Po wyjściu na brzeg wstrząsają tobą drgawki, a ciało pokrywa gęsia skórka. Czuć, że to miejsce jest skupiskiem czarnej magii i tylko odwaga lub głupota sprawiają, że idziesz przed siebie. Podążając za wskazówkami zawartymi na mapie od pijanego korsarza, ruszasz w nieprzyjemną podróż przez gęsty tropikalny las. Moskity gryzą jak szalone i nie działają na nie żadne zaklęcia, co jakiś czas przechodzisz przez brzywtotrawę, która dotkliwie rani Twoje nogi. Cierpienia i poświęcenie zostają jednak wynagrodzone. W końcu udaje ci się dotrzeć do jaskini. Wejście przypomina kamienną czaszkę, a ze środka dobywa się odór siarki. Po wejściu do środka długo podążasz krętymi korytarzami, aż trafiasz w miejsce, które przypomina pradawny ołtarz ofiarny. Na ołtarzu stoi wykonana z kości czarka, która z jakiegoś powodu wypełniona jest połyskującą w ciemności, fioletową cieczą. Malowidło naskalne za ołtarzem jasno pokazuje, co musisz zrobić. Na zdrowie!
***
Po wypiciu wody z czarki robi ci się ciemno przed oczami. Po pewnym czasie, gdy Twój wzrok wraca do normy, dostrzegasz w swojej dłoni połyskujący, srebrzysty miecz, a przed sobą – swojego bogina! Wygląda na to, że pierwsza próba polega na pokonaniu swojego największego lęku.
Rzuć K100 na powodzenie walki:
1-25 – choć się starasz, strach paraliżuje Twoje ciało i nie jesteś w stanie walczyć. Bogin dopada cię, a ty z przerażenia tracisz przytomność. Po przebudzeniu czarka znika i nie masz możliwości ponownego napicia się z niej. Kolejną próbę możesz podjąć po 48h od daty napisania obecnego postu) 26-69 – choć jesteś przerażony, to znajdujesz w sobie siłę, aby stanąć w szranki z Twoim największym koszmarem. Nie idzie Ci to łatwo. Co jakiś czas potykasz się, rozcinasz skórę o skałę i kończysz pojedynek zwycięsko, choć nie obędzie się bez wiggenowego (musisz o tym wspomnieć gdzieś na fabule). Na dnie czarki znajdujesz gwiazdę, będącą jednocześnie świstoklikiem. Dotykając jej, przenosisz się na kolejną wyspę. Gratulacje! 70-100 – Walka to Twój żywioł. Stajesz do pojedynku jak równy z równym i dzięki wewnętrznemu opanowaniu i zwierzęcemu instynktowi, bardzo szybko pokonujesz zmorę. Na dnie czarki znajdujesz gwiazdę, będącą jednocześnie świstoklikiem. Dotykając jej, przenosisz się na kolejną wyspę. Gratulacje!
Modyfikatory +20 do wyniku kostkowego przysługuje graczom z cechą eventową: metabolizm eliksirowara, silna psycha (opanowanie), drzemie we mnie zwierzę. Nawet jeżeli masz więcej, niż jedną z tych cech, to wykorzystać możesz tylko jedną. -20 od wyniku kostkowego odejmują gracze z cechą eventową: wiecznie struty, słaba psycha, połamany gumochłon. Nawet jeżeli masz więcej, niż jedną z tych cech, to uwzględniasz tylko jedną.
Kod do zawarcia w poście:
Kod:
<zg>Kość k100</zg> <zg>Modyfikatory</zg> <zg>Wynik:</zg> k100 z uwzględnieniem modyfikatorów
Autor
Wiadomość
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Klęczał nadal przy niej, obserwując uważnie każdą najdrobniejszą zmianę w mimice jej twarzy, mając szczerą nadzieję że to jedynie chwilowe, niegroźne omdlenie. Nie znał się zbyt dobrze ani na magicznych stworzeniach, ani na zaklęciach uzdrowicielskich, więc w razie dotkliwszych szkód na psychice dziewczęcia, prawdopodobnie mógłby wesprzeć ją wyłącznie stworzeniem powrotnego świstoklika do wioski i przeniesieniem jej ciała do centrum medycznego. Dopuszczał do siebie taki scenariusz, bo kiedy Irvette długo nie poruszała się z miejsca, zaczął się martwić nie na żarty. Na szczęście w jego uszach wybrzmiał wreszcie jej głos, nie do końca jeszcze obecny, ale wyglądało na to, że jego kompanka powraca do świata żywych, a on sam może odetchnąć z ulgą. - Tak, to tylko bogin. – Potwierdził spokojnym, łagodnym tonem, wyciągając do niej dłoń, żeby pomóc jej podnieść się na równe nogi. – Masz na myśli…? – Nie dokończył, bo chyba dotarło do niego o co takiego dokładnie chciała go zapytać. Odwrócił instynktownie głowę, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, ale nie spostrzegł niczego przykuwającego uwagi. Zupełnie nic się nie zmieniło, no może poza tym, że zwycięstwo nad własnymi lękami dodało mu jeszcze więcej odwagi i pewności siebie… a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nadal nie był świadom efektów, jakie wywarła na niego hipnoza. – Nie… nie jestem pewien. – Mruknął, zgodnie z prawdą, zastanawiając się czy walka z boginem rzeczywiście miała jakiś sens, czy może te groźne stworzenia po prostu uwiły sobie na tej wyspie przytulne gniazdko. Szedł wzdłuż ściany, licząc na to że odnajdzie inne malowidło sugerujące kierunek dalszej wędrówki, kiedy nagle jego towarzyszka przywołała go do ołtarza. Podniósł głowę, wpierw omiatając spojrzeniem jej sylwetkę, a potem zapuścił żurawia do opróżnionej nie tak dawno czarki. Dłonie go świerzbiły, już miał chwycić pomiędzy palce błyszczącą na dnie naczynia gwiazdkę, ale trzymał rękę wpół drogi. – Może na razie lepiej tego nie tykać. – Wolał poczekać na pannę de Guise, skoro nie miał żadnej gwarancji czy dotknięcie świecidełka nie sprowadzi na nich kolejnego nieszczęścia, chociażby w postaci aktywowania innej niż boginy pułapki. – Pomyśl sobie, że to tylko bogin, marna projekcja strachu, niezdolna uczynić namacalnej krzywdy. – Nie mógł wprowadzić jej w hipnotyczny trans, za to ku pokrzepieniu serca delikatnie poklepał ją po ramieniu. Żałował, że nie może wraz z nią chwycić za miecz, stanąć z nią do boju, więc chociaż postarał się o to, by zapewnić jej psychiczne wsparcie. – Dawaj, zniszczysz go! – Rzucił zresztą zaraz dopingująco niczym okrzyk wojenny, a i uniósł wyżej dłoń zaciśniętą w pięść, pokazując Irvette że pokłada wiarę w jej sukces.
