jeszcze o tym nie wiedzieli. Pierwszą podpowiedzią było ciepło. Do tej pory Gryfonka dzięki lodowym kajdanom jedynie NIE czuła przeraźliwego zimna, teraz wyjątkowo zauważalnie ją rozgrzewały. Ale i tak na pytanie Ricky’ego prychnęła wesoło, z najbardziej lisim uśmiechem jaki tylko potrafiła z siebie wykrzesać. - Kondycji nie masz i się spociłeś, śmierdzielu – zażartowała, jednak już za chwilę sama musiała ściągnąć kurtkę i magiczne zabezpieczenia przed chłodem. Bo, chociaż nigdy by się tego nie spodziewała, zaczęła się przegrzewać na Antarktydzie. – Faktycznie coraz cieplej. Z każdym kolejnym krokiem ściągała następne warstwy. Powoli jej zupełnie pusty plecak został wypchany trzema swetrami, dwoma parami spodni, a do jego pasków przywiązała jeszcze kurtkę, tym samym zostając jedynie w swoich łyżwiarskich legginsach do ćwiczeń i samej bluzce. Najcieplejszy moment nastał przez najwęższym ze wszystkich korytarzy, był tak drobny, że gdyby nie emanujące z niego ciepło, czarodzieje by go ominęli. Remy przystawiła się do niego i szybko zdała sobie sprawę, że dało się tam przejść tylko bokiem i z plecakami niesionymi obok siebie, bo z nimi na ramionach w życiu by się nie przecisnęli. Dotknęła lodowej ściany i, choć w ogóle nie zdawała się topnieć, grzało od niej jak z ogniska. Nagle w jej oczach pojawiły się iskierki szczęścia, a ona uśmiechnęła się tak szeroko i promiennie, jakby to od niej biło to ciepło. Odwróciła się powoli w stronę Ricky’ego, a całe jej ciało napięte było ekscytacją. Aż chciała piszczeć! - Dotknij tej ściany – powiedziała w największym zachwycie i patrzyła z niedowierzaniem na swojego towarzysza, czekając na jego reakcję. Nie musiała się wcale pytać, czy też to czuł. Nie chciała już bardziej tego przedłużać. Pozostało więc jedyne właściwe na taki moment pytanie. – Wchodzimy? I jedyna właściwa odpowiedź. Jedno po drugim wcisnęli się w szczelinę, z trudem się przez nią prześlizgując. Było tak wąsko, że trudno było nabrać pełen wdech, ale nie mogli teraz się przestraszyć i poddać. Poza tym Remy ostatnie co miała w głowie to strach. Jej serce chciało wyrwać się jej z klatki, tak biło szybko na przygodę. A gdy wreszcie się przecisnęła… - O MÓJ MERLINIE! – wykrzyknęła i zaraz zaśmiała się, na cały głos, ze wszystkich emocji, jakby właśnie po bardzo długim nurkowaniu mogła nabrać powietrze. Rozłożyła ręce na boki i zakręciła się w kółko, czują soczystą trawę, TRAWĘ, pracująca jej pod stopami. – O MERLINIE JAK TU JEST PIĘKNIE! CZY TY TO WIDZISZ?! Nie mogła nic innego powiedzieć. Mogła tylko się obracać i co chwila zerkać na Ricky’ego, żeby się upewnić, że on też to widział. Że to nie był tylko sen! Paprocie wysokie jak las, woda tak przejrzysta, że nawet płynący strumień nie był w stanie zmienić wyglądu tęczowych kamyczków na jego dnie! Rosły tu drzewa gatunków, jakich nigdy nie widziała, a wiły się one bardziej jak storczyki niż silne pnie i były całe porośnięte najróżniejszym mchem! A kwiaty! Te kwiaty! Kwiaty były wysokie jak pegazy, we wszystkich możliwych kolorach, a ich zapach był tak intensywnie słodki, że Remy wiedziała, że już zdążył przesiąknąć przez jej włosy i ubrania! Już nie mówiąc o grzybach, ogromnych jak parasole, a pod każdym kapeluszem kryło się coś innego, każdy miał swoją własną symbiozę czy to z florą, czy z fauną, tworząc struktury niewyobrażalne, takie, które mogła oglądać tylko na mugolskich filmach fantasy. Była czarodziejką. Zjeździła pół świata. Widziała wiele ukrytych magicznych kultur. Ale to? To wydawało się nierealne. I wtedy, gdy wydawało jej się, że już nie mogło być lepiej. Że już nic nie mogło przebić tego uczucia po wejściu, powietrze przebił ryk. Był głęboki i donośny jak puzon, tak silny, że mógłby zatrząść wysoką trawą i przypominał ten… słonia. - Czy to były mamuty? – aż twarz bolała ją od śmiania się i uśmiechania, ale i tak była w stanie zrobić to jeszcze szerzej.
