Niewielki domek zamieszkuje: Barnaby Bazory, jego dwoje dzieci (ćwierćwile), 13 latek i 7latek oraz dziadek dzieci, który jest na włościach niemal non stop. Nielegalnie mieszka tu też para elfów, która pomimo upływu lat nie wykazuje chęci wyprowadzki (a może to któreś z dzieci je dokarmia po cichaczu) i są odpowiedzialne za psoty.
Spiżarka
Znajduje się pod ziemią. Maleńka spiżarka. Przechowywany jest tu alkohol, kilka starych eliksirów, zakurzonych ksiąg... młodzież i dzieci nie mają tu wstępu.
Sypialnia na poddaszu
Zwyczajna sypialnia z pięknym widokiem na Hogsmeade.
Pokój potomnych
Dwa łóżka piętrowe, która można przerobić aż na cztery jeśli zna się dobrze transmutację. Niewielki pokoik ale przytulny.
Salon z kominkiem
Niewielki salon, który jest jednocześnie sercem tego domu.
Kuchnia
Wpada tu dużo światła.
Łazienka
Lepiej tu najpierw nagrzać bo podłoga jest bardzo zimna.
Teleportując się do Hogsmeade, miał wrażenie, że nie był w domu wuja od wieków. Te same drewniane ściany i chaotyczny ogródek dawały złudzenie niezmienności i, choć na pierwszy rzut oka on też się nie zmienił, nie mógł powiedzieć, że wszystko było po staremu. Odetchnął ciężej, nie widząc innego wyjścia jak wziąć się w garść i zrobić te kilka kroków do drzwi wejściowych, po czym zapukać niepewnie do nich i czekać co się wydarzy. Słyszał wiele par butów poruszających się po domu i głos Barneya, pewnie mówiącego coś niezrozumiałego do dzieci. Benjaminowi nie było dane zagłębić się w szczegóły tamtych dźwięków, bo przed nim, wraz z metalicznym trzaskiem zamka, stanął dziadek, witając już od progu. Wymienienie z nim uprzejmości zajęło Krukonowi kilka minut, po czym wszedł głębiej w mury domu, kierując swoje kroki do salonu w którym według najstarszego gospodarza znajdował się Barney. - Zbyt wcześnie? - zapytał, zerkając na zegarek na nadgarstku, pokazujący dopiero dziesiątą rano. Sądził, że sobotnie poranki nie odbiegają, tak samo jak w jego domu, normą od każdych innych, mimo to poczucie pewnej zmiany kazało mu zadać to nieco bezcelowe pytanie. Zrobił kilka kolejnych kroków zanim usiadł na skórzanym fotelu koło kominka. Przyjemnie ciepło rozchodzące się z niego, miało szanse w dalszej perspektywie nieco poprawić, nieco ospały i wycofany obraz Benjamina Bazorego. - W liście nie było godziny spotkania. - dodał, w pewien sposób chcąc usprawiedliwić swoją niepewność odnośnie pory spotkania. Choć byli rodzinom, daleko im było do swobodnych rozmów i niezapowiedzianych wizyt, przez co sądził, że pewne wycofanie było jak najbardziej na miejscu.
