Wejście na szlak prowadzący do pierwszego zamku nazwane jest imieniem wielkiego króla Camelotu, którego grobowiec - według legendy - znajduje się właśnie na Avalonie. Za tą wielką bramą rozpoczyna się kamienisty szlak, którego celem jest przetestowanie jednej z najważniejszych cech gościa Avalonu, jaką jest wytrwałość.
Rzuć 3k6
3-8 - wijąca się, wyboista ścieżka wyczerpuje twoje siły coraz bardziej i bardziej. Każdy krok wydaje się być cięższy niż poprzedni. By nie paść na twarz, musisz zrobić sobie parę przerw, co dość mocno wydłuża czas podróży. Twój post w tym temacie musi mieć co najmniej 3000 znaków.
9-14 - maszerujesz przed siebie, robiąc jedną czy dwie krótkie przerwy. Tempo mogłoby być nieco lepsze, ale biorąc pod uwagę dość stromą drogę, to nie masz na co narzekać. Twój post w tym temacie musi mieć co najmniej 2000 znaków.
15-18 - wręcz fruniesz w górę drogi, nie potrzebując nawet chwili na odpoczynek. Kondycja cię nie zawodzi - być może masz już jakieś doświadczenie w takich górskich wycieczkach? Twój post w tym temacie musi mieć co najmniej 1000 znaków.
Trzeba przyznać, że nie przypominali w niczym piechurów, którzy szli na wycieczkę górskim szlakiem. Ich ubiór, choć zawsze mogli go poprawić przy pomocy kilku przydatnych zaklęć, nie był z pewnością odpowiedni na takie wyjścia, ale LJ nie zamierzał tym się przejmować. Właściwie szedł ubrany tak, jak zwykle, rezygnując jedynie z szelek. Za to strój Victorii zaskoczył go o tyle, że przywykł do oglądania jej w spódnicach, czy sukienkach. Nie mógł jednak powiedzieć, aby nie podobało mu się to, jak wygląda w krótkich spodenkach, choć musiał się powstrzymywać, aby nie przesuwać po niej spojrzeniem. Kontrolując jednak swoje zachowanie, nie kontrolował w pełni zmian, wobec czego nie był nawet świadom, że kolor jego włosów ulegał zmianie, przechodząc powoli w kasztanowy odcień rudego. Zaśmiał się cicho, krótko, gdy otrzymał od niej odpowiedź, nie spodziewając się innej. Owszem, nie zdziwiłby się, gdyby stwierdziła, że woli iść z kimś innym, ale znał ją dostatecznie długo i dobrze, aby wiedzieć, że bez ważnego powodu, nie wycofa się z niczego, co wcześniej powiedziała, że zrobi. Nie wiedział też, co musiałoby być na tyle ważne, aby zamiast przełożyć ich wyjście na inny dzień, postanowiła je zupełnie odwołać, więc tym bardziej nie spodziewał się innej odpowiedzi. Zatrzymał się wraz z nią, przed podejściem, spoglądając na nią z cieniem zdumienia. Myślał, że będzie po prostu szła przed siebie, raźnym krokiem, skoro należała do jednych z bardziej wysportowanych osób, jakie znał. Być może miała w sobie jednak więcej rozsądku, skoro zdecydowała się iść spokojniej na początku. On czuł się tak, że mógłby niemal wbiec na górę i wiedział, że dałby sobie z tym radę, ale nie po to szedł w towarzystwie, aby początek drogi pokonywać w samotności. Poza tym, o wiele przyjemniej wchodziło się, słuchając jej odpowiedzi, niż w towarzystwie własnych myśli. - Po prostu nie przepadam za quidditchem, ale podstawy latania na miotle znam. Dlatego unikam tych zajęć, a co do podejścia… Raczej szedłbym szybciej, gdybym szedł sam, ale wtedy nie mógłbym się cieszyć z rozmowy, więc po prostu dostosuję tempo do ciebie - odpowiedział, uśmiechając się lekko do niej, po chwili z cieniem melancholii spoglądając przed siebie, kiedy myślami odpłynął do jej wcześniejszych słów. - To, co lubiłaś robić w dzieciństwie? - dopytał, patrząc dalej przed siebie w zamyśleniu. Uśmiechał się, ale jednocześnie zdawał się być nieobecny w pełni myślami. - Ja uwielbiałem przebywać u dziadka, który miał hodowlę pegazów, w tym testrali. Podobało mi się, jak o nich opowiadał, jak tłumaczył jak się nimi zajmować - wyjawił, wzdychając ciężko, gdy wspomnienia uderzyły w niego z pełną mocą, wywołując znów wyrzuty sumienia i żal, a także ogromną tęsknotę, na którą nie mógł już nic poradzić.
Victoria spojrzała na niego nieco zdziwiona, nie do końca rozumiejąc powód, dla którego jego włosy nieoczekiwanie zmieniły kolor. Nie znała go jednak na tyle dobrze, by móc o to zapytać, a przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Była przekonana, że to miało znaczenie, być może nawet większe, niż podejrzewała i nie chciała za bardzo w to ingerować, więc po prostu wsunęła dłonie w kieszenie spodni, upewniając się raz jeszcze, że miała przy sobie wszystko, czego potrzebowała, a potem ruszyła przed siebie, miarowym, jednostajnym tempem, doskonale wiedząc, że rzucając się do przodu, jak jakiś szaleniec, odpadnie po kilkunastu pierwszych krokach. Miała oczywiście całkiem niezłą kondycję i odporność - po tych wszystkich treningach, na których wymiotowała albo zderzała się z drzewami, naprawdę wiele rzeczy nie robiło już na niej wrażenia - ale nie zamierzała szaleć. Była pewna, że jeśli zacznie coś od razu w tempie szaleńca, to nie dotrze nawet do pierwszego zamku, przy okazji pokazując się od najgorszej możliwej strony. - Podstawy latania, qudditch i związana z tym kondycja, to trzy zupełnie różne rzeczy. Nie przepadasz za grą, czy za tym, że coś mogłoby uderzyć cię z siłą rozpędzonego smoka? - zapytała, uśmiechając się do niego nieco ironicznie, unosząc jednocześnie brwi, jakby w ten sposób chciała mu pokazać, że stawia przed nim kolejne wyzwanie. Skoro on twierdził, że byłby w stanie nauczyć ją rysować, ona mogła równie dobrze twierdzić, że byłaby w stanie nauczyć go grać. To był równie wielki poziom absurdu, ale w niczym jej to tak naprawdę nie przeszkadzało i nawet podobało jej się to droczenie. - Spędzać czas w pracy. I latać. Nasz sklep jest fantastycznym miejscem dla dzieci, jest w nim pełno przedmiotów, które chcesz zobaczyć, sprawdzić, do czego się nadają, a kiedy się zmęczysz, możesz wdrapać się do powozu, zasnąć tam i w efekcie bawić się w chowanego z tatą albo dziadkiem. Ale dla innych to pewnie nudne - odparła, wzruszając lekko ramionami, a potem zerknęła na Larkina. - Ty… - zaczęła, ale urwała i pokręciła głową, zatrzymując się, by zaczerpnąć głębiej tchu.
