Yorkshire Dales, czyli doliny Yorkshire to wyżynny obszar w północnej Anglii. Położony jest w północnej części historycznego hrabstwa Yorkshire. Teren ten obejmuje liczne doliny rzeczne oraz wzniesienia pomiędzy nimi, położone między doliną Vale of York na wschodzie a Górami Pennińskimi na zachodzie. Duża część Yorkshire Dales została objęta ochroną w ramach ustanowionego w 1954 roku parku narodowego o tej samej nazwie.
Szturchnęła go kolanem, pokazując palcem na wyścig, bo dzielni chłopcy z numerem jeden i trzydzieści jeden szli łeb w łeb, co jedynie potęgowało apetyt, w związku z czym pokiwała głową z uznaniem, gdy zdecydował się uzupełnić ich lokalną stołówkę o więcej jedzenia i dodatkowe picie. Pogoda wciąż dopisywała, co było rzadkie w tych stronach, gdzie lato pod koniec załamywało się gwałtownymi burzami i czyniło pogodę gównianą aż do następnego maja-czerwca. Zaśmiała się na jego słowa, choć z zupełnie innego powodu - głównie dlatego, że ona nie miała ani jednego ojca i takie wyznanie wydawało się jej super zabawne. - Dobry przepis na miecznika jest jak rodzinny skarb. Moja ciotka Eliza wiecznie kłóci się z moją matką Juniper, czy miecznik lepszy jest w maśle z cytryną, czy na ostro z papryką chilli. W związku z tym co sezon, raz jemy tak, raz tak i za każdym razem, cała rodzina jak jeden mąż, zapewnia, że rzeczywiście ten jest lepszy. Tylko to jest w stanie utrzymać rodowy konflikt w ryzach. - zaśmiała się wesoło. Faktem było, że Honeycottowie sprzeczali się jedynie o jedzenie, bo każdy miał swoją wizję, ale trochę podkoloryzowała dramaturgię, bo w rzeczywistości, to nikt się u nich tak naprawdę z nikim nie kłócił. O nic. Nawet o mieczniki. - Nawet. Mi. Nie. Mów. - uniosła rękę, kręcąc głową - ja do bludgera to byłam pierwsza w kolejce w czasach szkolnych, ale zawsze robiliśmy to poza Hogwartem. W tym roku? Mogli się zapisać nawet pierwszoroczni... - spojrzała na niego wzrokiem, który mógł mieć tylko człowiek na tyle dorosły, by pomimo perspektywy dobrej zabawy, zdawać sobie sprawę z tego, że istnieją pewne granice rozsądku. Zabawne było to, że o rozsądku mówiło się tu w kontekście Gwen Honeycott, będącej skumulowaną esencją gryfońskiej lekkomyślności. Jak głupi musiałby to być pomysł, skoro nawet ona widziała, że to zwyczajnie bez logiki.- Lubie Cię, ale jak będziemy rozmawiać za dużo o Wang, to nasza relacja może ucierpieć. - zażartowała, choć to było całkiem szczere wyznanie. Oblizała palce i poprawiła rozmiar czapki na głowie, po czym zmrużyła jedno oko, wystawiając kciuk do góry: - No to teraz czas na trzydzieści trzy mistrzostwa ligowe, skoro perły dorobiły się takiej kibicki jak ja no. - pokiwała brwiami i szturchnęła go lekko łokciem w geście "a weź!" na ten uroczy komplement. Jej uśmiech jednak poszerzał się, bo okazywało się, że Baxter podzielał i jej zamiłowanie do nauczania, choć ich dziedziny nie mogły być bardziej różne. Kiwała głową, bo w pełni rozumiała tę potrzebę pokazania, jak dobre może być to, co robią, przekazania wszystkiego, co się miało w sercu z tym związanego. Uważała, że takich nauczycieli z powołania tej szkole ogromnie brakowało. Mogła ich policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy się zamyślił nad tą mączną osą, ona z zapartym tchem śledziła wyścig, ekscytując się, jakby sama brała w nim udział. Capnęła jego MagiColę i