Szedł przed siebie. Nie wiedział po co, nie wiedział w jakim celu, ale nie zamierzał siedzieć w grocie dłużej, niż było to konieczne. Nie znosił naruszania własnej przestrzeni osobistej, nie przepadał również za swoimi współlokatorami, jednego mając za skończonego głupca, a drugiego za szaleńca, co nie składało się w zbyt idealny obraz sytuacji, w jakiej się znalazł. Zapewne również to, że wcale nie chciał tutaj przebywać, powodowało, że Frederick na wiele rzeczy kręcił nosem. Złość nigdy nie była dobrym doradcą i może gdyby skoncentrował się na tym, co mógł osiągnąć, zamiast na tym, co stracił przez ten wyjazd, wszystko wyglądałoby inaczej. Albo, gdyby mógł dostać jakieś odrębne miejsce do spania, bo na razie czuł się rozdrażniony, czuł, że ktoś znajdował się na jego terenie, a to po prostu powodowało, że jego lisia natura miała ochotę kąsać. Zapewne właśnie dlatego wybrał się na ten spacer, nie wiedząc, dokąd właściwie się udaje, by znaleźć się ostatecznie w miejscu, które było szalone. Shercliffe musiał przystanąć, zastanawiając się, czy aby na pewno nie zdążył przyjąć jakiegoś narkotyku albo czy nie znajdował się nadal we własnym pokoju, zakopany pod skórami zwierząt, śniąc jakiś absurdalny sen. Nie miał pojęcia, jak miał zareagować na to, co właśnie przed sobą widział, odnosząc coraz wyraźniejsze wrażenie, że coś było nie w porządku. Znajdował się w końcu w lodowcu i z całą pewnością nie wybrał się na jakąś szaloną wyprawę do wnętrza ziemi. A jednak patrzył teraz na zupełnie inny świat. Schodząc w dół czuł, że robi mu się coraz cieplej, ale nie spodziewał się, że może trafić tutaj na taką niespodziankę, że może stanąć twarzą w twarz z gorącymi źródłami, czy roślinnością. Nic zatem dziwnego, że sterczał dalej jak kołek w płocie, na granicy światów, o ile ona w ogóle jeszcze istniała, coraz pewniej kiwając do siebie głową, na myśl, że najwyraźniej jego współlokatorzy postanowili ostatecznie go otruć.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niby parę dni temu słyszał o dość niecodziennym miejscu znajdującym się w głębi arktycznej wyspy, ale puścił historię mimo uszu, nie zamierzając na siłę szukać czegoś, co równie dobrze mogło przyjąć wyłącznie kształt powtarzanej przez wszystkich wokoło plotki, bądź mrzonki wymyślonej na pocieszenie przez zmarzniętych mieszkańców niewdzięcznego, pokrytego lodem lądu. Nie pomyślałby, że akurat tego popołudnia natrafi na wejście do kolejnej jaskini, która zamiast gorących źródeł odkryje przed nim zupełnie inny, całkiem odmienny od zewnętrznego świat, bogaty w kilkumetrowe paprocie i stworzenia, których nawet nie potrafił właściwie nazwać. Początkowo oczarowany rozlegającym się po całym organizmie ciepłem, kroczył bezmyślnie dalej, ze spojrzeniem pusto utkwionym we wspinającą się po ścianach groty roślinność. Dopiero po czasie zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się pod ziemią, można by rzecz że w jej wnętrzu, a rozpościerający się przed oczami obraz sprawiał, że zaczynał kwestionować trzeźwość własnego umysłu. Wiedział, że nie śpi, że to nie życzeniowy sen, chociaż głośny, mamuci ryk mógł sugerować zgoła inny scenariusz. Nie był pewien czy powinien się tutaj kręcić. Przede wszystkim zastanawiał się czy to bezpieczne, ale widok znajomej sylwetki odpędził obawy na bok. – Zatrzymałeś się. – Zagadnął mężczyznę, na razie zmuszony do oglądania jego opatulonych kurtką pleców. – Pewnie też zacząłeś zastanawiać się czy to nie flashback? – Pozwolił sobie również zażartować, już znacznie cieplejszym tonem, kiedy ruszył w kierunku Fredericka z wyciągniętymi ramionami, a w końcu objął przyjacielsko zwierzęcego opiekuna, muskając lekko ustami jego policzek. – Pomyśleć, że musieliśmy odwiedzić inny kontynent, żeby wreszcie się spotkać. – Pokręcił ze zrezygnowaniem głową, poklepując jeszcze druha po ramieniu, zanim odsunął się nieco poza jego strefę komfortu. – Przewodnik ze mnie żaden, ale widziałem nieopodal coś, co może cię zaciekawić. Niedźwiedzie z ogromnymi kłami. Wyglądają jak skrzyżowane z morsem. – Podzielił się swoim odkryciem, gestem dłoni przywołując do siebie kompana podróży. Stwierdził, że skoro już się tutaj znaleźli, warto urządzić mały rekonesans.