Barnaby Bazory
Wiek : 32
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : czarna mitenka na prawej dłoni niezależnie od okoliczności, pospieszny chód, intensywny kolor oczu;
Dziesiąta rano a on zdołał wypić kawę dopiero kilkanaście minut temu. Gdy przebywał w domu to James nie odstępował go nawet na krok. Niełatwo było rozmawiać z ojcem i jednocześnie z synem, który domagał się nieustannej uwagi, pokazując swoje małe zakupy po ostatnim wyjściu z dziadkiem. W trybie rodzinnym Barney nie miał na sobie eleganckich szat a zwyczajne czarodziejskie ubrania, które nawet lekko pogniecione wydawały się być dobrej jakości. Domek, w którym mieszkał od wielu lat był bardzo zadbanym budynkiem. Nie było nawet jednego małego uszczerbku na ścianie. Wszystko lśniło - i to bez pomocy skrzata domowego, który jakoś w zeszłym roku po prostu zmarł ze starości i to w trakcie mycia podłogi. Barney akurat układał różnorodne owoce na wielkiej tacy gdy dziadek otwierał drzwi Benjaminowi. Przysłuchiwał się ich wymianie zdań - tych zaczepnych komentarzy ojca, chociażby tym zwrotem "kogo moje oczy w końcu widzą" - a spokojnych i niezbyt angażujących odpowiedzi siostrzeńca. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Operowanie słowem kulturalno-zbywającym odziedziczył chyba po Beverly. - Witaj, witaj, godzina dziesiąta w tym domu to już środek dnia. - gdy James usłyszał, że przyszedł gość to zbiegł z piętra na bosaka i po prostu wparował do salonu niczym tornado. Zaczął opowiadać Benjaminowi, jak to siedmiolatek, mówiąc o swoich przygodach z elfami, o marzeniu wyhodowania sobie prawdziwego poltergeista, o tym jak dziadek nazwał tatę "dzikusem"... na co Barney ukrócił te gadulstwo i skierował syna do bardzo ważnego zadania - narysowania laurki dla cioci Beverly aby Benjamin mógł jej osobiście zanieść. Gdy blondwłosy dzieciaczek ruszył po kredki, Barney westchnął i otarł twarz z niewidzialnego zmęczenia. Nie uznał za stosowne tego komentować. Przesunął dłonią nad owocami, wypowiedział prosty czar przenoszący i drewniana taca łagodnie powędrowała na stolik znajdujący się naprzeciwko Benjamina. Zanim usiadł w salonie, zgarnął po drodze kilka szklanek i bezalkoholowego, gorącego grzańca o przyjemnie słodkim zapachu. Nie zamierzał skakać nad Benjaminem jak nad gościem honorowym bo był już dorosłym człowiekiem i mógł sam siebie obsłużyć. - Czuj się swobodnie. - rzucił do chłopaka i rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu. Ledwie znieruchomiał a z góry przybiegł James z zapasem kredek i kartek. Obserwował jak chłopak rozkłada się na podłodze i zaczyna rysować, zerkając przy tym bardzo często na dużo starszego kuzyna. - Tato, ty nie miałeś przypadkiem wyjść zagadywać sklepikarki w herbaciarni? Przecież wiesz, że wieczorem wychodzę. - zerknął na starszawego mężczyznę, który komentował wyjście na swoje cyniczne sposoby lecz istotnie, ubrał się i po paru słowach pożegnania, dziarsko się deportował. - Jak sam widzisz, cały czas jest tu ruch. Liczę, że zostaniesz na obiedzie? - gdy w końcu sytuacja była na tyle opanowana aby można było pogadać, bez wahania do tego przystępował. - Cieszę się, że wpadłeś. Teraz powinno być więcej czasu na rodzinne wizyty. Nie, James, nie teraz, rozmawiam z Benem. Później go zapytasz czy cię ze sobą zabierze do domu. - zatrzymał słowotok syna, który widząc, że naprawdę nie można przeszkadzać dorosłym w rozmowie, kontynuował gorliwe rysowanie na podłodze. O ile Barney wyrażał się stanowczo to jednak jego głos był cieplejszy niż ten, którego używał w murach szkoły. - A oprócz wizyt rodzinnych chciałem cię zapytać co to jest ten sławny wizback? Ten zeszyt, co teraz każdy ze sobą nosi. - zagadnął i przywołał do siebie jabłko, które leniwie rozpoczął obierać za pomocą naprędce transmutowanej zapalniczki w nożyk.
