Retrospekcje
Osoby: ace taylor & jules swansea
Miejsce rozgrywki: szczyt wieży astronomicznej
Rok rozgrywki: czerwiec 2021
Okoliczności: czasem nie musimy znać imion, a wszystko, czego tak naprawdę chcemy, znajduje się tuż na wyciągnięcie ręki || randka pod gwiazdami
Nie przyjdzie, przyjdzie, nie przyjdzie, przyjdzie…Wyjątkowo niespiesznym krokiem pokonywał kolejne niezliczone stopnie schodów prowadzących na szczyt Wieży Astronomicznej, w myślach grając w swoją własną wersję
kocha, nie kocha. Nogom, nieco zmęczonym od niedawnych pląsów na parkiecie Wielkiej Sali, niestrudzenie wtórowały palce, wciąż zarumienione od muśnięcia ogniem. Flegmatycznym tempem spacerowały po przyjemnie chłodnym metalu balustrady, tylko czasem zmuszane do zaprzestania tej wycieczki, gdy ich właściciel – bujany wycieńczeniem i zawrotami głowy – musiał gwałtownie się jej przytrzymać, żeby ze skręconym karkiem nie wylądować z powrotem tam, gdzie zaczął swoją wspinaczkę. Stopni było dużo, a sił w mięśniach i powietrza w płucach jakby mniej niż wtedy, gdy miał jedenaście lat i z oczami rozświetlonymi podekscytowaniem wspinał się na swoją pierwszą lekcję astronomii. Mimo to uparcie parł na przód, chociaż bez żadnej gwarancji, że Amerykanin zrobi to samo. Albo zdecyduje się spróbować. Albo w ogóle odnajdzie karteczkę. Nie potrzebował jednak gwarancji, bo możliwość, że którykolwiek ze scenariuszy miał szansę spełnić się w tej czasoprzestrzeni, wystarczała mu w zupełności i z nawiązką.
…nie przyjdzie, przyjdzie, nie przyjdzie, p r z y j d z i e.I może to jego życzeniowe myślenie, a może wypieranie faktu, że dobrze znana parzysta liczba schodków nie mogła dać innego rezultatu niż ten przez niego wyczekiwany, ale drzwi od szczytu wieży pchnął jakby bardziej energicznie. Te zamknęły się z ciężkim łoskotem, idealnie zsynchronizowanym z tym, z którym Jules bezładnie opadł na kamienną posadzkę. Leżał tak przez dłuższą chwilę, próbując uspokoić oddech i spod ciężkich od zmęczenia powiek wpatrując się w rozświetlony milionem gwiazd firmament ciemnogranatowego nieba. Nie chcąc jednak samotnie rozpoczynać poszukiwań wspomnianych w liściku plaż, ani zasnąć, zanim nowy kolega choćby trafi na skrawek papieru w kieszeni swojej marynarki, przeciągnął się, potężnym ziewnięciem odpędzając na jakiś czas pierwsze oznaki znużenia. Podniósł się z posadzki, a następnie dobył zza gumki jedwabnych spodni sfatygowaną paczkę fajek i znajdującą się w podobnej kondycji różdżkę, które na parkiecie chyba tylko cud uchronił od podzielenia losu biodegradowalnej słomki. Wsparłszy się kościstymi łokciami o kamienną krawędź wieży, odpalił jednego Wizz-wizza, by przez następne, wlekące się całą wieczność minuty, po prostu tam stać i chłonąć ciszę nocy, przerywaną jedynie tym charakterystycznym
tsss towarzyszącym każdemu zaciągnięciu się czekoladowym dymem. Do czasu, gdy w wieży ponownie rozległo się złowieszcze skrzypnięcie pordzewiałych zawiasów, a ciężkie drzwi uchyliły się raz jeszcze. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, podnosząc do ust kolejną, dopiero napoczętą fajkę.
- Bal się już skończył? – zagaił pogodnym tonem, świetnie imitującym prawdziwe zaciekawienie. Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto do niego dołączył. Po godzinach tańca nawet najwięksi entuzjaści astronomii i najbardziej napaleni szóstoklasiści nie mieli ani sił, ani chęci na wspinaczkę przez pół tysiąca stopni. Ci pierwsi mogli popatrzeć na gwiazdy z okna dormitorium, a ci drudzy skorzystać ze schowka na miotły. Obrócił głowę w kierunku Amerykanina. Choć ten nadal pozostawał poza zasięgiem jego wzroku, w przekornym nawiązaniu do jego protestów sprzed pożegnania dodał:
- Zdaje się, że bardzo chciałeś na nim jeszcze zostać.