Spojrzał na Victorię, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że właśnie taka - twarda, rzucająca wyzwanie, podobała mu się być może najbardziej. Uwielbiał te przepychanki, to swoiste przeciąganie liny w ich wydaniu. Nic więc dziwnego, że przesunął dłonią po wargach, próbując jakkolwiek opanować szeroki uśmiech. - Nie rozumiem do końca fascynacji tym sportem. Nie potrzebuję czuć wiatru we włosach i prędkości, aby czuć, że żyję. A jeśli chodzi o zderzenie z rozpędzonym smokiem… Nie wiem, czy mam taką odporność na ból. Ostatecznie ból wywołany odłamkiem marmuru, który spada ci na stopę, z pewnością nie może się równać z bólem, jaki czujesz, gdy tłuczek uderza w twój bark - odpowiedział zupełnie szczerze, wzruszając lekko ramionami. Wiedział, że Lei uwielbiała prędkość i dlatego grała, ale nienawidziła bólu. On sam nie był na tyle szalony, aby wsiadać na miotłę. Poza tym znał jedynie podstawy latania, te, których uczyło się jeszcze na pierwszym roku, które były potrzebne, aby prowadzić rodzinną miotłę. Nie był zdania, że Victoria mogłaby naprawdę nauczyć go gry, ale był gotów to sprawdzić, co było widać w jego spojrzeniu, które posłał dziewczynie. - Nie jestem pewien, czy zabawa w chowanego jest nudna dla kogokolwiek, ale naprawdę nie spodziewałem się, że lubiłaś bawić się w miejscu pracy. Właściwie spodziewałem się czegoś, jak czytanie książek, czy granie na pianinie - wtrącił, uśmiechając się przy tym delikatnie, zdecydowanie daleki od wyśmiewania jej. Zatrzymał się, kiedy i Brandon to zrobiła, rozglądając się samemu po okolicy, chłonąc widoki, jakie rozpościerały się przed nimi. Jednocześnie słuchał do końca jej słów, po chwili spoglądając na dziewczynę pytająco, gdy zorientował się, że nie dokończyła pytania. - Ja…? Czy widzę testrale? Tak, przez własną głupotę doprowadziłem do śmierci dziadka. Czy potrafiłbym zając się pegazami? Chyba tak i właściwie chciałbym mieć kiedyś kilka w swoim domu, gdy już zdecyduję się, gdzie chciałbym zamieszkać i jak duży dom byłby potrzebny - odpowiedział na jej niezadane pytanie, zastanawiając się, czy trafił z tym, o co mogła chcieć zapytać. Jeśli nie, poznała dodatkowe informacje o nim.
- Nigdy nie powiedziałam, że czuję wtedy, że żyję - zauważyła, przekrzywiając nieznacznie głowę, a rysy jej twarzy nieco stwardniały, choć w jej jasnych oczach płonął ogień, jakiego nie była w stanie ukryć, jasno pokazując, jak wiele znaczył dla niej ten sport. - Nie zliczę razy, kiedy w czasie treningów wymiotowałam, łamałam się, zderzałam z drzewami albo robiłam inne rzeczy, ale to nigdy mnie nie zniechęciło. Myślę, że wielu zawodowych graczy jedynie czuje przypływ adrenaliny, kiedy zostają trafieni tłuczkiem i muszą dać z siebie jeszcze więcej, żeby móc zwyciężyć - stwierdziła z namysłem, kiedy znowu przystanęła, po prostu dla zaczerpnięcia tchu, zastanawiając się nad tą kwestią, dodając również, że nie sądziła, żeby spotkanie ze spadającym kamieniem było przyjemne. Wyglądało jednak na to, że z ich dwójki, to ona miała wyższą odporność na ból, a przynajmniej nie bała się go, przyjmując go nieco, jako stały element swojego życia. Nie spieszyła się w swojej wędrówce, a Larkin wyraźnie wolał złapać jej tempo, niż wbiec na górę i tam na nią czekać. Być może byłoby w tym coś, co uznałaby za godne podziwu, ale mimo wszystko uważała, że teraz wykazywał się o wiele większym rozsądkiem, zachowując siły na później. Nie mogli ostatecznie przewidzieć, co czekało na nich za bramą, którą mieli wkrótce przekroczyć, zbliżając się do niej w iście leniwym tempie. Na jego uwagę zmarszczyła jednak nos i zatrzymała się, spoglądając na niego z góry, gdyż znalazła się kilka stopni nad nim. - Och, oczywiście, typowe zajęcie nieznośnego prefekta. Pozwól, że cię rozczaruję, Swansea, ale nie mam talentu muzycznego, nie mam pojęcia, jak grać na harfie i mogłabym co najwyżej udawać - stwierdziła na to, spoglądając na niego z cieniem wyzwania odmalowanym w jasnych oczach, nim nie odwróciła się do niego plecami, by ruszyć przed siebie dalej, wspinając się coraz to wyżej i wyżej, ciekawa tego, co może ich spotkać, faktycznie gotowa na przygodę, która nie wyglądała na zbyt bezpieczną, ale obecnie dla Victorii nie miało to najmniejszego znaczenia. Czy też raczej - miało, bo pchało ją to naprzód z niepowstrzymaną wręcz siłą. Zamilkła jednak na dłużej, gdy wspomniał o testralach i powodzie, dla których je widział, zastanawiając się, co kryło się pod jego słowami. Poczuła nieprzyjemny dreszcz na kręgosłupie, podświadomie myśląc o swoim kuzynie, który niemalże ją utopił, ale nie wierzyła w to, żeby Larkin był osobą tego typu, to po prostu do niego absolutnie nie pasowało, bo chociaż był irytujący, nie był tak naprawdę złym człowiekiem. Na tych myślach skupiła się, wspinając się do samej bramy, gdzie ostatecznie zatrzymała się, by zaczerpnąć oddechu i odwróciła się do niego. - Mam pytać, czy pozwalasz mi nadal tworzyć własne teorie? - zapytała jedynie cicho, nim ruszyła dalej.
