Mawiają, że lepiej nie zapuszczać się w rejony Zimnych Piasków. Ta bezkresna pustynia porównywalna jest do otchłani, która wciąga i rzadko kiedy wypuszcza na wolność. A jeśli już to zrobi, to zapewne weźmie dla siebie coś w zamian. Cena może być spora. Nazwa tego miejsca wzięła się nie tylko od piekielnie zimnych nocy, kiedy to piasek wręcz mrozi stopy i kostki, ale też od wszechobecnej mrocznej magii, która... powoduje ciarki na całym ciele, że aż włoski na karku stają dęba. W piasku ukrywają się niebezpieczne zwierzęta, a na niebie latają wygłodniałe sępy. Nieprzyjemne miejsce mrożące krew w żyłach. A jednak coś Cię tu przygnało, hm?
Obowiązkowo rzuć 1k6:
1 - przez kilkanaście sekund otacza Cię głucha cisza. Taka, że aż bolą od niej uszy. Nie wróży ona nic dobrego, o czym dowiadujesz się już po chwili. Nagle niebo ciemnieje, zrywa się okropny wiatr, a piasek podrywa się ku górze w zastraszającym tempie i z ogromną siłą. Nie widzisz nic i ledwo stoisz na nogach. Jeśli decydujesz się na użycie zaklęcia, rzuć dodatkową kością (k100) na powodzenie:
Spoiler:
1-39 - zaklęcie nie wypala, najwidoczniej burza piaskowa spowodowała zakłócenia magii. Piach dostaje się do Twoich oczu i oślepia Cię na dwa posty, przez co upadasz, w dodatku tak niefortunnie, że skręcasz kostkę.
40-69 - musisz powtórzyć zaklęcie kilkukrotnie, aby zadziałało. Jest to strasznie wyczerpujące, ale na szczęście przynosi pożądany efekt. Burza piaskowa w końcu ustaje i możesz odetchnąć z ulgą.
70-100 - niesamowita moc! Możesz być z siebie dumny/a. Zaklęcie zadziałało niemalże od razu. Zdobywasz 1pkt z Zaklęć/OPCM. Upomnij się o niego w odpowiednim temacie.
Modyfikator: * za każde 20pkt z Zaklęć/OPCM możesz dodać sobie 5pkt do wyniku k100 * za każde 10pkt z Czarnej Magii możesz dodać sobie 5pkt do wyniku k100
Jeśli nie chcesz walczyć z burzą piaskową, możesz szybko uciec z terenu Zimnych Piasków (masz jeszcze na to szansę!).
2 - nagle do Twoich uszu dochodzą dźwięki fletu. Musisz przyznać, że są naprawdę zachwycające. Jesteś tak odurzony/a tą piękną muzyką, że zupełnie zapominasz o merlinim świecie. Cokolwiek tutaj robisz - zostajesz na pustyni do samej nocy (Ty i Twój partner/partnerzy w wątku). Marzniesz, wychłodzenie organizmu daje o sobie znać i łapie Cię przeziębienie. Eliksiry pomogą, ale zadziałają z opóźnieniem. Przez cały kolejny wątek będzie męczyć Cię katar oraz kaszel.
3 - idziesz, nie patrząc pod nogi. I to błąd! Z piachu wynurza się rozwścieczona Kobra tygrysia. Podnosi swoją głowę na wysokość Twojej twarzy i mrozi Cię spojrzeniem, a Ty nie możesz odwrócić wzroku. Zostajesz zahipnotyzowany/a i spetryfikowany/a na jeden post. Jakby tego było mało - kobra wbija swoje zęby w Twoją kostkę i ucieka. Jad nie jest śmiertelny dla dorosłego człowieka, ale lepiej zgłoś się do Uzdrowiciela.
4 - nad Twoją głową przelatują dwa ogromne Cienioskrzydły. Uważaj, to drapieżne i niebezpieczne ptaki, które są w stanie zabić człowieka w ułamku sekundy! Masz dwa wyjścia: możesz uciec poza teren Zimnych Piasków lub zaatakować pierwszy/a (bo przecież najlepszą obroną jest atak). Jeśli decydujesz się na użycie zaklęcia, rzuć dodatkową kością (k100) na powodzenie:
Spoiler:
1-29 - zaklęcie nie wypala, najwidoczniej mroczna pustynia spowodowała zakłócenia magii. Wściekłe sępy pikują wprost na Ciebie. To nie był dobry pomysł, ale nie masz już czasu na ucieczkę. Cienioskrzydły ranią Cię swoimi dziobami w ramiona i skroń, cudem omijając kark i głowę. Udaje Ci się rzucić zaklęcie ochronne i to je zniechęca. Mimo to... krwawisz, porządnie. Przed śmiercią ratuje Cię tylko szczęście. Musisz czym prędzej zgłosić się po pomoc Uzdrowiciela. Cała ta historia pozostawi zapewne kilka szram.
30-69 - musisz powtórzyć zaklęcie kilkukrotnie, aby zadziałało. Jest to ryzykowne, bo ptaki zdążyły już zatoczyć bardzo niewielkie koło nad Twoją głową. Na szczęście w końcu zaklęcie wypala i Cienioskrzydły odlatują poza horyzont.
70-100 - niesamowita moc! Możesz być z siebie dumny/a. Zaklęcie zadziałało niemalże od razu. Ptaki nie miały najmniejszych szans i poturbowane odleciały poza zasięg Twojego wzroku. Zdobywasz 1pkt z ONMS. Upomnij się o niego w odpowiednim temacie.
Modyfikator: * za każde 20pkt z ONMS możesz dodać sobie 5pkt do wyniku k100 * za każde 10pkt z Zaklęć/OPCM możesz dodać sobie 5pkt do wyniku k100
Jeśli nie chcesz mierzyć się z ptaszorami, możesz szybko uciec z terenu Zimnych Piasków (masz jeszcze na to szansę!).
5 - spacerujesz sobie względnie spokojnie, aż nagle drogę zagradza Ci dwóch podejrzanych jegomościów. Zupełnie jakby wyrośli spod ziemi (a właściwie piachu). Twarze mają zasłonięte arafatkami, wykrzykują słowa w języku, którego nie znasz. Rzuć dodatkowo 1k6:
Spoiler:
1, 2, 3 - cokolwiek byś nie zrobił(a) - sytuacja nie rozwija się najlepiej. Mężczyźni są agresywni i wymuszają na Tobie haracz. Nie masz wyjścia i musisz oddać im 20 galeonów. Cóż, nie jest to aż tak duża strata. Mogło skończyć się o wiele gorzej. Odnotuj stratę w odpowiednim temacie.
4, 5, 6 - najpierw nie jest za ciekawie, ale w pewnym momencie twarze mężczyzn łagodnieją i pojawiają się na nich szerokie (choć wciąż dziwne) uśmiechy. Nagle jeden z nich sięga do swojej torby i wyciąga z niej parę pantofli Jooti. Wciska Ci te nowiuśkie buty w ręce i odchodzi. Zdobywasz nowy przedmiot, upomnij się o niego w odpowiednim temacie.
6 - powietrze wokół jest gęste i aż czuć dziwną magię dookoła. A może tylko Ty to czujesz? Coś jest jednak na rzeczy, bo dopadają Cię mroczne myśli, jesteś na zmianę wyjątkowo zgryźliwy/a, kłótliwy/a i popadasz w niepojętą histerię. Efekt utrzymuje się dwa posty.
Spróbuj rzucić kostką jeśli twój Pappar jest dobry z Zaklęć/OPCM. Tutaj nie musisz nosić specjalnego stroju.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Od nieprzyjemnej scysji po wygranym meczu Krukonów minęło wiele czasu. Od tamtej pory Brooks zdążyła ochłonąć i puścić wszystko w niepamięć. No, może nie wszystko. W jej sercu wciąż była nienawiść względem Callahana, ale zmieniło się już zupełnie podejście do chłopaka. Oddała mu kasę za miotłę, pozbyła się jego imienia z czerwonej błyskawicy i unikała go na każdym kroku. W dzisiejszym wypadzie nie chodziło jednak o Boyda, a o jego lepszą połówkę, którą, jak po złości, była jej najlepsza przyjaciółka. Temat Callahana był tematem tabu i po prawdzie, na to liczyła. Za bardzo kochała tę laskę, żeby psuć cokolwiek przez niezbędne rozmowy o tym, co było.
A więc przygoda! Brooks była głupio-mądrym Krukonem. Mądrym, bo przed wyruszeniem gdziekolwiek, dowiadywała się wszystkiego o potencjalnych niebezpieczeństwach. Głupim, bo pomimo wszystko, i tak wchodziła w paszczę lwa.
- Czy mi się wydaje, czy tu znów urosłaś? – zapytała, nalewając wody do plastikowego kubeczka, żeby napoić swojego pappara. Ten nie był zbyt zachwycony, bo o wiele bardziej wolał lokalne wino i ogólnie rzecz biorąc, alkohol w każdej postaci. Musiał się jednak zadowolić zwykłą mineralką i chuj.
Za każdym razem, kiedy widziała Fredkę, ta zyskiwała w jej oczach dodatkowy centymetr. A może to przez to, że nie widywały się tak często, jak miały niegdyś w zwyczaju? W każdym razie wyprawa na zimne piaski stanowiła doskonałą okazję, aby ponownie wrócić na odpowiednie tory. I przy okazji przeżyć coś ekscytującego, bo dla Julki dzień bez adrenaliny, był dniem straconym. Miała tylko nadzieję, że nie zaatakuje ją jakiś zombiak, albo inna cholera, chcąca pozbawić ją życia. Była za młoda, żeby umierać. I miała zbyt wiele na głowie, więc z pewnością wróciłaby jako duch, a tego chciała uniknąć. Nie wyobrażała sobie tego, żeby istnieć i nie móc jeść owsianki czy czuć pod palcami sierści ukochanego kota.
