Czyli autorefleksja nad ironicznością własnych pragnień
Nie byłem jednym z tych dzieci, których dar metamorfomagii towarzyszył od samego początku, jakby był czymś zupełnie naturalnym. Urodziłem się zdrowo czerwony, włosy miałem ciemne, a oczy jasne. Najprzeciętniejszy obraz, jakiego można było się spodziewać i prawdę mówiąc, to na przebudzenie mojego daru wcale nikt nie czekał, bo w końcu nikt wcale się go nie spodziewał. Właściwie, to bardzo długo nikt go nie zauważał. Nie przyjmował tych widowiskowych form zmiany włosów na płomienne strączki czy poplątane zielenią loczki, nos wcale nagle nie naśladował kształtem kartofla, marchewki czy innych warzyw. Przez kilka lat, nie działo się zupełnie nic, a przynajmniej nic, co zostałoby przez kogokolwiek odpowiednio podchwycone, zapamiętane i podważone na cokolwiek więcej od zwykłej omyłki oka. I nawet tego jednego dnia - gdy jako dziecko porwałem się do tego dzikiego, histerycznego płaczu, którego umiejętność większość ludzi gubi z czasem; gdy poczerwieniałem nienaturalnie, w końcu sinymi plamami doprowadzając nianię do paniki; kurcząc się gdzieś i malejąc w otulających mnie kocykach - nikt nie pomyślał wcale o metamorfomagii, a zwykłych wyładowaniach dziecięcych uroków. Ta myśl pojawiła się dopiero podczas jednych z rodzinnych świąt, podrzucona luźno przez babcię, której kolorowe plamy na mojej skórze otworzyły wspomnienia z dzieciństwa, przywołując w głowie podobne widoki u dawno niewidzianej już kuzynki z rzadką nie tylko w rodzinie, ale i wśród wszystkich czarodziei zdolnością. A przynajmniej tak wspomina to tata.
Dla mnie metamorfomagia była czymś, co posiadałem od zawsze, bo nawet jeśli nie potrafiłem się nią odpowiednio posłużyć, to trzymałem ją w sobie odkąd tylko pamiętam. Była tym uczuciem, które kazało mi ciekawsko grzebać w maminej toaletce, beżowym kremem maskując widoczne na policzku pieprzyki, ciemnym cieniem wyznaczając nowe rysy na swojej twarzy. To ona podpowiadała mi, z której szafy rodzeństwa chcę dziś podkraść koszulkę i kogo dziś wkurzę przedrzeźnianiem go na każdym kroku. Gdyby nie ona, to z pewnością zadowoliłbym się jednym Jasperem, nie czując wcale potrzeby, by wymyślać co chwilę nową postać, nowy głos, tragiczną historię i wybitny talent, powołując nowego siebie do życia wyborem zupełnie niepospolitego imienia, które tak nie pasowało do nazwiska Rowle. Dla mnie metamorfomagia to nie tylko możliwość zmiany, ale też jej wewnętrzna potrzeba.
Nie mogę powiedzieć, że nie otrzymałem wsparcia od ojca. Popchnął mnie w stronę rozwoju; nie karał za te momenty, gdy mój dar wymykał się spod kontroli; nie oczekiwał, że z dnia na dzień zapanuję nad czymś, co wydawało mi się przecież naturalnie nieuchwytne. Tłumaczyłem mu zresztą, że to jak tik lub nieposłuszne drżenie zmęczonego mięśnia. Czuję to, nawet z zamkniętymi oczami potrafiąc wskazać palcem pojedynczy włos, który zbuntował się nagle w migotaniu wybranym przez siebie kolorem, a jednak wtedy nie potrafiłem na to wpłynąć. I rozumiał to, tak jak zdrowa osoba może zrozumieć osobę z zespołem Tourette'a. Z pewnym dystansem. Ale kupował mi te wszystkie książki, w których pojawiali się bohaterowie z darem metamorfomagii; przerabiał ze mną podstawy transmutacji, jeśli tak możemy spojrzeć na czytanie mi podręczników przed snem, zanim jeszcze otrzymałem swój list z Hogwartu i w końcu to on przeprowadzał mi moje pierwsze ćwiczenia na koncentrację - to on pokazał mi, że metamorfomagia nie jest tikiem, wstydliwie zdradzającym buzujące we mnie emocje, a prawdziwym darem i powodem do dumy. Że mam kontrolę.
Przyznaję, że od początku lubiłem eksperymentować. Nie z żadnych ambicji, czy czegokolwiek w tym rodzaju, a ze zwykłej, dziecięcej ciekawości, która zamiast maleć, z roku na rok robi się coraz silniejsza. Wyobraźnia podpowiadała mi wiele, niekoniecznie przydatnych pomysłów, a jednak gdy tylko jakiś wpadał mi do głowy, od razu zapisywałem go w zeszycie, by regularnie próbować go zrealizować, zawsze wierząc, że jeśli nie dziś, to może jutro, za tydzień czy za rok, gdy moje umiejętności będą już lepsze. Początkowo na siłę próbowałem wywoływać u siebie konkretne emocje, bo tylko tak potrafiłem przywołać jakąkolwiek zmianę. Z nieskrywanym zafascynowaniem przyglądałem się w lustrze jak usta sinieją mi w pogardzie, jak policzki pokrywają się nienaturalną purpurą przy skrępowaniu, jak smutek przyprusza bielą moje rzęsy, jak stres wydłuża mi nos, a złość rozdwaja język. O tym nie pisano w żadnej książce i znów czułem się inny z zadowoleniem odkrywając, że lubię to uczucie.