kiwnęła głową: - No jak tylko zaczniesz pracować w szkole, to na spokojnie, wyjdą Ci moje specjały bokiem. - parsknęła, ale stuknęła się z nim tą puszką i upiła łyka, puszczając mu oko. Nie było mu dane jednak nacieszyć się piciem zbyt długo, bon złapała go nagle za kołnierz. Kiedy zdążyła zerwać się na nogi? Zaraz pociągnęła go za sobą: - Chodź! Wygrał numer czternaście, dzieciaki muszą być załamane! - sapnęła, bo czternastka nie była ani w jej grupie małych zbójów, ani jego nieco większych rozbójników. Łapiąc go pod rękę, przeciskała się między ludźmi, którzy, zanim jeszcze zdążyli się zdenerwować takim tratowaniem, byli kasowani jej promiennym uśmiechem i wesołym PRZEPRASZAM!.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Obcowanie w towarzystwie jasnookiej kucharki było przygodą bardziej fascynującą niż sam wyścig, co samo w sobie stanowiło najlepszy komplement. Gdyby ktoś spytał Danny’ego, czy bardziej zachwycił go niespodziewany zwrot akcji na torze, czy delikatna twarz Gwen skąpana w popołudniowym słońcu, nie potrafiłby odpowiedzieć. Jej uśmiech, promienny i beztroski, skutecznie odwracał jego uwagę od rywalizacji, a sposób, w jaki opowiadała o rodzinnych sporach, sprawiał, że czuł się jak uczniak Hogwartu, wsłuchujący się w rodzinne historie o największych z miotlarskich przodków.
Kiedy Gwen opisała, jak zażegnano miecznikowy spór, Danny wyobraził sobie te rodzinne posiedzenia, na których gorące głowy kłócą się o to, która ryba lepiej smakuje, jak gdyby chodziło o losy świata. W jego umyśle ożyły wspomnienia z rodzinnych Wigilii u Baxterów, gdzie po kilku kieliszkach ognistej whisky zaczynała się zawzięta dyskusja o dominacji jednej drużyny nad drugą, a potem o kwestiach tak fundamentalnych, jak nowoczesne miotły i zmieniające się zasady quidditcha. I oczywiście finałowa konkluzja, zawsze taka sama, że „Brandonowie to banda tłuczków z chowu wsobnego”. Tę zgodność Baxterowie potrafili celebrować z zaskakującą jednomyślnością, choćby tylko przez chwilę.
Danny zerknął na Gwen z uznaniem, kiedy wspomniała, że grała w bludgera. Zrozumiał, że jej wszechstronność nie miała granic: pieczenie, gotowanie, trening dzieciaków, kibicowanie Srokom, gra w quidditcha – było to jak odkrywanie kolejnych warstw niesamowitej zagadki. Czuł się jak dziecko w sklepie ze słodyczami, nomen omen, Honeycottów, niespodziewanie trafiając na rzadki, nieznany dotąd smak.
– Pierwszoroczni? Ciekawa decyzja – zauważył lekko, analizując w myślach za i przeciw. Czy to aby na pewno dobra idea? Z jednej strony, pod okiem nauczycieli i uzdrowicieli dzieci miały większą szansę na bezpieczne poznanie tego, czym naprawdę jest gra w bludgera. Z drugiej – czy to nie zbyt ryzykowne, skoro większość z nich ledwo opanowała sztukę latania, a co dopiero odbijania tłuczków? A może właśnie o to chodziło dyrekcji – terapia szokowa miała zniechęcić ich do tej gry na dobre. Tylko Wang mogła wiedzieć, co naprawdę miała na myśli.
Gdy Gwen przyznała, że go lubi, Danny poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po policzkach, a uśmiech mimowolnie rozszerza na twarzy. W głowie dźwięczały mu fanfary, a duchy przodków zbijały mu piątkę i gratulowały, jakby właśnie wygrał najważniejszy mecz w karierze. Zamknął usta dłonią w geście zapięcia na zamek i wyrzucił wyimaginowany klucz daleko za siebie, śmiejąc się cicho.