- No już, nie marudź. – Pstryknęła ptaka w dziób, po tym, jak ten ją udziobał, niezadowolony, że musi pić wodę, jak jakieś zwierzę. Przecież w wodzie, to się ryby hajdują! – Patrz, jaka trafiła mi się cholera. Alkoholik, hazardzista i do tego zaklęciarz. Jak zwykła papuga może się interesować zaklęciami?! To pojebane! W każdym razie uwielbiam chuja – pogładziła ptaka po głowie, żeby załagodzić wzajemne relacje, a następnie wyciągnęła dwie butelki piwka. Jedną z nich dała Moses, a drugą otworzyła i nalała papudze do plastikowego kubeczka. Przegrała to starcie. – Swoją drogą, zgadnij, jak nazwałam tego dziada. Nie zgadniesz, więc ci powiem. Fredka, tak z przekory, BO PRZECIEŻ NIENAWIDZISZ ALKOHOLU I WYMIATASZ Z ZAKLĘĆ.
Gdybym usłyszała, że jestem lepszą połówka Boyda, z pewnością bym głośno zaprotestowała. Jednak od jakiegoś czasu kiedy jestem z Julką nie używam tego imienia, wsadzając je gdzieś do szufladki "zakazanych". W Hogwarcie nie jest łatwo manewrować między nimi i często mnie to mocno męczyło, ale czego się nie robi z miłości! Do Julki, nie do Callahana. - Mam nadzieję, że tak. Planuję być wyższa od Volarberga by móc patrzeć na niego z góry - zdradzam swój plan Brooks, wyobrażając sobie jak świetnie byłoby zyskać tylko centymetrów. Patrzę na marudzącą papugę Brooks, która jęczała coś o jakiś mocniejszy trunek i słucham jaki według Julki ma charakter. Zauważam, że każdy pappar miał jakąś charakterystykę i tak naprawdę jej brzmiał naprawdę w porządku w porównaniu z moim. Chociaż tak się przyzwyczaiłam do mojego gołodupca, że na pewno bym się nie wymieniła na żadnego innego kolorowego ptaszora. - Nieźle, widzę po prostu dopasowali was zgodnie z zainteresowaniami - zauważam i przyjmuję piwko od przyjaciółki. Zgrabnie otwieram zaklęciem piwerko, już niezgrabnie oblewając się kiedy jadę na niewygodnym garbię i próbuję łyknąć alkohol; słysząc jak nazwała swojego papuga, parskam radosnym śmiechem. - O cię chuj. Skąd mam teraz wiedzieć do kogo mówisz! - mówię, chichocząc pod nosem. Mój niebieski pappar ląduje na moim ramieniu szczebiocząc coś o setce niebezpieczeństw w okolicy, na co ja wywracam oczami. - Blu boi się, kurwa, dosłownie wszystkiego. Wszędzie czyhają na nasze życie - przedstawiam swojego towarzysza. - Czasem słusznie. Ostatnio jak go odesłałam na wycieczce po pustyni, stanęliśmy na jakichś kwiatkach, które strasznie odurzały. Salem Latif szlochał mi w ramionach, ja się śmiałam jak pojebana... dramat - opowiadam moją ostatnią przygodę na pustyni z nietypowym dla mnie kompanem, którego krokodyle łzy na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Przynajmniej był całkiem niezłym nauczycielem jeśli chodzi o dumbadery i dziś szło już mi znacznie lepiej niż ostatnio, chociaż nadal nie przepadałam za nimi. Jednak po poprzedniej wyprawie mylnie mam się już za speca od pustyń i wydaje mi się, że jestem przygotowana na wszystko!
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Lepsza połówka, czy nie, coś było na rzeczy między Callahanem a Fredką. A co konkretnie? Julka nienawidziła rozmów o związkach i uczuciach, więc trzymała się od nich z daleka. A że cała sprawa dotyczyła jej ulubionego, jednorękiego Irlandczyka, to trzymała się nawet jeszcze dalej.
- Jak chcesz, to mogę porozmawiać z Solbergiem. Uwarzy ci jakiś eliksir i tak urośniesz, że Voralberga będziesz sobie nosiła na ramieniu jak pappara – zaproponowała przyjaciółce, bo kurcze, taka wizja była zbyt kusząca, żeby nie wprowadzić jej życie. Zresztą, Solbergowi przydałoby się zająć czymś myśli bo przeczuwała, że niedługo będzie łaził z fioletowymi uszami.
-Pff, chyba was! – prychnęła Krukonka z udawaną urazą, a na potwierdzenie swoich słów, wyzerowała piwerko, co spotkało się z wesołym szczebiotem Fredki-Papugi. Faktycznie dobrały się jak w korcu maku i coś Brooks czuła, że ta znajomość potrwa znacznie dłużej, niż do końca wyjazdu. W głowie miała już bowiem plan na przemycenie jej i zabranie do domu. Russell z pewnością się ucieszy na nowego ziomka, zwłaszcza o tak żywiołowym temperamencie i tak kolorowej osobowości.
- Może przyjmijmy, że od dziś będę do Ciebie mówiła per Frederico. To tak ładnie i szlachetnie. A ty jesteś w końcu ładna i szlachetna – Uśmiechnęła się zaczepnie, i choć żartowała, to faktycznie tak myślała o swojej przyjaciółce. I do tego tak ładnie pachniała miętówkami.
- Na Merlina! Nie mów mi nic o Latifie! – wzdrygnęła się na to nazwisko. – Jakiś jego daleki kuzyn ma tutaj lokal z kebabem. Nie dość, że nafaszerował mnie amortencją, po której uderzałam w koperczaki z Lowellem, to jeszcze spędziłam cały poranek na sedesie. Wielka Wezyrka jak zobaczy stan rur, to wystawi Hampsonowi taki rachunek, że za rok spędzimy wakacje na jakimś szkockim wrzosowisku, bo na nic innego nie będzie go stać.
Brooks lubiła zjeść. Nie była przy tym jakoś specjalnie wymagająca i gdy czasami Armstrong, jej arystokratyczna przyjaciółka zabierała ją do jakiejś ekskluzywnej restauracji, większość czasu zajmowało jej zastanawianie się, z której strony zacząć potrawę i jak to się powinno w ogóle jeść. Kebab, pizza, fasolka, ryba z frytkami. Miało być smacznie, słono i tłusto. I tak było właśnie z kebsikiem od Latifa. Do tego feralnego poranka.
- Płakanie w twoich ramionach to najlepsza rzecz, jaka mogła go spotkać. Szczęściarz! – skwitowała jeszcze, a Fredka-pappar pokiwała łebkiem, zgadzając się z dziewczyną. Gdyby Brooks miała już płakać, to właśnie w chudych objęciach jej ulubionej Puchonki. – Swoją drogą, nie zgadniesz, co mi się przytrafiło! Jeździłam sobie z Lowellem po pustyni. A tu nagle! Miasto. Czaisz? Miasto na środku pustyni! No i oczywiście postanowiliśmy je odwiedzić. I uwaga, siedzisz? Siedzisz, to dobrze. Jak więc już siedzisz, to tylko złap się mocniej, bo jebniesz, serio. W mieście było pełno jakichś dziwnych zombiaków! Jeden z nich uchlał mnie w nogę i teraz cały czas chce mi się spać. Wlewam w siebie cały czas dyptamowego, a i tak niemal zasypiam na stojąco. Tak więc, jak będziesz przypadkiem jechała przez pustynię i trafisz na jakieś miasteczko, to za cholerę masz go nie odwiedzać. Zrozumiałaś? Gdyby nie Lowell, to pewnie byłoby po mnie. Muszę mu kupić coś ładnego.
Osobiście lubiłam pitolić o wszystkim, ale akurat rozważania kwestii co jest między mną, a Boydem nie chciałam. Więc całe szczęście, że Julka nie miała ochoty na rozmowy na ten temat. - Solbergowi? Nie jestem pewna czy zaufałabym mu w czymkolwiek... - stwierdzam ostrożnie. Nie znam dobrze chłopa, ale po naszej ostatniej eskapadzie i najróżniejszych plotek na jego temat, wolałabym nie brać od niego czegokolwiek; szczególnie eliksiru, kto wie co w nim może być. Uśmiecham się czule na widok zażyłości Brooks i jej papugi. Gdyby nie fakt, że była jedną z najbliższych mi dusz, aż bym zazdrościła ich pięknej więzi, ale tak zostało mi jedynie cieszyć się z jej szczęścia. Nawet jeśli tu chodzi tylko o uwielbianie się papparem. Śmieję się donośnie i grubiańsko, niemalże potwierdzając jej słowa o mojej szlachetności. - Możesz nawet mówić mi pani Frederico. Wtedy będę jak kurwa jakaś dama! - mówię chichocząc nadal pod nosem. Przyjmuję to jako kompletny żart, bo może i pachnęłam ładnie miętówkami, ale nie z pewnością nie przypisywałabym wiele swojemu wyglądowi czy pięknemu postępowaniu. Ustaliłyśmy jednak już wcześniej, że więcej zalet przypisujemy sobie nawzajem, niż widzimy własne zalety. Zerkam zdziwiona, unosząc do góry brwi, kiedy Brooks z werwą odmawia słuchania o Latifie. Zanim jednak cokolwiek sobie dopowiem, słyszę historię o kebabie po której wybucham ponownie śmiechem. - W koperczaki z Lowellem? - powtarzam po niej, zaśmiewając się nadal. - To musiała być zacna amortencja! Nigdy się nie spodziewałam, że smalisz do niego cholewki. To znacznie bardziej zaskakujące niż fakt, że obsmrodziłaś cały pałac - stwierdzam, aż zasłaniając usta dłonią przez wybuchy radości. Sama miałam zjeść tego kebaba, ale teraz szczerze nie byłam przekonana, że to dobry pomysł. Ostatnie na co miałam ochotę to próbować kogoś podrywać z tłustym kebsem w łapie. Na komplement przyjaciółki błyskam białymi zębami w kierunku Julki i wysyłam jej całusa wraz z zalotnym puszczeniem oczka, jakbym była podrywaczem z baru . - Też nie narzekał! Lubi mnie, bo jestem lepsza we wróżnieniu niż on - tłumaczę czemu w ogóle z nim wyruszyłam na jakieś wielbłądy; wkręcam się w historię Julii, nie przerywając opowieści, chociaż brzmiała ona znajomo. Ledwo się powstrzymuję od wtrącenia się w historię. - Ej, byłam tam z Solbergiem... mój pappar mnie zaprowadził niechcący! Mi tam nic nie było, bo wiedziałam co to, ale Max miał podobnie jak ty... Co tak się kręcisz po Arabii z Lowellem? - zaczynam entuzjastycznie, kończąc na nurtującym mnie pytaniu. - Myślisz, ze dużo tu takich miasteczek? - zastanawiam się jeszcze na głos, zerkając na mojego pappara, który z pewnością będzie krzyczał jak dziki przy każdej, nawet najbardziej błahej, rzeczy.