z.t x2
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Chyba nikogo nie zdziwi, że po burzliwej kłótni z Maximilianem niemal od razu sięgnął po schowaną w torbie butelkę bourbonu – akurat kiedy mowa o ucieczce od problemów niewiele się od siebie różnili – a kolejnego wieczoru umówił się z Walshem do tawerny. Dopiero nazajutrz, na skutek niemiłosiernego kaca stwierdził, że powinien odpocząć od procentowych trunków i przeanalizować raz jeszcze zarówno rozmowę z młodszym kochankiem, jak i udzielone mu przez przyjaciela rady. Przede wszystkim jednak potrzebował świeżego spokoju i powietrza, a mając w pamięci opowieści zasłyszane w wiosce od gaworzących wesoło driad i faunów, spakował toboły i wyruszył w podróż w pobliskie góry. Chciał połączyć przyjemne z pożytecznym. Oczyścić atmosferę i poszukać rozwiązania prywatnych problemów w otoczeniu pięknych widoków i cieszących oko zamków, które miał nadzieję zwiedzić. Przedtem dokładnie przejrzał jednak mapę i zawarte w niej wskazówki, wszak na wyspie jabłoni znalazł się po raz pierwszy, a liczba dostępnych szlaków, przełęczy i możliwych do pokonania grani niewątpliwie robiła wrażenie. Musiał wytyczyć piórem drogę, żeby zapamiętać w którym momencie skręcić lub zawrócić, by przypadkiem nie natrafić na ślepy zaułek lub przeszkodę, z którą nie poradziłyby sobie nawet najsilniejsze zaklęcia. Dopiero tak przygotowany założył sporawy plecak z ubraniami na zmianę, jedzeniem i innymi niezbędnymi przedmiotami na ramiona i wyruszył piaszczystą ścieżku w kierunku pierwszego zabytku na trasie, którego i tak nie sposób było minąć. Bramy arturiańskiej. Początki nie sprawiły mu żadnych kłopotów, acz była to również najłatwiejsza część wycieczki, prowadząca do płaskim terenie. Dopiero kiedy dotarł do dumnie nazwanego otworu wydrążonego w skalę, sięgnął raz jeszcze do kieszeni po broszurę, wyczytując z niej, że według legendy grobowiec króla Camelotu znajduje się właśnie na tym avalońskim szlaku, który ma zresztą przetestować wytrwałość zaciekawionych gapiów. Cóż, tej mu nigdy nie brakowało, a mimo że kamienisty trakt wydawał się dość stromy, narzucił sobie zadowalające tempo. Niezbyt szybkie, ale jednocześnie nie włóczył po ziemi jak ślimak. Dawno zresztą nie chadzał po górach, a w konsekwencji musiał zrobić dwie krótkie przerwy, żeby uzupełnić płyny i złapać głębszy oddech. Finalnie przemierzył jednak trasę prowadzącą do Fortu Gallahada w satysfakcjonującym czasie, dumny również z podjętego – mimo trudnych w życiu chwil – wysiłku.
Wędrówka po avalońskich zamkach brzmiała co najmniej jak fantastyczna przygoda. To, że Elizabeth zgarnie najpotrzebniejsze rzeczy i ruszy w drogę było jedynie kwestią czasu i znalezienia odpowiedniego towarzysza, bo co jak co, ale nie zamierzała iść sama, o nie! Nie miałaby wtedy z kim dzielić się swoimi przemyśleniami na te istotne (i trochę mniej) tematy, a poza tym w razie jakiejś niebezpiecznej sytuacji nie mogłaby liczyć na pomoc. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że z kimś szło się po prostu przyjemniej. I tak też znalazła się w drodze do Bramy Arturiańskiej razem ze Scarlett, z którą spotkała się jeszcze przy domkach, uznając taką opcję za najwygodniejszą. - Myślisz, że znajdziemy coś ciekawego? - spytała, kiedy maszerowały przed siebie w spokojnym tempie. Nie było potrzeby do zbędnego pośpiechu, bo tylko by się zmęczyły na wstępie, a już sama droga była dość stroma. - To znaczy wiesz, pewnie wszystkie skarby i inne takie zostały dawno temu zabrane, bo na bank kręci się tutaj pełno ludzi, ale mimo wszystko... Fajnie byłoby na coś trafić - stwierdziła, zastanawiając się jednocześnie czym to "coś" mogłoby być. W istocie nie liczyła na żadne drogocenne przedmioty, ale miło by było nie wracać z wędrówki z pustymi rękoma. Oczywiście nie miały też pewności, że nie natkną się na jakieś duchy lub klątwy i tyle będzie z całej zabawy, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Elizabeth nie miała jednak zamiaru łatwo odpuszczać, bo chciała zwyczajnie zobaczyć jak najwięcej się da. - Dobra, co powiesz na chwilę przerwy? Nie wiem jak ty, ale trochę się zmęczyłam, a poza tym napiłabym się wody - powiedziała i zerknęła na Carly, czekając aż i ona wyrazi swoje zdanie. Jeśli bowiem koleżanka chciała iść dalej, nie zamierzała upierać się przy postoju właśnie teraz, równie dobrze będą go mogły zrobić później. Sięgnęła jednak do swojego plecaka po butelkę z wodą i odkręciwszy ją, pociągnęła kilka łyków, rozkoszując się przyjemnym chłodem. Słońce grzało, ale nie było to na szczęście jakoś bardzo dokuczliwe - zawsze przecież mogło być gorzej. Poza tym zdecydowanie wolała taką pogodę niż ulewny deszcz.
