Zbieranie figi abisyńskiejIlość: 1
Kostka k6 na lokację: 2
Kostka k100 na obrażenia: 100
Która ręka: ofc, że prawa Wyrwane skrzydła na sen, liczne projekcje, znajdujący się w ustach papieros, którego obracał raz po raz, obserwując przepalanie się tytoniu nabitego do gilzy. Poruszanie się na Dumbaderach miało swój swoisty urok, którego nie zamierzał negować, a osobnik, którego spotkał, był znacznie spokojniejszy od swoich poprzedników. Przynajmniej, kiedy to wziął ze sobą odpowiednią ilość eliksirów, nie musiał się martwić o to, iż coś złego może się stać. Zbliżał się wówczas bardzo powolnymi krokami wieczór, a słońce nadal grzało, choć na horyzoncie niebo już ulegało odpowiedniemu ściemnieniu. Pustynie niosły ze sobą wiele niesamowitych zjawisk, jak i niebezpieczeństw, na które musiał uważać. Nie bez powodu poruszał się zatem w pełni okryty, mając na zadanie odnaleźć bardziej żywe miejsca, w których znajdowałaby się roślinność, a więc i figa abisyńska; potrzebna do tego, by wytworzyć eliksir tojadowy.
Magiczny wierzchowiec pozostawiał raz po raz ślady, kiedy to przemierzał razem z nim pustynne zaspy. Dopiero po czasie, kiedy to starał się dostrzec coś więcej, niż tylko i wyłącznie uderzające w oczy słońce - mimo założonych okularów przecież cholernie oślepiało - niemniej jednak wcale nie było to takie proste. Poprzednia wizyta w opuszczonej mieścinie nie zakończyła się zbyt dobrze, w związku z czym różdżka znajdowała się w należytej gotowości. Jakby była gotowa do wyprowadzenia najmniejszego czaru, byleby wydobyć właściciela spod kłopotów.
Wtem - znalazł mieścinę dziwnych traw, ich kępek. Idealnie, pomyślał, kiedy to jednak oznaczało to, iż może tutaj zdoła odnaleźć odpowiednią ilość wymaganego składnika. Raz po raz ostrożnie poruszał się między kolejnymi roślinami, starając się dostrzec tę prawidłową. Powinna rosnąć, więc w sumie liczył na to, że znalezienie jej w dzikim stanie wcale nie będzie takie trudne; i, jak się okazało - wysiłek został odpowiednio wynagrodzony, gdyż wtem zauważył prawidłową roślinę. Przybliżył się do niej i bardzo ostrożnie zaczął zbierać owoce, które miała wydać. Nie było ich dużo, wszak klimat nie sprzyjał uprawie, niemniej jednak musiał się tym zadowolić, wszak innego wyjścia nie miał, kiedy to otoczenie ulegało stopniowemu ochłodzeniu, a mrok chciał się przedrzeć przez zapierający dech w piersiach nieboskłon. Ewidentnie te tereny posiadały w sobie coś magicznego, kiedy to zajmował się odpowiednim zebraniem figi. Jej wysuszenie nie sprawiłoby żadnego problemu, w związku z czym był w stanie zaakceptować swoej znalezisko. Żaden owoc przecież nie wychodzi w stanie nadającym się do wrzucenia do kociołka, prawda?
Po zebraniu Lowell zdecydował się wsiąść na swojego rumaka, niemniej jednak ten uznał, że bardzo dobrym sposobem będzie... zrzucenie jeźdca. Tak samo, jak to miało miejsce podczas wyścigu, niemniej jednak zwierzak zrobił to w tak nieodpowiednim miejscu, iż były student zamiast wylądować dupą na samym piasku, wylądował dupą częściowo na piasku, a prawa dłoń pozostała niezwykle blisko kępki jednej z bardziej rozgrzanych, ognistych traw. Długo na efekty nie trzeba było czekać; poparzenia zaczęły pojawiać się w zastraszającym tempie na górnej kończynie, a niemy krzyk przedostał się przez jego gardło. Zwierzęta ewidentnie go nie lubiły i starały się przyczynić do jakichkolwiek nieszczęść. Wygramolił się dość późno, za późno, bo kiedy spojrzał na tę część ciała, to nie dość, że strasznie piekła (na co zacisnął zęby i warknął), to jeszcze przy okazji ubranie postanowiło wtopić się perfidnie w skórę. Sygnały wysyłane przez tkanki były jednak dobrym znakiem, bo to oznaczało, że nerwy nie uległy uszkodzeniu.
Nie miał tego jak zaleczyć; nie tutaj, nawet nie samemu w pokoju. Rzuciwszy parę przekleństw pod nosem, kończyna drżała i nie zamierzała przestać. Poruszanie nią było znacząco utrudnione, w związku z czym zdawał się na łaskawość lewej, choć nią ewidentnie nie mógł leczyć; zbliżający się mrok wcale nie ułatwiał sytuacji, w której się znalazł. Czując narastającą w ciele adrenalinę, powoli przyzwyczajając się do bólu - wszak był w stanie wytrzymać wiele, ale zapomniał, jak to jest mieć co miesiąc rozwaloną jedną część ciała - pociągnął Dumbadera lewą ręką za uprząż i wydostał się z tego padołu łez, powstrzymując kolejne syknięcia i próbując opanować serce, które biło niespokojnym rytmem na bodziec, z jakim miał obecnie do czynienia.
A z każdym krokiem - nawet jeżeli wsiadł na zwierzę - było coraz gorzej. Oddech stawał się bardziej płytki, ból przyćmiewał kolejne kroki, choć starał się przetrwać. Nie było łatwo.
[ zt ]