Ta historia swoje źródło ma w górzystych krajobrazach Armenii, gdzie wąż stał się obiektem kultu jeszcze w czasach antycznych. Legendy głosiły, że każde ormiańskie domostwo jest chronione przez te pełzające gady, a była to historia tak głośna i niebywała, że przedostała się nawet do uszu mugoli. Radość wiązana z posiadaniem tak zaszczytnego strażnika odzwierciedlano w każdym aspekcie życia – wizerunki węży wieszano na drzwiach i ścianach, by odpierać złe duchy; kobiety nosiły ozdoby przypominające kształtem owe zwierzęta, gdyż ornamenty te miały zapewnić im płodność. Kult węża wśród Ormian był tak rozlegle praktykowany, że nadano mu imię „Hay”, stawiając go na równi z ludem („Hayk” to imię legendarnego założyciela Armenii, które wkomponowano w ojczystą nazwę kraju). Wśród mugoli wierzenie to zanikło po przyjęciu chrześcijańskiego chrztu, jednak wśród czarodziejów tego zacnego narodu przetrwało po dziś dzień.
Armeńscy czarodzieje nie byli aż tak podatni, jak reszta świata magów, na wiarę w potencjalne powiązanie wężoustości z czarnoksięstwem, być może dlatego, iż w wielu ormiańskich rodach umiejętność ta była czymś naturalnym; jeżeli dziecko w rodzinie czarodziejskiej nie wykazywało tej zdolności, było pomijane jako mniej utalentowane. Na przestrzeni wieków ten stan powoli się zmieniał, i choć tej predyspozycji przestało się wypatrywać jako wręcz obowiązku, wężoustość nadal uważa się za cechę wzbudzającą szacunek.
Z pokolenia na pokolenie zasłużony ród Petrosyan przekazywał dobie ów osobliwy dar; gdy ojciec bystrej Arevik, Gevorg, dostrzegł pierwsze oznaki wężoustości u swej potomkini, począł on wyjaśniać jej zawiłe dzieje tej dostojnej rodziny na tle wyjątkowej historii narodu, w nadziei, iż jego córka nie pójdzie w ślady swoich ormiańskich rówieśników i nie zaprzepaści tej niepospolitej predyspozycji. I rzeczywiście, choć uprzedzona o niechęci reszty czarodziejskiego uniwersum wobec rozmawiających z wężami, Arevik, wysłana do Instytutu Durmstrang, starała się pielęgnować rodzinną tradycję poprzez edukację w temacie nieszablonowych stworzeń, z jakimi odtąd miała się porozumiewać, oraz praktykę w konwersacjach z nimi. Wkrótce po ukończeniu szkoły podjęła pracę w zakresie kontaktu z magicznymi stworzeniami, wśród których oczywiście nie zabrakło tych tak bliskich jej sercu. To zdecydowanie ułatwiło jej obowiązki – liczne gady ulegały jej jak za mrugnięciem oka, co przysporzyło jej poważania i splendoru wśród pozostałych działaczy w tej dziedzinie.
Ta majestatyczna historia zostaje skażona, gdy Arevik przenosi się do Wielkiej Brytanii, by rozpocząć tam nowe życie ze swoim małżonkiem. Świadoma, że w nowej rzeczywistości jej dar jest postrzegany jako przekleństwo czy też plama na honorze, zarówno jej samej, jak i całej rodziny, kobieta skrzętnie ukrywała swoją unikalną umiejętność przed rodziną męża i nowymi współpracownikami w Magicznej Menażerii. Tajemnicą więc pozostała metoda niewymuszonego dyktowania posłuszeństwa części zwierząt, które znajdowały się w sklepie. Nie można tego jednak było tuszować w nieskończoność, zwłaszcza, że ów dar mógł ujawnić się w każdej chwili u któregoś z jej potomstwa.
Diarmaid, syn pierworodny Arevik i Finnána, nie został bezpośrednio dotknięty genem decydującym o wężoustości. Być może jakiś wpływ na to miał fakt, że z wiekiem zaczął coraz bardziej przypominać ojca, co pozwoliłoby wnioskować, że to jego geny grały tu pierwsze skrzypce, natomiast umiejętności typowe dla jego matki pozostały głęboko ukryte w jego genotypie. Sytuacja gwałtownie odmieniła się w przypadku ukochanej córki Arevik, Tuilelaith, która od wczesnego dziecięctwa przejawiała zainteresowania podobne do swej rodzicielki.
***
Dom o tej porze stawał się przeraźliwie głuchy, jak gdyby na całą posiadłość rzucono zaklęcie uciszające. Ojciec używał kominka, by dostać się do Ministerstwa, matka zaś opuszczała dom dzięki teleportacji, która momentalnie sytuowała ją na ulicy Pokątnej. Diarmaid – ten zarozumiały, pretensjonalny Diarmaid – już drugi rok przebywał w Hogwarcie, zapewne planując teraz kolejny przekręt, który przyniesie ujmę jego domowi.