Oczywiście, że Carly słyszała o tych zamkach, wszyscy o nich opowiadali, wszyscy się tam wybierali, wszyscy na nie wydziwiali, jakby to było coś niesamowitego. Słuchała zatem bardzo uważnie ich opowieści, nadstawiała ucho, starając się zorientować, co może ją tam czekać, kiwając powoli głową i kompletując wszystko, co byłoby jej potrzebne do drogi, zaczynając od wody do picia, plecaka, swetra i plastrów, bo w magii leczniczej była równie dobra, co w transmutacji, czyli w ogóle. Potrzebowała jednak kogoś, z kim mogłaby wyruszyć w drogę, żeby było ciekawiej, żeby było zabawniej i żeby nie trzeba było samemu wszystkiego robić. Zdaje się, że to ostatnie w przypadku Norwood bardzo, ale to bardzo przeważało na korzyść tego, by wyruszyć w czyimś towarzystwie. Dlatego też z wielką ochotą przystała na propozycję Liz. - O, na pewno! Nie wiem, zupełnie nie wiem, co może być ciekawe, ale słyszałam naprawdę sporo o tych zamkach! Podobno są tam duchy i jakieś magiczne stworzenia - odparła, stukając palcami po wargach, zastanawiając się, jak miałyby sobie z tym wszystkim poradzić, ale skoro jak do tej pory nie słyszała o żadnym wielkim wypadku na tych zamkach, to doszła do wniosku, że jakoś ludzie sobie radzą. Może byli lepszymi czarodziejami od niej, a może po prostu tak im wychodziło, sama nie wiedziała, ale to się nie liczyło! - Jestem pewna, że nie! Nikt nie ma tak dobrego spojrzenia, jak my - stwierdziła, gdy młodsza Puchonka zaczęła się zastanawiać, czy wszystkie skarby zostały już zabrane, czy jednak nie. Była pewna, że na coś trafią, ale więcej powiedzieć nie mogła, bo zdążyła się już zmęczyć i była wdzięczna, że się zatrzymały. - Chyba powinnam znaleźć tragarza - stwierdziła Scarlett, wachlując się, gdy tylko przystanęły, zastanawiając się, jak właściwie mogła uznać, że taka wyprawa jest dla niej. Pieczenie ciastek było zdecydowanie bliższe jej sercu, nie zaś bieganie po górach, jakby była rączą kozicą. Bo tą na pewno nie była, ale była też diabelnie wręcz ciekawska i nie umiała nigdy usiedzieć w miejscu, jakby za każdym rogiem mogło kryć się coś nowego, coś fantastycznego, coś tak ekscytującego, że nie mogła tego opuścić. Ruszyły dalej, by po jakimś czasie znowu przystanąć, ale Carly zapewniała, że to dla zachowania sił na dalszą drogę. Ta bowiem wydawała się ciągnąć i ciągnąć, jakby nigdy miały jej nie przejść, ale o tym nie mówiła na razie na głos, zachowując to przemyślenie dla siebie. Otarła pot z czoła, poprawiła chustkę na włosach, a potem, gdy przystanęły jeszcze w pobliżu szczytu, zerknęła na Liz z nieco szatańskim uśmieszkiem. - To co byś chciała znaleźć? Złote smocze jajo? Magiczny dąb? Samogotujący kocioł? - zapytała, zniżając nieco głos, doskonale się bawiąc, a potem zaśmiała się cicho, wzięła pod boki i pokonała ostatnie kilka stopni, wierząc w to, że teraz będzie już tylko lepiej! W końcu były blisko szczytu schodów, a za nimi nie mogło czyhać na nie żadne niebezpieczeństwo, nie wierzyła w to, żeby na tym szlaku miał na nie czekać straszliwy smok, w innym wypadku straciliby połowę wycieczkowiczów, a na to zapewne władze szkoły by nie pozwoliły. Chyba.
z.t z Liz - idziemy do Fortu
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Aleksandra Krawczyk
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162cm
C. szczególne : Podłużna blizna przy prawym obojczyku; pierścień Sidhe na palcu;
Potrzebowała się czymś zająć. Po wyczerpującej, ale i jednocześnie szczerej rozmowie z Maxem a potem też i profesorem Walshem dalej analizowała poruszone wtedy tematy, mimo że minęło już dobre kilkanaście dni. Nie potrafiła się tak po prostu od tego uwolnić, dlatego też wpadła na pomysł wybrania się na przechadzkę po avalońskich zamkach. Uznała, że trochę historii, natury i świeżego powietrza powinno jej dobrze zrobić, a już na pewno nie zaszkodzić. Na szczęście nie towarzyszyła jej żadna zbroja, która zakłócałaby spokój. Słyszała już od niektórych swoich znajomych, że niektóre z tych żelaznych puszek bywały niemiłe lub płatały różne figle, a akurat na to nie miała tego dnia nastroju. Chciała pozostać kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora, a to chyba nie było tak wiele. Nie czuła się jednak w żaden sposób przygnębiona czy zła, po prostu nadal starała się poukładać sobie w głowie niektóre sprawy, co wymagało czasu i energii. Miała nadzieję, że zmiana otoczenia doładuje jej baterie. Rozglądała się z ciekawością dokoła, starając się wchłonąć od przyrody ten spokój, jakim emanowała. Z niemałym zaskoczeniem odkryła jednak, że w pewnym momencie ścieżka zaczęła robić się coraz bardziej stroma i Ola sama przed sobą musiała przyznać, że pomimo dobrej kondycji potrzebuje przerwy. Zatrzymała się więc przy jednym z większych kamieni leżących gdzieś przy uboczu i klapnęła na nim, żeby chwilę odpocząć. Postanowiła przy okazji spleść włosy w warkocza dla wygody i właśnie w trakcie tej czynności dostrzegła zmierzającą w jej stronę postać. Czy może raczej zmierzającą w stronę zamków, bo na pewno to było celem każdego, kto tylko decydował się na spacer tą ścieżką. - Czyżby zagubiony rycerz króla Artura? - rzuciła z nikłym uśmiechem, kiedy chłopak znalazł się na tyle blisko, żeby ją usłyszeć. Sama nadal siedziała na kamieniu i jakoś specjalnie nie spieszyło jej się do wstawania i ruszania w dalszą drogę. Wychodziła z założenia, że na czas i nie widziała sensu w pędzeniu na łeb na szyję przed siebie, dlatego spokojnie dokończyła splatać warkocza i przeniosła swoje spojrzenie na chłopaka, mrużąc w słońcu oczy.