Julka nie lubiła pitolić wcale, wolała słuchać. Byłe jednak wyjątki od tej reguły. I Frederica, obok Solberga i kota Harrego, była takim właśnie wyjątkiem. Gdy tylko widziała tę suchą buźkę, słowa same wylewały się z Krukonki.
- No ma chłopak swoje problemy – stwierdziła, równie ostrożnie. I było to duże niedopowiedzenie, bo skala problemów, które Max sam sobie stwarzał, była niebotyczna. – Ale jeżeli chodzi o eliksiry, to nie znam nikogo lepszego. Serio, jeden list, a przygotuje ci dosłownie wszystko. Zdolna bestia z niego – uspokoiła przyjaciółkę, bo kto wie, może kiedyś przyjdzie dzień, że faktycznie będzie potrzebowała na już jakiegoś eliksiru?
Jeżeli chodzi o zwierzęta, Julka z łatwością nawiązywała z nimi więź. Ona lubiła je, a one ją i chodziło chyba o to, że nie miała w stosunku do niż żadnych oczekiwań i akceptowała ich dziwactwa i charakterki. Sama była nieco stuknięta i miała swoje odpały, więc obie strony rozumiały się doskonale. O ile rzecz jasna chodziło o zwierzęta domowe, a nie wielkie magiczne hipogryfy, latające konie czy inne stwory, gotowe ją zabić kłapnięciem dzioba czy paszczy. Jeżeli chodziło o zwierzęta, które mogły zrobić jej krzywdę, Brooks zachowywała zdrowy dystans. One na przykład były na lekcji ONMS, a Julka – w kruczym dormitorium, pod pierzyną.
- W koperczaki z Lowellem – przytaknęła głową. – Nie mam pojęcia, o co chodzi z tą amortencją. Na morsotece dostałam jakiegoś drinka, po którym kleiłam się do Twojej kuzynki. Teraz ktoś mi napakował nią mięso i dowalałam się do Lowella. Jakby wszechświat mi chciał coś powiedzieć – wzruszyła ramionami, uśmiechając się szeroko, widząc jak dobry humor dopisuje Puchonce. No tak, kloaczne żarty śmieszą zawsze, niezależnie od wieku, inteligencji czy statusu społecznego.
- Byłaś tam z Solbergiem? – zapytała żywo zainteresowana i równie mocno zdziwiona. – Solberga to się tam spodziewała, ale Ciebie? I chcesz mi jeszcze powiedzieć, że to ta tchórzliwa papuga cię tam zaprowadziła. Coś mi tu śmierdzi – zmrużyła podejrzliwie ciemne oczy. – Po co ci dar, skoro nie możesz przewidzieć, że może cię czekać niebezpieczeństwo – dodała jeszcze luźniej i sprzedała przyjaciółce kuksańca pod bok, przez co o mało nie spadła ze swojego wielbłąda. – Myślę, że już nic mnie nie zdziwi, łącznie z tym, że za chwilę wyrośnie nad przed oczami jakaś wioska arabskich smerfów.
I wykrakała. No, może nie do końca, bo żadnej wioski nie było, ale minęło kilka minut, a powietrze wokół nich dziwnie zgęstniało. Do tego miejsce zaczęło emanować jakąś dziwną energią, która, niczym dementor zaczęła wysysać z Krukonki wszelkie szczęście. Do tego momentu cieszyła się jak głupia. Podróżowała w końcu z najlepszą przyjaciółką, mogły rozmawiać o wszystkim i o niczym, jak to miały w zwyczaju, a droga była naprawdę wyjątkowo urokliwa. Teraz jednak? Świat widziała przez szkła ciemnych okularów. I tak oto głupi wielbłąd był niewygodny, głupia papuga skrzeczała jej nad uchem, a głupia Fredka zostawiła ją i wyjechała do Edynburga, kiedy tak jej potrzebowała. I nie odzywała się ani słowem, choć potem śmiała twierdzić, że tak tęskniła. Brooks, za sprawą magii, przeszła na ciemną stronę mocy i gdy tylko spojrzała na Puchonkę, w jej brązowych oczach wypisana była złość, smutek, rozpacz i zazdrość. A to nie zwiastowało nic dobrego.
Zerkam na Julkę, unosząc lekko brwi kiedy mówi o problemach Solberga. Nie mam pojęcia jakie dokładnie były, ale z pewnością niebanalne, skoro nie mógł nawet iść na studia. Nie zamierzam jednak chłopaka szkalować, skoro ledwo znałam typa, więc jedynie kiwam głową, by zgodzić się z Brooks i nie kłócić się o zaufanie do kogoś takiego. Sobie ledwo ufałam, chociaż nie brałam narkotyków od bardzo dawna. A wyglądało ostatnio na to, że Max nie przebiera specjalnie w środkach. - Faktycznie masz do tego pecha! Chociaż na morsotece też piłam to samo. Muszę uważać na kebaby wobec tego, bo na pewno znając moje szczęście również zjem to co ty i będę się ślinić... nie wiem do Solberga skoro tak... - mówię i parskam śmiechem na myśl, że Brooks nieustannie trafia się jedzenie z miłosnego tytułu, skoro ona sama była bardzo daleko od jakichkolwiek romansów. Odkąd wróciłam nie pamiętam, żeby miała chociaż jeden, nie chciałam jednak wypytywać ją dlaczego, zakładając, że po prostu jest skupiona na karierze. W końcu jej szło wszystko znacznie lepiej niż mi... - Powiedziała mi gdzie to jest i jak to wygląda, bo jest jakimś maniakiem historycznym i zanim się zorientowała, znalazłam to miejsce. Nie jest aż tak inteligentna jak myśli - tłumaczę, lekko wzruszając ramionami na mój niesamowicie przebiegły plan, który miałam w tamtym czasie. Nie przewidziałam też kuksańca, wiec łapię się mocniej wielbłąda, rzucając Julce urażone spojrzenie. Nie przepadałam za dumbaderami i nie czułam się na nich stabilnie, bojąc się, że znowu z nich spadnę. - Mam nadzieję, że będą krukożernę i cię zeżrą - mówię nie mając pojęcia czym są smerfy i przypisując im dość nieprawdziwe cechy. Kiedy Brooks nagle zmienia się humor, na początku tego nie zauważam, bo moja papuga zaczyna piszczeć dziko, dziobiąc mnie zaczepnie po uchu, aż muszę rozejrzeć się co mi pokazuje. Dwa cienie leciały w naszą stronę dość daleko. - Idź, sprawdź co to, przydaj się na coś! - mówię do Blu, który nadal jęcząc wzlatuje w końcu w powietrze. Odwracam się w kierunku przyjaciółki, by zbagatelizować możliwe zagrożenie, kiedy napotykam jej pełne wyrzutu spojrzenie. - Da sobie radę, ucieknie jeśli to coś niebezpiecznego szybciej niż się spodziewasz - tłumacząc, zakładając, że Julce nie spodobało się moje potraktowanie pappara. Jednak aż tak się tym przejęła. - No... co... - pytam niepewnie, kiedy nie zmienia swojej miny.
Rzadko, naprawdę rzadko się zdarzało, żeby wytrawny kanapowiec pokroju Hampsona opuścił swoją leż i podjął jakieś zdecydowane kroki. W przypadku Solberga nie miał jednak innego wyjścia, bo młody ślizgon jechał po bandzie już od lat, a w tym roku przekroczył wszystkie granice. Efekt był, jaki był. Dostał rok wolnego od nauki, żeby przemyśleć swoje postępowanie i zdecydować, czy chce zachowywać się jak dorosły. Rok wolnego od Hogwartu brzmiał jak marzenie, choć Krukonka czuła, że kiedy już przyjdzie opuścić jej mury szkoły, to będzie cholernie tęskniła. Za dziwnościami, za przyjaciółmi, za Gwizdkiem. Przede wszystkim za Gwizdkiem. No i za piwem pitym u Irka.