– Transfer takiego kibica jak Ty to najlepsze, co spotkało „Perły” od czasów… no… mnie – dodał, mrugając do niej porozumiewawczo, całkowicie pewny swojej racji. Może i brakowało mu czasem odrobiny samokrytyki, ale za to pewności siebie miał na pęczki. Wiedział, że ta pewność siebie, czasem granicząca z bezczelnością, była kluczem do sukcesu na boisku, ale też w życiu. – Teraz na pewno wygramy w cuglach – dodał z szerokim uśmiechem.
Baxter, udając, że to przypadek, zbliżył się do Gwen na tyle, że ich ramiona i uda lekko się stykały. Dreszcz przebiegł mu przez ciało, przypominając mu o emocjach, które dawno wydawały się zapomniane. Czuł się znów jak szczeniak, piszący anonimowe miłosne listy do szkolnego crusha. Uczucie to było jednocześnie przyjemne i zaskakujące.
– A więc pracujesz w Hogwarcie? – zapytał, kiedy Gwen żartobliwie wspomniała, że jej potrawy mogłyby mu się znudzić. Danny szczerze wątpił, by to było możliwe. Jeśli jej kulinarne umiejętności dorównywały talentowi do prowadzenia rozmowy, to był gotów przytyć z radością, byle tylko móc kosztować jej specjałów. – Kolejny powód, żeby cieszyć się na perspektywę pracy w zamku – dodał, obracając puszkę w dłoniach.
Podczas gdy pochłaniał popcorn, Gwen nagle pociągnęła go za kołnierz. Prawie się zakrztusił, ale poprawił czapkę z logo Srok na głowie i pozwolił się prowadzić w kierunku toru. Kiedy zdążył się skończyć ten wyścig? Nie miał pojęcia, ale zgadzał się, że dzieciom należy się coś słodkiego jako rekompensata. Złożył obietnicę i miał zamiar jej dotrzymać – był człowiekiem słownym.
Zanim dotarli do grupki dzieci, zatrzymali się przy stoisku ze słodyczami. Danny, jak to Baxter, nie musiał stać w kolejce. Tym razem było to równie wygodne, co istotne, bo czas ich gonił. Zapłacił za watę cukrową – dla swoich dzieciaków i tych Gwen – a także wręczył jedną, dużą, różową watę nauczycielce gotowania. – Tym też możemy się podzielić – zasugerował, wykradając jej kawałek słodkości.
Dysputy kulinarne Honeycottów przy rodzinnym stole, to coś, co nadawałoby się do jakiejś MagiSoapOpery, gdyby MagiTV planowało się dalej rozwijać. Nie było chyba nic bardziej urokliwego, niż pełna pasji, kochająca się rodzina, doprawiona szczyptą zdrowej rywalizacji i ogromnej miłości do siebie i kulinariów. Przynajmniej według nich samych. Kucharka była ucieleśnieniem określenia "w gorącej wodzie kąpana", brała się za wiele rzeczy, wciąż pracowała na wysokich obrotach, dużo się śmiała, jeszcze więcej gadała, więc trudno było ją powstrzymać przed podbojami wszystkiego, co przyszło jej do głowy w wieku nastoletnim, a na starość jako taką zdawało się, że się te cechy jeszcze pogłębiły. Plus był taki, że jako człowiek dorosły nie musiała się martwić, że robi coś, czego uczniom czy dzieciakom nie wolno. Nawet jeśli w głowie wciąż była uczniem i dzieciakiem. Parsknęła, kręcąc głową: - Nie mam słów. - całkiem dobrze, że cofnęli jej tego opiekuna Gryffindoru, bo przecież by się stopą przeżegnała i wszystkie małe gryfony zamknęła w dormitorium na cztery spusty, gdyby w ogóle dotarła jej uszu wzmianka, że się wybierają na taką zabawę. A wiedziała, że się wybierają, bo przecież sama by się wybrała. Pokręciła wesoło głową, dla pewności poprawiając czapkę, jakby chciała tym zasygnalizować, że