Po wyjściu na brzeg wstrząsają tobą drgawki, a ciało pokrywa gęsia skórka. Czuć, że to miejsce jest skupiskiem czarnej magii i tylko odwaga lub głupota sprawiają, że idziesz przed siebie. Podążając za wskazówkami zawartymi na mapie od pijanego korsarza, ruszasz w nieprzyjemną podróż przez gęsty tropikalny las. Moskity gryzą jak szalone i nie działają na nie żadne zaklęcia, co jakiś czas przechodzisz przez brzywtotrawę, która dotkliwie rani Twoje nogi. Cierpienia i poświęcenie zostają jednak wynagrodzone. W końcu udaje ci się dotrzeć do jaskini. Wejście przypomina kamienną czaszkę, a ze środka dobywa się odór siarki. Po wejściu do środka długo podążasz krętymi korytarzami, aż trafiasz w miejsce, które przypomina pradawny ołtarz ofiarny. Na ołtarzu stoi wykonana z kości czarka, która z jakiegoś powodu wypełniona jest połyskującą w ciemności, fioletową cieczą. Malowidło naskalne za ołtarzem jasno pokazuje, co musisz zrobić. Na zdrowie!
***
Po wypiciu wody z czarki robi ci się ciemno przed oczami. Po pewnym czasie, gdy Twój wzrok wraca do normy, dostrzegasz w swojej dłoni połyskujący, srebrzysty miecz, a przed sobą – swojego bogina! Wygląda na to, że pierwsza próba polega na pokonaniu swojego największego lęku.
Rzuć K100 na powodzenie walki:
1-25 – choć się starasz, strach paraliżuje Twoje ciało i nie jesteś w stanie walczyć. Bogin dopada cię, a ty z przerażenia tracisz przytomność. Po przebudzeniu czarka znika i nie masz możliwości ponownego napicia się z niej. Kolejną próbę możesz podjąć po 48h od daty napisania obecnego postu) 26-69 – choć jesteś przerażony, to znajdujesz w sobie siłę, aby stanąć w szranki z Twoim największym koszmarem. Nie idzie Ci to łatwo. Co jakiś czas potykasz się, rozcinasz skórę o skałę i kończysz pojedynek zwycięsko, choć nie obędzie się bez wiggenowego (musisz o tym wspomnieć gdzieś na fabule). Na dnie czarki znajdujesz gwiazdę, będącą jednocześnie świstoklikiem. Dotykając jej, przenosisz się na kolejną wyspę. Gratulacje! 70-100 – Walka to Twój żywioł. Stajesz do pojedynku jak równy z równym i dzięki wewnętrznemu opanowaniu i zwierzęcemu instynktowi, bardzo szybko pokonujesz zmorę. Na dnie czarki znajdujesz gwiazdę, będącą jednocześnie świstoklikiem. Dotykając jej, przenosisz się na kolejną wyspę. Gratulacje!
Modyfikatory +20 do wyniku kostkowego przysługuje graczom z cechą eventową: metabolizm eliksirowara, silna psycha (opanowanie), drzemie we mnie zwierzę. Nawet jeżeli masz więcej, niż jedną z tych cech, to wykorzystać możesz tylko jedną. -20 od wyniku kostkowego odejmują gracze z cechą eventową: wiecznie struty, słaba psycha, połamany gumochłon. Nawet jeżeli masz więcej, niż jedną z tych cech, to uwzględniasz tylko jedną.
Kod do zawarcia w poście:
Kod:
<zg>Kość k100</zg> <zg>Modyfikatory</zg> <zg>Wynik:</zg> k100 z uwzględnieniem modyfikatorów
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Jak to z tą dwójką bywało, zwykłe wyjście na piwo zamieniło się w przygodę i poszukiwania jakichś zaginionych gwiazd, które miały z kolei doprowadzić ich do jakiegoś mitycznego smoka. Czy wierzyła w historię marynarza? Niekoniecznie, ale wolała to, niż wygrzewanie się na plaży. Podążając za wskazówkami na mapie, dotarli do… wypożyczalni żółwi. Tak, właśnie – żółwi. Jak się bowiem okazało, to właśnie te sympatyczne zwierzaki stanowiły tutejszy środek transportu. Siedząc wygodnie na skorupie, popijała wodę z butelki i chowała się przed słońcem pod parasolem. Jej blada angielska buźka nie przepadała za nadmiarem promieni słonecznych. Wystarczył jeden dzień na słońcu, by jej twarz pokryły piegi, za którym nie przepadała. Ciesząc się słonym wiatrem we włosach, wsuwała papaję i wyglądała wyspy cieni, na której to mieli odnaleźć pierwszy z kamieni. Tymczasem jednak pozostawało jej korzystać ze spokoju.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostka: 48 (modyfikatory mi się zerują) Ekwipunek: Różdżka, wiggenowy x2, pierścień Jafara no i skrzelo od pijaka
-Ahoj przygodo!!!!! - Wydarł ryja, gdy dosiedli jebitnego żółwia morskiego. Tego to się nie spodziewał, ale Malediwy miały jeszcze wiele tajemnic, których nastolatek nie zdążył odkryć. A miał zamiar! Wiedział, że z Brooks u boku będzie to nie tylko łatwe ale i przyjemne. No chyba, że po drodze ktoś ich porwie albo zabije. -Jak myślisz, z czym będziemy musieli się zmierzyć? Waleczne kraby? Wkurwione palmy? A może ruchome piaski na plaży? - Zagadał wpieprzającą papaję Brooks. Korsarz gadał ogólnikami i pierdolił językiem legend, więc nie do końca mogli przygotować się na cokolwiek. Mimo to przed wyruszeniem Max wrócił do domku, by zabrać przezornie kilka fantów, które zawsze warto było ze sobą mieć, a szczególnie zapas wiggenowego. -Chyba coś widzę! - Wskazał na horyzont, gdzie powoli wyłaniał się ląd. Czy miała to być ta tajemnicza wyspa cieni? Nie wiedział, ale sama nazwa nie była najprzyjemniejsza i pasowała do tego, co młodzieniec właśnie ujrzał.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Ekwipunek: Różdżka, wiggenowy x2, butelka z wodą, skrzeloziele
Żołw niespiesznie suną po tafli oceanu, wiatr wkradał się we włosy, parasol dawał cień, a papaja gasiła pragnienie swym słodkim sokiem. Tę idyllę zakłócał jedynie drący się Solberg, ale nawet to nie było w stanie wyprowadzic Krukonki z równowagi. Ba, nawet uśmiechała się ciepło do przyjaciela, po którym dużo bardziej niż po niej widać było, że jara się tą wyprawą. Krukonka miała jedynie nadzieję, że tym razem nie dopadną ich żadne inferiusy jak w Camelocie. Albo w Arabii, kiedy to spadła na nią jakaś cholerna klątwa. Jeżeli uda jej się wrócić do domu bez kolejnej, to będzie musiała uznać tę wyprawę za sukces.
- Może to głupie, ale boję się, że mi spadnie kokos na głowę – podzieliła się swoimi wątpliwościami i wrzuciła resztę owocu do wody, tak, żeby żółw mógł go dokończyć. – Nie chciałabym umrzeć w tak idiotyczny sposób.
Co jak co, ale na wyspie CIENI, której nazwa nie zwiastowała niczego dobrego, kokosy mogły być jej najmniejszym problemem. I faktycznie, wyspa zasłużyła na swoją nazwę, bo znajdujący się w oddali kawałek lądu już z tej odległości sprawiał przygnębiające wrażenie. A im bardziej się zbliżali, tym bardziej wyczuć się dało czarną magię spowijającą to miejsce.
- Mam złe przeczucie. – Wzdrygnęła się, odruchowo sięgając po różdżkę, kiedy to żółw metr po metrze przybliżał ich ku przygodzie, na którą niekoniecznie byli gotowi. - Naprawdę złe przeczucie.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie mogło być przecież za dobrze. Solberg odzyskał wigor i radość życia, więc zamiast smutać w kącie i marudzić, że nie wie co dalej z jego przyszłością, ponownie rzucał się w wir chwili obecnej i miał na takie rzeczy wyjebane, co zresztą było widać po jego starym dobrym wyluzowaniu się. -Kokos? Tyle tu rzeczy może nas zabić, a Ty się martwisz o kokos? - Nie potrafił dowierzyć w to co słyszał, ale też nie jemu oceniać było czyjekolwiek lęki. Sam zresztą miał ich wiele i nie wszystkie były logiczne. -Może załatwimy Ci jakiś kask, żebyś nie musiała oglądać się na każdą palmę pod którą przechodzisz? - Zaproponował targając sobie włosy, które i tak były już nieźle rozpierdolone przez wiatr, ale nie miał zamiaru szukać najbliższego lustra by ten stan rzeczy poprawić. Nie był Fillinem. Idąc za przykładem przyjaciółki Max również dobył różdżki. Doskonale wiedział, co miała na myśli. Unosząca się nad wyspą aura zwiastowała same problemy, a tych chłopak miał w życiu dosyć. -Na kilometr jebie... - Czarną magią. Już miał skończyć, gdy ugryzł się w język. Jego zainteresowanie tą dziedziną wciąż trzymał w sekrecie i nie miał zamiaru tak łatwo się wypaplać. Nawet przed Brooks. W końcu żółw dobił do brzegu, a oni ruszyli ku jaskini, która miała być celem ich wędrówki. -Na wszelki wypadek od razu ustalmy, że Ty jesteś mózgiem a ja mięśniami tej operacji. Zdecydowanie będzie to korzystniejsze niż odwrotny układ. - Wystawił jej język, gdy przyświecając sobie różdżką wszedł do wnętrza jaskini i powoli zaczął ją eksplorować. Początkowo nie było tam niczego ciekawego. Zimno, ciemno i wilgotno, jak mogli się spodziewać, ale to nie ten klimat sprawiał, że włosy jeżyły się im na karku. -Czy my zawsze musimy lądować razem w jakiejś jaskini? - Zapytał nieco ironicznie nawiązując do poprzednich ferii, które choć pojebane, pozwoliły tej dwójce naprawdę się do siebie zbliżyć za co do teraz był ogromnie wdzięczny.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Wyluzowany Max, to najlepszy Max! Brakowało jej tego chłopaka przez ostatnie kilka miesięcy. Bo jak było wcześnie, to oboje wiedzieli. Jak nie urok, to sraczka. Poszukiwania po menelniach, porwanie, sprawa z Callahanówną… no, trochę się tego gówna nazbierało, ale odkąd Solberg opuścił szkolne mury, demony mu towarzące najwyraźniej wzięły sobie wolne. Czy tak było w rzeczywistości? To wiedział zapewne tylko Max.