- Oj mam – przyznała, wzdychając przy tym ciężko. Ze wszystkich eliksirów świata, nie po drodze miała z tym, którego potrzebowała najmniej. Nie po drodze jej było z romantyzmem, a co dopiero – tym sztucznie wywołanym. Na słowa o papudze, zaśmiała się nie tylko Julka, ale i Fredka-pappar. Najwidoczniej krukonkę i ptaka łączyło nie tylko zamiłowanie do piwka i adrenaliny, ale również zamiłowanie do śmiania się z innych.
- W każdym razie cieszę się, że nic ci się nie stało. Mi wciąż się śnią te potwory – dodała cicho, sięgając po omnikulary, aby lepiej się przyjrzeć drodze, którą musiały jeszcze pokonać. I zapewne coś by z tego wyszło i może nawet zauważyłaby zmierzające w ich stronę cienie, gdyby nie ta magiczna burza, której „wyładowania” wpłynęły na Brooks.
- To tak jak ty do Edynburga? – stwierdziła sucho, w reakcji na słowa o uciekającym Blu. Wiele niewypowiedzianego żalu, o którego istnieniu nie miała pojęcia jeszcze chwilę temu, zaczęło znajdować ujście. Julka momentalnie ugryzła się w język i zamknęła jadaczkę, żeby nie prowokować żadnych nieprzyjemnych dyskusji, ale jej skotłowany magią umysł zaczął powoli żyć swoim życiem, niezależnie od woli jego właścicielki. – Hipokrytka – dodała kąśliwie, wyciągając różdżkę, bo dwa wielkie cienie robiły się coraz większe.
Trzeba przyznać, że naprawdę Solberg musiał nieźle się narobić, skoro ten stary pryk wyszedł z gabinetu. Trochę aż szanowałam jego poczucie... niesamowitej niezależności, czy tam głupoty, jak kto uważa. Jednak pomimo naszych ostatnich przygód chłopak nie absorbował mnie na tyle, bym przeznaczyła większość naszej wycieczki na plotkowanie o tym co tam u niego. Co do pobytu w Hogwarcie sama uciekłam z niego w poszukiwaniu... chuj wie czego. Zwiększenia potencjału swojego daru, co skończyło się naprawdę tragicznie. Czy obecnie czułam się dobrze w zamku? Cóż na pewno dzięki temu, że tam pilnowałam się i nie pakowałam w takie błoto jak to, w które z werwą wchodziłam jak tylko wyszłam poza zimne mury szkoły. Poklepałabym po ramieniu Julkę kiedy ta wygląda jakoś smętnie na ten komentarz i nawet wyciągam łapsko, by to zrobić, ale o mało się nie spierdzielam z tego durnego wielbłąda, więc olewam moje heroiczne próby pocieszenia przyjaciółki. Mruczę jedynie kurwa, kurwa, próbując się z powrotem utrzymać na zwierzęciu. - No eee, ja pewnie miałabym większe gdyby nie to, że oczywiście mnie dopadała wizja. Byłam tak zjebana, że ledwo ogarniałam co się dzieje... Poza tym jak odczuwasz czyją śmierć przez ciebie, jebane zombie czasem wydają się nie być takie złe - mamroczę jeszcze pod nosem, zerkając na zbliżające się ptaki. Ponownie z przekleństwami na ustach wyjmuję różdżkę. Mój pappar wraca krzycząc, że są to Cienioskrzydły. Nie ma ni chuja pojęcia co to jest, ale mężcznie staję do boju - bo co mam robić. - Brooks, co ty pierdolisz? Co do chuja? - najpierw zadaje neutralnym tonem pierwsze pytanie, a drugie wykrzykuje już w irytacji kiedy mówi o mnie hipokrytka pod nosem. To pewnie dzięki temu, że jestem taka nabuzowana idzie mi tak dobrze walka. Zwykle powinnam próbować trafić tym kijkiem w oko, żeby się na co przydać. Nie znam żadnego zaklęcia dobrego na bitwę. - Immobilus - krzyczę, a ptaszysko nagle zaczyna lecieć dosłownie wolniej niż ślimak. Nie może kompletnie nic zrobić. To stres musiał sprawić, że tak dobrze mi poszło. - O chuj chodzi? - dopytuję jeszcze Julkę, naprawdę nerwowo. Nie boję się zagrożenia, tylko nie wiem czemu nagle Brooks tak się zachowuje!
Chyba każdy w swoim życiu ma taki moment, kiedy rzeczywistość zaczyna go przytłaczać. Pragnie w takich chwilach pobyć sam, odciąć się od znanego sobie świata, poukładać sobie pewne rzeczy w głowie i wrócić silniejszym. Albo chociaż spokojniejszym. Uciekał Max, który zaszywał się po melinach. Uciekała Brooks, która leciała miotłą przez Europę. Uciekła i Fredka, do Edynburga. Julka wiedziała dziś, czemu dziewczyna wyjechała i co się z nią działo. Nie była w stanie wyobrazić, co musi przeżywać osoba obdarzona darem jasnowidzenia. Wielokrotnie widziała jej ataki i wkładała jej w usta różdżkę, aby ta nie odgryzła sobie języka, a potem pomagała jej wyjąć z papierka miętówkę. I rozumiała, że wyjazd do Edynburga nie był zachcianką, a koniecznością. No właśnie. Problem w tym, że pod wpływem magicznej aury zimnych piasków, Brooks kompletnie nie myślała trzeźwo. Myślała sercem, w dalekim poważaniu mając rozsądek. Była wkurwiona i w jej wściekłym umyśle, miała wszelkie powody ku temu. W końcu musiała sobie radzić przez cały rok bez najlepszej przyjaciółki! Krew się w niej gotowała, a emocje szukały ujścia. Wystarczył byle pretekst, byle okazja. I ta się pojawiła, wraz z przybyciem złowrogich ptaszydeł, które wzięły sobie na cel Moses. Niedoczekanie! Jak już ktoś sprawi, że Freddie będzie wąchać kwiatki od spodu, to Brooks, a nie jakieś przerośnięte kawki!
- Bombarda Maxima! – krzyknęła wściekle, celując różdżką w ptaka, który nie został spowolniony zaklęciem. W oddali zagrzmiał huk, a na niebo na chwilę pociemniało od piór, stanowiących jedyną pamiątkę po stworzeniu. – O chuj chodzi? Nie wiem, kurwa, oświeć mnie! Najwyraźniej jestem zbyt tępa, żeby zrozumieć! – wykrzyczała, nie szczędząc przy tym śliny, a twarz miała czerwoną ze złości. – Petrificus Totalus! – wymierzyła w drugiego skrzydłocienia, spowolnionego przez Moses. Ten, sparaliżowany, spadł z plaskiem na ziemię, tuż pod nogami przerażonych dumbaderów.
To coraz bardziej niepokojące ile mam wspólnego z Solbergiem, bo to że z Julką już się przyzwyczaiłam, zawsze uznawałam, że to nie tak źle. Ale na Maxa - na nic tu żadne pocieszenia - przeszłość związana z ćpaniem, brak możliwości przystosowania się do życia w normalnym związku, skłonności destrukcyjne. Chyba cała nasza trójka jednak powinna przybić sobie piątki a potem pomyśleć poważnie nad swoim życiem. Brooks jako jedyna wybijała się faktem, że miała karierę qudditcha, więc mimo całej reszty otoczki - to o niej jedynej mogliśmy powiedzieć, że jest człowiekiem sukcesu. Chociaż wcale tego nie było widzieć w obecnej sytuacji. Tak samo jak jakiegokolwiek zrozumienia do mojego jasnowidzenia przez które chcąc być perfekcyjna - stoczyłam się na dno. Myślałam, że już mamy to za sobą. Przegadałyśmy, przeprosiłam, wyjaśniłam. Dlatego nie mam pojęcia dlaczego Brooks tak się zachowuje. Nie daje mi żadnego słowa wyjaśnień, jedynie warcząc na mnie z furią. Gdybym miała strzelać o co jej chodzi - zakładam, że może jednak jest zła o Boyda czy coś. Może zarzuciłabym jakimś żartem, że nie ma co się przejmować, bo prowadzę się tragicznie, ale ta nagle rzuca zaklęcie na ptaka, który... dosłownie wybucha. - Do kurwy! Pojebało Cię? Czego mordujesz te ptaszyska, już nic by nam nie zrobiły! - krzyczę teraz ja, nie wierząc w to co widzę. Może nie byłam totalną, stereotypową Puchonką, ale najwyraźniej niektóre rzeczy wzbudzały we mnie zdecydowaną empatię. Podchodzę do niej na wielbłądzie i wyciągam długą łapę, by walnąć przyjaciółkę w łeb. Mając nadzieję, że nie wiem, otrzeźwieje, albo przestanie zachowywać się jak skończony debil. Może nie był to najlepszy pomysł, ale trudno mi było czasem walczyć z własną impulsywnością...
Młodość i autodestrukcja szły ze sobą w parze od momentu, kiedy pierwsza ryba postanowiła wyczołgać się na brzeg i zostać rozumną małpą. Jeżeli ktoś już podejmował decyzje, mające pogorszyć jego życiową sytuację, w zdecydowanej większości byli to ludzie młodzi, bądź ci starsi, którzy zapomnieli, że młodzi już nie są. Używki, ucieczki, stwarzanie sobie problemów, albo wyolbrzymianie tych, które już były. Tylko młody umysł był w stanie krzywdzić sam sobie i obwiniać za to innych. Ta młoda trójka nie była inna, choć szukali innych sposobów na wpędzenie siebie w kłopoty. Brooks również sądziła, że temat Edynburga mają już dawno za sobą. I po prawdzie, tak właśnie było. Niestety, magia unosząca się w powietrzu postanowiła zgłębić zakamarki umysłu wkurwionej Krukonki i wydobyć na światło dzienne żale, które już dawno zakopała gdzieś w odmętach pamięci.