- Zacząłem się zastanawiać, czy nie zostałem otruty - stwierdził matowo, bo naprawdę nie wiedział, co się tutaj dziele, ale nie miał również zbyt wiele czasu na rozważania na ten temat, bo Salazar postanowił wejść z butami w jego przestrzeń osobistą. Nie trzeba było długo czekać na to, aż Frederick skrzywi się na te pocałunki, aż zrobi minę świadczącą o tym, że z prawdziwą przyjemnością po prostu by zwymiotował, gdyby tylko miał czym. Podobne zagrywki były dla niego niczym płachta na byka, powodowały, że tracił zainteresowanie tym, co się działo dookoła niego i miał ochotę niczym kot wejść na najwyższe drzewo. Nic zatem dziwnego, że obdarzył Salazara spojrzeniem co najmniej jadowitym, jeśli nie o wiele gorszym, wskazującym na to, że jeszcze jedna taka zagrywka, a zamieni go w nawóz, w najlepszym wypadku. - Za to lovelas z ciebie pierwsza woda - mruknął, marszcząc nos, a później odwrócił spojrzenie, jeżąc się, wyraźnie wskazując na to, że nie bardzo miał ochotę na spoufalanie się. O wiele bardziej interesowały go te morsy, niedźwiedzie, czy inne stworzenia, chociaż podejrzewał, że Salazar pomyliłby gówno z kozą. Sprawiał wrażenie człowieka, który umiał wyrecytować w środku nocy składy nielegalnych używek, ale kot i pies to dla niego było jedno stworzenie. - Towar ci się rozsypał w jadalni? - zapytał, obserwując go spod przymkniętych powiek, wiedząc, że ten był w niektórych posunięciach równie legalny, co ojciec Fredericka, ale nie zamierzał tego w żaden sposób komentować. Ostatecznie bowiem każdy orze jak może i wszystko wskazywało na to, że jego towarzysz nie był najlepszy w znajdywaniu sobie bardziej legalnych prac. - Ale skoro nie mam lepszego przewodnika, zapłacę ci trzy knuty i możemy ruszać w drogę, do tych twoich niedźwiedzich morsów - stwierdził, uśmiechając się do niego kącikiem ust. Na więcej ekspresji nie było go zdecydowanie stać i nie miał na nią ochoty po tym, jak Salazar postanowił przywitać go niczym jakiś stary i napalony głupiec.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Pokiwał głową ze zrozumieniem, bo chociaż nie brał pod uwagę podobnej możliwości, zatrucie zdawało się równie prawdopodobnym scenariuszem. Rzecz jasna, do momentu w którym okazało się, że jednak żaden z nich nie postradał zmysłów, a w głębi arktycznej ziemi rzeczywiście znalazło się tajemnicze miejsce, niemające niczego wspólnego z mroźnym, nieprzyjaznym klimatem kontynentu. Morales miał nawet zainicjować ten temat, zapytać opiekuna zwierząt jak tutaj trafił i czy spostrzegł już żywe stworzenia, które wzbudziły jego zainteresowanie. Nie zdążył jednak otworzyć ust, całkowicie zbity z tropu nienawistnym spojrzeniem utkwionym z jego własnych, czekoladowych tęczówkach. No tak… - Angole. – Prychnął kpiąco, teatralnie przewracając oczami. – Przydałaby wam się odrobina luzu i otwartości. – Zasugerował bezczelnie, zupełnie nie zważając na przyklejoną mu przez Fredericka łatkę lowelasa. Nie widział niczego złego w przyjacielskim objęciu czy nawet muśnięciu ustami czyjegoś policzka, i to bez daleko idących podtekstów bądź spoufalnia. Nie pierwszy jednak raz spotkał się z podobnie chłodną reakcją, jakby został sprowadzony do parteru i upomniany, że latynoski temperament nijak nie komponuje się z brytyjską powściągliwością i dystyngowaniem. - Nie. Jestem na urlopie, a to oznacza że trzymam się z dala od biznesu. – Mruknął niechętnie, poniekąd niezadowolony z tego że Shercliffe przypomniał mu o robocie. Dotychczas odpłynął myślami daleko od Londynu, a teraz niepotrzebnie zaczął zastanawiać się czy aby na pewno chłopaki doglądają jego interesów. – Nie wziąłby od ciebie nawet złamanego knuta. Mam swój honor. – Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, po czym nonszalancko machnął ręką, wskazując mężczyźnie ledwie widoczną pośród majestatycznych paproci ścieżkę. Jak na przewodnika przystało, sam poszedł przodem, a po paru minutach marszu doprowadził swojego kompana do przepięknego źródełka, obok którego wylegiwało się stadko niedźwiedzio-morsów. – Mówiłem. Myślisz, że zdołamy podejść bliżej? – Zagadnął, nie mając pewności czy przypadkiem tych dziwnym stworzeń nie spłoszą… albo czy nie zostaną sprowadzeni do roli obiadu. Nie oszukujmy się, nie wiedzieli przecież nic o tutejszym ekosystemie, a te misie choć wyglądały dość potulnie, miały naprawdę ostre i długie kły.