będzie bardzo solidnym kibicem i przyłoży się do tego ogromnie. Fakt jednak był taki, że musieli odłożyć na bok i przyjemne pogawędki o miotłach i miotlarstwie, a także zapoznawanie się ze sobą i hogwardzkimi nowinkami etycznymi, bo oto czas nadszedł być prawdziwym mentorem, fanem sportów i sportowców - czytli wielki test czy uda się uratować dziecięce morale. Okazało się, że Baxter był nie tylko uśmiechnięty i wyluzowany, ale także miał łeb na karku, bo zaraz wpadł na chytry plan, że warto dzieciakom po prostu osłodzić tę porażkę, także kiedy dotarli do szatni do bandy niepocieszonych guwniaków, natychmiast zadziałali na te smutki kłębkami kolorowej waty. Skubnęła tej, którą bezproblemowo dzieliła się z Dannym: - Słuchajcie, no przegrywanie jest do dupy, ale przecież nie sprawi to, że będziecie mniej lubić latanie, nie? - uśmiechnęła się, kładąc jednemu z nich rękę na głowie i uśmiechając się - Nawet najlepsi i najwięksi sportowcy czasem przegrywają, trzeba się otrzepać i myśleć o wszystkich nowych okazjach, kiedy następnym razem będzie można spróbować swoich sił! - uniosła brwi, patrząc na Baxtera, jakby chciała, by dodał jakieś swoje trzy motywacyjne knuty.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Ramówka z pewnością wiele by zyskała na takim programie, ale z drugiej strony, jak bardzo spadłaby wydajność w całym czarodziejskim świecie? Ludzie byliby wiecznie niewyspani po nocach spędzonych na „bindżowaniu” kolejnych sezonów „Słodkich kłamstewek Honeycottów”, a Danny na pewno by to odczuł. W jego wieku, sen był kluczem do szczęścia!
Mimo 35 lat na karku, najpiękniejszy z Baxterów wciąż był w głębi duszy tym samym chłopakiem, który kiedyś płatał figle znienawidzonemu woźnemu. Pierwsze zmarszczki? Owszem, ale były jedynie świadectwem wielu lat uśmiechu, który wciąż gościł na jego australijskiej gębie.
Doceniał więc tych, którzy potrafili zachować w sobie dziecięcą radość i beztroskę, bo wiedział, jak trudno było to osiągnąć w świecie pełnym codziennych zmartwień. Zbyt łatwo traciło się zdolność czerpania radości z takich drobnostek jak dzielenie się frytkami czy podziwianie małych, zaciętych miotlarzy.
Gdy ex-Gryfonka stwierdziła, że brakuje jej słów, najpiękniejszy z Baxterów tylko wzruszył ramionami. Cóż więcej mógł powiedzieć? Obiecał przecież, że nie będzie już wracał do tematu Wang, a on zawsze dotrzymywał słowa. Dlatego zamiast tego, skomplementował nowy nabytek fanklubu „Pereł”, ale zanim zdążyli się na dłużej zagłębić w rozmowę, oboje przeciskali się już przez tłum, zmierzając w stronę dzieciaków, bo wyścig dobiegł końca.
Jeszcze po drodze zdążyli kupić watę cukrową, by choć trochę osłodzić młodym gorycz porażki. Baxter, razem z jasnowłosą, rozdał słodkie przysmaki, starannie pilnując, by każde dziecko dostało swoją porcję. Widząc, jak ich początkowo przygaszone twarze powoli się rozjaśniają, czuł, że to była dobra decyzja. Wata cukrowa może nie rozwiązywała problemów, ale na chwilę odwracała uwagę od porażki, a dla dzieci, które żyją chwilą, nawet taka drobna radość potrafiła zdziałać cuda. Gdy skończyli rozdawanie, Danny oparł się o ścianę z rękami założonymi na piersi, obserwując z uśmiechem, jak Gwen, z wprawą, której mógł jej tylko pozazdrościć, przemawia do dzieci.