- TERAZ TEŻ NIC NAM NIE ZROBIĄ! – ryknęła na przyjaciółkę. Nie wiedziała i nie rozumiała, skąd u niej tyle złości i nienawiści. Zupełnie straciła kontrolę nad swoimi słowami, jak i czynami. Fredka zdecydowanie należała do odważnych kobiet, za co ją podziwiała i co stanowiło w pewien sposób kamień węgielny tej przyjaźni. Bicie wściekłej Brooks pod wpływem magii było jednak nie tyle odważne, ile głupie. Nozdrza Krukonki rozszerzyły się w furii, a różdżkę, którą trzymała w dłoni, wymierzyła w dumbadera.
- acusdolor – wysyczała wściekle, a zaklęcie żądlące, które opuściło jej różdżkę, trafiło zwierzę w zadek, sprawiając tym samym, że dumbader pobiegł przed siebie. I choć była usatysfakcjonowana wyrazem zdziwienia na twarzy Puchonki, to mimo wszystko ruszyła powoli za nią, gotowa rzucić zaklęcie poduszkujące lub spowalniające, bo coś czuła, że Fredka nie należy do najlepszych jeźdźców.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Gdyby intuicja Hope była niezawodna (albo działała przynajmniej od czasu do czasu), uchroniłoby ją to przed wieloma żenującymi i niebezpiecznymi sytuacjami. Sytuacjami takimi jak ta teraz, kiedy, siedząc na grzbiecie dumbadera, z przerażeniem rozglądała się dookoła. Wystarczyło mieć minimum rozumu albo chociaż pokory i samokrytyki, żeby dojść do wniosku, że samotna wyprawa na zwiedzanie pustyni to naprawdę głupi pomysł. To nie było mądre w przypadku żadnego ucznia, a co dopiero dziewczyny, która na wypadki działała jak magnes. Oczywiście, że jeśli komuś miało się to przytrafić, to właśnie jej... — Chyba nie jesteśmy blisko oazy, Garbiku... — mruknęła do zwierzęcia, zwracając się do niego żartobliwym przezwiskiem, jakie naprędce mu wymyśliła i rozejrzała się wokół po raz kolejny; właściwie od kwadransa nie robiła niczego innego. Stała w miejscu i zastanawiała się w którą stronę pójść – czy zawrócić, cofnąć się aż do miasteczka i udawać, że to nigdy się nie wydarzyło, czy brnąć naprzód, mając na uwadze, że co by się nie wydarzyło, to zwierzę powinno znaleźć drogę do wodopoju? Co prawda nie wiedziała jak nakłonić go do samodzielnego powrotu, ale wierzyła, że kiedyś się zmęczy albo będzie chciał się napić i sam poniesie ją przez piaski pustyni. Rozciągające się przed nią połacie piasku nie wyglądały gościnnie i zachęcająco; dawniej śmiałaby się, że przecież piasek na pustyni na pewno wszędzie wygląda tak samo, ale tutaj... tutaj coś było bardzo nie tak. Wiało od nich złą energią i czuć było, że czyha tam niebezpieczeństwo. Ale jeśli niebezpieczeństwo to chyba też przygoda, prawda? Pogładziła dumbaderową szyję, choć chyba miało to na celu uspokoić ją, a nie zwierzę, które stało jak gdyby nigdy nic. — Skoro już się zgubiliśmy, to sprawdźmy co tam jest... i tak nie wiem co zrobić, żebyś chciał wrócić. — Zaśmiała się, bo w obecnej sytuacji nie bardzo wiedziała co innego ma zrobić.
Takie rzeczy to tylko, kurwa, z jego szczęściem. Czerpał z wakacji w Arabii pełnymi garściami - w końcu, choć raz, CHOĆ RAZ postanawiając najzwyczajniej w świecie wypocząć. Rzecz jasna, nie odpuszczał sobie regularnych treningów - trener by go chyba zatłuczkował, jakby teraz stracił na formie - jednak jeśli miał wierzyć tym wszystkim mądrym głowom, którzy ślęczeli nad jego statystykami, to nie tyle jego ciało co umysł potrzebował porządnych wakacji. Cóż, nie mógł się z nimi nie zgodzić - w głowie miał słuszny pierdolnik. Miał nadzieję, że arabskie słońce, mocna kawa i sezamowe - hehs - fajki odciążą nieco jego dymiące trybiki. Musiał sobie odpuścić. I właśnie po te sezamowe fajki wychynął z Pałacu Wezyrki na Burzowe Obrzeża, żeby nie musieć wciskać się w zdecydowanie zbyt ciasny jamalski strój - którego unikał jak ognia, odkąd w ogóle zawitali do Jamal. Świeżo po prysznicu (milionowym tego dnia), w lnianej, białej koszuli i luźnych portkach śmignął bocznymi uliczkami na bazar, gdzie wcześniej już zdążył razem z Coltonem zgadać się z jednym ze sprzedawców. I właśnie wracał do pałacowego pokoju, zadowolony, wsuwając do ust złotego Czterdziestego Rozbójnika i odpalając go przy pomocy różdżki. Zaciągnął się solidnie orientalnym dymem i... czknął. Tylko nie byle jak. Poczuł pociągnięcie w okolicach pępka, a świat wokół niego zawirował. Edgcumbe w bezbrzeżnym zdziwieniu przyjął gwałtowną zmianę perspektywy i otoczenia. Zupełnie nagle, z charakterystycznym trzaskiem materializując się na samym środku pustyni. Żeby tego było mało, w powietrzu. Ba! Ze dwa metry nad ziemią! Takie to jego właśnie było szczęście. Z głuchym okrzykiem - i jeszcze głuchszym rumorem - wyjebał się prosto w piasek, jeszcze w powietrzu starając się wykręcić jak piskorz, żeby zamortyzować upadek. Sam grzmotnął o sypką powierzchnię dość słusznie - w wyciągniętej ku górze ręce tryumfalnie trzymając nienaruszoną paczkę Rozbójników. — Kurwa jego mać... — sarknął po szkocku, podnosząc się na równe nogi i otrzepując się z piachu - w tym samym momencie dostrzegając, że wcale nie był po środku niczego sam. Chyba równie zaskoczony co dziewczyna na dumbaderze - uniósł brwi w niemym szoku, marszcząc przy tym czoło. Zgaszony i pogięty papieros zwisał mu spomiędzy warg - błyskawicznie go jednak schował, razem z paczką, do kieszeni spodni. — Wybacz, wyrwało mi się — zreflektował się za swój nieprzystojny język, uchylając niewidzialnego kapelusza w naturalnym odruchu - i zaczesując przydługie włosy w tył. Chrząknął zakłopotany - nie tyle teleportacyjną czkawką, co nietypowym spotkaniem. Zielone, ciepłe tęczówki zlustrowały z uprzejmą ciekawością dziewczynę... A wargi Thaddeusa rozciągnęły się w szerokim, jeszcze bardziej zakłopotanym uśmiechu. — O, Hope, miło Cię widzieć — rozpoznał rudowłosą Gryfonkę, szczerząc się niedorzecznie i pocierając nerwowo szeroki kark. Rozejrzał się po okolicy. — Co Cię sprowadza w to... urocze miejsce? — Nonszalancko poprawił kołnierzyk swojej koszuli, zupełnie jakby nic się nie stało.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Była tak skupiona na rozpościerającym się przed nią, monotonnym i zarazem dość upiornym widoku, tak czujna i skoncentrowana na tym, żeby wyjść z tej przygody cało przy jednoczesnym otarciu się o nią choć odrobinę, że nie zauważyłaby nawet gdyby Tadek zaszedł ją od tyłu. A przecież spadł tuż przy niej, zmaterializował się cholera wie skąd, jak i dlaczego, i grzmotnął w piasek w akompaniamencie dziewczęcego pisku przerażenia. Dumbader podreptał nerwowo w miejscu, wprowadzając Hope w nieprzyjemne kołysanie, a potem parsknął z oburzeniem – albo dlatego, że ktoś ośmielił się zakłócić pustynny spokój, albo przez to, że jego pasażerka głupio wydarła ryja bez większego powodu. Właściwie trudno było się Jego Garbowością nie zgodzić. — Orzeszku, Edgcumbe, czyś ty rozum postradał? — ofuknęła go, patrząc na niego z góry, co zdarzyło się chyba po raz pierwszy, jeśli nie liczyć Quidditcha. Oczywiście w całym tym jej gniewnym prychaniu i fukaniu więcej było chęci zatuszowania tego, jak bardzo jej głupio przez własną durną reakcję, aniżeli faktycznej złości... Choć trzeba przyznać, że Thaddeus, choć sprawiał wrażenie sympatycznego, nie pierwszy raz wchodził jej w drogę i również nie pierwszy raz w myślach obrzucała go przekleństwami. — Co tu się właściwie stało właśnie, co? Często tak sobie spadasz z nieba na magii ducha winne Gryfonki? Tak prawdę mówiąc, to wcale nie spadł na nią, a obok niej, ale, na slipy Merlina, jakie miało to teraz znaczenie? Chciała rzucić mu gniewne spojrzenie, jakieś takie z rodzaju tych ze zmarszczonymi brwiami i ciskanymi gromami, tych, co to zwykle wcale nie potrafiła ich rzucać, ale kiedy przyjrzała mu się i dostrzegła w jak żałosnym jest stanie – a przy tym jak zwycięsko trzyma paczkę fajek, tak, by na pewno nic im się nie stało – coś w niej pękło, wargi zadrżały, a ona sama wybuchnęła śmiechem. Ku niezadowoleniu Garbika trzęsła się na jego grzbiecie, totalnie nie potrafiąc się opanować. Trwało to przez moment, a kiedy udało jej się złapać oddech, musiała otrzeć łzy, które wymsknęły jej się w tym procesie. — Duże łapy przydatne nie tylko na boisku? — uśmiechnęła się w towarzystwie uniesionej brwi. Było w niej trochę złośliwości, ale mową ciała świadomie czy też nie dawała jasno do zrozumienia, że nie ma nic złego na myśli. — Skoro już tutaj do mnie... wpadłeś... to mam do ciebie dwa pytania. Po pierwsze – gdzie jesteśmy? — zawiesiła się na krótką chwilę, po czym szybko dodała — oczywiście tylko Cię sprawdzam. — Oczywiście. — A drugie pytanie... — tu zawahała się po raz drugi, patrząc wpierw na niego, a potem unosząc głowę, by móc spojrzeć prosto na linię zamglonego horyzontu. — Spieszysz się, czy chcesz iść tam ze mną? Bo nawet jeśli te wielkie łapy nie raz doprowadzały ją do szału, to w takich warunkach mogły okazać się nader przydatne. A ona znacznie lepiej czułaby się w czyimś towarzystwie, bez względu na to, jakie by ono nie było.