Frederick mógłby zapewne być nawet Wenezuelczykiem, a i tak nie znosiłby kontaktu z innymi osobami. Został wychowany, jak został, miał w sobie niewiele pokładów sympatii, zachowywał się, jak ktoś, kto po prostu nie znosił ludzi i było w tym wiele prawdy. Słyszał, że był przez swoich rodziców tresowany i po latach był w stanie przyznać temu rację, to zaś, że nie miał do końca wyczucia, gdy mowa o niektórych zachowaniach, czy reakcjach, było już czymś zupełnie innym. Był na swój sposób dziki, sprawiał wrażenie, jakby mimo wszystko należał do innego świata, w którym nie kryło się nic dobrego, nic miłego, nic przyjaznego. - Kręci się sam? - zapytał z powątpiewaniem, nie mając najmniejszej ochoty na komentowanie kwestii związanych z otwartością, bo zapewne byłoby to gadanie jak do głuchego obrazu. Nie chciało mu się w to wchodzić, więc wolał skoncentrować się na czymś innym, uznając, że skoro już byli na tym tak zwanym urlopie, to mogli się jak na urlopie zachowywać i skupiać na tym, co na takim urlopie robić można. Chociaż, prawdę mówiąc, Frederick nie czuł się tu wcale dobrze i daleki był od tego, by przyznać, że odpoczywał. - Prawdziwy z ciebie rycerz w lśniącej zbroi - stwierdził z przekąsem na jego uwagę, by pójść za nim, rozglądając się po okolicy. Nie wyglądał na zbyt zainteresowanego tym, co go otaczało, ale prawda była taka, że zapamiętywał wszystko, co widział. Jeśli miało się później okazać, że to wszystko było snem, mógł machnąć na to po prostu ręką. Sny bywały dziwne, a on nie przywiązywał do nich zbyt wielkiej wagi. Do tego, co go teraz otaczało, zdecydowanie większą, bo od tego mogło tak naprawdę zależeć jego życie, tym bardziej, jeśli jakimś sposobem zdołał się naćpać. - Jak chcesz, żeby ci zjadły rękę przy samej szyi - stwierdził Frederick. - Przypominają nieco tygrysy szablozębne. Więc są cenne, ale obawiam się, że Smoczy Ludzie zamieniliby nas w lodowe rzeźby, gdybyśmy postanowili nieco bardziej się nimi zainteresować. To samo tyczy się tych kolibrów - stwierdził, wskazując na ptaki, które właśnie koło nich przemknęły, tak prędko, że trudno było je dostrzec, choć były naprawdę olbrzymie. - To jakaś podróż do wnętrza ziemi za parę knutów?