Tuilelaith nie miała ochoty samotnie przebywać w tej opustoszałej przestrzeni, gdyż czyniąc tak niejednokrotnie odnosiła wrażenie, iż odchodzi od zmysłów. Postanowiła opuścić budynek na rzecz świeżego powietrza, którego w każdej chwili miała możliwość doznać w ogrodzie.
Wysokie, gęsto zarośnięte żywopłoty rzucały cień na dworek i otaczający go teren, zapewniając przyjemny chłód, tak pożądany w ostatnich upalnych dniach, jakie przypadały na wrzesień. Wydawało się, że nic nie mogło przerwać spokoju, jaki panował w domostwie Brennanów – dom chroniony był zaklęciami antymugolskimi, a rzadko kiedy zdarzało się, by jakiś czarodziej kwapił się do osobistych odwiedzin. Ale dla Tuilelaith miał to być moment, który zapamięta do końca swojego życia – moment szokujący i zatrważający, jak gdyby dotychczasowo zaprowadzony porządek przerwało nagłe trafienie pioruna.
Matka dziewczyny hodowała w ogrodzie parę osobliwych węży, które darzyła szczególnym uczuciem. Trzymała je w odpowiednio zabezpieczonych klatkach, by nie wydostały się na zewnątrz, i pod żadnym pozorem nie pozwalała swym dzieciom zbliżać się do nich, wyznaczając konkretny obszar ogrodu, który umożliwiał im bezpieczne poruszanie się. Stworzenia te wywoływały nieprzyjemne wrażenie na pozornie nieustraszonym Diarmaidzie, ale jak dotąd samej Tuilelaith wydawały się niebywale fascynującymi bestiami. Tę przechadzkę miała zamiar wykorzystać jako szansę dla chociażby przyjrzenia się tym tworom z daleka, pokładając wszelką wiarę i posłuszeństwo w środki bezpieczeństwa, jakie ustanowiła jej matka. Pech chciał, że na spacer tego dnia wybrała się także ulubienica Arevik, jadowita żmija armeńska – wąż najprawdopodobniej znalazł usterkę w przeznaczonym dla niego zamknięciu i zdołał wyślizgnąć się poza jego obręb.
Zwierzę z ledwo dosłyszalnym szelestem podpełzło do dziewczynki na odległość może czterech metrów, wykorzystując jej chwilową nieuwagę. Nie miało zamiaru zrobić jej żadnej krzywdy, o nie – wiedziało doskonale, że jest to córka jego wspaniałomyślnej opiekunki, jakikolwiek więc ruch stwarzający zagrożenie jej potomstwu wydawałoby się dlań swego rodzaju zdradą. Nudziło mu się jednak niemiłosiernie, dlatego postanowił żartobliwie zagadnąć Tuilelaith, w nadziei, że być może córka Arevik potrafi, podobnie jak ona sama, posługiwać się jego mową.
- Cześśść, kochanie – zasyczała żmija przeciągle, podnosząc i przechylając nieco głowę, jakby zapraszając do konwersacji. Zwierzę nie miało pojęcia, jakie przerażenie wywołało w nagle otrzeźwiałej dziewczynce, dotąd zapatrzonej w obłoki na jaskrawoniebieskim niebie.
Tuilelaith zajęło kilka sekund, by zrozumieć, co właściwie się stało. Wąż wydostał się z klatki, zbliżył się do niej i przemówił - a ona go rozumiała.
Mimo częstych porad matki na temat zachowania podczas potencjalnego ataku gada, dziewczęciu nagle wszystko wyparowało z głowy. Starała się jednak, zgodnie ze swą naturą, zachować zimną krew. Nie powiodło się to jednak. Zaczęła stawiać powolne kroki w tył, a wówczas panika wzięła górę. Resztkami sił woli zmusiła się, by nie pobiec w stronę domu, będąc słusznie przekonaną, że wąż może stać się agresywny, gdy ujrzy nagły ruch. Machinalnie jednak próbowała bronić się werbalnie.
- Zjeżdżaj stąd – powiedziała, a jej słowa transformowały się w stanowczy syk, którego ona sama się nie spodziewała. Jej dłonie powędrowały w górę, by zasłonić rozdziawione w szoku usta. Czyżby właśnie przemówiła w języku węży?
Wszystko na to wskazywało, ponieważ żmija wyraźnie zrozumiała nadany przekaz i pokornie uniżyła głowę, spoglądając z szacunkiem na dziewczynę.
- Tak jessst – syknęła w odpowiedzi, zwijając swoje cielsko, by móc zawrócić do klatki.
Tuilelaith stała jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu, czując, jak serce łomocze jej szalonym rytmem w piersi. Co to wszystko miało znaczyć?