Nie sądził, że kiedykolwiek wywoła u kogokolwiek tak wysoki, godzący prosto w bębenki pisk pełen przerażenia. W końcu, w porządku, kawał był z niego chłopa, ale daleko mu było do postury bandziora, zwłaszcza, kiedy w Arabskim słońcu ciemnych ubrań unikał jak ognia. Tytuł łagodnego olbrzyma zobowiązywał, bez względu na okoliczności. Bez względu, czy właśnie stał dumnie wyprostowany, czy pluł pustynnym piachem. — Orzeszku...? — powtórzył za dziewczyną, kiedy dźwigał się na równe nogi, obrzucając ją nierozumiejącym spojrzeniem. Był w równym szoku co ona. Może nawet nieco bardziej - w końcu rudowłosa na pustynię wybrała się z premedytacją, a on został tutaj bezwiednie rzucony przez kapryśny zryw magiczny; nieprzygotowany i ze środka miasta. Żeby było śmieszniej - on nie umiał teleportacji. — Jesteś pierwszą, której tak się objawiłem. Teraz znasz mój sekret. Jestem Upadłym Miotlarzem — przedstawił się niesamowicie poważnym tonem - z melodyjnością godną narratora prezentującego właśnie głównego bohatera, wypinając jednocześnie klatkę piersiową w przód. Po chwili jednak wyszczerzył się szeroko, mrużąc ciemnozielone oczy. — Czkawka teleportacyjna — postawił diagnozę, odpowiadając jednocześnie na pytanie Gryfonki i otrzepując szerokie ramiona z drobnego, miałkiego piachu. Miło było słyszeć dziewczęcy śmiech - nawet jeśli było się bezpośrednim powodem takiego wybuchu. W każdym razie, Thaddeusowi nic ten wybuch wesołości nie ujmował. Sam musiał odchrząknąć, żeby się do Hope nie przyłączyć. Sytuacja, jakby na to nie spojrzeć, była odrobinę niedorzeczna. Parsknął jednak krótkim śmiechem, na jej przytyk do jego dłoni - które schował naraz w odmętach kieszeni - oraz określenie 'wpadania', które w istocie - było w punkt. — Sądzę, że jesteśmy... — rozejrzał się, kiwając głową jakby właśnie zbierał wskazówki co do ich położenia. — Na pustyni. Tak, to zdecydowanie pustynia. — Sam sobie przytaknął. — Kuguchary nie potrzebują tak wielkich kuwet — dodał, z zawadiackimi ognikami w oczach. Zrobił kilka kroków w kierunku Hope i jej wierzchowca - gładząc dumbadera po miękkich chrapach i mrucząc coś do niego uspokajająco. Zerknął na Gryfonkę, po raz kolejny uchylając kapelusza. — Zaszczytem dla mnie będzie towarzyszenie Ci w tej przygodzie, białogłowo z Rodu Lwa — oznajmił podniosłym tonem. Zaraz jednak zaśmiał się chrapliwie, chwytając wodze wielbłąda tuż przy jego pysku i naturalnie prowadząc go z dziewczyną na grzbiecie w nieznane. Sprawdził jeszcze, czy przypadkiem przy upadku nie połamał swojej różdżki. Była jednak cała, w tylnej kieszeni spodni. Odetchnął krótko - jednocześnie robiąc zgrabny unik przed chcącym go skubnąć dumbaderem. — Tak serio, naprawdę nie wiesz gdzie jesteśmy...? Polazłem na bazar po fajki i mnie tu rzuciło — mówiąc to, wyłuskał z kieszeni paczkę Rozbójników, by zerknąć najpierw na nią, a potem w górę - na Griffin. Dopiero teraz odnotował ile to piegów zdobiło twarz dziewczyny - co już chciał zafascynowany skomentować, jednak ugryzł się w język. — Um, palisz? — rzucił miast tego, zgrabnie, puknięciem w denko opakowania, wysuwając w górę dwa papierosy. — Nie żebym namawiał, ale... Sezamowe — wyszczerzył się jak niewinny dzieciak.
Mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że wkrótce nasze błędy młodości rozmyją się gdzieś w niebycie. Zaś my w końcu zaczniemy kierować się swoim zdrowiem rozsądkiem, a nie nieustannie będziemy pozwalać na to, że wybuchamy niepotrzebnymi emocjami. Jednak każdy z nas miał problemy - większe lub mniejsze i nie mogliśmy nic na to poradzić. Wszystko to pokazywało się nawet tutaj, gdzie kiedy tylko jakiekolwiek zaklęcie wpływało na nas - Brooks nagle wylewała z siebie niesamowitą agresję, która nawet mnie lekko przerażała. Oczywiście nie miałam pojęcia, że to kwestia jakiejś magii... W życiu bym się nie domyśliła - nigdy nie grzeszyłam bystrością. Dlatego ten cały wybuch jest dla mnie tak kompletnie niezrozumiały, że jest to nie do pojęcia dla mojej głowy. I dla mojego przerażonego jeszcze bardziej Pappara, który przecież już kompletnie był zbzikowany, próbował mnie coś ostrzec - ale tak nie mógł się wysłowić, że nie rozumiałam o jakie niebezpieczeństwa mu chodzi. Myślałam, że o brutalnie unieszkodliwione ptaki, nie fatalną aurę magii. A potem robię jeszcze większą głupotę - próbując wytłuc z głowy Julki niepotrzebną złość. Oczywiście kompletnie bez powodzenia - jedyne co tym osiągnęłam to jeszcze większą wściekłość przyjaciółki. Co oczywiście wiedziałam, że się wydarzy. A raczej wiedziałabym, gdybym pozwoliła sobie na chociaż chwilę pomyślunku zanim to zrobiłam. Ta mamrocze jakiś zaklęcie, a ja z okrzykiem pełnym przerażenia, łapię się dumbadera. - Brooks! - wrzeszczę jeszcze, bo jestem kompletną nogą jeśli chodzi o zwierzęta i raczej boję się ich panicznie. Długo oswajałam się z jazdą na tym durnym wielbłądzie. Kiedy ten gna do przodu ja wiem już jedno - zaraz po raz kolejny nie utrzymam się na nim. Drugi raz w mojej karierze - spadam z dumbadera.
Tak jak przewidziała, dosiadanie dumbadera, wychodziło Fredce znacznie gorzej, niż dosiadanie Gryfona z metalową łapą. Wyraz satysfakcji przeszedł przez twarz Julki, kiedy to widziała, jak Moses walczy o utrzymanie się w siodle. Długie kończyny przyjaciółki zapierały się mocno w siodle, ale zwierzak był na tyle gwałtowny, że efekt mógł być tylko jeden. I jak się można było domyślić, dumbader wysiodłał Moses z siodła. Puchonka runęła w dół na zimne piaski, ale Brooks już zdążyła rzucić zaklęcie poduszkujące pod ten kościsty zadek. Prawdę mówiąc, miała ochotę tego nie robić i pozwolić dziewczynie się poobijać, ale nawet przedziwna magia tego miejsca i wywołana nią nienawiść, przegrywały z troską o bezpieczeństwo tej pachnącej miętówkami idiotki. Jej idiotki!
- Jak jeszcze raz mnie walniesz, to przyozdobię cię o kolumbijski krawat – burknęła cicho, wyciągając dłoń, by pomóc jej wstać. Może to upływ czasu, a może coś innego, ale złość, która rozpalała ją od środka, gdzieś się ulotniła. Zastąpiła je pustka, moralny niepokój i niepewność, co to wszystko wywołało. Brooks nie należała do najgrzeczniejszych osób, ale nie zdarzało jej się krzyczeć poza boiskiem. A teraz? Poniosło ją na całego i o mało nie sprawiła, że Moses mogła wyjść z tego wszystkiego z czymś więcej, niż zdziwienie na zachowanie Krukonki. – Wracamy? Chyba muszę się napić piwa. Ja stawiam – zaproponowała, chowając różdżkę w połach pustynnej szaty.