Pokiwała grzecznie głową, bo wiedziała, że w takich sytuacjach z facetami nie ma się co kłócić. Szkoda ich było zrażać, wszak świadczyło to o pewnej dozie coraz rzadszej w tych czasach rycerskości. Uciekła się więc do kłamstwa, którego Darren nie mógł być świadom – odczekała nie pięć minut, a kilkanaście sekund. Wcale tak nie planowała, po prostu uświadomiła sobie, że jeśli poczeka jeszcze chwilę, spanikuje i nie zrobi tego wcale. Merlinie, czułaby się jak skończona idiotka, gdyby tak stchórzyła. W momencie kiedy osuwała się w ciemność, zdążyła pomyśleć, że może nie był to świetny pomysł i Shaw mógł mieć rację; że przez nią nikt ich teraz nie uratuje i umrą śmiercią tak durną, że kiedy już ktoś ich tutaj odnajdzie, z radością wpisze ich nazwiska do magicznej księgi Darwina. — Wstawaj, Griffin — ze stanu odrętwienia wyrwał ją oschły, dramatycznie znajomy, pełen nagany, rozkazu i niezadowolenia głos. Oczy nie przyzwyczaiły jej się w pełni do ciemności, a i tak wiedziała już, z kim ma do czynienia. W dłoni poczuła coś chłodnego i ciężkawego. Różdżka? Była na lekcji? Zasłabła i cała wyprawa z Darrenem tylko jej się przyśniła? — Darren? — wymamrotała, licząc, że jej towarzysz jednak gdzieś tutaj jest; nieskutecznie. Była sama, w ręku trzymała miecz a tuż przed nią Patton Craine śmiał jej się prosto w twarz. Zerwała się na równe nogi i niezgrabnie złapawszy miecz oburącz, wyciągnęła go przed siebie. No ale co niby zamierzała zrobić, zaatakować nauczyciela? Jaką miała pewność, że to nie był prawdziwy Patton Craine? Czy gdyby powiedziała aurorom, że zrobiła to, myśląc, że to jakaś próba, nie trafiłaby dzięki temu na resztę życia do Azkabanu? — Znowu nieprzygotowana. Prawo Gampa, byle szybko. A potem poradzisz sobie z tym. — Patton zaczął zmieniać wszystko dookoła w myszy i szczury, i był to moment, który upewnił ją w przekonaniu, że ma do czynienia z boginem lub innym zjawiskiem czerpiącym z największych lęków. Była przerażona, ale do przodu pchała ją myśl, że jeśli czegoś nie zrobi, utknie w tej wizji być może nawet na całą wieczność. Wzięła więc głęboki wdech i z okrzykiem ruszyła na nauczyciela. Po drodze potknęła się o skałę i upadła, boleśnie rozcinając sobie kolano. Nie była przyzwyczajona do długości i ciężaru miecza, dlatego sytuacja powtarzała się raz po raz, aż z wysiłku piegowate czoło pokryło się perłami potu, a ciężki, nierówny oddech dźwięczał jak grom w panującej w tym miejscu złowrogiej ciszy. W końcu jej się udało. Dopadłszy do Craine'a, zamachnęła się i na oślep cięła po skosie. Nie była w stanie spojrzeć swojej ofierze prosto w oczy, zaciskała więc powieki jeszcze na chwilę po powrocie do rzeczywistości. Wstrząsana dreszczami i tłumionym szlochem, poraniona, obolała i zdyszana osunęła się na kolana. To prawdopodobnie głos Darrena uświadomił jej, że już po wszystkim. — Z-zabiłam... zabiłam g-go — wydukała w końcu, próbując odzyskać rezon.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Kompletnie nie spodziewała się tych pokrzepiających słów. Zazwyczaj przygotowywała się do starcia w ciszy i skupieniu, ale nie odtrąciła Theo, który położył jej dłoń na ramieniu. Wręcz przeciwnie, kompletnie odruchowo uśmiechnęła się do niego lekko. Nie była przyzwyczajona do podobnych gestów ze strony ludzi, których nie znała, ale w obliczu tego, co przed chwilą ją spotkało, było to naprawdę miłe uczucie. -Może da się to jakoś obejść? - Zaczęła myśleć, bo skoro już wiedziała, że na dnie czarki czeka na nią gwieździsta kula, to uznała, że może jest jakaś opcja, by ją dorwać, bez wypijania eliksiru. Wzięła więc głęboki oddech i zanurzyła dłoń w czaszce. Niestety, na marne. Nie wyczuła tam nic, co choćby przypominałoby kulę, jaka znajdowała się w czarce Theo. Spróbowała więc wylać magiczną miksturę, ale to również nie przyniosło efektów, na jakie liczyła. -W takim razie, nie ma opcji. Widzimy się za chwilę. - W końcu zrozumiała, że tylko pokonanie bogina może doprowadzić ją do skarbu. Ponownie uniosła więc czaszkę z eliksirem i przyłożyła ją do ust, wypijając zawartą w środku miksturę. Pradawny ołtarz zniknął, a w rękach Rudej ponownie zawitała srebrzysta klinga. Tym razem Irvette była przygotowana na to, co miało się wydarzyć. Choć serce waliło jej jak oszalałe, a myśli podpowiadały, że zdecydowanie bardziej wolałaby obrywać teraz czarnomgicznymi zaklęciami, nie poddała się panice. Widząc zbliżające się ku niej ściany, spięła się w sobie i uniosła ostrze. Walka mieczem z boginem zdecydowanie wydawała jej się łatwiejsza niż użycie Riddiculus a to ze względu na to, że ciężko było jej zamienić swój lęk w coś zabawniejszego. Nim się obejrzała, powietrze przeszył świst, a klinga została mocno wbita w jedną z otaczających ślizgonkę ścian, która niczym domek z kart, od razu runęła jej u stóp, a de Guise znów mogła cieszyć się widokiem Theo i ołtarza. -Nigdy więcej... - Mruknęła, po czym zajrzała do swojej czarki. W głębi duszy naprawdę cieszyła się, że Theo na nią tu poczekał. -To co, na trzy łapiemy za swoje zdobycze? - Zaproponowała, po czym podała chłopakowi jedną z czaszek i zaczęła odliczanie, a gdy tylko ich palce dotknęły gwiezdnych kul, powietrze po raz kolejny przeszył świst, a para zniknęła z wyspy, jakby nigdy ich tam nie było.
//zt x2
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Na całe szczęście Darren w cichej jaskini musiał siedzieć nad drżącą Hope tylko paręnaście sekund. Chwilę później bowiem dziewczyna również obudziła się z halucynacyjnych majaków wywołanych przez dziwny napój - nawiasem mówiąc, Shaw zdążył zauważyć dziwną gwiazdkę na dnie czarki - i zaczęła mamrotać coś o zabiciu kogoś, kto najwyraźniej też musiał być jej największym strachem. - Brawo - skwitował oschle Krukon, potrząsając swoją czarką, na której dnie brzęczała gwiazdeczka - Mam nadzieję, że nic nie połknęłaś? - zapytał. Na szczęście okazało się, że Gryfonka nie wzięła aż tak dużego haustu tajemniczego płynu z podziemnej świątyni, razem mogli więc zbadać, czym do cholery były tajemnicze przedmioty. Kluczami? Odznakami? Pamiątkami? Jakimiś zaczarowanymi wskazówkami? A może... Tak czy siak, na wszelakie konwersacje w tajemniczej świątyni nie mieli zbyt dużo czasu, gdyż prędzej czy później któreś z nich tknęło świstoklika - a drugie, chcąc nie chcąc, by nie pozostać samemu pod ziemią podążyło w jego ślady.