Mogę śmiało powiedzieć, że największy wpływ na rozwój moich umiejętności miała popkultura. To ona podsuwała mi pomysły, które najmocniej rozwijały chęć pokonywania barier stawianych przez ciało. Najwyraźniej pamiętam to, jak jeden z antagonistów zaklęciami wypalił sobie linie papilarne i przez kilka miesięcy próbowałem uzyskać ten sam efekt, choćby na najkrótszą, najulotniejszą chwilę. To wtedy odkryłem, że łatwiej jest mi zapanować nad zmianami, gdy łącze je z bodźcem fizycznym. Niemal w każdej wolnej chwili pocierałem kciukiem losowo wybrany opuszek palca, zarówno naporem, jak i swoją koncentracją próbując zmusić równe żłobienia w skórze do zmiany, wyglądając zupełnie tak, jakbym chciał pozbyć się z palców śladów po długopisie. Początkowo od ciepła zmieniała się tylko barwa, przybierając zupełnie naturalnej czerwieni, w której stopniowo zaczynały topić się moje linie papilarne, rozciągając się i deformując, jakbym pracował na cienkiej warstwie gumowatej plasteliny. Całe lata zajęło mi wypracowanie pożądanego przeze mnie efektu, jednak to konkretne ćwiczenie pozostało już ze mną na zawsze, choć z czasem coraz częściej zaczęło przybierać formę pstrykania palcami, po którą sięgam mimowolnie, gdy zaczynam czuć się wybitnie niekomfortowo. Samo wspomaganie się bodźcem fizycznym przy zmianie jest dla mnie w tym momencie już raczej przyzwyczajeniem, przyjemnym ułatwieniem wizualizacji zmian, pewnym punktem startowym, zdecydowanie nie koniecznością czy przymusem. Można powiedzieć, że po prostu lubię czuć mrowiącą w dłoniach magię, gdy przecieram nimi zmieniającą się pod moje dyktando twarz lub gdy zanurzam palce we włosach, wyraźnie czując jak te zmieniają swoją gęstość, grubość i fakturę.
Nie wiem jak odczuwają to inni. Wydaje mi się to zbyt intymne, by po prostu zapytać. Dla mnie zmiany, które nie opierałyby się na samych barwach, zawsze były w pewien sposób nieprzyjemne. Czasem mniej, jak palące uczucie naciągania skóry; czasem mocniej, ale bardzo krótkim ukłuciem, jak przy gwałtownym przestawianiu kości; ale czasami dyskomfort jest długi, nieznośnie obecny niemal bez przerwy lub skradający się znienacka falami, jak wtedy, gdy drastycznie zmieniam swój wzrost w którąkolwiek stronę. Traktuję to, jak pewną cenę; coś, czym płacę za mój dar. Drobne przypomnienie, że magia jest równowagą, a nie boską wszechmocą.
Teraz już to widzę, że w pewnym sensie zachłysnąłem się moimi możliwościami. Uzależniłem się od kreowania się wciąż na nowo, nikomu nie pozwalając poznać się w pełni, tylko przed rodziną nie czując się nagi, stojąc przed nimi bez okrycia magią. Tak, jak niektórzy zmieniają swój styl ubioru między pracą, codziennością a imprezami, tak i ja zmieniałem cały swój wygląd, w pewnym momencie orientując się, że przyjaciół nie mam ja, a moje gotowe na niekończącą się zabawę alterego. Że tylko będąc nim, czuję to ciepło na sercu, impulsywnie klękając ze splecionym na szybko z trawy pierścionkiem w dłoni, po powrocie do siebie odnajdując tylko niechęć i dystans do jakichkolwiek tego typu uniesień i zaangażowań. Jak płytko muszę brzmieć, mówiąc o tym, że zgubiłem gdzieś siebie w tych wszystkich kreacjach, a jednak nie ma chyba lepszych słów, by nazwać stan, w którym utknąłem, a z którego staram się teraz wygrzebać, wciąż zasypywany impulsywnymi skokami ku chroniącym mnie przed prawdą zmianami. I tak jak uczyłem się panować nad magią, by stać się kim tylko zechcę, tak teraz kontroluję się w tym, by próbować jak najdłużej pozostać sobą, każdego dnia szukając nowych ćwiczeń, by nauczyć się nie poprawiać swojej twarzy instynktownie, gdy patrzę w lustro; pokochać swój wzrost, linię szczęki, mostek nosa… Krok po kroku przypominając sobie, jak to jest mówić głośno swoje własne myśli.