Choć nie przyznawał tego często, lubił myśleć, że urok odziedziczył po matce. Beverly miała w sobie wiele cech społecznie docenianych, a fakt, że dodatkowo była szanowaną uzdrowicielką, dodawał jej tylko animuszu. Benjamin natomiast, będąc jej niezbyt utalentowanym synem, mógł co najwyżej znajdować się na tyle daleko, by nie ginąć między strugami jej blasku. Nie bez powodu mówi się, iż najciemniej jest pod latarnią, prawda? Teraz przyszedł do domu wuja sam i, czy chciał, czy nie, skupiał na sobie uwagę wszystkich lokatorów. Nie mógł powiedzieć, że wśród tych kilku ścian czuł się jak intruz, jednak daleko mu było do swobody, jakiej najpewniej od niego oczekiwano. Słuchał w oczekiwaniu na odpowiedź wuja, w oddali słysząc dziecięce kroki, ochoczo kierujące się do salonu. Spojrzał na kuzyna, małego, ciekawskiego chłopaka, nie odstającego w pewien sposób od tego, jakimi ludźmi byli Bazorzy, zanim jeszcze rzeczywistość się o nich upomniała. Chłopczyk różnił się od tego, jakim pamiętał go Benjamin sprzed dwóch lat, mimo to nie zamierzał być tym wujkiem, który to radośnie komentuje rzeczy, na które młody nie miał absolutnie wpływu. Nie zamierzał dawać mu złudzenia, że urośnięcie kilku centymetrów jest tak samo wartościowe, jak odrobienie pracy domowej czy pomoc ojcu w czymkolwiek. Uśmiechnął się jedynie łagodnie, słuchając tych wszystkich bardzo ważnych z perspektywy młodego umysłu rzeczy. Przytakiwał w odpowiednich momentach, dając dzieciakowi przestrzeń, by wraz ze słowami wypluł z siebie emocje, których wydawał się posiadać więcej niż pozostali lokatorzy razem wzięci. Na słowa o odzywkach dziadka parsknął lekko śmiechem, przypominając sobie, jak bezpośredni potrafią być niektórzy w tej rodzinie. - Przynajmniej jest szczery. - wypowiedział bezpośrednio w stronę wuja po tym, jak ten odesłał syna do jakże ważnego zadania. Obserwował jego dalsze ruchy, wiedząc, że o tej godzinie bezalkoholowy grzaniec to najwięcej na co kulturalni ludzie sobie pozwalali. To on nie był kulturalny, zaczynając coraz częściej dzień od filiżanki irlandzkiej kawy, hogsa i myśli, że pierwszym eliksirem jaki każdego dnia powinien uwarzyć powinno być dictum. Powrót kuzyna z przyborami artystycznymi z powrotem skupił jego uwagę. - Obiedzie? Do tego czasu będziesz miał mnie dość. - mówił, doskonale pamiętając kilka ostatnio wymienionych listów i to, jak znalezienie wspólnego języka w nich, zdawało się być tylko cienką nicią porozumienia mogącą zerwać się w każdej chwili. Żadne z nich nie pisało w nich nic nieprzyjemnego, a pomimo tego konwersacja wydawała się dość niestandardowa. Patrzył na wuja, doszukując się kpiny w jakiejkolwiek możliwej radości na swój widok. Rozumiał ją u małego Jamesa, który miał prawo nie rozumieć jeszcze zawiłości relacji międzyludzkich, uznając osoby należące do rodziny bezwarunkowo wartościowymi. Postawa Barneya była mu jednak obca, może nawet lekko teatralna i bardzo nieszczera. Czy jego reakcja była przesadzona? Być może. W tamtym momencie nie dało się wiele poradzić na to w jakim świetle widział kontakty rodzinne. W jego postawie dało się dostrzec pewną ostrożność, która momentalnie pojawiła się po usłyszeniu słów wuja. - Powinno. - szukał odpowiednich słów by odpowiedzieć, ale na usta nie cisnęło mu się wiele więcej. To, że zmiana miejsca zamieszkania dawała pewne możliwości nie było dla Bena jednoznaczne z tym, że oboje mężczyźni zamierzali z nich korzystać. Krukon sądził, że wuj i bez niego ma pełne ręce roboty. Samemu miał też obowiązki związane z pracą i badaniami, o których nie był pewny czy starszy mężczyzna wiedział. Na szczęście temat szybko ewoluował na coś w czym był w stanie bezproblemowo pomóc. Zdecydowanie wolał mówić na tematy bezpośrednio niezwiązane z nim i pojawienie się takowego przynosiło mu zawsze pewną niewypowiedzianą ulgę. - Jest to książka w którą na bieżąco komunikują się czarodzieje. - zaczął, sięgając do torby swój egzemplarz książki, który może nie był najnowszym modelem na rynku, ale wciąż prezentował się na tyle estetycznie, że nie wstydził się trzymać go w ręku. - Na stronach w chronologicznej kolejności pojawiają się treści znajomych, których masz do niej dodanych. Poza tym można wyszukiwać treści publicznych i wymieniać się wiadomościami. - mówił dalej, otwierając swoją książkę by zamknąć wcześniej przeglądane rozmowy, zmienić status na niewidoczny i przenieść się na stronę główną komunikatora. Tak przygotowaną, podał wujowi do dłoni. - Funkcje są ułożone dość intuicyjnie. W górnym okienku możesz wyszukać frazę bądź osobę, która cię interesuje. - w pewien sposób zachęcał do go do spróbowania. Wiedział, że w naraża tym swoją prywatność, ale nie podejrzewał wuja o złe intencje czy wścibskość. Obdarzył go pewnym kredytem zaufania o którym najprawdopodobniej mężczyzna nie miał zielonego pojęcia.