z/t x2
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
Nie to, że nie do końca nawet zauważyła swojego aktu odwagi w postaci kurczowego zaciskania palców wokół nadgarstka Drake’a, ale kiedy tylko się zorientowała, że to robi – spaliłaby kompletnego buraka, gdyby nie fakt, że krew jej raczej odpływała z twarzy przez atmosferę tej wyspy. Nie chodziło też o to, że w ogóle ją za tą rękę chwyciła, co fakt, że właśnie pokazała jak mało odważna jest i te wszystkie lata powtarzania, że jest super nieustraszona jakby poszły się nieco jebać. Mogła mieć tylko nadzieję, że Drake nie przedstawi ją nikomu później w złym świetle. Uśmiechnęła się też z wdzięcznością, kiedy obiecał, że zabierze to ze sobą do grobu. — Oby nie zbyt szybko, chociaż patrząc na tę wyspę, to nie jestem pewna, czy kiedykolwiek ją opuścimy. — mruknęła, dzielnie też podążając za Drakiem, pozwalając mu iść jako pierwszemu, bo przecież sam tego chciał, nie to, że trochę się ociągała, prawda? Starała się omijać brzytwotrawę jak tylko mogła, ale okazało się to zwyczajnie niewykonalne. Syknęła, kiedy ostra krawędź rośliny nieprzyjemnie przecięła jej łydkę. Zacisnęła zęby, ale i tak co chwilę z jej ust dało się usłyszeć ciche kurwa, kurwa, kurwa, kiedy nowe rozcięcia zaczynały zdobić jej nogi. Nie byłą taka dobra w zaklęcia jak Gryfon, w ogóle nie była w niczym za bardzo dobra. Mogła wziąć chociaż długie spodnie, przecież myślała, że jadą w góry, miała ich więc zdecydowanie więcej niż krótkich. Co prawda nie miała pojęcia, że wyląduje w jakimś turbo nieprzyjemnym i tropikalnym lesie. Jakaś jej część chciała wracać, kiedy zaczynała się drapać po przedramionach i plecach. Druga jednak za nic w świecie nie chciała na to pozwolić. Nie mogła przecież wyjść na takiego tchórza, nie przed całą resztą i przede wszystkim – nie przed samą sobą. Zmarszczyła nos na zapach siarki unoszący się w powietrzu. Gdzie oni na Merlina byli? Wejście do jaskini wyglądało, jakby mieli zaraz się przenieść do samego piekła i chociaż Ruby nie wierzyła w niebo i wieczne potępienie, to dreszcz ponownie przebiegł po jej kręgosłupie, gdy tylko zapach się zaczął nasilać. Umrą tu, była tego pewna. Uparcie jednak szła za chłopakiem, pozwalając mu wybierać korytarze, w które skręcali, przecież to on miał mapę! — Nie zgub nas, nie chcę umrzeć w takim miejscu. — rzuciła i nerwowo się zaśmiała, bo jednak nie do końca żartowała — Mam wrażenie, że jesteśmy tu już całe wieki. Może tutaj czas działa inaczej? No wiesz, kiedyś znalazłam taki pokój w Hogwarcie dziwny bardzo, a to miejsce jest przesiąknięte magią, myślisz, że to ma sens? — mówiła tylko po to, żeby mówić i ukryć swoje zdenerwowanie. Zawsze kiedy się stresowała mówiła znacznie więcej niż normalnie, a to właśnie był taki moment. Chwilę potem dotarli jednak do miejsca, w którym znajdował się… ołtarz ofiarny? — O w dupę, jednak naprawdę tu umrzemy. — wlepiała zielone tęczówki w wielkie malowidło, by po chwili przenieść wzrok na płyn — Eee… panowie przodem?
Czy ja wiem? Bywaliśmy już chyba w gorszych miejscach. Z transmutacji u Patusa jakoś wyszliśmy cało. - Starał się jakoś pocieszyć Ruby na swój sposób. Wiadomo że lekcje z Pattonem potrafiły wyssać z człowieka wszelkie emocje i chęci do życia skuteczniej niż pocałunek dementora. Wolał nawet nie myśleć co zrobiłby pocałunek Pattona. Zamiast wyssać duszy to pewnie by ją wypalił i zmielił na proch. Całej trawy nawet mu się nie udało uniknąć bo gdzieniegdzie i go po nogach pochlastało. To tak jakby te chrzanione zielsko nagle wyrastało im pod nogami w tym samym momencie w którym Drake się go pozbywał. Drogę w jaskini oświetlał sobie najprostszym w świecie Lumosem, bo w sumie innego źródła światła przy sobie nie posiadał. -Spokojnie, nie dam Ci umrzeć. - Gdyby do tego doszło to Hope by dosłownie mu głowę wyrwała i nabiła na palu. -Być może to z nerwów. Dokładnie tak samo jest na lekcji gdzie godzina eliksirów się dłuży jakby było ich osiem, a godzina dobrej zabawy mija w tak krótko że możnaby pomyśleć że minęło tylko parę minut. - Nie wykluczał że wyspa naprawdę mogła być przeklęta i manipulowała czasem, ale starał się podejść do sprawy w miarę optymistycznie. Aż tak źle przecież trafić nie mogli. Ale coś czuł że jeśli Williams się o tym dowie, to zasadzi im szlaban tak długi, że po tym jak skończy studia i się zatrudni się w szkole, to nadal będzie go odrabiać. -Ale nie zaprzeczam że taka magia może na tej wyspie działać. - W końcu to świat magii, gdzie możliwe było prawie wszystko. Zaczynając od czarodziei, a kończąc na trzygłowych zielonych kurach które wydają mocno nienaturalne dźwięki. Kiedy dotarli do ołtarza popatrzył na malowidła na ścianie, a następnie na ołtarz.- No dobra. W życiu już tyle gówna wypiłem, że pewnie będzie smakowało cudownie. - Bo nie ma nic co smakuje gorzej od tojadowego. Przynajmniej dla niego. Wypił ciecz z czarki, a przed oczami zrobiło mu się ciemno tak jakby ktoś całe światło zabrał i wyrzucił. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy z tą różnicą że trzymał miecz... MIECZ. Nawiedziły go właśnie cholerne wspomnienia z Wietnamu Camelotu, gdzie te miecze narobiły naprawdę sporo bigosu. Po chwili usłyszał wyjątkowo znajomy warkot. Uniósł wzrok i zobaczył. Samego siebie w tej bardziej dzikiej wersji. No i niezidentyfikowane do końca zwłoki ze względu na to jak bardzo zostały rozszarpane. Jednak szata wskazywała na jego siostrę... Lekko nim to wstrząsnęło, bo to jego jadna z najgorszych obaw jaka mu chodziła po głowie. Nie miał różdżki, ale zamiast tego był miecz. Walka ze strachem chyba miała w tym wypadku dużo bardziej dosłowne znaczenie. Dla niego nawet więcej, bo to walka z samym sobą. Rzucił się na niego i zaczął walczyć. Przewracał się co jakiś czas i obijał o kamienie. Skończyło się jednak na tym że przebił wilczego siebie mieczem. Szkoda mu było tego przystojnego pyska, ale nie miał wyboru. Potem tak jakby wszystko wróciło do normy. -To było... dzikie. - Patrzył na gwiazdę która się ostała na dnie, a następnie przeniósł wzrok na Rubi.