- Śmiej się, śmiej – Obruszyła się Krukonka na krzywdzącą opinię Felixo. – Wiesz, że każdego roku ponad 150 osób ginie od oberwania kokosem? Dla porównania to 30 razy więcej niż w atakach rekinów – wyjaśniła pokrótce, skąd się u niej wzięły takie obiekcje do tych wrednych włochatych orzechów i dlaczego też szerokim łukiem omija wszelkie palmy. Kask byłby co prawda skuteczniejszym rozwiązaniem, ale nie miałaby chyba siły tłumaczyć się znajomym, czemu łazi po plaży w stroju kąpielowym… i quidditchowym hełmie. - Taaak – mruknęła pod nosem, kiedy to dotarli do wybrzeża tej przesiąkniętej czarną magią wyspy. Max nawet nie musiał kończyć, bo doskonale wiedziała, co ma na myśli. Najwyraźniej bowiem, rozumieli się bez słów, bo działało to w dwie strony. Może z czasem ich przyjaźń przejdzie na taki poziom, że nie będą musieli ze sobą rozmawiać w ogóle, a zamiast tego będą się jedynie do siebie uśmiechać, prowadząc dialog we własnych głowach.
- Lumos Sphaera – szepnęła cicho, kręcąc patyczkiem, a nad ich głowami pojawiła się niewielka świetlista kula, oświetlająca im drogę aż do samej jaskini. Krukonka wzdrygnęła się lekko, czując nieprzyjemny zapach siarki oraz dojmujący chłód dobiegający z wnętrza groty. – Dobra, teraz powoli i cicho, bo nie wiadomo, czy coś tu nie mieszka – wyszeptała do towarzysza, po czym zaczęła delikatnie iść przed siebie, starając się przy tym robić jak najmniej hałasu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Te statystyki były doprawdy niewiarygodne i chłopak tylko gwizdnął na te wieści. Tego to się nie spodziewał ale prawdą było, że nie znał ani nikogo kto oberwał kokosem, ani nikogo kto został rekinim obiadem. Może jakby Brooks przełożyła mu to na pustniki zrozumiałby sprawę lepiej. Może i rozumieli się jak łyse hipogryfy, ale za nic nie odpuścił by sobie możliwości werbalnej komunikacji z dziewczyną. Gdyby znów zapomniał jak brzmi jej słodki głosik byłoby mi naprawdę smutno, a poza tym opierdol mentalny nie działał tak samo jak ten głośny, wiszący w powietrzu i wybrzmiewający w uszach. Teraz jednak mieli większe problemy bo wyspa na której się znaleźli była przesiąknięta tym, czego Max nie chciał za bardzo spotkać w żadnej formie. Był gotów się obronić gdyby zaszła taka potrzeba i wiedział, że Brooks też nie da się sponiewierać bez walki, ale nie pałał entuzjazmem na podobną myśl Skinął głową i zamilkł nie chcąc wywabic żadnego licha z ciemnych zakamarków jaskini. Ostrożnie rozglądał się na boki krocząc przed siebie i co rusz zerkając na Julkę. W końcu ich oczom ukazał się pradawny ołtarz a na nim czaszka wypełniona jakimś eliksirem. Max przyjrzał się temu i po chwili wyciągnął jedyny słuszny wniosek. -Chyba nie ma opcji. Musimy to łyknąć. Odczekaj chwilę. jakby cokolwiek się działo spierdalaj. - nim Brooks zdążyła jakkolwiek go powstrzymać, nastolatek już wlewał w siebie tajemniczy płyn. Zciemniało mu przed oczami i poczuł niepokój rozchodzący się po jego ciele. Już miał mówić krukonce, że lepiej by tego gówna nie piła, gdy odzyskał wzrok, a przed dłońmi zobaczył wielki srebrzysty miecz. -Też to widzisz czy mam halucynacje? - Zapytał nie będąc pewnym, czy dziewczyna w ogóle go słyszy. Wiedział za to jedno. Kompletnie nie podobała mu się ta atmosfera i choć zazwyczaj nie odmawiał walki tak teraz czuł, że nie będzie się zbyt dobrze bawił.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Gdyby tylko Max zapytał, Julka, jak na Krukonkę przystało, bez mrugnięcia okiem wyjaśniłaby, skąd tak zatrważające statystyki. A odpowiedź była prosta. Więcej osób przechodziło pod palmami, niż pływało z rekinami. Do tego grawitacja była dziwką. Kokos mógł ważyć do 4 kilogramów, a palma mogła mieć nawet 30 metrów wysokości. Gdy doda się dwa do dwóch, niechybnie musi wyjść cztery. W tej chwili jednak kokosy stanowiły jej najmniejszy problem, bo zapach siarki oraz dziwna jaskinia sprawiały wrażenie, jak gdyby dotarli do bram piekieł. I z ich szczęściem, faktycznie tak mogło być. W ciszy maszerowali przed siebie, nieniepokojeni przez żadne stwory, aż dotarli do czegoś, co wyglądało jak ofarny ołtarz, który już kiedyś widzieli w Meksyku. Nim zdążyła zareagować, Max już sięgał po czarkę w uroczym kształcie ludzkiej czaszki.
- Max, do cholery. Czy ty zawsze musisz wlewać w siebie rzeczy nieznanego pochodzenia? – zapytała, przyglądając się bacznie chłopakowi, a kiedy po upływie dłuższej chwili ten wciąż żył, również wzięła przykład z naskalnego malowidła i sięgnęła po pucharek, który opróżniła, zniesmaczona smakiem zawartości. Dalsze słowa Maxa już do niej nie dotarły, bo chłopak po prostu zniknął. Zamiast tego w jej dłoni pojawił się miecz, a naprzeciwko niej… - O nie, tylko nie – wymamrotała do siebie, zaciskając mocniej palce na rękojeści.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Cóż taki już był, że brał do ust coś czego nie powinien. Tym razem jednak nie robił tego dla dreszczyk adrenaliny czy jakiś chorych ciągot do niebezpieczeństwa, a bardziej że względu na kumpel, która stała obok. Zdecydowanie wolał samemu wylądować w szpitalu niż patrzeć jak cierpi Brooks. Niestety cały jego misterny plan poszedł w pizdu, a przynajmniej częściowo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że jest sam. Dobył więc miecza i spróbował przygotować się na to, co może go czekać. Szedł powoli przed siebie, gdy nagle ostrze zadrżało w jego dłoni, a serce ścisnęło się niemożliwie mocno. -Brooks? BROOKS! - Krzyknął widząc leżącą w kałuży krwi dziewczynę, która nie kontaktowała z otoczeniem. Przecież to nie mogła być prawda. Nie wypuszczając miecza ukląkł przy nieprzytomnej krukonce, ale gdy tylko spróbował jej dotknąć ciało dziewczyny zmieniło się w sylwetkę Lucasa, a następnie Felka. Nie było to wcale łatwe patrzeć na te makabryczne sceny. Łzy spływały po policzkach Maxa, gdy drżącą ręką wyciągał różdżkę. Wiedział z czym ma do czynienia ale wciąż nie był mistrzem walczenia że swoimi koszmarami. Niestety riddikulus zdawał się nie działać i Solberg z lękiem spojrzał na leżący obok siebie miecz. Nawet nie zauważył że w czasie tej psychologicznej walki nabawił się wielu ran na skórze, które dodatkowo go osłabiały. -Nie chcę...Przepraszam... - Mamrotał, a łzy prawie już przyslaniały mu wzork. Wiedział jednak, co musi zrobić. Uniósł ostrze na ile pozwalały mu drżące dłonie i wbił je w ciało ukochanego, w ostatniej chwili zaciskając mocno powieki. Minęło kilka sekund nim pozwolił sobie otworzyć oczy i z ulgą zauważył, że koszmar minął, a on znów stał przy czaszce, na dnie której znajdowała się błyszcząca kula. Przynajmniej cały ten koszmar nie poszedł na marne. Czuł się słabo, cholernie słabo. Wyciągając rękę po nagrodę dotarło do niego, że jest upierdolony własną posoką. Wyciągnął jeden z wiggenowych, które że sobą przytargał i wlał sobie do gardła. Całe szczęście, że była to jego produkcja bo przynajmniej nie smakował jak rzygi. Dał sobie jeszcze moment na zaleczenie ran i dopiero wtedy dotknął kuli, która wzięła go z tej okropnej wyspy. Pytanie tylko, gdzie?
/zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Kość k10066 Modyfikatory +20 za „drzemie we mnie zwierzę” Wynik: 86
A więc pierwsza próba. Musieli zmierzyć się ze swoimi największymi koszmarami, które przybrały kształt ich boginów. Pogrążona w narkotycznym świecie własnych wizji, nie miała pojęciach o problemach Maksa oraz wyzwaniach, przed jakimi stanął. Aby jednak osiągnąć cel, jaki by on nie był, nie mieli wyjścia i po opróżnieniu zawartości makabrycznej czarki, musili pokonać strach – jak widać całkiem dosłownie. Krukonka westchnąwszy ciężko, spojrzała na własne odbicie w srebrzystej klindze, po czym na swojego bogina. A ten był dość osobliwy, bo przybrał formę… Brooks. W czasie, kiedy Max musiał zwalczyć w sobie strach przed śmiercią najbliższych mu osób, ona musiała zabić swoją słabszą wersję. Niepewną, niezdecydowaną, zadowalającą się czymkolwiek. Strach przed zapomnieniem i ordynarną przeciętnością był tym, co napędzało ją na co dzień do pracy. I tym razem również nie spękała. Przełknęła jedynie ślinę i prychając jak wściekły byk ruszyła na przeciwniczkę. Ta zachowała się tak, jak Brooks przewidziała. Była zlękniona, zdesperowana i zaczęła uciekać. Ona jednak to przewidziała. Jak mogło być inaczej, skoro walczyła z samą sobą? Po kilku nieudanych machnięciach, srebrzyste ostrze w końcu trafiło celu, rozcinając krtań zjawy, a magiczna krew zaczęła tryskać jak z fontanny. Brooks wzdrygnęła się na ten makabryczny widok osuwających się na ziemię zwłok i po chwili, znużona i zmęczona, oparła się o kamień i zasnęła. Gdy się obudziła, nie było zjawy, miecza ani Maxa. Była za to pusta czarka, na której dnie błyszczał znaleziony kamień.
/zt
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Kość k10026 Modyfikatory +20 [drzemie we mnie zwierzę] Wynik: 46
Podróż przebiegła stosunkowo sprawnie, ale wystarczyło że wyszli na brzeg, kiedy całe jego ciało zaczęło dygotać, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Nie był to jednak efekt zimna ani wilgoci, a raczej silnego skupiska czarnej magii, które ze względu na bogate doświadczenia, potrafił rozpoznać od razu. Aura wysepki wcale nie zachęcała do kontynuowania marszu, ale Paco nigdy nie lubił przerywać tego, co już postanowił rozpocząć. – Muszę przyznać, że niekoniecznie tego się spodziewałem, ale póki co wszystko się zgadza… – Zagadnął Cassidy’ego, w oczywisty sposób odnosząc się do zaserwowanej im przez korsarza opowieści. Nadal nie wierzył w historię o legendarnym smoku spełniającym życzenia, ale teraz tym bardziej nie miał zamiaru zawracać. Skinieniem głowy wskazał więc towarzyszowi, by wtargnęli w głąb gęstego tropikalnego lasu, który niestety wkurwiał aż miło. Nie dość, że egzotyczne komary cięły jak opętane, to jeszcze przypadkowo trącił łydką brzytwotrawę, która pozostawiła po sobie bolesną szramę. Wreszcie jednak dotarli do jaskini, której wejście chyba nie bez przyczyny przypominało kamienną czaszkę. Również intensywna siarczana woń dochodząca do nozdrzy kojarzyła mu się z piekłem i demonami, ale pomimo przeciwności losu, i tak brnął przed siebie. Nawet malowidło naskalne i podejrzanie wyglądający ołtarz go nie odstraszyły; wręcz przeciwnie, chwycił kościaną czarkę w dłoń, unosząc ją w kierunku Deana. – Na pohybel palącemu słońcu i trującym meduzom? – Zaproponował toast, ciurkiem wypijając zawartość naczynia, kiedy nagle przed oczami zrobiło mu się ciemno. Zamknął instynktownie powieki, a gdy otworzył je ponownie, dostrzegł w swojej dłoni błyszczące, srebrzyste ostrze. Podniósł głowę wyżej… i dopiero wtedy zrozumiał dlaczego i w jakim celu się tam znalazła. – Mierda… – Hiszpańskie przekleństwo samo uwolniło się z jego ust, bo i dawno nie miał już okazji spotkać swojego bogina, a już tym bardziej walczyć z nim za pomocą nie różdżki, a miecza. Starał się zachować trzeźwość umysłu, choć samotna kropelka potu spływająca po jego skroni wyraźnie świadczyła o tym, że padł ofiarą własnego lęku. Nie na tyle jednak, by rozłożyć ręce w poddańczym geście. Zamachnął się mieczem na testralową zjawę, potykając się w ferworze walki. Ledwie utrzymał równowagę, rozcinając sobie przy tym o skałę skórę na ramieniu. Nagle przypomniał sobie o swej małej siostrzyczce rozerwanej na skutek aurorskiego zaklęcia, o której śmierć obwiniał się przez długie lata, nawet jeżeli nie miał na nią wpływu, a to spowodowało, że nabawił się kolejnej rany w pobliżu barku. – Hijo de puta. – Wycedził przez zęby, ale ostatecznie udało mu się pokonać dość nietypowego przeciwnika. Schylił się, układając dłonie na swoich udach, wziął głębszy oddech i dopiero wtedy ujrzał na dnie czarki gwiazdę, którą niewiele myśląc, złapał pomiędzy palce.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Kość k10055 Modyfikatory +20 [drzemie we mnie zwierzę] Wynik: 75
Policzki zaczerwieniły się delikatnie, kiedy dotarło do niego, że przypadkowo wdarł się w dosyć słaby flirt. Mało komfortowe uczucie, ale nie był już tak nieśmiały jak kiedyś, żeby jakieś głupie rumieńce zmusiły go do ucieczki. Ot, po prostu przywdział na twarz nieco bardziej zakłopotany uśmiech, ale nie składał jeszcze broni. - Nie tylko gwiazd, ale i mitycznego smoka, który spełnia największe marzenia. – Poprawił rudowłosą dziewczynę, marszcząc przy tym brwi bo miał wrażenie, że tylko się pogrąża. – Brzmi jeszcze bardziej tandetnie, co? – Westchnął głośno, bo nie do końca tak to wszystko sobie zaplanował. – Może… problem w tym, że romantyzm jest przereklamowany. Nikt nie lubi romantyków. – Wzruszył subtelnie ramionami, ale zaraz uniósł brwi zdziwiony tym, że jego rozmówczyni tak po prostu zgodziła się z nim wyruszyć. Chyba też potrzeba było jej odrobiny przygód i adrenaliny. Uścisnął jej dłoń, szczerząc się nieco szerzej, bo i chyba sam nie wróżył sobie sukcesu. – Ładne imię. – Nie próbował się wcale przymilać. Naprawdę mu się podobało i chyba słyszał je po raz pierwszy. Oryginalne. – No to w drogę! – Gestem dłoni pokazał, by ruszyła za nim do stojącej nieopodal łódki, a podczas wspólnego wiosłowania nadrobił zaległości, opowiadając jej historię przedstawioną mu przez barmana. Podał jej również słoiczek ze skrzelozielem; a nuż się przyda, nawet jeśli wierzył jej żeglarskim zdolnościom. Wspólnymi siłami dopłynęli wreszcie do brzegu wyspy, ale wyjście na brzeg nie należało wcale do najprzyjemniejszych. Theo czuł jak całe jego ciało pokrywa się gęsią skórką, dygotał również, mimo że nie było mu przecież zimno. Nie wiedział, co jest powodem tego stanu, ale intuicja podpowiadała mu, że te całe poszukiwania nie były dobrą decyzją. – Wcale mi się tu nie podoba… – Mruknął do swojej partnerki, ale nie chcąc wyjść na tchórza, nadal kroczył przed nią, przez gęstą dżunglę, pośród kąsających nieustannie moskitów i parzącej w nogi brzytwotrawy, która boleśnie raniła nogi. Kain starał się udawać chojraka, ale trzeba było być ślepym, by nie widzieć, że cały trzęsie się ze strachu, zwłaszcza po przekroczeniu progu udekorowanej wymowną czaszką przy wejściu jaskini. Kiedy tylko dotarli do ołtarza i kościanej czarki, zdawał się już blady jak ściana. – Nie, to bez sensu… co jeżeli to jakaś trucizna? Powinniśmy wracać, prawda? – Głos mu się łamał; do tego patrzył na Irvette błagalnym wzrokiem, bo czarnomagiczna aura wyspy odcisnęła na nim piętno, wzbudzając najgorsze obawy i sprawiając, że nie chciał tu zostać ani minuty dłużej.