Postanowił wybrać się na wycieczkę po górach Onchu, a dokładniej chciał iść szlakiem zamków rycerskich. Nie wiedział, co może go tam czekać, ale wierzył, że pomoże mu oswoić się ze samym sobą po poszukiwaniach Graala. Wciąż nie wiedział, co go pokusiło, żeby próbował rozkopywać grób. Od tamtej chwili miewał napady lęku, które w jego przypadku były cholernie uciążliwe. Choć nie wyszedł z domku tak szybko, jakby tego chciał, w końcu ruszył po zboczu w stronę samej Bramy Arturiańskiej. Szedł powoli, starając się nie myśleć o niczym, nie skupiać na żadnej myśli, starając się zachować spokojną głowę. Nawet przymknął oczy na moment, ciesząc się niewielkim wiatrem i zapachem, tak przyjemnym w Avalonie, dalekim od smrodu mugolskich miast, czy pary z ekspresu do Hogwartu. Kiedy otwarł oczy, dostrzegł siedzącą na kamieniu dziewczynę. Nie był pewny, ale wydawało mu się, że ją kojarzył, choć nie było to nawet tak dziwne - skoro była w Avalonie, przyjechała z wycieczką organizowaną przez Ministerstwo Magii i Hogwart, a więc mogli widzieć się wokół domków, czy na stołówce. - Ani zagubiony, ani rycerz - odpowiedział, przystając jednak przy dziewczynie, sięgając po butelkę z wodą, którą po chwilowym wahaniu wyciągnął w stronę nieznajomej. - A ty? Dama w opałach czekająca na ratunek, czy śmiałek gotów na czekające go przygody? - dopytał twardo, nie potrafiąc ocenić, czy należała do tych słabych dziewczyn, które po odrobinie wysiłku narzekają na ból w kościach, jak Carly, czy jednak była dzielniejsza. - Jeśli masz zamiar iść dalej, możemy razem. Co dwie różdżki to nie jedna, a po poszukiwaniach Graala jestem pewny, że można spodziewać się wszystkiego po tutejszych atrakcjach - zaproponował, spoglądając w stronę przejścia, za którym majaczyła pierwsza z budowli na szlaku, samemu biorąc łyk wody, nim zrobił krok w górę ścieżki, spoglądając na dziewczynę z wyraźnym wyzwaniem w spojrzeniu, ignorując gęsią skórkę na swoim karku, gdy tylko zaczął bać się, że znów gdzieś zapadnie w śpiączkę.
Ani zagubiony, ani rycerz. Musiała przyznać, że trochę ją rozczarowała ta odpowiedź, bo spotkanie prawdziwego rycerza, towarzysza legendarnego króla Artura byłoby naprawdę ciekawym urozmaiceniem jej wycieczki po zamkach. Jak się jednak nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma - nie zamierzała narzekać na jakiekolwiek towarzystwo, nawet jeśli chłopak najwyraźniej chciał ją w jakiś dziwny sposób sprawdzić. - A wyglądam ci na taką, co to oczekuje ratunku? - spytała, unosząc nieco brwi. - Jestem odważną, samodzielną kobietą i zdecydowanie nie przyszłam tu liczyć na czyjąś łaskę - kontynuowała, odmawiając w międzyczasie wody. Nie czuła się spragniona, a poza tym miała swoje zapasy, więc nie czuła potrzeby korzystania z tych należących do chłopaka, którego imienia jeszcze nie poznała. Była niemal pewna, że już gdzieś go minęła na terenach Avalonu, ale nawet jeśli powinna kojarzyć coś więcej na jego temat, to niestety nic nie potrafiła sobie przypomnieć. Obserwowała go uważnie, kiedy zrobił krok naprzód, tym samym podejmując dalej przerwaną na chwilę wędrówkę. - O wow, no dziękuję za zaproszenie. Przyznaj, że po prostu boisz się, że sam sobie nie poradzisz - powiedziała i tym razem to ona posłała mu wyzywające spojrzenie. Nie wiedziała po co właściwie to kontynuuje, ale skoro poszło samo, to niech już i tak będzie. Przynajmniej nie mogła narzekać na nudę w trakcie drogi. Ruszyła się też w końcu ze swojego miejsca na kamieniu, zeskakując z niego z cichym westchnieniem i szybko dogoniła chłopaka, nie chcąc zostawać zbytnio w tyle, skoro już mieli iść dalej razem.
/zt z Jamiem
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Nie należę do osób żądnych przygód. Jedyne, na czym mi zależy, podczas pobytu w Avalonie, to możliwość dowiedzenia się czegoś o magicznych stworzeniach zamieszkujące te tereny. Rzadko kiedy społeczność czarodziejska ma ku temu sposobność, a nawet jeśli - czytanie cudzych książek na ten temat jest interesujące, dopóty nie spotka się rozkwitu wszystkiego niczym kielichów kwiatów na wiosnę, polegającego na możliwości wysunięcia dłoni do przodu. I sięgnięcia po coś, co wcześniej wydawać by się mogło nierealne. Choć - wróć, usłysz ponownie - czy świat magiczny nie jest powiązany z brakiem ograniczeń? Z możliwością spotkania wszystkiego, co pod kopułą czaszki postanowi się narodzić? Tak z początku może się wydawać. Wzdycham ciężej, mając przy sobie Migotkę, której umiejętności będą zdecydowanie bardziej przydatne od moich. W torbie noszę parę przydatnych rzeczy, jak chociażby najprostszy zbiór notatek, pióro i pozostałe rzeczy, które są mi potrzebne do funkcjonowania. Nic dziwnego, że mieści się tam nawet butelka - nieduża, ale jednak - wody, która ma na celu ugaszać pragnienie. I w sumie cieszę się, że wziąłem ze sobą cokolwiek więcej. Wyboista droga, polegająca na przetestowaniu wytrzymałości, z moim aspektem zdrowia, nie jest do końca taka łatwa. Pozostawiając za sobą także liczne treningi, mimo pozostałych elementów składających się na pewną, jedną całość, kondycja wydaje się ubolewać jeszcze bardziej. Pierwsza przerwa opróżnia lekko zawartość posiadanego przy sobie prowiantu. Nie potykam się, chociaż towarzystwo skrzatki utwierdza mnie w przekonaniu, że gdyby coś się stało, na pewno będzie jedynym wyjściem ewakuacyjnym. Bo może i teraz czuję, że na teleportację mam więcej sił, ale czy to oznacza, że zakończy się ona pozytywnie? Ciężko stwierdzić. Ciało wydaje się na samą myśl przeszywać strachem; naprawdę, nie chciałbym skończyć w dwóch częściach. Druga przerwa - zgodnie z tym, jak nogi zaczynają boleć - trwa ciut dłużej od poprzedniej. Przynajmniej pozwala na zregenerowanie sił, które są potrzebne do dalszej wędrówki. Na razie nie dostrzegam niczego, co zwróciłoby bardziej moją uwagę. Do czasu. Powoli docieram do końca szlaku, zauważając na drodze inną osobę. Spoglądam uważnie, starając się, aby nie było to zbyt nachalne w swojej ekspresji emocji, gdy jedna z brwi unosi się do góry w znaku zapytania. Na Merlina, czy naprawdę mam tak ogromne (nie)szczęście, że ponownie napotykam się na kompletnym zadupiu na tę samą osobę? Zaciskam usta, idę dalej do przodu. Liczę na to, że stróż prawa mnie nie zauważy albo inaczej - nie rozpozna, nie odwróci się, cokolwiek, a zwyczajnie zignoruje.