Barnaby Bazory
Wiek : 32
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : czarna mitenka na prawej dłoni niezależnie od okoliczności, pospieszny chód, intensywny kolor oczu;
Panujący tu zamęt wydawał się niekiedy przytłaczający. Odkąd jednak starsza córka przebywała w zamku przez większość roku, chcąc nie chcąc dom był cichszy i awantur bywało mniej. Nie znaczy to, że pozwalał synowi na wieczne swawole czy rozpieszczanie przez dziadka. Niemal co drugi dzień pod jego czujnym okiem James szlifował swoje umiejętności pisania, liczenia, czytania ze zrozumieniem. Dzisiejszy dzień był dniem luzu dlatego panował tu harmider. Ojciec wyszedł z domu, James zajął się swoją pracą i niezbyt ukradkowym przyglądaniem się Benjaminowi, a sam Barnaby usiadł, kryjąc zmęczenie pod uśmiechem. To nic, że była dopiero dziesiąta rano. Dorośli będący rodzicami nigdy nie mogli się porządnie wyspać. - Masz na myśli swojego dziadka czy kuzyna? Spędzają ze sobą tak dużo czasu, że własny syn zaczął mnie ripostować. - pokręcił głową z niedowierzaniem lecz sądząc po błysku w spojrzeniu, nie traktował to jako czegoś złego, a jak ciekawą cechę charakteru syna. Dzięki Merlinowi, chłopak odziedziczył spokojniejszą wersję wilowatości. - Benjaminie, zawsze jesteś tu mile widziany przez tyle czasu ile potrzebujesz. W moim słowniku, w kategorii rodzina, nie mam takiego słowa jak "mam cię dość". Prędzej "dajcie mi święty spokój" lub "cierpliwość jest na wyczerpaniu". - uśmiechnął się, próbując w ten sztywny sposób zażartować ale też i podkreślić, że trzeba naprawdę się postarać aby miał wyrzucić członka rodziny za drzwi. Pokiwał głową, zgadzając się, że czas rodzinny musi zostać rozszerzony o regularność i więcej ciepłej atmosfery. Niewątpliwie brakowało tu kobiecej aury, która mogłaby nadać przytulności. Przez te lata bycia wdowcem, zardzewiał i całkowicie nie radził sobie z definiowaniem przytulności. Nic dziwnego, że pomysł zaproszenia Clementine wydawał mu się całkiem przyzwoity. - Komunikacja za pomocą książki? Czyżby sowy traciły swoje wakaty? - pytał czysto retorycznie aby wyrazić swoje niedowierzanie wywołane nowinkami magicznymi. - Niedługo tutejsza komunikacja dogoni tę mugolską a u nich jest ona niezwykle sprawna choć pozbawiona barw. - jak na osobę wychowaną głównie w świecie magicznym, całkiem nieźle orientował się w technologii mugoli - rzecz jasna jak na czarodzieja, który zdobył mugolskie prawo jazdy. - W jaki sposób dodaje się znajomych? Wpisując ich dane osobowe? Ta książka jest połączona z jakąś magiczną siecią komunikacyjną? - dopytywał, szczerze zainteresowany przedmiotem. Ujął go lekko w dłonie, zauważając, że okładka i kształt poświadczały, że to po prostu książka - ot, w najgorszym razie mogła zostać potraktowana jako grubszy kajet. Przesunął wzrokiem po rubrykach i nawet nie zareagował gdy obok niego pojawiła się głowa James'a, słuchającego słów Benjamina z dokładnie taką samą miną jak jego własny ojciec. - Czyli mówisz, że trzeba tu pisać, tak? Czy jest tu funkcja głosowa, działa samopiszące pióro? - James od razu sięgnął po kredki i podał jedną - wściekle zieloną - ojcu, bardzo chcąc coś na kartkach napisać.