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Postanowił uszanować wolę swojego towarzysza, nie powracając do tematu otwartości, której jego zdaniem na brytyjskich wyspach zdecydowanie brakowało. Nie rozumiał dlaczego ludzie krzywo, nieprzychylnie patrzyli na ciepłe, przyjacielskie gesty, niejako zamykając się w swej skorupie, ale nie drążył, skoro Frederick błyskawicznie przekierował rozmowę na inne tory. - Niekoniecznie sam. Mam zaufanie do wspólników i podwładnych. – Wytłumaczył pokrótce, nie wdając się w szczegóły, o których mógłby prawdopodobnie rozprawiać godzinami. Niezwykle starannie dobierał sobie bowiem współpracowników, nadto darzył ich szacunkiem i sowitą wypłatą, zapewniając również wsparcie w nietypowych okolicznościach, dzięki czemu mógł liczyć na wzajemność i lojalne zachowanie z ich strony. Wątpił jednak, by Shercliffe okazał zainteresowanie kulisami prowadzonego przez niego biznesu. Poza tym Meksykanin przyjechał tutaj wypoczywać, a nie opowiadać o działalności hotelu… czy też tej mniej legalnej, polegającej na dystrybucji magicznych środków odurzających. Nie, aktualnie całą swoją uwagę zamierzał poświęcić kilkumetrowym paprociom, przerośniętym kolibrom i szablozębnym niedźwiedziom. – Powątpiewasz? – Nie mógł jednak przejść obojętnie obok kąśliwego tonu mężczyzny. Przeciwnie, zatrzymał się i odwrócił do niego przodem, uśmiechając się kpiąco i śmiało spoglądając w jego ślepia. – Nieważne czy wybrałbyś miecz czy różdżkę, nie miałbyś szans mi dorównać. – Wycedził przez zęby, po części prowokującym, po części ostrzegawczym tonem, zanim przeczesał rozwichrzoną fryzurę, ponownie wcielając się w rolę przewodnika. - Podziękuję, przywykłem do niej. – Pokiwał niechętnie głową, ostatecznie obserwując zwierzęta z oddali. – Pewnie na nokturnie za te skóry lub pióra zapłaciliby niezłą sumę… – Musiał w tej kwestii przyznać Frederickowi rację, chociaż w przeciwieństwie do niego, bardziej niż gniewu smoczych ludzi, obawiał się raczej problemów natury logistycznej. – Nie wiadomo czy udałoby nam się przetransportować je we właściwej kondycji. Niewiele wiemy o tutejszej faunie. – Wzruszył bezradnie ramionami, podążając wzrokiem za frunącym ponad ich głowami, kolorowym ptaszyskiem. – Nie mam pojęcia. Powinniśmy narysować w drodze powrotnej mapę? – Zasugerował, że gra może być warta świeczki i że warto będzie to podziemne przejście zbadać dogłębniej.
Dyskusje na tematy, które nic nie zmieniały, były zdaniem Fredericka nie tylko niemądre, ale i potwornie nudne. Powodowały, że ludzie nieustannie używali tych samych argumentów, że wycierali sobie nimi gęby, jakby wiedzieli, o czym właściwie mówią, jednocześnie mając jednak świadomość, że za nic w świecie nie przekonają do swojego zdania własnego rozmówcy. Było to komicznie idiotyczne, z czego Shercliffe w pełni zdawał sobie sprawę i być może podobnie było z Salazarem, który zaniechał prób przekonywania go, że jego stanowisko jest jedynym słusznym. Zresztą, z korzyścią dla siebie, bo Frederick na pewno przestałby być uprzejmy, gdyby Morales postanowił brnąć dalej w to gówno. - Nie spodziewałem się po tobie czegoś podobnego - przyznał, unosząc lekko brwi. W pracy, jaką wykonywał Salazar, zaufanie było ostatnią rzeczą, w jaką należało wierzyć. Przynajmniej z takiego założenia wychodził Frederick, który miał świadomość, jak wiele trzeba było czasami zapłacić za czyjeś milczenie. Z uwagi na jego nazwisko, wiele spraw zdawało się uchodzić mu na sucho, ale mimo to miał świadomość, że nie wszystko było aż tak proste. - Czasami lepiej użyć sprytu, a nie różdżki - zauważył, obdarzając Salazara uśmiechem, który świadczył o