A kiedy skończyła swoją motywującą przemowę i spojrzała na niego pytająco, odpowiedział lekkim skinieniem głowy, odepchnął się plecami od ściany i zrobił krok naprzód. Poprawił daszek czapki i z ciepłym uśmiechem zwrócił się do swojej trójki:
– Dlaczego przegrywamy? – zapytał, a po chwili usłyszał zgodny chór: – Żeby nauczyć się wygrywać!
– Dokładnie tak – przytaknął z aprobatą i zwrócił do wszystkich dzieciaków. – Dzisiaj nie rozpaczamy, tylko cieszymy się, że mogliśmy się sprawdzić z innymi, jemy watę cukrową, a od jutra wracamy do treningów. Dobra robota. Klasnął w dłonie i wszedł między dzieciaki, wystawiając rękę do „piony” każdemu z nich. Wiedział, że zanim wata cukrowa zniknie z patyczków, dzieciaki zapomną o porażce. Taki już był urok dzieciństwa – beztroska wracała szybciej, niż można by się spodziewać.
I rzeczywiście, nie minęło wiele czasu, a pełne energii dzieciaki, naładowane cukrem, rozbiegły się po terenie, gotowe skorzystać z wszystkich dostępnych atrakcji – od odbijania tłuczków po zawody w łapaniu czekoladowych zniczy. Danny zaś został sam z Gwen i do połowy zjedzoną wiśniową watą cukrową.
– Muszę przyznać, że bawię się dziś nadprogramowo dobrze. Kto by pomyślał – rzucił z rozbawieniem, wzruszając ramionami. Skubnął trochę cukru z kijka i dodał: – To, co mówiłaś do dzieciaków... – oblizał palce z waty – ...to było, nie wiem, urocze? Widać, że ci na nich zależy.
Patrzył na nią z tym ciepłym uśmiechem, który zawsze pojawiał się na jego twarzy, gdy dostrzegał coś, co naprawdę zasługiwało na uznanie.
Gwen wdałaby się w dywagacje, czy to sen jest kluczem do szczęścia, czy nie przypadkiem solidne jedzenie, ale każdy ma swoje spektrum życiowych wartości! Dowodem na to były, chociażby, uśmiechnięte promyczki, buźki, których podkówki załamki przemieniały się w uśmieszki szczęścia po otrzymaniu cukrowych kłębków na patyku. No i jak tu nie wierzyć, że jedzenie łagodzi obyczaje, koi nerwy, poprawia nastroje? Honeycott lubiła pracę z dziećmi, im młodsze, tym śmieszniejsze - była nauczycielką z powołania i lubiła taką pracę. Może powinna używać lepszych, okrąglejszych słów, mówić do nich w bardziej zrównoważony sposób, ale nie umiała też traktować dzieciaków jak debili. Udawać, że piękne, pełne zdania sprawią, że poczują się lepiej. Rozmawiała więc z nimi jak swojak ze swojakiem. Zachęciła gestem, żeby i jej małe grono posłuchało Danny'ego, bo ile to razy w życiu można mieć okazję posłuchać porad i spojrzenia na życie kogoś, kto na quidditchu wylatał witki z niejednej miotły, szczególnie, jak się jest takim małoletnim adeptem i miłośnikiem latania. Uśmiechała się szeroko, widząc, jak solidnie podnosi dzieciaki na duchu i jak motywuje je do dalszej pracy. Każde z nich klasnęło mu solidną pionę, najmłodszy Mulberry to nawet taką z wyskoku, żeby nie było, że był słabeuszem! Kiedy dzieciaczki złagodziły smak porażki słodyczami i poszły załatwiać swoje dzieciaczkowe biznesy, Honeycott odwróciła się z uśmiechem do Baxtera. - No pewnie, dzieci są super. Bardzo chcę, żeby nie traciły w sobie pasji, a w tym wieku wystarczy kilka nieroztropnych słów, by całkiem zabić w nich ciekawość świata. - przyznała, podbierając mu trochę waty - Cieszę się, że na siebie wpadliśmy. - wyszczerzyła zęby - jest jeszcze stoisko z nugatowymi kaflami, nowy wynalazek dziadka, chce zajść, spróbować. Idziesz ze mną? - zapytała, ale właściwie nie dawała mu wyboru. Wsunęła mu rękę pod ramię i podyrygowała nim, kierując na drugi koniec całego festynu, opowiadając o cudownych sztukach formowania nugatu tak, by był lekki i kruchy, ale zarazem po odłamaniu ciągnął się niczym słodka guma.