Robiła wszystko, żeby tylko nie myśleć o tym gdzie się znajdowali i z uwagą słuchała odpowiedzi Drake’a, kiwając mu głową, bo co prawda to prawda. To był jeden z powodów – nie licząc przerażenia wywołanego nauczycielką i tego durnego liczenia ile razy się pomieszało – dla którego tak bardzo nienawidziła eliksirów. Te lekcje zawsze trwały w nieskończoność i już nawet te u Pattona trwały krócej, bo zawsze mogła się ponabijać z Percy’ego albo Hope, z siebie samej też, bowiem w trójkę byli okropnymi dupami z tego przedmiotu. Rzecz w tym, że go wcale nie potrzebowała, a jeśli chciała jakkolwiek połączyć uzdrawianie i swoją miłość do magicznych stworzeń – nie miała wyboru i czy jej się to podobało, czy też nie, musiała wiedzieć cokolwiek na temat eliksirów. Westchnęła i zaczęła się całkiem niekontrolowanie drapać po nogach, kiedy ugryzienia moskitów nie dawały jej żyć dosłownie i w ogóle nie oponowała, kiedy to chłopak pierwszy chwycił czarkę i zaczął wlewać w siebie jej zawartość, jedynie krzywiąc się na to. Jakaś jej naiwna część miała nadzieję, że wywar będzie smakował jak sok dyniowy, ale ta druga pukała się w głowę na tę myśl. Była przekonana, że to będzie gorsze od zjedzenia ślimaka. Jakoś nawet nie zdążyła pomyśleć jakie skutki może to wszystko mieć, bo chcąc mieć to już za sobą, chwyciła miseczkę i wlała w siebie wszystko naraz, starając się nie myśleć co właśnie robi – to też było głównym powodem, dla którego tak często wpadała w kłopoty, niespecjalnie myślała o konsekwencjach, bo jak to by Ryan powiedział raz kozie śmierć i mogła mieć tylko nadzieję, że te słowa pozostaną metaforą. Było… ciemno, okropnie ciemno i tak jak nie bała się ciemność, tak w tej, która ją otaczała było coś dziwnego, złowieszczego i magicznego, choć ta magia sprawiała, że miała ciarki. Nie fascynowała się ta stroną magicznej rzeczywistości, nawet nie chciała tego robić. Zmarszczyła brwi, gdy tylko jej wzrok zaczął wracać do normy, gdy ponownie znajdowała się w grocie, a w dłoni czuła dziwny ciężar. Spojrzała w dół i – nie wiedziała jak nawet powinna zareagować, kiedy ujrzała miecz. Rozejrzała się dookoła, w poszukiwaniu Gryfona, kiedy natrafiła spojrzeniem zielonych tęczówek na siebie samą. Wpatrywała się w swoje własne odbicie, choć było w nim coś dziwnego, nienaturalnego, jak chociażby doskonale ułożone włosy, czy szaty sędzi Wizengamotu. Wyglądała jak mama, choć przecież nigdy nie będzie w stanie jej dorównać. Druga Ruby patrzyła na nią z wyższością godną samego Ewana Maguire, była dokładnie taka, jaką wszyscy w rodzinie chcieli ją widzieć, wpasowywała się w wszelkie konwenanse z góry jej narzucone, przed którymi uciekała całe życie. Przełknęła ślinę i wzmocniła – mimowolnie – uścisk na mieczu, choć lepsza ona zrobiła dokładnie to samo. — Taka powinnaś być, doskonale wiesz, że teraz wszystkich zawodzisz. — słowa odbiły się echem własnego głosu w jej głowie, poczuła w kącikach oczu wzbierające łzy, bo przecież doskonale wiedziała, że druga Ruby ma rację. Nigdy taka nie będzie, zawsze będzie tym dzieckiem, które do niczego się nie nadaje. — Twoje żałosne próby bycia sobą są jak zabawa w dom, dobrze wiesz, że i tak skończysz tak, jak tego chce ojciec. — nie mogła tego słuchać, uniosła miecz i… jej alter ego zrobiło dokładnie to samo. Jak miała walczyć z kimś, kto przecież zna ją na wylot, jak miała pokonać samą siebie, swój ucieleśniony największy lęk. Słone łzy spłynęły po jej policzkach, kiedy wykonała pierwszy ruch, a szczęk metalu o metal zabrzmiał w jej głowie niczym grzmot. — Nie masz racji… — mruknęła i zaczęła bardziej nacierać na samą siebie, potykając się co jakiś czas, bowiem walka była równa, zbyt równa. Nie wiedziała jakim cudem udało jej się wygrać, jakim cudem przebiła pierś siebie samej, choć nie obyło się po ściekającej z jej kolan i kości policzkowej krwi i ciężkiego oddechu. Zdezorientowana zamrugała, kiedy dostrzegła Drake’a. Dłonią otarła piekące rozcięcie na policzku. — Ja pierdole, zmywajmy się stąd. — powiedziała i wskazała na gwiazdę na dnie miski, mając nadzieję, że to coś ich przeniesie, gdziekolwiek, byleby nie musieli dłużej przebywać na tej wyspie.
