Leczenie rąk [1/2]
Oczywiście, nikt mi nie mówi, jaka metoda okładów będzie najbardziej skuteczna, a wilowa znachorka nie ma już dla mnie więcej czasu; podobno po rytuale zgłosiło się do niej wiele osób i stworzeń mających poważniejsze obrażenia niż ja. Stwierdzam więc, że mogę spróbować różnych opcji. W pierwszej kolejności próbuję okładać dłonie muchostworkami... surowymi? Żywymi? No po prostu nic z nimi nie robię, mając nadzieję, że zadziałają jak pijawki, przyczepią się do mojej skóry i wyssą z niej jad powodujący brzydki wygląd rąk. Grzybki jednak nie są zbyt chętne do pozostawania na mojej skórze; non stop próbują uciekać i popiskują w niezadowoleniu. Z tego wszystkiego też zastanawiam się, czy nie robię im krzywdy, fundując śmierć z braku dostępu do składników odżywczych.
Przechodzę wtedy do drugiej metody, jaką jest gotowanie muchostworków, co
oczywiście również szybko obraca się przeciwko mnie, gdy okazuje się, że wsadzanie ich do gorącej wody jedynie potęguje krzyki, jakbym je co najmniej obierał ze skóry. Dobrze, że zabrałem się do tego rano, bo jestem pewny, że takie wycie mogłoby wywabić wilkołaka z lasu. I jeżeli muchostworki faktycznie mają swój własny język, to na sto procent zostaję przez nie przeklęty na każdy możliwy sposób. Prawdopodobnie nawet ja nie znałbym tylu obelg.
Nie chcąc przechodzić przez to ponownie, zlewam do fiolki również wodę po gotowaniu grzybów. Mój szybki risercz wykazał, że dawniej używano esencji z muchostworków do leczenia bezsenności, więc i może w tym wypadku będzie skuteczna. Na razie jednak nakładam sobie na dłonie sflaczałe i pomarszczone niczym dwustuletni czarodziej ciałka grzybko-ludzi. Bardzo frustruje mnie ten uraz, bo nawet nie za bardzo mogę coś w tym czasie robić, a to nie jest do mnie podobne. Mam więc naprawdę nadzieję, że przynajmniej moje działania okażą się skuteczne. Wzdycham cierpiętniczo, mimo wszystko mając z tego wypadku nauczkę - nigdy więcej nie będę wkładał rąk w niczyje wnętrzności, nawet żeby zaimponować dziewczynie.
[zt]