Otworzyła szerzej oczy. — Czkawka? To powikłania po jakiejś chorobie, eliksirze albo zaklęciu, czy to się tutaj po prostu zdarza? — zaczęła wypytywać go z zaangażowaniem o to zjawisko, bo jeśli miasto Jamal miało to do siebie, że znienacka lubiło sobie wywalić kogoś na pustynię, to ona powinna jak najprędzej wysiąść z tej wakacyjnej karuzeli. Przecież nawet z wielbłądem... znaczy tym, no, dumbaderem dała radę się zgubić i średnio wiedziała co z tym fantem zrobić. Gdyby wywaliło ją tak ja przed chwilą Puchona, to z pewnością by umarła – jak nie ze strachu to z odwodnienia albo innych niebezpieczeństw pustyni. No i czy nie oznaczałoby to, że zupełnie jak w tej piosence z lat 80, przystojniacy faceci w każdej chwili mogli spaść jej na głowę? Wielkie dzięki za taką prognozę pogody. Och, świetnie, no to już wiemy, dlaczego nie jesteś Krukonem – skomentowała w myślach jego odkrycie, ale jednocześnie uśmiechnęła się pod nosem, niechętnie przyznając się sama przed sobą, że udało mu się – tym razem w przeciwieństwie do poprzedniej sytuacji wyraźnie celowo – ją rozbawić. — Kuguchar może nie, ale lew? Albo... lwica — uniosła dumnie podbródek, bo przecież należała, jak sam wspomniał, do domu lwa. Może cała ta kuweta należała do niej? Czy lwy w ogóle korzystały z kuwet? Ciekawe czy w naturalnym środowisku zakopywały co trzeba w piasku jak byle kociak, czy miały na to inne sposoby. Otworzyła usta, żeby podzielić się swoimi rozważaniami, ale zaraz zmarszczyła brwi i zamknęła je znowu. Gdyby to była Ruby, to nie wahałaby się nawet przez moment, ale jego właściwie wcale nie znała, przez co peszyła się w jego towarzystwie. Fakt, że był ludzkim olbrzymem, na boisku nie miała z nim szans, a w myślach pod jego adresem głównie marudziła i klęła, wcale nie pomagał. — Chciałam znaleźć oazę, ale to chyba nie wygląda jak oaza? — skończyła pytająco, mając nadzieję, że może się myli, bo w gruncie rzeczy to wcale się nie znała na pustyniach. Popatrzyła na niego i niezgrabnie zsiadła z w...dumbadera, bo głupio jej było tak wisieć nad Tadkiem. Kiedy obuta w trapera stopa dotknęła rozgrzanego piasku, poczuła się przy nim zupełnie maleńka; kapelusz z szerokim rondem zupełnie przesłaniał jej jego widok i żeby móc na niego spojrzeć, musiałaby albo go odchylić, albo niedorzecznie wysoko zadrzeć głowę. — Podobno dumbadery same są w stanie znaleźć drogę do wodopoju, ale nie bardzo wiem jak namówić go, żeby zaczął szukać. Zresztą tamto miejsce wygląda na ciekawe — i tylko trochę przerażające, prawie wcale. Co to było dla takiej odważnej Gryfonki jak ona... prawda? Odchrząknęła, patrząc jak wyciąga papierosy i speszyła się, kiedy zaproponował jej jednego. Miała przyznać się przed nim – popularnym studentem, zawodowym graczem Quidditcha – że jest dokładnie takim dzieciakiem, za jakiego najpewniej ją uważał? Skoro ustaliła już, że jest odważną Gryfonką, to nie mogła teraz tak po prostu uciec. — Pewnie — wykrzesała z siebie nienaturalne pokłady pewności siebie, dzięki którym sięgnęła po sezamową używkę. Jeśli rzeczywiście tak smakowały to pewnie bardziej przypominały słodycze, niż papierosy, co oznaczało, że oczywiście nie ma się czego bać. Zasłonięta kapeluszem, przyjrzała się ściskanemu w palcach papierosowi, którego niepewnie włożyła między wargi. — Masz ognia? — zapytała, jak zwykle zapominając, że jest cholerną czarownicą i może mieć pół świata jeśli tylko odpowiednio machnie różdżką. Kiedy tylko użyczył jej płomienia pod dowolną postacią, odważnie odpaliła papierosa i nabrała dymu w usta. Zupełnie nie wiedziała jak się nim zaciągnąć, ale i bez tego gryzący dym szybko sprawił, że oczy zaszły jej łzami. Zdesperowana, aby nie pokazać, że cokolwiek jest nie tak, wypuściła dym, za wszelką cenę ignorując drapanie w gardle. — Rzeczywiście sezamowe. To jakieś miejscowe? — zapytała z udawaną nonszalancją. Pech chciał, że przy drugim buchu nie wytrzymała i zaniosła się zdradzieckim kaszlem, który nie chciał ustać nawet kiedy pozbyła się z siebie dymu.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
— Eee... Hmm... — zaczął niezwykle elokwentnie na pytanie dziewczyny o czkawkę teleportacyjną. Właściwie to nie do końca wiedział jak na to odpowiedzieć - ot, znał to zjawisko, ale jego przyczyny...? Nie słyszał, żeby zdarzało się ono komuś, kto wcześniej nie podchodził do teleportacji. Chociaż nie, słyszał, przecież. Podrapał się w zastanowieniu po policzku - krzywiąc się lekko, gdy wyczuł pod opuszkami palców szorstkość świeżego zarostu. — Specem nie jestem, ale to po prostu się zdarza. Zależy od skoków magii, chyba — wzruszył ramionami - cóż, lepiej tego wytłumaczyć nie potrafił. — W każdym razie mi się to zdarzyło drugi raz w życiu. Jednak... tak daleko rzuciło mnie pierwszy raz — przyznał bez bicia. W przeciwieństwie do dziewczyny, on niespecjalnie się krępował - nawykły już chyba do tego, że wszyscy naokoło go znali. Poza tym przemawiała przez niego ta swobodna jowialna natura, dzięki której odnajdował się w każdej sytuacji - nawet jeśli był to dosłownie środek niczego. Właściwie to cieszył się nawet, że 'spadł' na Griffin - tułanie się po pustyni samemu zapewne nie należałoby do najprzyjemniejszych. A tak miał przynajmniej towarzystwo dziewczyny - i dumbadera. Każdemu z nich będzie raźniej. — Tooo... Zdecydowanie nie wygląda jak oaza — przyznał, rozglądając się wokół, gdzie dostrzegł... piach. Sam piach, wydmy i jeszcze więcej piachu - aż po sam horyzont. Jakieś niezidentyfikowane, nieprzyjemne jednak uczucie popełzło mu po karku - naprawdę jakby znalazł się pośrodku niczego. Przegapił moment, kiedy Gryfonka zsunęła się z grzbietu swojego wierzchowca, toteż nie zdążył jej nawet zaproponować swojej pomocy. Musiał opuścić podbródek, żeby na dziewczynę spojrzeć, co odnotował z niejakim zaskoczeniem jak niska w rzeczywistości była Hope. — Kurcze, na boisku zdajesz się być wyższa — przyznał z ciepłym uśmiechem, zaglądając pod rondo słomianego kapelusza, by wyłapać spojrzenie rudowłosej. Błysnął zębami - zaraz jednak prostując się, by z przymrużonymi oczami rozejrzeć się jeszcze raz po wydmach. — Mogę się mylić, ale jakby popuścić dumbaderowi wodze, to sam w końcu poszedłby w dobrą stronę... Nie widzę innej możliwości — przyznał, z ostrożnym zainteresowaniem spoglądając w stronę, którą wskazywała Griffin. — A więc chodźmy tam — oznajmił po prostu, cmokając cicho na wielbłąda, którego wodze ciągle trzymał. Z lekkim zaskoczeniem jednak przyjął fakt, że dziewczyna wyciągnęła jednego z papierosów i włożyła sobie między wargi. Brew mu lekko drgnęła, ale nie skomentował - w końcu sam jej zaproponował! - samemu uzbrajając się w szluga. Wyłuskał z kieszeni spodni zapalniczkę i najpierw użyczył ognia Hope, dopiero potem odpalając swoją fajkę. Sam zaciągnął się głęboko, wciągając dym do samych płuc - kątem oka obserwując poczynania dziewczyny. Musiał przyznać, że była dzielna, ewidentnie. I paliła pierwszy raz. — Ano, miejscowe. Czterdziestu Rozbójników — przytaknął, uśmiechając się pobłażliwie, acz bez choćby krztyny kpiny i wypuścił dym z ust. Zatrzymał zarówno dumbadera jak i swoją towarzyszkę, kładąc jej dłoń na ramieniu, gdy ta rozkaszlała się okropnie. — Spokojnie, złap oddech i przełknij ślinę — polecił łagodnie, wyjmując jej z ręki rozżarzonego papierosa, by przypadkiem się nie przypaliła (i jego również). — Nie próbuj zaciągać się jak stary palacz, bo prędzej płuca wyplujesz — nie pouczał jej, tylko radził, ponownie zaglądając pod rondo kapelusza, by wyłapać jej załzawiony wzrok. Wyszczerzył się do niej pokrzepiająco. — I tak zadebiutowałaś lepiej niż ja za pierwszym razem! Uśmiech jednak mu zbladł, kiedy zauważył krążący wokół nich wielki cień, płynący po... dziwnie bladym piasku.