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Musiała przyznać, że dawno nie spotkała kogoś, kto by się tak speszył w jej obecności. W Hogwarcie miała wrażenie, że przyzwoitość była nie większą legendą niż ta, którą przed chwilą usłyszeli. Położyła mężczyźnie delikatnie dłoń na ramieniu, jakby chciała go uspokoić. -Nie martw się, słyszałam w życiu gorsze rzeczy. - Zapewniła go z perlistym uśmiechem, a słysząc jego pesymistyczne podejście do romantyzmu, nieco lepiej przyjrzała się jego twarzy. -Ja uważam, że romantyzm jest piękny i wiele osób potajemnie w to wierzy, choć wolą zgrywać twardzieli co to ich nic nie rusza. - Musiała wyrazić swoją opinię. Miała dziwne wrażenie, że Theo sam nie do końca wierzy we własne słowa. Jakby nie było dziewczyna pochodziła z kraju, który jest definicją romansu i choć nie było tego po niej widać sama marzyła o wielkiej miłości, która by ją zaślepiła, jak to działo się w książkach czy filmach. -Dziękuję. Jest celtyckie i oznacza przyjaciółkę morza. - Oczywiście nie mogła odpuścić sobie wyjaśnień. Jej rodzina bardzo skrupulatnie dobierała dzieciom imiona i ona nie była tutaj wyjątkiem. Zresztą jej drugie imię też nie było przypadkowe, ale rzadko się nim posługiwała. Wsiadła za Theo do łódki i od razu zwróciła twarz pod wiatr, by poczuć słoną bryzę na swojej delikatnej skórze. Zadbała o dobre zabezpieczenie swojej cery odpowiednim kremem, ale i tak rude piegi przedostawały się w stronę słońca, a dziewczyna nie miała specjalnej ochoty spędzać zbyt wiele czasu na wakacjach na ukrywaniu ich od makijażem. Przyjęła z wdzięcznością skrzeloziele i wsłuchała się w pełną opowieść, choć nie potrafiła od czasu do czasu powstrzymać się od wydawania wiosłującemu mężczyźnie żeglarskich poleceń. W końcu dopłynęli na wyspę, a Ruda od razu poczuła aurę, jaką to miejsce się odznaczało. Wezbrała w niej siła karmiona wszechobecną czarną magią i chętnie skupiłaby się na tym uczuciu, które uwielbiała, gdyby nie fakt, że jej towarzysz zareagował zupełnie negatywnie, czego zresztą mogła się spodziewać. -Różdżka wysoko i oczy otwarte. Jeśli coś na nas wyskoczy, będziemy gotowi. - Przybrała nieco poważniejszy ton, bo faktycznie lepiej było się teraz skupić. W milczeniu kroczyli przed siebie, aż nie stanęli przed ołtarzem, na którym leżało coś, co przypominało ludzką czaszkę. -Można by złapać jakiegoś szczura i sprawdzić. Albo upić tylko troszkę. - Zaczęła analizować, choć trzęsący się obok Theo wcale jej tego nie ułatwiał. -A co z legendą? Nie możemy się poddać przecież na samym początku. - Może i nie była pewna, czy zaraz nie umrą, ale jakby nie było Tiara przydzieliła ją do Slytherinu, a to znaczyło, że jak już raz coś sobie postanowiła, to tak łatwo nie odpuszczała, a w tym momencie jej celem było odnalezienie gwiazd i smoczej wyspy.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Niestety jego lica pokrywały się rumieńcem aż nader często, z czasem zmuszając go do zaakceptowania tej zawstydzającej, ale i niemożliwej do powstrzymania reakcji fizjologicznej organizmu. Gdy tylko poczuł się mniej komfortowo, czuł wzbierający się pod skórą gorąc i już wiedział, że przed oczami jego rozmówcy rozpościera się ten przewspaniały widok przyozdabiających jego twarz wypieków. Cóż poradzić? - Emm… no tak. – Słowa dziewczyny i jej perlisty śmiech zdawały się jednak względnie pocieszające. Przynajmniej w nieoficjalnym rankingu najgorszych podrywaczy wszechświata nie zdołał jeszcze zagrzać dumnego miejsca na podium. – Miło, że ktokolwiek wierzy jeszcze w romantyczne spacery przy blasku księżyca i miłość do grobowej deski. – Odpowiedział jej ze zdecydowanie większym uśmiechem, bo choć nie był pewien czy ujmowali romantyzm w podobny sposób, to i tak jakby poczuł się odrobinę swobodniej. – Oh, to pewnie stąd zamiłowanie do pływania i żeglarstwa? – Zagaił jeszcze, nie tylko dla podtrzymania rozmowy, ale również po to, by dowiedzieć się o swej kompance czegoś więcej. Niestety podczas wiosłowania, a i pośród fal uderzający głośno o grzbiet łodzi, niełatwo było wymienić choćby kilka zdań. Do jego uszu przebijały się tylko wykrzyczane przez dziewczynę komendy, których słuchał posłusznie, całkiem zawierzając jej marynarskim zdolnościom. Sam nie miał takiego doświadczenia, dlatego dopiero pod wpływem jej wskazówek i rad, wreszcie udało im się zsynchronizować ruch wioseł, co znacząco przyśpieszyło również tempo podróży. Problem w tym, że wcale nie wiedział czy chce na tej wyspie pozostać dłużej i czy na pewno warto kontynuować tę dość ryzykowną przygodę. Próbował skupić się na łagodnym, uspokajającym głosie rudowłosej. Wyciągnął nawet zza paska różdżkę. Do kurwy, nie był przecież aż takim tchórzem! Ba, marzył o aurorskiej karierze, bywał czasami na nokturnie… a jednak ta mroczna, czarnomagiczna aura całkiem zamieszała mu w głowie, nie pozwalając dojść zdrowemu rozsądkowi do głosu. – Szczura? – Zapytał nie do końca przytomnie, rozglądając się nerwowo wokoło, jakby podświadomość podszeptywała, że nie są tutaj bezpieczni. Nie chcesz zginąć tak młodo, prawda? – Przestań. – Mruknął nagle, nie wiadomo do kogo; chyba jedynie wydawało mu się że słyszy czyjeś zawodzenie. Czuł jak kręci mu się w głowie, zachwiał się również na własnych nogach. Otrzeźwiał dopiero po dłuższej chwili, ale nie zdołał wyplenić strachu. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że to miejsce jest przeklęte. - Nie. Zabieramy się stąd. To na pewno jakaś pułapka. – Nadawał jak opętany, krążąc w panice po jaskini, a wreszcie chwycił dziewczyną za nadgarstek, ciągnąc ją na siłę w kierunku wyjścia. – Proszę, chodźmy stąd. Nie chcę tu być. – Błagał ją, żeby posłuchała i patrzył na nią kompletnie nieobecnym, pustym wzrokiem. Nie był sobą, jakby otaczająca ich czarna magia całkiem przejęła nad nim kontrolę.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Widocznie potrafiła jeszcze co nieco w kwestii pocieszania ludzi, nawet tego nieświadomego, choć nie jedna osoba zarzucała jej, że empatii i serca to nie ma za grosz. Takie były już uroki jej dość specyficznego wychowania, które wraz z dorosłością starała się nieco zweryfikować i naprawić to, co uważała za błąd. -Zapraszam do Francji, tam jest nas całe mnóstwo. - Puściła mu jeszcze zalotnie oczko nim dostała od chłopaka komplement. Skłamałaby mówiąc, że pierwszy raz usłyszała podobne słowa, ale za każdym razem reagowała tak samo. Wiedziała, że nie miała wpływu na to, jakie imię dostanie, ale była dumna z tej części swojego rodzinnego dziedzictwa i uważała, że do niej pasuje, choć zdecydowanie bardziej pasowałaby przyjaciółka ziemi. -Po części możliwe, ale ciężko odmówić tutaj zasługi wychowania. Od lat oswajano mnie z wodą i uczono żeglarstwa. Zresztą byłby wstyd, gdybym panicznie bała się wody, czy nie potrafiła pływać. Rodzina by mnie zjadła. - Zaśmiała się, bo dobrze znała krążącą wśród swojego rodu legendę, według której pochodzili od osadników żeglarzy, którzy jako pierwsi skolonizowali Wielką Brytanię. W przeciwieństwie do swojego towarzysza, Irvette była wręcz zafascynowana wyspą, na której się znaleźli. Starała się tego nie okazywać, co wychodziło jej naprawdę dobrze, ale w głębi ducha marzyła, by odkryć tajemnice tego miejsca. Niestety była w tych pragnieniach jedyna, bo Theo wcale nie był takim chojrakiem, jakim mógł się wydawać proponując nieznajomej wyprawę w nieznane. -Szukam sposoby, by jakoś to rozwiązać. - Żachnęła się, lecz po chwili dotarło do niej, że Theo nie do końca jest tu z nią duchem. W mężczyźnie wyraźnie rozwijało się coś na wzór ataku paniki i choć Ruda próbowała uspokoić go własnym podejściem, na nic się to zdawało. -Nie. - Powiedziała stanowczo, nie dając się poprowadzić ku zostawionej przez nich wcześniej łodzi. Z niebywałą siłą ciągnąć trzymany przez Theo nadgarstek sprawiła, że chłopak stanął z nią twarzą w twarz. Wyspa cieni dawała dziewczynie moc, która wypełniała wszystkie jej tkanki, dlatego też nie potrzebowała zbyt dużo czasu ani wysiłku, by napełnić się tym uczuciem. Jej szmaragdowe oczy momentalnie przybrały czarną barwę, gdy wpatrywała się w przerażone źrenice swojego towarzysza. Wolną dłoń położyła na jego policzku, delikatnie muskając skórę Theo i w końcu przemówiła głosem, który dla towarzysza musiał wydawać się teraz najłagodniejszą i najbardziej nieodpartą rzeczą na świecie. -Skup się na moim głosie i dotyku mojej skóry. - Zaczęła, nie chcąc postępować z nim zbyt brutalnie. Jakby nie było potrzebowała go. -Weź głęboki wdech, policz do siedmiu i weź wydech. - Czekała, aż wykona jej polecenia, by sprawdzić, na ile jej hipnoza na niego działa. -Zapamiętaj tę sekwencję i powtarzaj jak tylko zaczniesz panikować. Pamiętaj, że ta wyspa nic Ci nie zrobi dopóki masz na imię Theo. - Oprócz spokoju próbowała zaszczepić w nim pewnego rodzaju brawurę, która mogła się przydać w starciu z tym, co ich tu czekało, choć Irvette nie wiedziała jeszcze, co to takiego. -Teraz puść moją dłoń i rozejrzyj się wokół. To tylko chwilowa przystań. Nic Ci nie zrobi. Powtarzaj sobie te słowa, aż w nie uwierzysz. - Rzadko stosowała tak łagodną formę hipnozy, ale nie potrzebowała teraz żadnej przysługi z jego strony. Wiedziała jednak, że panika może być większym wrogiem niż to, co czekało ich dalej.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Ostatnio zmieniony przez Irvette de Guise dnia Sro 16 Lut - 22:20, w całości zmieniany 1 raz