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Przebywając na Avalonie nie mógł sobie odpuścić wizyty w prawdopodobnie jednym z najsławniejszych miejsc na tej wyspie, jakim był szlak prowadzący przez zamki najsławniejszych rycerzy z arturiańskich legend. Udał się niespiesznym krokiem na miejsce, gdzie zaczynała się ścieżka, po czym rozpoczął wspinaczkę dość umiarkowanym tempem, tak, by nie zmęczyć się za bardzo, ale też na tyle prędkim, by nie spędzić w tej okolicy reszty wyjazdu, co z pewnością nie byłoby mu na rękę. Wziął ze sobą trochę jedzenia i napitku, zarówno zwyczajnego, jak i alkoholowego, oczywiście w niewielkiej ilości oraz różdżkę, na wszelki wypadek. Pierwszy postój nastąpił w miarę szybko, kiedy to zachciało mu się popodziwiać widoki, które mógł dostrzec z punktu lekko wysuniętego od ścieżki. Postanowił chwilę tak posiedzieć, sącząc wodę i wpatrując się w przelatujące ptaki oraz chmury, delikatnie przesuwające się po nieboskłonie, raz po raz zasłaniając i odsłaniając słońce, które przyjemnie grzało go w kark, gdy tak siedział nieopodal dość zimnych kamieni. Następna część wędrówki nie minęła Borisowi bez niespodzianek. O ile nie było to nic co mogłoby mu zagrażać, o tyle z całą pewnością nie spodziewał się spotkać tej osoby na Avalonie. Mowa oczywiście była o panu "Rauchu", a przynajmniej komuś, kto się tak przedstawił, bo z tego co pamiętał, to nikogo o takim nazwisku nie widział na liście gości przebywających na wyspie. Dostrzegając sylwetkę chłopaka, szybko przesuwającej się w górę ścieżki, postanowił go dogonić. Bardziej niż poznanie prawdziwej twarzy, żeby tak rzecz, motywowało go lekkie szyderstwo, które charakteryzowało jego relacje z panem Juliusem. -Piękny dzień na wędrówkę, nieprawdaż? - powiedział przybierając wąski uśmiech na ogolonej twarzy, starając się jednocześnie narzucić swojej barwie głosu brytyjski akcent, tak by nie dało się słyszeć ruskiego zaciągania. Ciekawiło go jak zareaguje osoba poznana przez niego na Nokturnie. -Spieszy się gdzieś pan, panie Rauch?- zapytał, wiedząc, że narzucone wcześniej przez niego tempo z dużą prawdopodobnością świadczyło o tym, że młodzieniec dostrzegł Rosjanina i próbował jak najszybciej się od niego oddalić. Nie wątpił, że całą ta sytuacja jest dla niego bardzo stresująca, więc już wewnętrznie przygotował się na jąkanie i wymijające odpowiedzi.
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Patrzę, błysk w niebieskich tęczówkach przedostaje się poprzez bardzo krótkie nawiązanie kontaktu wzrokowego; opuszkami palców zaciskam pasek od torby i próbuję iść dalej. Czysto teoretycznie, bo - jak żeby inaczej - wszystko wydaje się być na moją niekorzyść. Pomijając konieczność przystanięcia, ażeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, metaforycznie powiązanego z miejscem, do którego podróż trochę mi zajmie, tak jednak szczęście - a raczej pech śmiejący się prosto w twarz - nie postanawia odpuścić. Spotkanie stróża prawa nie jest tym, co chciałbym naprawdę w swoim całym życiu robić co określone kwartały, tygodnie lub miesiące, a nawet i lata. Najwidoczniej świat jest na tyle mały, iż z trudem można ominąć sąsiada znajdującego się w domu oddalonym o kilkaset metrów, jak i jakiegokolwiek nauczyciela pilnującego porządku w Avalonie wśród uczniów i studentów. Próba nawiązania jakiejkolwiek, prowizorycznej rozmowy - sięgającej u podstaw praktycznie mułu, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie - najchętniej zostałaby przeze mnie ominięta. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, zostając rozpoznanym, przydałoby się odpowiedzieć - nawet jeżeli droga do kolejnej lokacji praktycznie się kończy. Nie wiem, czy nieznajomy pojechał w ramach osoby dorosłej czy opiekuna, ale każdą możliwość staram się jakoś... przewidzieć. - Tak, niebotycznie piękny... - odpowiadam, brnąc dalej przed siebie. Stukot kroków przedostaje się do uszu praktycznie w rytmie bijącego pod sklepieniem żeber serca. Wolałbym nie mieć kontaktu z mężczyzną, co nie zmienia faktu, iż ten już został nawiązany - i to przez prowizoryczną rozmowę polegającą na docenianiu kunsztu dnia. Capre diem. - Powiedzmy... a co t-tak zależy ci na odpowiedzi, panie...? - no właśnie; nie znam jego imienia bądź nazwiska, a być może rozjaśniłoby mi to parę istotnych kwestii. Tempa nie zamierzam w żaden sposób zmniejszać. Okryty mgłą, przegryziony zębem czasu, Fort Galahada jawi się przed oczami, a to, ile czasu minie, zanim jakakolwiek dusza postanowi naruszyć w nim spokój, jest tylko kwestią sporną.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Wysławszy list do Hope, ruszyłem w drogę, do miejsca, które w liście wyznaczyłem jako punkt, w którym mieliśmy się zobaczyć. Miałem ze sobą prezent dla mojej pięknej rudowłosej, który na pewno miał być leciutkim zadośćuczynieniem za moje milczenie w trakcie wymiany. W Mahoutokoro czułem się jak w zupełnie innym świecie, miejscu, w którym wszystko wyglądało inaczej. Idąc korytarzami szkoły nie widziałem wiecznie tych samych obrazów na tle gotyckich dekoracji i szarego, kamiennego korytarza, a japońskie malowidła, drzeworyty i często przewijający się motyw sakury, czyli kwitnącej wiśni. Jednak to, co urzekło mnie najbardziej to różnorodna moda, którą szczyciła się szkoła. Magiczna społeczność Japonii i obu Korei na pewno weszła na jeszcze jeden poziom wyżej, aniżeli mugolska część tych krajów, gdyż nurty mody nie ograniczały się w skrócie do anime, kawaii i kpopu, a wykraczały poza schematy i tworzyły nowe. Czułem się jak ryba w wodzie, mogąc w pełni poświęcić się swoim kreacjom i zupełnie nowej kulturze. W głębi duszy cały czas pamiętałem o swoich przyjaciółkach i