tym, że doskonale wiedział, co mówił. Był cwanym człowiekiem, który właściwie nigdy nie grał czysto, robiąc wiele, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Wiedział, jak grać, żeby wygrywać, chociaż większość osób w ogóle go o to nie posądzała. Był dziwny, cichy, kochał przerzucać nawóz i potrafił jedynie rozmawiać ze zwierzętami. Wiedział, jak o nim mówiono, ale to właśnie powodowało, że mógł na cudzych oczach teleportować się i wbić lisie kły prosto w czyjąś szyję. - Stawiam sto galeonów, że jakbyśmy tylko zabrali je poza ten obszar, wszystko zaczęłoby tracić swoje właściwości. Skóry by przemokły, pióra zamarzły, albo coś podobnego. Mielibyśmy podwójną katastrofę. Gdybym chciał zabrać stąd jakieś zwierzę, skończyłoby pewnie tak samo. Gra niewarta świeczki, chociaż poobserwować warto. I przysłać tutaj jakiegoś idiotę, który najwyżej zamiast nas wpakuje się w bagno - stwierdził ostatecznie, obserwując faktycznie zwierzęta, nie komentując w żaden sposób kwestii dotyczącej ręki, bo wydawała mu się aż nazbyt oczywista. Na pytanie o mapę uniósł lekko brwi, a w jego oczach pojawił się cień zainteresowania. - Tak. Może okazać się bardzo cenna.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Paco postanowił sobie odpuścić obyczajową dyskusję ze względu na święty spokój, chociaż obawiał się, że w tym przypadku i tak nie rozchodziło się o racjonalne, merytoryczne argumenty, a kwestie gustu i wychowania w zupełnie odmiennych kulturowo krajach. Niewykluczone, że gdyby rozprawiali na inny temat, a jego rolą okazałoby się wytknięcie Frederickowi błędów w precyzyjnym formułowaniu myśli bądź braków w zakresie wiedzy o otaczającym świecie, podjąłby się wyzwania, prowokując mężczyznę do słownej przepychanki. Tym razem jednak przyszło mu przewrócić teatralnie oczami ze zrezygnowanym machnięciem ręką. - Przyjaciół należy dobierać z ostrożnością. – Skwitował zwięźle, wpatrując się w wymownie uniesione brwi mężczyzny, któremu nie zamierzał próbować tłumaczyć, że nawet w czarodziejskim półświatku można spotkać honorowe jednostki i że ludzie zazwyczaj odpłacają się podobnym zachowaniem. Wystarczyło traktować ich dobrze, z należytym szacunkiem, bacząc przy tym uważnie na ruchy konkurencji. Mógłby wyperswadować to wszystko na głos, jednak znał Shercliffe’a, a tym samym doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest on osobą, z którą przyjemnie wchodziło się w światopoglądowe dysputy. Zdecydowanie wolałby wypić z nim szklankę whisky. – Mam rozumieć, że prędzej zgodzisz się na partię krwawego barona niż dżentelmeński pojedynek? – Zasugerował, odpowiadając równie zaczepnym uśmiechem, bo tak jak widział w kompanie podróży marnego, nieprzystępnego gawędziarza, tak jednocześnie traktował go jako godnego rywala. - Idiota nie będzie w stanie właściwie zabezpieczyć zwierzyny bądź składników, za to ktokolwiek kto ma odrobinę oleju w głowie, odrzuci propozycję. Przegrana sprawa. – Prychnął pod nosem, nonszalancko wzruszając ramionami, jakby tym gestem niejako chciał przyznać towarzyszowi rację. Niezależnie od tego jak wiele galeonów można by uzyskać za niedźwiedzie kły albo kolibrze pióra, zdawało się że nikt nie zakłóci bezpieczeństwa żerujących w głębi ziemi zwierząt. – Mam w plecaku zwój pergaminu. Naniesiemy zaklęciem wejście do groty w drodze powrotnej, a na razie zabawny się w Newta Scamandera i popodziwiajmy egzotyczną przyrodę. – Manierycznie poruszył ramieniem, zupełnie jakby prezentował Frederickowi swoje własne dzieło, a potem przesunął się o parę kroków bliżej, w całkowitej ciszy, żeby przypadkiem nie ściągnąć na siebie uwagi wylegujących się nad wodopojem stworzeń.