Tawerna wydaje mi się być nagle bardzo przyjemnym miejscem. Szczerze mówiąc nie wiem czy nie wolałabym posiedzieć dziś na kolanach Jamesa, wypić kilka kolorowych drinków, zasnąć i obślinić mu ramię. Jednak stwierdzam to odrobinę za późno; niepotrzebnie zadaję pytanie, bo Farris już rwie się do akcji, dość mylnie odczytując zaczepkę z mojej strony. Jęknęłabym coś, że chyba wolałabym posiedzieć. Ale kiedy tak patrzę się w rozświetlone oczy Jamesa, widzę z bliska ten jego wesoły uśmiech... ku swojemu przerażeniu orientuję się że moja ręka puściła właśnie dłoń Ślizgona i unosi się w niebezpiecznym odruchu do zbyt czułego pogłaskaniu po policzku. W ostatniej chwili zmieniam ten gest na przyjacielskie klepnięcie i również nagle udaję że czuję zew przygody. Dobrze że byłam spalona słońcem, nigdy się nie rumieniłam. - Chcesz znowu przegrać? Przecież jestem królową wód - mówię i staram się prędko dopić drinka, bo James już skończył swój alkohol, nawet nie chwaląc mojego super wyboru. Idę za Ślizgonem i próbuję cokolwiek zrozumieć ze wszystkich wskazówek, które dostajemy. - Okej, chyba zaczynam stąd - oznajmiam i pewna siebie jak nigdy (a raczej bardzo profesjonalnie udając). Mija trochę czasu, a my już radośnie mkniemy na żółwiu. Jednym, wielkim, bo czułam się znacznie pewnie ściskając w pasie Jamesa niż skorupę.
Pierwsza wyspa okazuje się być... niezbyt przyjazna. Co było wręcz niedopowiedzeniem. - Mam wrażenie, że musimy przestać wybierać się na wycieczki w nieznane, bo idzie nam coraz gorzej - szepczę do przyjaciela, ściskając znowu mocniej jego dłoń, bo wydaje mi się że coś szeleści w krzakach. Zanim nie docieramy do jakiejś durnej jaskini mam łydki całe w brzytwotrawie, czego nie mówiłam Jamesowi, bo nie chciałam wyjść na kompletnego frajera, więc tylko zaciskałam zęby. - Myślę, że picie w takim miejscu podejrzanych płynów to bardzo mądre i bezpieczne wyjście - zauważam i wzdycham. - Ja zacznę - dodaję mimo wszystko głupio oraz odważnie i biorę łyk tego czegoś. Po pierwsze przed nami pojawia się Bóg. Bóg jak Bóg z mugolskich obrazków. Z brodą, w sandałach, luźnej szacie. I wtedy zaczyna przemawiać. Że nie modlę się, przestałam wierzyć i czeka mnie kara. Szczerze mówiąc postać boska jest po raz pierwszy przede mną. Mój strach okazał się ewoluować, bo nie tylko tracę smak czy węch, jak kiedyś. Za Twoje grzechy nigdy nie spróbujesz potraw, nie usłyszysz ukochanego, nie zobaczysz rodziny. Złorzeczy mi biała osoba, a ja krzyczę. Nie tylko zapach wokół znika. Ale uszy wypełnia mi dziwny szum, a przed oczami nie mam nic. Jak walczyć z całkowitą utratą zmysłów. Imię James rozbija się po jaskini, kiedy słone łzy ciekną mi po policzkach. Kolanami uderzam o zimny kamień, rozcinając sobie jeszcze bardziej zadrapania po trawie. I już wydaje mi się, że w końcu czuję gorąc jego rąk, czuję jego obecność lub zapach jak ciepły płomień. To już nie udaje mi się wydobyć nic ze mnie. Sama osuwam się w ciemność.