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Zawsze istniał kompromis – połączenie cukru i snu. U dzieciaków jedno wynikało z drugiego. Najpierw porządne nafutrowanie się słodkościami, potem hulanie po okolicy jak zaczarowany tłuczek, a na końcu spanko snem sprawiedliwego. No, sprawiedliwego do momentu, aż znowu nie otworzą oczu na kolejną rundę. Danny znał to zbyt dobrze. W rodzinnym centrum na Pokątnej, gdzie spędzał czas z dzieciakami, widział to na co dzień. Sam w duchu był przecież jednym z nich – beztroskim dzieciakiem, który, mimo lat na karku, wciąż czerpał masę frajdy z zabawy i śmiechu. Wracał do domu zmęczony jak cholera, ale z szerokim uśmiechem na twarzy, bo wiedział, że te dni, kiedy poświęcał się dla młodszych, były tego warte. To te momenty, kiedy widział ich radość i ich porażki, wynagradzały mu wszystko.
Wiedział, że miał realny wpływ na te młode umysły. Kiedy rozmawiał z nimi, kiedy dzielili się cukierkami i zbijał z nimi piątki, czuł, że odgrywa w ich życiu większą rolę. Był jak ten fajny wujek – zawsze gotów do zabawy, ale jednocześnie potrafił tupnąć nogą, kiedy sytuacja tego wymagała. I to była jedna z rzeczy, które najbardziej lubił w nauczaniu. Wkładał w to cząstkę siebie, swojego podejścia do świata, który potrafił być naprawdę piękny, jeśli wiedziało się, jak na niego spojrzeć. A Danny miał ten dar – patrzył i dostrzegał to, co dla innych było niewidoczne.
Teraz też patrzył, ale widział przed sobą coś zupełnie innego. Gwen. Jej głos płynął miękko, opowiadając o dzieciach, o tym, jak trzeba je chronić, dbać o to, by ich pasja nigdy nie zgasła. Danny poczuł ciepło, które rozlało się po jego wnętrzu. W jej słowach było coś, co trafiało prosto do jego serca, coś, co przypominało mu, dlaczego sam robił to, co robił. Czasem ludzie spotykają na swojej życiowej ścieżce osoby, które myślą w podobny sposób i Baxter czuł, że to dziś był ten dzień
– Ja również – odpowiedział ciszej niż zazwyczaj, prawie szeptem, jakby nie chciał przerwać tej delikatnej chwili. Jej spokojne słowa działały na niego jak łagodny wiatr, a on czuł, że każde kolejne mogło przynieść coś nowego. Gwen była jak ten motyl na kwiatku, którego nie chciał spłoszyć niepotrzebnym hałasem. Zamiast mówić, po prostu słuchał, pozwalając jej kontynuować, wiedząc, że takie chwile nie zdarzają się często. Było w tym coś, czego nie chciał utracić – coś wyjątkowego, co kazało mu pozostać w ciszy i chłonąć każdy moment.
A potem, zanim się obejrzał, kuch znów porwała go w wir stoisk ze słodyczami. Jej głos, pełen entuzjazmu, opowiadał mu o procesie powstawania nugatu, a Danny, choć nadal uśmiechał się, myślami był już gdzieś indziej. Patrzył na jej uśmiech, na to, jak z zapałem gestykuluje, i czuł, że to nie nugat go interesuje – to ona. Jej energia, sposób, w jaki mówiła o pozornie błahych rzeczach, jakby były najważniejsze na świecie, sprawiał, że Danny chciał, żeby ten dzień nigdy się nie skończył. Był to ten rodzaj chwili, którą chciałoby się zatrzymać na zawsze.
I biednemu, zgubionemu Danny’emu nie pozostało nic innego, jak słuchanie o procesie powstawania nugatu i marzenie o tym, by ten dzień nigdy się nie skończył.