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
- Francja! – Delikatnie postukał się otwartą dłonią w czoło, bo przecież skądś kojarzył ten charakterystyczny akcent. – No tak… teraz rozumiem dlaczego tak bronisz romantyzmu. Kraj zakochanych, czyż nie? – Zapytał z uśmiechem, choć widok puszczonego zalotnie oczka chyba jeszcze mocniej przyrumienił jego policzki. Irvette wydawała mu się silną, niezależną kobietą, a przy takowych często tracił rezon. – Nigdy tam nie byłem, a marzy mi się wycieczka do Paryża i wieczorny rejs Sekwaną. Podobno widoki są wspaniałe. – Przyznał szczerze, próbując sobie zwizualizować najsłynniejsze francuskie zabytki. Lubił podróżować, ale akurat ten kraj znał jedynie z opowieści kumpli, które zdecydowani zachęcały do nadrobienia zaległości. – Rodzinne tradycje, rozumiem. – Nie tylko rozumiał, ale chyba i trochę zazdrościł. – Moje rodzice to mugole, więc niespecjalnie się w nich wdałem. – Nie okazał jednak żadnego rozczarowania, ani nic takiego! Kochał ich nad życie, po prostu niekiedy brakowało tej wspólnej nici porozumienia, a dzielące ich różnice dawały się we znaki. Otoczka unosząca się wokół wyspy do złudzenia przypominała obraz jego bogina i niewykluczone, że to właśnie dlatego całkiem namieszała mu w głowie. Nie orientował się już zupełnie w sytuacji, zatracił kontakt z rzeczywistością, a słowa dziewczyny dochodziły do niego jak przez mgłę. Trudno powiedzieć czy to atak paniki, czy jakiś niezidentyfikowany czarnomagiczny czar, ale nie dało się z nim sensownie porozmawiać, a już na pewno przetłumaczyć na spokojnie, że nic takiego im przecież nie grozi. Po prostu chciał… nie… MUSIAŁ stąd czmychnąć, dlatego nawet nie baczył na protesty rudowłosej, gwałtownie chwytając jej nadgarstek i ciągnąć ją za sobą. Strach odbierał mu jednak nie tylko rozum, ale i siłę, która nigdy zresztą nie była jego mocną stroną, a w konsekwencji stanowczy opór towarzyszki ukrócił jego uciekinierskie zapędy. – Co ty robisz, Irvette?! Musimy stąd… – Rzucił rozemocjonowany, podniesionym głos, ale nie zdołał dokończyć myśli, kiedy całkiem zapatrzył się z czarne niczym węgiel ślepia. Ledwie poczuł opuszki jej palców na swoim policzku, subtelne niczym dotyk motyla, a potem w uszach wybrzmiał mu ten przepiękny, łagodny ton, który przypominał mu syreni śpiew. Opętanie czarną magią ustąpiło miejsca innemu rodzajowi transu, o wiele przyjemniej łaskoczącemu całe jego ciało. Pamiętaj, że ta wyspa nic ci nie zrobi, dopóki masz na imię Theo. Raz, dwa, trzy… Powtarzał w myślach jej słowa niczym mantrę, czując wzrastają w sercu odwagę i spokój. Teraz puść moją dłoń. Posłuchał posłusznie, jego uścisk zelżał, a kiedy rozejrzał się wokoło okazało się, że nikt ani nic nie chce ich atakować. Po chwil jakby w ogóle zapomniał o swoich lękach i rozpaczliwej próbie ucieczki. – Hmm… czemu tak stoimy? – Próbował się odnaleźć w nowej sytuacji, ponownie spoglądając na naścienne malowidło. – No to chyba powinniśmy się napić. Nasze zdrowie? – Wewnętrzne demony odeszły w niepamięć, a pragnienie przygody zapłonęło w nim na nowo. Chwycił więc czarkę, upijając kilka łyków, a potem... potem znowu zrobiło mu się przed oczami ciemno.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
-Tak mówią, choć nie w każdym zakamarku czai się miłość. - Dodała nieco bardziej realistycznie. Sama nigdy nie była tak naprawdę zakochana, a w sercu ślizgonki niczym truciznę zaszczepiono myśl, że nawet gdyby odnalazła kogoś, przy kim poczuje te słynne motyle w brzuchu, nie koniecznie będzie to osoba, z którą spędzi resztę życia. W końcu dobro rodu i biznes były najważniejsze. -Pochodzę z Lyonu, ale mam posiadłość niedaleko Paryża, jeśli chcesz, możemy się tam kiedyś wybrać. Champs Élysées są cudowne wiosną. - Sama na chwilę się rozmarzyła, przypominając sobie ulicznych artystów Miasta Miłości i urokliwe uliczki wolne od turystów i niepotrzebnego gwaru. Tak, zdecydowanie musiała znaleźć chwilę, by ponownie odwiedzić to miejsce. Całe szczęście, że panika osłabiła nieco Theo, który pewnie nieco wbrew własnej woli poddał się jej sprzeciwowi. Nie odpowiedziała na jego pytanie i kolejne nawołanie do ucieczki. Może daleko jej było do gryfonki, ale tchórzem zdecydowanie nie mogła się nazwać. Zamiast tego postanowiła sprawić, by jej towarzysz znalazł się na tym samym poziomie co ona. Rozkoszowała się uczuciem, jakie wzbudzała w niej hipnoza. Nie miała zbyt wielu okazji do korzystania ze swojej umiejętności, więc teraz korzystała z tego na całego. Nie zatracała się jednak we własnych odczuciach, by wpływ jaki chciała wywrzeć na Theo nie był zbyt słaby, a chłopak nie zorientował się, co się święci. Ucieszyła się jednak widząc, że chłopak nie jest oklumentą ani wyjątkowo silnym psychicznie osobnikiem, który mógłby odeprzeć jej zamiary i doprowadzić do sytuacji, której wolałaby uniknąć. Gdy puścił jej nadgarstek wiedziała już, że cel został osiągnięty. Sama mogła odetchnąć z ulgą, a napięcie rozładowała nieco poprawiając swoją fryzurę. Nim Theo zadał jej pierwsze pytanie, oczy Irv wróciły już do naturalnego koloru, a na jej twarzy widniał łagodny uśmiech. -Spanikowałeś. Już dobrze. - Zapewniła go, stosując raczej małe niedopowiedzenie niż kłamstwo. -Też tak sądzę. Santé! - Wzniosła czaszkowy toast, po czym nieco niepewnie przechyliła nietuzinkowe naczynie i wlała sobie jego zawartość do gardła. To, co stało się potem zdecydowanie wytrąciło de Guise z równowagi. Początkowo zobaczyła tylko jaśniejący w jej dłoniach miecz i dopiero później zorientowała się, że nie znajduje się już na wyspie. O nie, ze wszystkich stron otaczały ją ściany, a jakby tego było mało, zbliżały się one do niej niebezpiecznie, powoli odcinając tlen. Przynajmniej takie miała wrażenie. W zasięgu wzroku nie było ani wroga, ani żadnego otworu, przez który mogłaby uciec z tej sytuacji, a tym bardziej Theo, którego obecność w tej chwili byłaby nieodzowna. Choć jeszcze chwilę temu pomagała partnerowi dojść do siebie, teraz sama padała ofiarą rosnącego ataku paniki. Próbowała zwalczyć ten strach, ale niestety gdy tylko klinga wypadła jej z dłoni, sprawa była już przegrana. Irv poczuła, jak osuwa się w ciemność. Straciła przytomność wracając przed pradawny ołtarz, choć nawet nie była tego świadoma.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