***
Choć dziewczyna jeszcze przez jakiś czas próbowała tłumaczyć sobie, że była to tylko iluzja lub też sen na jawie, wkrótce postanowiła zwierzyć się o tym incydencie matce. Ta cierpliwie wytłumaczyła jej zawiłą historię, która pozwoliła, by to zdarzenie mogło w ogóle zajść. Nakłoniła też swą córkę, by nie gardziła swoją naturą i pogodziła się z nią, nieważne, co inni mogliby jej wmawiać.
Kolejne, sporadyczne próby porozumienia z wężami wciąż wywoływały zdziwienie i lęk, ale każda z nich pomagała w oswojeniu z groteskową formą tego języka. Kompulsywne odzywki w obliczu gada nie wymagały szczególnego skupienia, przychodziły naturalnie, lecz zaintrygowana dziewczyna postawiła sobie za cel uświadomienie sobie, w jaki sposób ludzkie słowa zdołają przeobrazić się w ów cudaczny syk. Dociekała tego samotnie, bez pomocy matki, w nadziei, iż samodzielne zrozumienie źródeł wężowego dialektu w jaźni człowieka ułatwi jego uzewnętrznienie. Z biegiem czasu mimowolnie przyłapywała się na treningach, które miały pomóc jej w okiełznaniu wężoustości - szybko wyszło na jaw, że chodzenie po domu i wydawanie z siebie zabawnych dźwięków jest absurdalne, gdyż aby mowa ta zechciała się eksternalizować, należało stanąć oko w oko ze stworzeniem, do którego ona należy. Za zgodą i pod nadzorem rodzicielki Tuilelaith poczęła zatem na nowo swoje praktyki. Wąż, który pomógł jej odkryć tę nietypową cząstkę tożsamości, darzył ją wielką sympatią, dlatego często podejmował z nią rozmowy. Żaden z pozostałych domowników nie był świadom tych lekcji, a nawet jeśli ktoś tak wścibski jak Diarmaid chciał koniecznie się dowiedzieć, dlaczego jego siostra spędza całe godziny ukrywając się w ogrodzie, to pani Brennan wiedziała doskonale, jak wyperswadować mu pragnienie posiądnięcia tej wiedzy z głowy.
Okiełznanie oryginalnego potencjału, jaki drzemał wewnątrz niej, zdawało się zdjąć niewidzialną blokadę, wzbraniającą Tuilelaith przed afirmacją swojego genetycznego przeznaczenia. W momencie wyjazdu do Hogwartu dziewczyna zdołała się już pogodzić ze swą ekscentrycznością, a swoją pasję gotowa była zainwestować w naukę przedmiotu, który niegdyś zafascynował także jej rodziców, czyli opieki nad magicznymi stworzeniami. Tymczasem w szkole napotkało ją rozczarowanie w postaci uczniów i nauczycieli przypisujących wężoustość ludziom posługującym się najpodlejszymi rodzajami magii. Wyznanie, iż ma się jakiekolwiek z nią powiązanie, ściągnęłoby na nią widmo odrazy. Być może w Hogwarcie gnieździli się adepci czarnej magii, gotowi wyrazić swój ewentualny podziw wobec Tuilelaith, lecz ta nie chciała mieć z nimi nic do czynienia.
Urodzona adeptka mowy węży szkoliła się przy każdej możliwej okazji, chociażby podczas ferii zimowych, wakacji czy potajemnie na zajęciach ONMS, gdy nadarzała się okazja zetknięcia z magicznie obdarzonym przedstawicielem tegoż rodzaju, skutkując w coraz to swobodniejszych, lecz bynajmniej perfekcyjnych wypowiedziach. Prowadziła także samodzielne poszukiwania biblioteczne w celu rozszyfrowania zawiłej natury tych zwierząt, umacniając jej samorzutną, duchową więź z nimi. Mimo tego Tuilelaith jeszcze przez parę lat pozostawała rozdarta między akceptacją swojej unikatowej zdolności na cześć swych ormiańskich przodków a wyrażeniem awersji wobec niej w imię obyczajów, według których przyszło jej się wychowywać. Z czasem udało się jej pogodzić anomalie obu kultur, czując dumę ze swej wyjątkowości, ale skrupulatnie zachowując ją w tajemnicy. Niczym bowiem nie gardziła tak bardzo, jak czarnoksięstwem, a jakakolwiek asocjacja z jego elementami, chociażby na podstawie cech, które jedynie przypadkowo stały się emblematem czarnej magii, mogła zaszkodzić jej zasadnej reputacji. Ten drobny sekret bezpośrednio tłumaczy kwestię momentami wręcz irytującej tajemniczości młodej czarownicy - lepiej, by inni nie wiedzieli o tobie nic, niż aby znali o jedną enigmę za dużo.