James Farris
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : mała blizna na czole, heterochromia centralna, zarysowane kości policzkowe, dziwne stroje i jeszcze dziwniejsza biżuteria
Jestem tak podekscytowany naszą wyprawą, że paplam głupoty jak to będzie fajnie i że znowu mamy okazję zrobić coś szalonego. Dlatego z werwą wstaję, czekam aż Mer dopije drinka i umyka mi, że dziewczyna wolałaby zostać w tawernie. Klepnięcie w ramię i jej następne słowa odbieram jako typową zaczepkę, na którą reaguję ze śmiechem. - O to może ja popłynę na żółwiu, a ty normalnie, skoro tak sobie świetnie radzisz - droczę się z nią, ale prawda jest taka, że jakby trzeba było to bym ją na rękach przeniósł na tę pierwszą wyspę. Byleby tylko dotarła tam bezpiecznie. Zaraz potem zerkam na mapę i kiwam głową, bo miejsce, które wskazała, wydawało mi się legitne. Gdy siadamy na stworzenie, przytrzymuję jej dłonie, żeby nie spadła do wody i próbuję utrzymać równowagę. Co jakiś czas z moich ust wydobywa się krzyk, gdy fala uderza mnie w twarz i amortyzuję siłę uderzenia swoim ciałem broniąc Gryfonki, jednak ostatecznie czerpię dużo radości z tego rejsu. Jestem na Malediwach i właśnie płynę na żółwiu ze swoją przyjaciółką ku nieznanym przygodom. Czy mogłoby mnie spotkać coś lepszego? Kiedy docieramy na ląd, zaczynam rozglądać się dookoła. Okolica wygląda nieciekawie i od razu wyczuwam, że coś jest nie tak. Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz, a na ramionach pojawia się gęsia skórka, którą rozcieram dłońmi pod pozorem pozbycia się kropli wody po naszej wodnej przejażdżce. Tylko durna brawura i chęć zaimponowania Mer każe mi zignorować obecność czarnej magii, którą nietrudno mi zidentyfikować. Zerkam na Tew i uśmiecham się szeroko, starając się nie tracić wcześniejszego entuzjazmu. - Będziemy mieli co opowiadać innym! - zwracam jej uwagę na jakże ważny aspekt tej wyprawy. Oczami wyobraźni widzę przed sobą tłum znajomych, którzy z zapartym tchem słuchają historii jak odkryliśmy nieznane tereny i stawiliśmy czoła różnym niebezpieczeństwom. - Poza tym, nic nie może się wydarzyć - zapewniam ją, szczerząc się jak głupi i idę przed siebie, aby odkryć tajemnice wyspy. W międzyczasie gadam coś o rafie koralowej, że fajnie byłoby ją zobaczyć, skoro już tu jesteśmy, dopytuję o gatunki meduz, bo przecież zna się na stworzeniach bardziej niż ja i wspominam, że widziałem na targu jakąś muszlę, która działa podobnie do eliksiru spokoju - robię wszystko, aby odciągnąć jej myśli od nieprzyjemnej aury, tych nieznośnych komarów, które nas ciągle atakują, groźnie wyglądających krzaków i brzytwotrawy, po jakiej musimy łazić i kaleczy nam nogi. W końcu trafiamy do jaskini, w której śmierdzi siarką i musimy sto lat iść przez krętą ścieżkę, żeby ostatecznie dotrzeć do.. ołtarza? Krzywię się i analizuję co do kurwy, gdzie my w ogóle jesteśmy. Zaczyna do mnie docierać, że nie powinno nas tu być i już chcę oznajmić, że to chyba czas na odwrót, ale Mer pokazuje mi naczynie i jak gdyby nigdy nic informuje, że wypije jego zawartość. - O może poczekaj na mnie, jakiś toast czy coś - mówię i podchodzę do niej, żeby