- Gdyby czaiła się w każdym zakamarku, nikt nie doceniłby jej prawdziwego piękna. – Odparł refleksyjnym, zadumanym tonem, ale zaraz uśmiechnął się półgębkiem, uzmysławiając sobie, że jego słowa wybrzmiały bardziej poetycko niż zamierzał. Może rzeczywiście gdzieś w głębi jego duszy tliła się ta iskierka romantyzmu, której nie zdołało jeszcze zagasić złamane ostatnio serduszko? – Nie boisz się zaprosić nieznajomego na spacer po elizejskich polach? Skąd wiesz, może tak naprawdę nie jestem wcale taki grzeczny i miły, na jakiego wyglądam? – Pozwolił sobie zażartować, ale wiarygodnością to akurat nie grzeszył, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę że sam zaproponował ledwie co poznanej dziewczynie wspólne poszukiwanie zaginionych gwiazd i drzemiącego na wyspie smoka. Cóż rzec, nieźle się dobrali. Niewiele ze swojego ataku paniki zdołał zapamiętać, niektóre wspomnienia przemykały jedynie przed jego oczami jak przez mgłę, co wywoływało na skórze nieprzyjemne uczucie zimnych dreszczy. Podszept podświadomości podpowiadał mu, że padł ofiarą rozbudzonych przez tę przeklętą wyspę lęków, ale nie odczuwał ich już w takim natężeniu jak wcześniej, a i nie był pewien co dokładnie robił i jak się zachowywał, zupełnie jak gdyby zdarzenia mające miejsce przed uwolnieniem dziewczęcego nadgarstka z uścisku palców wcale nie dotyczyły jego osoby. – Przepraszam…? – Ni to stwierdził, ni zapytał, nie będąc w stanie przywołać w pamięci tak odległego i nierzeczywistego obrazu, skoro od pewnego momentu siły witalne i młodzieńcza brawura na powrót zawitały w jego umyśle, wypierając negatywne emocje skłaniające go do rozpaczliwej ucieczki. Nie zorientował się przy tym nic a nic, że i one zostały wykreowane sztucznie, wskutek hipnotycznego transu pod jakim się obecnie znajdował. Przechylił czarkę do ust tuż po wzniesionym toaście, a wraz ze spływającą po jego gardzieli cieczą, świat wokoło owiany został mroczną aurą. Zamknął powieki, a kiedy ponownie wybudził się z nieplanowanej drzemki, w ręku dostrzegł lśniący, srebrzysty miecz. Dziwne… Próbował połączyć kropki, pobudzić rozespane jeszcze zwoje mózgowe do życia, ale dopiero widok czarnego jak smoła obłoku, otoczonego wiązkami magicznej energii uświadomił mu, co wydarzyło się tak naprawdę. Na moment zamarł w bezruchu, łapiąc głęboki oddech, by jakkolwiek uspokoić rozszalałe bicie serca. Po dramatycznym w skutkach wypadku George’a bał się niezidentyfikowanych źródeł zakazanej magii, ale jakimś zapewne hipnotycznym cudem zdołał wznieść się na wyżyny możliwości, przekuwając swój własny strach we wściekłość, co pozwoliło mu zarazem stanąć do walki z wewnętrznymi demonami. Zacisnął mocniej palce na rękojeści broni i rzucił się na przeraźliwą marę, wykrzykując w złości, żeby zniknęła. Ciął ostrzem na oślep, przez co musiał kilkukrotnie zamachnąć się ramieniem, ale wreszcie chmura dymu i tańczące wokół niej iskry rozpłynęły się w powietrzu. Odwrócił głowę, by zorientować się czy z De Guise wszystko w porządku, kątem oka widząc jak ta opuszcza klingę i osuwa się na ziemię. Wyrwał do przodu, chcąc jak najszybciej do niej doskoczyć i dopomóc jej w boju, ale nim zdołał pochwycić ją w ramiona, tajemnicza magiczna siła przeniosła jej ciało z powrotem przed kościany ołtarz. Podbiegł szybko do rudowłosej, nie zwracając na razie uwagi na błyszczącą na dnie naczynia gwiazdę, i przyklęknął tuż przy dziewczynie, delikatnie klepiąc jej policzek, by ją ocucić. – Irvette? Irvette! – Podniósł głos, by jakoś przebić się do jej świadomości. W międzyczasie palce przyłożył najpierw do jej nadgarstka, potem zaś szyi, chcąc na wszelki wypadek sprawdzić puls. Wtedy usłyszał jej cichutki, nie do końca jeszcze obecny pomruk. – Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? To był bogin… – Nadawał strasznie szybko i nerwowo, bo i targało nim poczucie winy. W końcu to on ją tutaj przywlókł, więc powinien również wziąć odpowiedzialność za jej zdrowie i bezpieczeństwo..
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Kość k10034 Modyfikatory +20 za wewnętrznego zwierzaka Wynik: 54
No tak... W sumie czego innego mógł się spodziewać po mapie od wyraźnie wstawionego staruszka. Oczywiście że wyspy która samą aurą wręcz w twarz mówiła że czarnej magii było na niej tyle co gwiazd na niebie. Wyszedł z łódki i natychmiast jak tylko zszedł na ląd poczuł jak po jego plecach przebiegł mało przyjemny dreszcz zwiastujący że coś się na pewno spierdoli. Nah... Nawet jeśli byłyby to inferiusy to przecież potrafili z nimi walczyć. Obejrzał się na Ruby. - Miejmy nadzieję że ten pijaczyna nie robi nas w konia. - Nie minęło nawet kilka sekund, a już poczuł to przed czym ostrzegał go dreszcz. Komary... Pierdolone komary. Tak jak kochał większość zwierząt - w tym te najbardziej mordercze - tak tych ssących krew skurwieli nienawidził w szczególności. Najgorzej gdy okazało się że zaklęcia nie działały na nie najlepiej. Pieprzone mutanty. - A mogłem zabrać mugolski spray przeciw komarom - Ale też się nie spodziewał że pojadą w takie rejony, w których w zimę te sobie spokojnie egzystują.
Nie wiedziała czego się spodziewać. Już sam fakt, że musiała wydać dwadzieścia galeonów i jej budżet znacznie się zmniejszył wystarczająco ją zabolał, żeby cokolwiek innego mogło zaboleć tak samo. Rzecz jasna Maguire nigdy nie miała pieniędzy, no ale to nie znaczyło, że taki stan rzeczy jej odpowiadał. Czasem uważała, że jej tata jest po prostu niesamowicie skąpym człowiekiem, a poza tym sama nie potrafiła oszczędzać, wcale. Weszła za Drakiem na łódkę i podziękowała Merlinowi w duchu, że nie ma choroby morskiej i potrafi pływać – tak jakby nagle łódka miała się rozpaść, bo skoro jakiś pijak im ją wskazał, to nie sądziła, że byłą pierwszej klasy. Niepewnie postawiła pierwszy krok na wyspie. Tak niepewnie, że się nieco zachwiała i przełknęła ślinę, nawet nie zdążyła się zastanowić gdzie się podziała jej gryfońska odwaga. Nie byłą jak Ryan, nie dorastała swojemu bratu do pięt, jedynie udawała, że jest tak samo nieustraszona i wmawiała sobie, że przecież dlatego wylądowała w Gryffindorze. I może Drake wiedział jak walczyć z inferiusami, to ona w Camelocie miała jedynie szczęście, nie będzie im więc wcale przydatna. — Co to za miejsce… — wyszeptała w eter, nawet nie mówiąc do Lilaca, co próbując dać upust swoim emocjom. Czuła, że w powietrzu unosiła się magia i to wcale nie ta z rodzaju dobrych. Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, a gęsia skórka pokryła skórę. Nie potrafiła się powstrzymać przed chwyceniem Gryfona za rękę, zrobiła to właściwie mimowolnie. Widocznie nie była odważna, nie aż tak. — Jak się posram ze strachu, to nikomu nie mów. — mruknęła, licząc na to, że weźmie sobie jej słowa do serca. Po chwili nie tylko dotarł do niej sens słów kolegi, co moskit ją zwyczajnie upierdolił. Zaczęła rzucać incendio, chcąc spalić wszystkie te upierdliwe stworzenia, a kiedy ogień rozjaśnił to co było przed nimi, pociągnęła lekko Drake’a za koszulkę, chcąc żeby się zatrzymał. — Drake, to jest brzytwotrawa. — powiedziała, nawet nie próbując ukryć nuty przerażenia w jej głosie. Nie była największą fanką zielarstwa, ale nie była też głupia. Wskazała na ciemnozieloną kępę i zacisnęła zęby. — Brzytwotrawa rośnie tam gdzie jest rozlana krew, to nie wróży niczego dobrego. — dodała cicho, wciąż nie ruszając się z miejsca. Co jeśli zarażą się brzytwówką?
Nie spodziewał się że Ruby złapie go za rękę, więc naprawdę bardzo go zaskoczyło. Spojrzał na nią i lekko się uśmiechnął. - Obiecuję że zabiorę to ze sobą do grobu - Co w tych najgorszych okolicznościach może stać się stosunkowo niedługo. Na początku nie zauważył brzytwotrawy, dopóki Ruby nie zwróciła na to uwagi. Głównie dlatego że komary nieco go rozpraszały i nie wpatrywał się w głąb wyspy. Jednak na wieść o tym zielsku poczuł się nieco nieprzyjemnie. Brzytwówka nie była przyjemną chorobą i w sumie lepiej było jej nie złapać przy skaleczeniu się o nią. Jeszcze raz dla pewności zerknął na mapę.-Nie no... To na pewno ta wyspa, więc będziemy musieli ruszyć nieco bardziej wgłąb. No i miejmy nadzieję że nic przesadnie niebezpiecznego się tu nie czai. - Samej brzytwotrawy miał zamiar się pozbywać na różne sposoby różnymi zaklęciami. Nie wypalał jednak ścieżki bo nie chciał przez przypadek zaprószyć ognia. Jednak diffindo, evanesco, i sabuli często latały w stronę roślinek które stały im na drodze i nie było opcji żeby je jakoś obejść. Nie musieli zbyt długo iść, bo wystarczyło przejść kilkanaście metrów w głąb wyspy, żeby można było już wyczuć delikatny, nieznaczny zapach siarki. Jeszcze kilka metrów i... Zobaczył wielką czachę, która stanowiła wejście do jaskini. Zapach za to się nasilił. -Wygląda na to że będziemy musieli wejść do tej jaskini. - Bać się nie bał, ale za to zdecydowanie miał złe przeczucia odnośnie tego miejsca jeszcze bardziej niż wcześniej.