tęskniłem za nimi, acz nigdy nie wpadłem na pomysł, by wysłać do nich list opowiadający o moich przeżyciach. W swojej głupocie uznałem, że samo to, że o tym myślę wystarcza i na pewno za pomocą telepatii będą wiedzieć co tam się u mnie dzieje. Tyle, że nie, jeszcze nikt z naszej trójki nie opanował tej potężnej magii, więc skąd we mnie takie przeświadczenie? Proszę zapytać mnie z przeszłości, ja z teraźniejszości nie zna odpowiedzi na to pytanie. Z Hope umówiłem się za bramą arturiańską, zaraz przy forcie Galahada, a więc należało najpierw tam dojść. Prościej byłoby spotkać się przed samą ścieżką, przy bramie i iść razem, acz uznałem, że droga da mi więcej czasu na wymyślenie jakiś słów przeprosin, którymi momentalnie ugoszczę Hope, gdy tylko ją zobaczę. Maszerowałem ścieżką, całkowicie zatracony w myślach i prawdopodobnych scenariuszach naszego spotkania. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni? Prawdopodobnie zaraz po feriach, na których to pocałowałem Hope, zaś sprawa nieco ucichła i tak naprawdę w żaden sposób się nie rozwiązała. Tego bałem się najbardziej, bowiem nie chciałem, by mój Gryfinek nie porównywał mnie do Tristana, chuja przebrzydłego, który zrobił rzecz podobną. Uciekałem od tej myśli, w której to zachowałem się identycznie, a więc i byłem podobnym człowiekiem. Musiałbym się wtedy znienawidzić, ale przede wszystkim, zależało mi na Hope i by ta nie obarczała się winą. Nie chciałem by w jakiejkolwiek chwili pomyślała, że moja decyzja o wymianie była spowodowana naszym małym pocałunkiem, bo tak nie było, wręcz odwrotnie, gdybym mógł to powtórzyłbym go stukrotnie. Należało jednak najpierw zbadać nastroje oraz przecież przez całe pół roku rozłąki Hope mogła sobie znaleźć kogoś wyjątkowego. Nim się spostrzegłem, ścieżka się skończyła – po drodze miałem tylko z dwie przerwy na szluga, to podsumowując, całkiem nieźle mi się szło, choć cel wycieczki dalej nie zakończył się powodzeniem, a wręcz odwrotnie – dalej nie miałem pojęcia co powiedzieć Hope. Z tą myślą odwróciłem się i spostrzegłem w oddali ogniste włosy wybijające się na tle natury. Przełknąłem ślinę, zaciskając pięści z napięcia, modląc się w duchu, że ta nie zabije mnie w ciągu sekundy od zobaczenia mojego oblicza. Bądź co bądź nie podpisałem się na liście.
Nie wiem co we mnie wstąpiło, najprawdopodobniej po prostu ulegam nudzie, która łapie mnie w te "wolne" wakacje, które nie są przepełnione pracą tak, jak wszystkie poprzednie. Może brzmi to trochę źle, ale prawda jest taka, że od małego lato mam przepakowane jakimiś zajęciami doszkalającymi, czy występami, choćby te jeszcze nie były wcale szczególnie widowiskowe. Ten jeden raz daję sobie więcej luzu, by po prostu zobaczyć jak to jest i wreszcie nie czuć się... przepracowanym, bo przecież studiowanie wcale nie pozwalało na jakąś większą ilość relaksu, aczkolwiek niewątpliwie stanowiło odskocznię od nieustannej pracy. W głowie dalej dudnią mi słowa Ruby, które pamiętam pomimo wypitego w pokaźnych ilościach alkoholu - czy naprawdę tak to kocham? Czy nie mam dość? Czy skoro chcę odpocząć, to czy muzyka jednak nie jest moim endgame? Ale nie chce mi się w to wierzyć, więc chociaż decyduję się na samotną wycieczkę po górskich krajobrazach Avalonu, to traktuję ją jako tę tragicznie kiczowatą podróż wgłąb siebie, dzięki której mam zebrać myśli i w ogóle doznać oświecenia lepszego niż po dobrych narkotykach. Zakładam, że nie może być szczególnie niebezpiecznie, skoro tyle ludzi o tym mówi - i może nie jestem fanem nocowania pod gwiazdami i w ogóle przesiadywania w brudzie, ale sporą część mojego plecaka stanowią płyny dezynfekujące, a i różdżkę mam cały czas w gotowości, więc się tak nie martwię. Wędruję sobie pierwszą ścieżką i robię postój za postojem, co jakiś czas czując się aż głupio, ale cóż... może kondycja nie ta, w każdym razie przynajmniej próbuję to zmienić. Jestem ciekawy, czy pod koniec mojej avalońskiej wyprawy będę jakiś bardziej wytrzymały czy umięśniony, ale podejrzewam, że zmieni się jedynie stopień mojej opalenizny i to nieszczególnie na plus, bo nie mam jak bronić się przed zaznaczeniem linii rękawów czy dekoltu. Przynajmniej sobie dużo podziwiam, a akurat Avalon jest naprawdę piękny - jest coś szczególnie urzekającego w tym, że stanowimy pierwszą grupę ludzi, którzy widzą go od setek lat. Czuję się trochę tak, jakbym odkrywał Atlantydę i wcale nie wątpię, że to tylko kwestia czasu aż tutejsza magia wpłynie na moją muzykę; mam przecież ze sobą masę notesów, w których znajdują się jakieś zalążki moich muzycznych pomysłów, a ja liczę na rozwinięcie ich właśnie podczas tej podróży. Czas mija zarówno szybko, jak i wolno, a ja się męczę coraz mocniej, wobec czego nie jestem pewny, czy w ogóle dam radę przejść ten słynny szlak pomiędzy tajemniczymi zamkami - nie wątpię jednak, że w razie czego wystarczy się teleportować, a i wcale nie mówiłem nikomu ile dokładnie potrwa moja wyprawa, obiecując tylko wysyłać bliskim patronusy z zapewnieniami, że wszystko jest w porządku, a także podawaniem przybliżonej lokalizacji. Staram się nie zachowywać głupio, spakowany jestem jakbym miał spędzić tutaj najbliższe dwa tygodnie, a i nie planuję wcale pchać się w tarapaty czy wyczerpać wszystkie swoje siły. Bądź co bądź, te wakacje mają w swojej nowości być właśnie wypoczynkiem... Chociaż i w to łatwo zwątpić, kiedy po raz dziesiąty wpadam w pajęczynę i klnę pod nosem przy rzucaniu setek czyszczących zaklęć, powtarzając jedno za drugim, a później jeszcze na wszelki wypadek przemywając dłonie i wycierając różdżkę czystą ściereczką. Może to właśnie trudy mojej podróży mają sprawić, że będzie taka niesamowita, niepowtarzalna i cenna?