- Na tyle ostrożnie, by trzymać ich bliżej siebie, niż wrogów. Z tymi sobie poradzę, więc Merlinie, zachowaj mnie od przyjaciół - powiedział spokojnie, choć trudno było powiedzieć, czy dokładnie tak myślał, czy była to z jego strony jedynie swoista maniera. Widać było, że Frederick był człowiekiem bardzo zamkniętym w sobie, że był okropny nawet dla tych, którzy byli mu bliscy, że zwykł pluć jadem i odwracać kota ogonem właściwie w każdej chwili, w każdym temacie, przy każdej możliwej rozmowie. Grał tak, żeby grać na swoją korzyć, co było rzeczą raczej oczywistą i nie powinno to nikogo zaskoczyć. Trafiały się jednak takie jednostki, które nie miały pojęcia, że lepiej po prostu trzymać język za zębami, że lepiej nie zachowywać się, jakby nosiło się serce na dłoni. - Śmiem twierdzić, że pojedynek byłby tak dżentelmeński, jak dżentelmeńskie jest podglądanie innych w kiblu - stwierdził, ale skinął głową na znak, że przyjmuje wyzwanie, propozycję, czy co to właściwie było, niezależnie od tego, czy mieli się faktycznie zmierzyć w kartach, czy może jednak w pojedynku. Zasad takiego starcia nie zamierzał dotrzymywać, bo jedynie głupcy nie stosowali odpowiednich sztuczek, by zwyciężać. - To zależy - zawyrokował spokojnie Shercliffe. - Jeśli wyślesz tu kogoś mądrego i głupiego, z jednego z nich można zrobić po prostu ofiarę - zawyrokował, jakby to było dla niego całkowicie normalne, jakby nie widział w tym czegoś moralnie dyskusyjnego. Było to z jego strony co najmniej grubiańskie stwierdzenie, ale najwyraźniej dla Fredericka podobne sprawy nie miały najmniejszego znaczenia. Nie skomentował kolejnej uwagi Salazara, po prostu przyjmując ją do wiadomości i faktycznie na dłuższą chwilę skoncentrował się na podziwianiu tego, co go otaczało. Czy raczej na pospiesznej kalkulacji, szacowaniu i katalogowaniu stworzeń, jakie właśnie widział. Spisywał je w swojej głowie tak dokładnie, jak było to możliwe, dochodząc do wniosku, ze powinien jednak sprawić sobie aparat, ostatecznie bowiem uwiecznienie tego, co się właśnie przed nim znajdowało, byłoby tak naprawdę warte każdej ceny. Nic zatem dziwnego, że zapytał mimochodem Salazara, czy on przypadkiem nie ma tego wspaniałego obiektu westchnień.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
- Tym razem nawet powiem ci, że mądrze mówisz. Lepiej zapisz sobie tę datę w kalendarzu, może prędko się nie powtórzyć. – Prychnął pod nosem, nie mogąc jednak nie zgodzić się z niby prostym, ale zarazem prawdziwym stwierdzeniem, jakie padło z ust mężczyzny. Meksykanin nie był przecież naiwny i to nie tak, że za swoich podwładnych dałby sobie rękę uciąć. Wiedział, że któregoś pięknego popołudnia ktoś, kogo nazywa przyjacielem czy wspólnikiem, może mu wbić nóż w plecy, ale choćby chciał, nie mógł działać sam. Nie przy tak rozwiniętym biznesie. Zachowywał więc wszelkie możliwe środki ostrożności, żeby ograniczyć ryzyko zdrady do minimum. – Nie pokłoniłbyś się? – Zapytał drwiąco, z zaczepnym uśmiechem przyklejonym do twarzy, a chociaż sam już nie był pewien czy umówili się na partię barona czy na ciskanie w siebie zaklęciami, to i tak zamierzał się o pojedynek upomnieć; wszak czasami potrzeba było uzupełnić wyczerpujące się pokłady adrenaliny. - Wygląda na to, że nasz duet nie spełnia kryteriów. – Westchnął już nieco ciężej, ze słyszalną nutą rozczarowania wplatając do rozmowy dość zawoalowany komplement. Momentami malkontencka postawa Fredericka działała mu na nerwy, ale akurat intelektu zdecydowanie nie miał prawa mu odmawiać. Skoro tak… brakowało im w tej parze głupiego, który gotów byłby się poświęcić dla mało prawdopodobnego zysku. Tak, dla Moralesa również był to jedyny problem. Nieszczególnie bowiem zważał na aspekty moralne podobnych decyzji. Twierdził, że każdy jest kowalem własnego losu. – Niestety. Przydałby się. – Mruknął dosyć cicho, nie chcąc spłoszyć wylegujących się w bujnej trawie niedźwiedzi. Przyłożył zresztą palec do ust, strofując także i kompana podróży. Zgodnie z uprzednimi ustaleniami, nie zamierzał pakować egzotycznego miśka w plecach, jednak kusiło go, żeby przyjrzeć się jego charakterystycznym zębiskom. Nic dziwnego, że do Shercliffe’a powrócił dopiero po zrealizowaniu zrodzonego pod wpływem chwili pragnienia. – Pewien jesteś, że zapamiętałeś drogę do lodowca? – Zwrócił się nagle do opiekuna magicznych zwierząt, niedosłownie dzieląc się z nim pewnymi obawami. Na biegunie wszystko wyglądało kurwa tak samo. No, może poza tym dziwnym miejscem, które zapraszało w głąb dżungli głośnym rykiem mamuta.