Kość k10043 Modyfikatory - Wynik: 43 Jakimś cudem zwykłe wyjście na piwo z Salem, zamieniło się w poszukiwania smoka, który według tego, co zrozumiał, spał sobie gdzieś na oceanie albo w oceanie, i spełniał marzenia, albo ich nie spełniał. Nie był pewien, jaki wydźwięk miała mieć opowieść, jaki finał, bo korsarz był już mocno wstawiony, ale nie mając innych planów, i licząc po cichu, że zgubi w ten sposób Moralesa, postanowił podążyć za mapą i sprawdzić, czy w tej legendzie skrywa się ziarenko prawdy. Razem ze swoim towarzyszem ruszyli więc na mityczną wyspę. I, na Boga, był to fatalny pomysł. Wszędzie komary, brzytwotrawa i unoszący się w powietrzu zapach siarki. Schronienie znaleźli w jaskini, ale tylko na moment, bo w końcu dotarli do jakiegoś dziwnego ołtarza. Po zapoznaniu się z pradawnymi malowidłami naskalnymi, zgodnie chwycili za kielichy z czaszek, choć Irlandczyk miał nieco oporów przed wlewaniem w siebie rzeczy niewiadomego pochodzenia. Nie mógł być jednak gorszy od tego meksykańskiego diabła, prawda? Wypił więc, poczekał i nagle dostrzegł przed sobą postać bez twarzy, w mundurze UDA. Postać zaczęła rzucać w jego kierunku granaty, które wybuchały dookoła. Cassidy machał więc zawzięcie srebszystym mieczem, przewracał się kaleczył. W końcu jednak znalazł drogę do celu i przeszył swojego oprawcę. Chwilę po tym ocknął się z tego narkotycznego snu, tylko po to, by zobaczyć, że na dnie kielicha znajduje się jakiś dziwny kamień. /ztx2
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Nie wiadomo co Darrena skusiło, żeby jednak zgodzić się na wyjście z jakże uroczej tawerny i wędrówki bo wyspach, które z dość jasnych powodów były niezamieszkałe - a o tych powodach Shaw przekonał się na własnej skórze, kiedy po raz enty trzaskał się w ramię po tym, jak ugryzł go tam jakiś przerośnięty komar. Tyle dobrego, że postanowił szybko dopić drinka i także skoczyć do swojego domku - jego niezastąpiony beret uroków, który teraz wyglądał jak hełm korkowy, miał przypiętą z tyłu gęstą siatkę, która chroniła choć jego kark przed ugryzieniami dziesiątek krwiopijców. - Cholera jasna - syknął Krukon, kiedy przeciągnął nierozważnie łydką po kępie brzytwotrawy. Zasklepił czym prędzej ranę machnięciem różdżki, ale jednocześnie widział, że przed nim jeszcze sporo przebijania się przez podobne pułapki natury. - Hope, jeśli wrócimy stąd żywi, to jesteś mi winna więcej niż pół butelki rumu - burknął Shaw. Parę kroków później, w połowie rzucania zaklęcia pokrywającego jego ciało piaskową skorupą - jak się okazało kilkanaście kroków dalej, i tak niezbyt skutecznego - przystanął na chwilę, sam zaskoczony zaciętością z jaką sam parł do przodu i z jaką machał Mizerykordią. Apatia, która towarzyszyła mu przez ostatni czas, ustąpiła miejsca złości, przede wszystkim na przeklęte chwasty, które nie mogły się powstrzymać od rozcinania mu kostek. - Przysięgam, jakby dopuściliby mnie na zasięg Incendio do całej brzytwotrawy świata, to spaliłbym ją od razu - warknął, powstrzymując się jednak oczywiście od wprowadzenia słów w czyn. Nie potrzebowali w swoim zbiorze zmartwień jeszcze pożaru wyspy. W końcu dotarli jednak - o dziwo do czegoś dotarli! - do miejsca, które wyglądało jak istne wejście do Hadesu. Wystrój w stylu czaszkowym, zapach siarki - z pewnością były to widoki częste w Tartarze wczesnej ery korynckiej. Teraz wyglądało jednak na to, że ich celem było wnętrze czaszki - oby tylko nie wylądowali w żołądku jakiegoś przerośniętego szkieletora. - Lumos - mruknął Shaw, podnosząc Mizerykordię, która non stop drżała aż z podniecenia z powodu ilości czarnej magii, jaka wisiała tu w powietrzu. Będąc szczerym, to sam Darren także zaczął doznawać pewnego rodzaju ponurej ekscytacji - nie tej z rodzaju ciekawości, jakiż to skarb uda im się znaleźć, ale raczej jakie pułapki spróbują ich zabić (lub, co gorsza, wyrzucić ze szkoły). - Uroczo - ocenił, stając na progu jaskini, zaraz pod kamiennymi siekaczami. Mimowolnie odwrócił się, by sprawdzić czy Griffin jednak za nim jest, po czym powolnym krokiem ruszył wgłąb czaszkowego przełyku.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Kość k10058 Modyfikatory -20 Wynik: 38 Ekwipunek: gogle maps, skrzeloziele, syrenia spinka, rękawice ochronne (no i niepunktowana różdżka)
Podeszła do tematu całkiem poważnie, zważywszy na to, że jeszcze kwadrans temu mówiła, że większość z opowieści to pewnie brednie i chce tylko zobaczyć, co takiego jest na tej wyspie. Choć było jej gorąco, założyła – na pustynną modłę – buty z wysoką cholewką, solidne jeansowe szorty i przewiewną, ale chroniącą przed ukąszeniami owadów koszulę. Torbę zapchała prowiantem i paroma rzeczami, które wpadły jej pod rękę. I tak nie miała ze sobą na wyjeździe nic szczególnie pomocnego. Kiedy pakowała się w Walii, wolała oczywiście wypchać podróżną torbę kolorowymi pisemkami dla młodych czarownic, niż jakimiś mądrzejszymi rzeczami. — P-paskudne miejsce — wyrzuciła z siebie pierwszą myśl, jednocześnie drżąc gwałtownie, czy to z nagłego zimna, czy może innego typu chłodu, jakim emanowała ta wyspa. Założyła na dłonie rękawice, dziękując sobie w myślach, że spodziewała się wyjazdowej lekcji zielarstwa; dzięki nim mogła przynajmniej bez obaw odgarniać gęste zarośla sprzed twarzy. — Ahoj, przygodo! — zawołała jednak zaraz tonem radosnym i kompletnie niepasującym do sytuacji, w jaką ich wpakowała. Uśmiechnęła się trochę niepewnie, a trochę głupkowato, po czym wdepnęła prosto w kępę brzytwotrawy i już nie było jej tak do śmiechu. Zacisnęła zęby i wbrew wszelkiej logice ruszyła naprzód, starając się nie przejmować porozcinaną skórą, której i tak nie potrafiła samodzielnie złożyć do kupy. Dopiero kiedy przeszli przez to ustrojstwo, zatrzymała się i spojrzała na poranione łydki. Na szczęście wysokie buty, choć nie wyglądały teraz najlepiej, ochroniły ją na wysokości, na której najczęściej sięgała trawa. — Ale zapachy. — popatrzyła na chłopaka z niemym wyrzutem, widocznie przekonana, że za bardzo sobie pofolgował. Zaraz jednak się zaśmiała. — Palenie trawy jest nielegalne. Znaczy wypalanie. Czy zanim wejdziemy do tej uroczej jaskini... — miała poprosić go o pomoc z magią leczniczą, ale nagle zrobiło jej się bardzo głupio. Transmutacji nie umiała, leczyć nie umiała i rozmowy z korsarzami też nie wychodziły jej najlepiej. Dlatego machnęła tylko ręką, jakby zdała sobie sprawę z tego, że to nieistotne, kucnęła i obandażowała łydkę w miejscu, gdzie zacięcie było najrozleglejsze. Przynajmniej wyczarowywanie bandaża miała opanowane do cholernej perfekcji. — Myślisz, że tam mieszka smok? — zagadnęła, niespiesznie podnosząc się z ziemi. Choć to ona ich tutaj przygnała, jakoś straciła właśnie swoją pewność siebie. Czaszka ziała nieprzyjazną ciemnością. — Widziałeś kiedyś smoka? Na pewno istnieją jakieś... miłe smoki. Pewnie ten jest jednym z nich. Paplając, podążyła śladem Darrena, również wyczarowując światełko, które w obliczu panującego w jaskini mroku zdawało się prawie nic nie dawać. Dogoniła prefekta i postanowiła iść jak najbliżej, bo z całego serca nie cierpiała ciemności. — Och, no jasne. Ofiara. Ty zapłaciłeś za rum, więc chyba trzeba ją będzie złożyć ze mnie — pokiwała głową absolutnie poważnie i nawet nie brała pod uwagę innych opcji, no bo przecież ołtarz mówił sam za siebie. Całe szczęście, że za towarzysza wzięła sobie Krukona, sama pewnie nie zwróciłaby uwagi na żadne malowidła, zbyt pochłonięta tworzeniem w głowie mrocznych scenariuszy. — No to nasze zdrowie — uniosła czarkę, by móc stuknąć się naczyniem z Darrenem i wypiła – jak najszybciej, zanim dotrze do niej, jakie to niemądre.