/zt do Fortu Galahada
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Pojęcia zielonego nie miała, co powinna czuć po otrzymaniu listu. Ba, nie wiedziała nawet co czuła bez względu na powinność. Oczywiście od razu odgadła nadawcę, widziała ten charakter pisma i charakterystyczny czerwony pergamin setki razy, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Doskonale wiedziała, że pakując plecak i wyruszając na wycieczkę w góry Onchu, idzie prosto na spotkanie z Persim... I była na to świetnie przygotowana, o czym świadczyła oczywiście wyciągnięta różdżka, którą uniosła, kiedy tylko go zobaczyła. — D'ESTE! Aqaqumulus — ogień we włosach jak rzadko kiedy współgrał z tym, który można było dostrzec w oczach, podczas gdy jej różdżka paradoksalnie tworzyła falę, która gwałtownie spłynęła wiodącą w stronę zamku ścieżką. Woda była wyjątkowo wzburzona, wyraźnie współgrając z emocjami rzucającej. Z prędkością tornada, wymachując energicznie rękoma, pokonała drogę dzielącą ją od niechybnie przewróconego siłą zaklęcia Gryfona, bynajmniej nie z zamiarem podania mu ręki. — Avis. JAK. MOGŁEŚ. MNIE. TAK. ZOSTAWIĆ. OPPUNGO — małe zaczarowane ptaszki znikały w kłębach żółciutkich piór tuż po uderzeniu w chłopaka. Z okolicznych traw poderwały się owady, na szczęście dla Percivala głównie motyle, które wspólnie z wyczarowanymi przez nią kanarkami nacierały na niego zgodnie z wolą Gryfonki. Żaden żądlak na szczęście się nie napatoczył, co z perspektywy czasu z pewnością miała przyjąć z dużą ulgą. Teraz nie myślała o tym w ten sposób, w ogóle niewiele teraz myślała, płynąc na fali uwolnionych nagle emocji. Przez całą wiosnę była jak odrętwiała i jak mantrę powtarzała sobie, że to dziwne uczucie bierze się z nadmiaru stresu, że za bardzo przygniata ją prefektura i zbliżające się owutemy, że chce skończyć szkołę i w końcu się usamodzielnić, uniezależnić od nadopiekuńczej mamy. Ale egzaminy dobiegły końca z takim czy innym skutkiem, a odrętwienie nie minęło, wręcz przeciwnie, czuła się jeszcze gorzej, bo skończyły jej się wymówki. Dopiero w momencie, kiedy przeczytała list, znów poczuła cokolwiek i nawet jeśli była to wrząca złość i żal, czuła niewiarygodną ulgę ...no, kiedyś niewątpliwie miała ją poczuć. Teraz była jak świeżo odkorkowany szampan, którym ktoś nieustannie potrząsał przez wszystkie te miesiące stagnacji. Wszystkie te ciśnięte w jego stronę zaklęcia nieco pomogły rozładować strumień emocji. Ktokolwiek mówił, że przemoc nie jest rozwiązaniem, najwyraźniej nigdy nie był wystarczająco wściekły. Z miną nieco mniej zaciętą, za to znacznie bardziej rozedrganą, uklękła obok niego na mokrej trawie i bez słowa objęła go ramionami, ukrywając twarz w zagłębieniu jego szyi. I choć bardzo starała się być twarda, delikatne drżenie i ciche, dość żałosne pochlipywanie jasno wskazywało na to, że jednak się rozkleiła – jak zwykle zresztą. Pytanie tylko, czy powrót d'Este do Hogwartu miał wiązać się ze zdjęciem z jej barków kilku ciężarów, czy jednak dołożeniem kolejnych?
The author of this message was banned from the forum - See the message
Aurelia Leveret
Rok Nauki : VI
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Noszę pierścień Hannibala na palcu serdecznym lewej ręki.
Wędrówkę po zamkach zostawiłam praktycznie na sam koniec. Byłam przepełniona różnymi wspomnieniami z Avalonu, niestety w większości negatywnymi. Wciąż odczuwałam ból fizyczny i wstyd po ostatnich wydarzeniach. Musiałam odpocząć, zresetować się psychicznie i zaznać chwili spokoju. Wędrówka po górach i graniach nadawała się do tego idealnie. Z pewnością będę wymęczona fizycznie i nie ominie mnie kilka dni odpoczynku. Wcale mnie to nie zniechęcało, a wręcz motywowało do zebrania się w sobie. Mogłam to potraktować jako kolejną lekcję charakteru, poćwiczyć swoją wytrwałość w dążeniu do celu. Cierpliwość i opanowanie, gdy nie wszystko idzie tak, jak sobie to zaplanowałam. Mogłam zginąć, to prawda, zostać zaatakowana przez dzikie zwierzę lub spaść w przepaść. Jeśli tak miałam skończyć...cóż, i tak już przebywałam w zaświatach. Przygotowawszy wszystkie potrzebne rzeczy, częściowo pożyczone, wyruszyłam w samotną podróż. Zabrałam ze sobą kij, który miał mi pomagać w trudzie wędrówki. Torbę zamieniłam na plecak, mogący pomieścić więcej rzeczy. Ubiór dostosowany do pogody i jeden komplet na zmianę. Wzięłam też prowiant i mały śpiwór, żeby uchronić się przed ewentualnym końcem przemiany i śmiercią z głodu lub wyczerpania. Stawiwszy się na początku trasy, nazwanej po legendarnym królu, wzięłam głębszy wdech, wyrównując swoje tętno. Potrzebowałam chwilę odpocząć, by podczas wspinania się po schodach nie wypluć płuc. Ruszyłam po kilku minutach, powoli, ale stabilnie cały czas do góry. Pozwoliłam sobie na kilka przerw, korzystając z nieco szerszych stopni, by na chwilę usiąść i dać odpocząć zmęczonym nogom. Obserwowałam wtedy teren, będąc coraz wyżej mogłam sięgnąć wzrokiem na dalej położone tereny, częściowo ginące pośród panującej tu mgły. Miejsce to było w swój sposób urokliwe, przesiąknięte magią i spokojem. Trudno mi było wyobrazić sobie, żeby czekały mnie jakieś niebezpieczeństwa, zupełnie jakby Avalon nie pozwalał by zamki pały ofiarą skażenia. Miałam nadzieję, że za niedługo nie zmienię swojego podejścia.