też bardzo odpowiedzialnie spróbować szemranego napoju. Ogarnia mnie panika, gdy przestaję widzieć, ale tłumaczę sobie, że to może taka chujowa próba przestraszenia każdego śmiałka, który tu wszedł. Najgorsze jest dla mnie to, że nie wiem co się dzieje z Gryfonką, więc powtarzam jej imię i szukam po omacku. Nie jestem w stanie ocenić ile tak błądzę, ale po chwili wraca mi wzrok; mrużę oczy, żeby ogarnąć gdzie stoję, rozglądam się za Mer, jednak dostrzegam tylko MJ i Laurę w oddali. Może i jestem zwykle bystry i dosyć prędko łączę fakty - tym razem ulegam emocjom i czuję jak zalewa mnie zimny pot. Wyciągam różdżkę trzęsącą się ręką i podążam za nimi, bo mam przeczucie, że zaraz stanie się coś złego. Zaciskam zęby i biegnę, żeby dotrzeć do sióstr, wyrwać je z ramion dziwnego typa bez twarzy, ale jestem powolny jak nigdy. Nim się obejrzę, one padają martwe na ziemię, a mnie oślepia błysk zielonego światła. Nie wiem co ze sobą zrobić - krzyczeć, płakać, paść i nigdy nie wstać, bo zawalił się mój świat czy wbić sobie ten głupi miecz w tors, żeby też już nie żyć. Wtedy moją głowę zalewa potok myśli, że one nie miały prawa tu być i że nawet jeśli coś się stało to jest jeszcze ktoś, kogo muszę znaleźć. Wyraźnie widzę drobną przyjaciółkę i to jej wspomnienie mnie otrzeźwia. Odnajduję w sobie resztki opanowania - na tyle, żeby zorientować się, że to tylko bogin. Celuję różdżką w zwłoki najbliższych, krzyczę odpowiednie zaklęcie i po paru sekundach widzę, że mam rację. To tylko mój największy strach. Oddycham z ulgą i mknę z powrotem do ołtarza, gdzie leży Tew. W kilku susach jestem przy niej; obejmuję jej twarz dłońmi i jestem śmiertelnie przerażony. Bo nie mam pojęcia czego doświadczyła, dlaczego tak leży bez życia, czemu krew spływa po jej kolanie. Szepczę zatrwożony jej imię, potrząsam ramionami, błagam, aby się ocknęła, gładzę czoło i odgarniam z niego kosmyki włosów. - Mer, Mer, odezwij się, proszę - głaszczę ją po włosach i chyba po raz pierwszy odkąd pamiętam jestem tak przerażony. Żałuję, że nas tu zabrałem, że moja udawana odwaga zaprowadziła nas w to przeklęte miejsce. W momencie podejmowania decyzji, że czas poszukać nam jakiegoś ratunku, Gryfonka otwiera oczy i aż wzdycham ciężko z ulgą. - Halo, jak się czujesz? Ile widzisz palców? - macham jej w panice dłonią przed buzią. - Potrzebujesz czegoś? Chcesz się napić? Coś zjeść? Co się stało w ogóle? - dopytuję, uważnie obserwując jej twarz. Jest mi słabo. - Miałaś rację, żadnych więcej wycieczek, wracamy - decyduję, po czym opatruję nogi dziewczyny. Skrupulatnie oczyszczam rany, niweluję krwawienie, owijam bandażem i psioczę na siebie, że naraziłem ją na takie niebezpieczeństwo. - Obiecajmy sobie, że już nigdy nie wypijemy niczego z niepewnego źródła. Tylko drinki od znajomych barmanów. A każdą mapę, jaką dostaniemy, prędzej wsadzimy sobie w dupę niż stwierdzimy, że to świetny pomysł losować lokalizację, w jaką się udamy - patrzę na nią śmiertelnie poważny. - Przepraszam - spuszczam wzrok i liczę, że przyjmie te marne przeprosiny. Że zrozumie, że to wymknęło się spod kontroli i nie będzie na mnie zła, bo to gorsze od bogina.