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
- Jedyny smok, jakiego widziałem, to ten miniaturowy - westchnął Krukon, przypominając sobie swój nie-tak-dawny pojedynek z Davies, który skończył się piramidalną wręcz porażką. Jego pupil nie miał żadnych szans - oby jego właścicielowi poszło w jaskini nieco lepiej. Wnętrze pieczary okazało się być równie ciekawe, co wejście. Co prawda korytarze same w sobie nie prezentowały nic ciekawego - Darren przyzwyczaił się przecież do chodzenia po oślizgłych i chłodnych podziemiach choćby w Hogwarcie podczas nocnego patrolowania lochów - ale centralna komnata zapierała wręcz dech w piersiach, przynajmniej Shawa. Z minuty na minutę robiło się coraz ciekawiej a przygoda zaczynała przypominać prawdziwą wyprawę wgłąb jakiejś zaginionej od mileniów świątyni pogańskich bóstw. - Smoków brak - powiedział cicho Krukon, jakby bał się, że po zakłóceniu spokoju podziemnego miejsca zza któregoś załomu skały naprawdę wyczołga się pokryta łuskami i plująca dymem oraz ogniem bestia - Za to mamy wspaniałe przykłady sztuki nienowoczesnej - mruknął pod nosem, oświetlając różdżką malowidła przedstawiające tajemnicze postacie pijące z naczyń, przypominających czarki ułożone na ołtarzu. I nieważne jak bardzo miałby ochotę na złożenie ofiary z Gryfonki, to mimo wszystko zwrócił jej uwagę na jasne instrukcje - które co prawda równie dobrze mogły być pułapką, ale jeśli nie chcieli wyjść stąd z pustymi rękami, to na dobrą sprawę innego wyjścia niż podążyć za nimi nie mieli. Parę chwil później para domorosłych odkrywców stała naprzeciwko siebie z czarkami wypełnionymi tajemniczym płynem w dłoniach. - Jeśli nie obudzę się przez pięć minut, po prostu poczekaj dłużej - powiedział z ponurym uśmiechem, jednocześnie stukając się z Hope naczyniem i czym prędzej, zanim Gryfonka byłaby w stanie zaprotestować, wypijając zawartość jednym haustem. Następne wydarzenia mknęły szybko jak pikujący hipogryf. Przed oczami Shawa pociemniało, a sam Darren poczuł jakby ktoś uderzył go w tył kolan. Padł na nie obok ołtarza, mrugając szybko oczami by pozbyć się okalającego ich mroku. Wizja powoli zaczęła wracać i mężczyzna już miał przetrzeć oczy - na szczęście jednak zatrzymał się zaraz po tym, jak przed twarzą błysnął trzymany przez niego srebrzysty miecz. Krukon zerwał się na równe nogi, zapominając w chwili zaskoczenia, że nie widział nigdzie Hope. Zanim też zdążył zastanawiać się nad jej zniknięciem, wszystkie myśli i mięśnie zmroziły mu agresywny pisk rozbrzmiewający za jego plecami. Shaw momentalnie odwrócił się i sapnął głośno pod wpływem natarczywego strachu siedzącego gdzieś na jego przeponie. Z sufitu zwisał olbrzymi, półtora lub dwumetrowy, czarny jak noc nietoperz. Futro poskręcane miał w kołtuny z których - jak jakieś groteskowe spinki - zwisały połamane kości, fragmenty ścięgien i inne części ciał nieszczęsnych ofiar krwiopijcy, których Shaw nawet nie potrafił lub nie chciał nazwać. Skórzaste skrzydła rozkładały się powoli w obie strony, jeszcze bardziej powiększając wizualnie rozmiar przedziwnego stworzenia. Świński ryjek węszył w gęstym powietrzu pomiędzy kolejnymi piskami, wystając z twarzy upapranej zaschniętą krwią i błotem. Czarne oczy błyszczały białym ogniem głodu, prawie tak jasnym jak błysk pary kłów, z których każdy wyglądał, jakby mógł nie tylko wbić się w najgrubsze żyły w poszukiwaniu życiodajnej posoki, ale wręcz przebić ofiarę na wylot. Darren cofnął się trzy kroki, co bestia musiała uznać za rzucenie się do ucieczki - i nie do końca tym to właśnie nie było. Przypominając sobie jednak, jak długo szli korytarzem na sam dół oraz czując uspokajający chłód metalu w prawej dłoni (choć sam Shaw wolałby tam czuć drżenie różdżki), Krukon zatrzymał się i, cofając lewą nogę do tyłu, zaparł się, czekając na zwalenie się na niego czarnego cielska. Nietoperz nie poleciał w jego stronę - z głuchym tąpnięciem wylądował na podłodze i szybkimi susami, podciągając się do przodu skrzydłami, ruszył w kierunku drżącego lekko Shawa. Od odzyskania wzroku do chwili, kiedy Darren uniósł miecz minęło może pięć-sześć sekund. Metal błysnął w świetle, którego źródła mężczyzna nawet nie potrafił zidentyfikować, krew polała się na pierś Krukona - który nie miał nawet pojęcia, czyja posoka to była - a chwilę później Darren siedział znów przy kamiennym obelisku-ołtarzu, dysząc ciężko i ocierając krople zimnego potu z czoła. Przez chwilę myślał, że znów stracił z jakiegoś powodu wzrok. Zaraz sobie jednak uświadomił, że to przecież wypuszczone z dłoń różdżki przestały świecić. Po chwili szukania po omacku odnalazł Mizerykordię i posłał prędko parę kul światła pod sufit groty. Pierwszą rzeczą którą zrobił Krukon, było z różdżką wycelowaną przed siebie rozejrzenie się po każdym kącie jaskini, drżąc może tylko w połowie z podziemnego chłodu, a w połowie z przygasającej paniki. Przy okazji zauważył też leżącą nieco dalej - tam, gdzie wypiła tajemniczą czarkę - Hope, najwidoczniej wciąż jeszcze walczącą w wizji ze swoim największym strachem, bo to, że spotkał bogina Darren już zdążył się domyślić. Shaw westchnął ciężko i przesunął się nieco w prawo, siadając przy Gryfonce. Mina mu skwaśniała, gdy zauważył naprędce zawinięte dookoła jej nóg bandaże. Przewrócił oczami i rzucił na Griffin parę Episkey oraz Haemorrhagia Iturus. Nie, żeby na sercu mocno leżało mu samopoczucie Hope - ale gdyby się okazało, że będą musieli z jaskini uciekać, to wolał żeby dziewczyna miała jak najbardziej sprawne nogi.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Nie miała pojęcia jak długo otaczała ją ciemność. Plusem było to, że przynajmniej atak paniki minął, a płuca znów naturalnie łapały powietrze. Początkowo nie słyszała Theo, który próbował ją ocucić. Co za ironia, pomogła chłopakowi, a sama poległa na czymś tak banalnym, jak bogin. Nigdy nie rozumiała, czemu ta magiczna istota tak na nią działała. Co prawda własne lęki nie były łatwe do przezwyciężenia, ale Irv była silną kobietą i bez problemu stawiała czoła wielu niebezpieczeństwom, a jednak to pozornie błahy lęk zawsze wyprowadzał ją z równowagi. W końcu świadomość powoli zaczęła wracać do kobiety. Oddech stał się głębszy, a powieki powoli się rozchyliły, próbując ogarnąć, gdzie jest i co się stało. -B-bogin. Tak. W porządku. - Wymamrotała, słabo podnosząc się do siadu. Wciąż była jeszcze oszołomiona i nie do końca rozumiała, co się wokół niej dzieje. Zamrugała kilka razy patrząc na swojego towarzysza, który wyglądał zdecydowanie lepiej. -Coś się zmieniło? Gdy pokonałeś bogina? - Zapytała Theo, próbując zrozumieć, po co to wszystko było. Może walka to tylko przypadek, a by zdobyć gwiazdę potrzebowali zatańczyć kankana, czy coś innego. Irvette podniosła się na nogi i poprawiła ubranie, unosząc nieco pewniej głowę ku górze. Coraz bardziej przypominała swoją dawną, codzienną wersję, a nie wystraszoną dziewczynkę, która potrzebuje przestrzeni. Podeszła do ołtarza, chcąc sprawdzić co to za płyn znajdował się w czaszkach, gdy nagle zobaczyła coś, co odbiegało od normy. -Theo! W Twojej czaszce jest kula. - Gestem zawołała go obok siebie, by zobaczył to na własne oczy. Nie pocieszało jej to, bo ten fakt oznaczał tylko jedno. Musiała wrócić do swojego największego lęku. -Chyba nie mam wyjścia. Muszę jeszcze raz stawić temu czoła. - Mruknęła ni to do niego, ni to do siebie. Zdecydowanie nie podobała jej się ta opcja, ale teraz przynajmniej wiedziała, czego się spodziewać i zawczasu mogła się jakoś na to przygotować. Żałowała, że nie może się sama zahipnotyzować, by zachować spokój chociaż przez te kilka następnych chwil.