Słysząc pytanie wuja, zastanowił się dlaczego odpowiedzią nie miałoby być "obu". Najwyraźniej było to zgodne z prawdą, skoro mężczyzna tak otwarcie o tym mówił, jednak bazowo nie to miał na myśli Benjamin i choć zagrywka słowna wydawała się całkowicie w jego stylu, nie była ona celowa. Spojrzał nieco wyrozumialej na mężczyznę, zastanawiając się, czy jeśli dziadek mieszkałby na Tojadowej, to czy on sam pod jego wpływem, a nie twardej ręki Whinky i Beverly, byłby nieco bardziej "wyszczekany". - Myślałem o kuzynie, ale do dziadka też pasuje. - przyznał, nie komentując zachowania Jamesa. Sądził, że w pewien sposób nabywa przydatnych społecznie umiejętności, sprawiając, że miał potencjał zostać pierwszym uczniem domu Godryka Gryffindora w tej niewielkiej rodzinie. Sam Benjamin nie miał specjalnie wysokiego mniemania o uczniach w czerwono-złotych barwach, uważając ich za nieco wyrywnych, bagatelizujących potencjalne zagrożenia i konsekwencje swoich czynów. Nie trudno było stwierdzić, że byli zaprzeczeniem cech, które Krukon tak mocno w sobie pielęgnował i zdecydowanie z nimi najtrudniej było znaleźć mu nić porozumienia. Słuchał słów wuja, czując, że sformułowanie "tyle czasu ile potrzebujesz" jest furtką do powiedzenia "jeśli nie chcesz tu być, możesz stąd wyjść.". Nie wiedział czy takie przedstawienie sprawy mu odpowiada, ale sądził, że na próżno byłoby dopytywać o nie dalej wuja. Zamiast tego, by nie psuć ogólnie neutralnej atmosfery unoszącej się w powietrzu, inaczej postanowił podejść do słów, które usłyszał. - Uważasz, że "dajcie mi święty spokój" jest mniej jednoznaczne niż "mam cię dość"? Na moje to parafraza. - spróbował lepiej zrozumieć perspektywę wuja, zamiast od razu wyciągać wnioski na podstawie tego co usłyszał, co w jego przypadku nie było częste. Miał wrażenie, że dopiero uczy się rozmawiać w określony sposób z ludźmi, pomimo tego, że przecież pytania umiał zadawać jeszcze przed skończeniem trzeciego roku życia. Słuchał wuja, zainteresowanego wizzbookiem, jednak jego wzrok szybko skierował się na Jamesa, który tylko podchwyciwszy temat, od razu zaniechał swojej pracy nad laurką dla cioci Beverly. Krukon nie zamierzał wspominać wujowi, że dla niego zaprzęganie sowy do pracy w sprawie każdej wiadomości, niekonieczne wielkie wagi, wydawało się barbarzyństwem w erze, gdzie dało się to przekazać szybciej i prościej. Wychwycił retoryczność pytania i to wystarczyło by dostać potwierdzenie, że dyskusja ta byłaby bezcelowa. - Jak wiele magicznych przedmiotów i ten obsługuje się różdżką. Można po przytknięciu jej, wypowiedzieć szukaną frazę. Samopiszące pióro też sobie poradzi. Są również specjalne pióra produkowane przez firmę. Masz je przyczepione do ostatniej strony. - nie było ono w najlepszym stanie po niejednokrotnym, przypadkowym zanurzeniu go w kawie zamiast tuszu. Doskonale wiedział, że nie potrzebuje ono niczego do pisania po stronach, ale z przyzwyczajenia i tak lądowało w jakimś płynie. Przez to jego kolor stał się lekko brązowy, jednak to nie przeszkadzało Benjaminowi w korzystaniu z niego.