- Może od razu powinienem zrobić z tego wydarzenia coroczne święto - powiedział na to ironicznie Frederick, spoglądając na starszego mężczyznę z ledwie widocznym, krzywym uśmiechem, który nie zwiastował niczego dobrego. Widać Shercliffe nie zaliczał się do osób naprawdę towarzyskich, że płynął gdzieś własnym prądem, bez większego zastanowienia, bez zakładania z góry, że wszyscy go zrozumieją. Był istotą grubiańską, co było dość dobrze widać nawet teraz, zdecydowanie nieprzystosowaną do tego, żeby żyć w społeczeństwie i nieposiadającą zbyt wielu przyjaciół. Zdecydowanie był typem samotnika, który nie znosił, gdy ktoś naruszał jego przestrzeń osobistą, nic zatem dziwnego, że traktował Salazara, jak traktował. - Tobie? - odparł pytaniem, a to jedno słowo ociekało tak głęboką ironią, że trudno byłoby ją przegapić. Było niemalże kpiną, która skrywała w sobie ostrzeżenie, ale prawdę mówiąc, Frederick jakoś szczególnie mocno się tym nie przejmował. Mówiąc prosto, po prostu płynął na fali, licząc się z tym, że za chwilę zostanie zaatakowany. Już nie raz mu się to zdarzyło, więc wiedział, czego mógł spodziewać się po ludziach. Shercliffe uniósł lekko brwi na ten komplement, który trudno byłoby przegapić, jeśli miało się chociaż nieco oleju w głowie, a potem wywrócił oczami, pozwalając na to, żeby Salazar poszedł przed siebie. Chciał ryzykować, to oczywiście mógł, ale Frederick był ostatnią osobą, która nadstawiałaby za kogoś karku. Dlatego też pozostał w należytym oddaleniu, przyglądając się spokojniejszym dziwom natury, dostrzegając rzeczy, które wcześniej umknęły jego uwadze. Było w nich całkiem sporo ciekawostek, które zapewne mogłyby zaciekawić jego rodzinę, więc poświęcił im nieco więcej czasu, zastanawiając się, kogo mógłby tutaj zesłać, żeby zabrał się do pracy. - Mam całkiem niezłą orientację w terenie - mruknął w odpowiedzi, rzucając coś na temat zostawionych tropów. Gdyby było to konieczne, mógł bez problemu przyjąć swoją lisią postać i poprowadzić ich do lodowca, gdzie byliby bezpieczni, chociaż znowu znudzeni, jak mopsy. Ostatecznie bowiem nic się tam nie działo, absolutnie nic. I to było wręcz męczące. +
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
- Czemu nie. Proponuję jako dzień dobroci dla zwierząt. Perdóname, opiekunów zwierząt. – Wystosował błyskawiczną ripostę, obdarowując kompana rozbawionym, zawadiackim uśmiechem, zdecydowanie nie tak krzywym i sztucznym jak ten wymalowany na twarzy drugiego z mężczyzn. Różnili się nie tylko temperamentem, ale i umiejętnościami społecznymi, których Frederick nie miał za knuta… ale o dziwo, Paco tolerował jego towarzystwo, może czasami nawet potrzebował go w ramach swoistej odmiany. W konsekwencji nie rzucił się na Shercliffe’a z łapami, i to nawet po tym ociekającym ironią i kpiną pytaniu. Ot, pokręcił tylko ze zrezygnowaniem głową, przypominając sobie że niektóre słowa tego mruka lepiej było zbyć milczeniem. Nie chciał dać się sprowadzić do płytkiego poziomu Fredericka, dlatego tymczasowo wolał poświęcić uwagę nie jemu, a szablozębnym niedźwiedziom, nawet za cenę ryzyka. Przypatrzył się zaostrzonym, nietypowym zębiskom oraz grubemu futru, które naprawdę kusiło swoim pięknem, jednak w końcu oddalił się parę kroków w tył, rezygnując z próby schwytania i wypatroszenia cennego stworzenia. Schylił się delikatnie, niemal ugodzony dziobem nadlatującego kolibra, przez co ledwie utrzymał równowagę, wspierając się dłonią o pobliski pień. – Skoro tak, prowadź do lodowca. Zanim chciwość zwycięży ze zdrowym rozsądkiem. – Zaproponował, wymownym gestem kierując ich do wyjścia z głębokiej, podziemnej jaskini. – Mam nadzieję, że uda nam się chociaż zarobić na tej mapie. – Dodał również refleksyjnym tonem, nie zdając sobie sprawy z tego, że nie zdołają nanieść na pergaminie żadnych sensownych informacji, a tuż po opuszczeniu tego przedziwnego miejsca zapomną jakim cudem do niego trafili.