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Gdzieś w środeczku odrobinę się oburzyła, bo sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu to nie w kij dmuchał i wcale nie uważała się za małą – zwłaszcza kiedy przebywała w towarzystwie dziewcząt. Śmieszny był ten czarodziejski świat, zupełnie jakby do płatków śniadaniowych rodzice dolewali eliksir, który hamował wzrost córek, a wspomagał (i to jak!) – synów. Czy gdyby wychowała się w magicznej rodzinie, też ledwo odrastałaby od podłogi? Merlinie, jak wtedy na ten przykład dosiąść takiego dumbadera? Nie strzeliła jednak focha, a wręcz przeciwnie, parsknęła krótkim, szczerym śmiechem. — A Ty niższy. Czy ty się mieścisz w ogóle w łóżku?! — To ostatnie wymsknęło jej się zupełnie niekontrolowanie, słowo harcerza! Jak zwykle klepnęła gębą, zanim to przemyślała i zaczerwieniła się, co na szczęście dało się łatwo ukryć – wystarczyło spojrzeć w piasek, aby z perspektywy Tadka najpewniej być prawie niewidzialną. Kiedy pierwsza fala zażenowania już jej przeszła, uśmiechnęła się pod nosem, trochę śmiejąc się z samej siebie, a trochę dlatego, że najwyraźniej po prostu poczuła się swobodnie. Tak już miała – żyły w niej te przysłowiowe dwa wilki: jeden odważny, szczery i lekkomyślny, drugi łatwy do zawstydzenia, i chowający się gdzieś z tyłu. Czasem gryzły się ze sobą, czasem jeden przejmował kontrolę nad drugim. Ale w gruncie rzeczy jakoś się dogadywały. — Rozbójników... – powtórzyła pod nosem, zastanawiając się, czy nie popełnia aby największego błędu tych wakacji. Jeśli by ufać nazwie i mieć na względzie jej garbato-kulawe szczęście, to zamiast pełnego skarbu sezamu, ta podróż skończy się rozbojem w biały dzień. Szkoda tylko, że jej to nie powstrzymało. Nawet do niej docierała ironia tej sytuacji, choć ciężko było jej się śmiać – również dlatego, że uniemożliwiał jej to duszący kaszel. Chciała udowodnić mu, jaka jest dorosła, a zachowała się jak niemądra gówniara i jeszcze na dodatek nie udało jej się tego utrzymać w tajemnicy. Wewnętrzny głosik, zapewne ten sam, który nakazywał jej brnąć w to niepokojące miejsce na pustyni, podpowiadał jej, że powinna zaprzeczyć, że to jej debiut, udać, że jakoś źle jej weszło. Szybko odepchnęła tę pokusę, nawet ona nie była aż tak głupia. Zresztą Edgcumbe, trzeba mu to przyznać, zachował się jak dżentelmen, podnosząc ją na duchu. Zastosowała się do jego rad, ale atak kaszlu trwał jeszcze przez chwilę – dokładnie tę chwilę, która pozwoliłaby im na ucieczkę z tego przeklętego miejsca. Skupiona na łapaniu oddechu i przełykaniu śliny, nie zwróciła uwagi na zmianę w jego zachowaniu, a już tym bardziej na nieproszone towarzystwo. — Hm? — mruknęła pytająco, kiedy wreszcie udało jej się całkiem dojść do normy. Dopiero teraz zauważyła, że z miną Thaddeusa zdecydowanie jest coś nie tak. — Nie, słuchaj, już wszystko w porządku, już mi przeszło. Na głupotę się niestety nie... — w końcu to zauważyła. Częściowo podążyła za kierunkiem, w którym patrzył chłopak, a częściowo sama dostrzegła ptaszyska kątem oka. Krążyły nad nimi, jakby tylko czekały, aż wykończą ich piaski pustyni. — ...nie umiera — dokończyła po chwili, w końcu domykając otwartą od dłuższej chwili buzię. — To tylko sępy, nie? Tylko sępy, nie ma się czego bać. Nie była orłem (sępem?) z ONMS. Może nie trzeba było sępić tej ostatniej w roku szkolnym pracy domowej od Ruby? Może gdyby bardziej się przykładała, potrafiłaby ocenić, czy to rzeczywiście były tylko sępy? Oczywiście pluła sobie w brodę – teraz, po fakcie. Za każdym razem to samo. Przysunęła się bliżej Puchona, stykając się z nim ramieniem, by poczuć się chociaż trochę lepiej. Czy tylko sępy wyglądają, jakby miały zaraz zaatakować? Czy tylko sępy przestają krążyć i zaczynają pikować prosto na swoją ofiarę? Czy cholerne sępy nie powinny być padlinożercami? — Orzeszku — pisnęła, w panice przeszukując przewieszoną przez pierś torbę w poszukiwaniu różdżki. — Kurwa, kurwa, kurwa — zaklęła jak niemalże nigdy. Kiedy udało jej się ją wygrzebać – a zdawało jej się, jakby trwało to dwie wieczności – z trudem złapała odpowiedni koniec. Ktoś tu nie potrafił działać w stresie? — Relashio! — istniało wiele znacznie lepszych zaklęć, których mogła tu użyć i bynajmniej nie chodziło o to, że miała ochotę na pieczonego sępa – zaklęcia związane z żywiołem ognia wychodziły jej po prostu najlepiej. I choć ani jej zaklęciowym umiejętnościom, ani inkantacji nie można było wiele zarzucić, tak drżąca ręka zupełnie uniemożliwiła jej skuteczną obronę. Odruchowo, zupełnie po mugolsku, spróbowała zrobić zwykły unik przed pikującym na nich ptaszyskiem, co w zasadzie tylko pogorszyło sprawę – stała się łatwym, osamotnionym celem. Nie zdążyła spróbować ponowić zaklęcia, było już po prostu za późno. Ptasie cielsko przesłoniło jej świat, a ostre jak brzytwy szpony rozerwały ubranie i skórę w kilku miejscach, zostawiając podłużne, krwawe smugi na ramionach i pojedynczą na skroni. Nawet nie krzyczała – pisnęła tylko ze strachu tuż przed atakiem, który za sprawą adrenaliny ledwo do niej docierał. Piegowaty policzek zalał się czerwienią – tym razem dosłownie.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Roześmiał się chrapliwie, kiedy Griffin odbiła jego uwagę o wzroście swoją własną - wytykając mu jego wielkoludztwo. Cóż, trzeba przyznać, że coś w tym było - chociaż jeśli miał już patrzeć po swojej rodzinie, to zarówno Archie jak i Meropa wzrost mieli ponadprzeciętny i Thaddeus czuł się wyrośnięty tylko po opuszczeniu swojego domu. A i cenił sobie cięte uwagi, szczególnie jeśli były tak spontaniczne i szczere - w końcu nie bez powodu przyjaźnił się z osobami pokroju Moses, Coltona czy Brooks. Widocznie Hope nadawała na podobnych falach, bo zdawało się, że ich zupełnie przypadkowe wzajemne towarzystwo przyszło dość naturalnie - mimo pewnych... niezręczności, jak wyjebanie się w piaskową wydmę na dzień dobry. Albo właśnie duszenie się papierosowym dymem. — Następnym razem nie bierz kolejnego bucha, jeśli poprzedni dalej Cię drażni — dopowiedział jeszcze, niczym zatroskany starszy brat - gdy jego roześmiane zielone tęczówki zaczęły śledzić niepokojący cień na piasku, by potem unieść się w górę, w poszukiwaniu stworzenia, które nad nimi krążyło. Hope w tym czasie uspokajała oddech - a Thaddeus mimowolnie odrzucił dwa, świeżo odpalone papierosy. Czuł jak napięcie ścina mięśnie na jego barkach, a po kręgosłupie wędruje przerażająco chłodny, otrzeźwiający dreszcz. — Hope... Stań plecami do mnie — poprosił jedynie gardłowym głosem, gdy poczuł jak dziewczyna przysuwa się do niego - a on sam nie spuszczał wzroku z ptaszysk, które ewidentnie nie chciały czekać aż dwójka hogwartczyków padnie z przyczyn naturalnych. Zacisnął jedną dłoń na wodzach dumbadera, osłaniając ich jeden bok wierzchowcem. Zdecydowanie pewniej czułby się teraz z saperką albo kijem baseballowym w dłoni - ale różdżka musiała w tym momencie wystarczyć. W przeciwieństwie do swojej towarzyszki (i parskającego z oburzeniem wielbłąda) zachował względny spokój - który wypracował sobie chyba na boisku, warując jak mastiff przy pętlach jako obrońca. — Depulso! — Jaja musiał mieć dosłownie ze stali, czekając z tak prostym zaklęciem do ostatniej chwili, gdy cienioskrzydły opadał na niego z łopotem skrzydeł - magiczna siła jednak posłała go z impetem gdzieś w wydmę, zupełnie jakby ptaszor zderzył się z nadjeżdżającym ekspresem Hogwart. Chłopak usłyszał, że Hope również rzuciła jakieś zaklęcie - ale zaraz potem jej pisk i trzepot potężnych skrzydeł dosłownie ściął mu krew w żyłach. Momentalnie odwrócił się w jej stronę, ponawiając zaklęcie raz jeszcze, by odrzucić z niej pierzastego napastnika. Dopadł do dziewczyny, poprawiając jeszcze efekt zaklęcia desperackim dość kopniakiem w ptasią głowę. Z duszą na ramieniu - ale z niewyobrażalną ulgą - odnotował fakt, że mimo ran, Griffin - dzięki niech będą Merlinowi - ŻYŁA. — Pieprzona kuweta — sarknął tylko roztrzęsiony po szkocku, unosząc dziewczynę z piasku jakby nie ważyła dosłownie nic. — Trzymaj się Hope. I błagam Cię, kurwa, nie mdlej. Również nic nie robił sobie z krwi, która plamiła jego jasną koszulę, kiedy wpakował ich dwójkę na dumbadera i zwyczajnie popędził go przed siebie. Na szczęście z ich trójki to wielbłąd doskonale wiedział jak stąd uciec.