Odrobinę pociesza mnie postawa Jamesa. Może faktycznie nie wyczuwa nic szczególnie złego w tym miejscu? W końcu miał znacznie większą styczność z czarną magią; na pewno zwróciłby uwagę gdyby coś było nie w porządku. Próbuję z równą dozą entuzjazmu uczestniczyć w tej pogawędce, ale niestety ani nie znam się na tutejszych meduzach, nie wiem czy pływam wystarczająco dobrze na rafy kolorowe (podejrzewam, że łut szczęścia w łazience prefektem był szczytem moich możliwości), a na dodatek jakimś cudem nie widziałam tych muszli! To ostatnie akurat było całkiem dobre - przynajmniej zaczęłam na głos się zastanawiać gdzie i kiedy szlajał się po pamiątkach beze mnie (skandal). Jednak te odskocznie wydawały się być tak dawno temu. Napój, ciemność, ołtarz, bogin. Moja odwaga pełzała gdzieś po dnie wypitego kieliszka i niestety wcale nie w typowo imprezowy sposób, w jaki mogłoby to zabrzmieć. Co roku jakiś nauczyciel wyskakiwał z boginem w szafie, a ja najwyraźniej nadal nie mogłam go pokonać. Rozchylam powieki i widzę niespokojnego Jamesa. Rzadko jest tak przestraszony. Czy zobaczył coś jeszcze gorszego? Próbuję wygrzebać ze swojego umysłu jego najgorszy koszmar, ale mój ledwo przebudzony umysł przetrawia jeszcze moje wizje. Mam wrażenie, że gdzieś uciekła mi ta informacja. - Widziałam Boga - mówię kiedy odzyskuję przytomność i otwieram szeroko oczy, by podkreślić dramaturgię tych słów. - Z niebios... Zabrał mi zmysły za moje grzechy. - Przypominam sobie tą straszną pustkę i łapię koszulę Farrisa, by przyciągnąć go niemrawo do siebie. Zanurzam nos w jego ubraniu. Dym, ogień, wywietrzały zapach zawadiackiego granatu z perfum czy innej śmiesznej rzeczy. Czuję. Całe szczęście. Z westchnieniem ulgi, opadam z powrotem na kolana Jamesa. Pozwalam opatrzeć swoje nogi i z całą swoją ufnością oddaję się w ramiona chłopaka. - A ty? Co widziałeś? - pytam cicho w trakcie całej operacji. Podczas niej ściskam jedną dłonią materiał koszuli Ślizgona, by przypadkiem nie zniknął z tej wyspy. Kiwam głową na pośpieszne stwierdzenia Farrisa, a potem dla odmiany nią kręcę, kiedy przeprasza mnie niepotrzebnie. Chociaż przestaję w połowie, stwierdzając że mogę to wykorzystać. - Wybaczę ci... jeśli pójdziesz ze mną na te walentynki, na atrakcje na plaży. Tylko jako przyjaciel, oczywiście. Ale zawsze chciałam iść na event w parkach - udaje mi się nieśmiało wybełkotać, podkreślając dopiero koleżeńskość tego wypadu. Równocześnie zarzucam mu ręce na ramiona, by trochę się podnieść, a potem władować się na plecy Jamesa. Liczę na to, że wymyśli sposób na opuszczenia tego miejsca. Nie miałam zamiaru kontynuować tej okropnej wyprawy.
Kiedy wybrałam się na wyspę sama, by zmierzyć się z moim największym lękiem - samotnością nawet nie podejrzewałam, że będzie to takie dosłowne. Kiedy odnalazłam ołtarz oraz wypiłam wodę z czarki natychmiast zapadła ciemność. W mojej dłoni pojawił się miecz a serce wypełniło uczucie dojmującej pustki. Już wiedziałam co się święci - znałam to uczucie aż za dobrze. Wiedziałam też, że zaatakował mnie bogin. W tym wypadku od razu podniosłam różdżkę, którą wycelowałam w ciemność i zawołałam: -Riddikulus! Ciemność natychmiast rozświetliła się wielokolorowymi światłami a ja sama znalazłam się na dyskotece pełnej przyjaciół. Zaczęłam się śmiać z radości i wtedy cały majak zniknął bez śladu. Znowu stałam przed ołtarzem a na dnie czarki spoczywała gwiazda. Wzięłam ją w rękę a wtedy poczułam znajome uczucie szarpnięcia jakie towarzyszy podróży przy pomocy świstoklika.