W tym temacie znajduje się spis przedmiotów, pośród których znajdują się takie wymagające podania. Aby je zdobyć, należy zapoznać się z poniższymi zasadami.
1. Podanie ma mieć formę dłuższego, rozbudowanego i ciekawego posta, zamieszczonego w tym temacie. 2. Przed napisaniem podania trzeba sprawdzić w spisie (zamieszczonym poniżej) jego dostępność. Moderacja czyta każde podanie, jednak w razie braku miejsc będzie patrzeć bardziej krytycznie. 3. Podanie musi zostać sprawdzone przez przynajmniej jednego moderatora, o czym poinformuje poprzez dodanie adnotacji w danym poście. 4. Istnieje możliwość nanoszenia poprawek dwukrotnie - jeśli trzecia wersja nie zostanie zaakceptowana, podanie zostaje odrzucone i postać traci możliwość zdobycia danego przedmiotu.
Przedmioty
Buty do jazdy figurowej na wodzie (max 5) ★ - Morgan A. Davies ★ - ★ - ★ - ★ -
Podanie na "Księge Magii Rodu Trewelty": Był rześki, mglisty, niedzielny poranek. A od napadu na Hogwarts Express, minęło dopiero kilka dni. Bonnie szwędała się po zamku od świtu. Nie wiedziała za bardzo, co ma ze sobą zrobić. Ostatnie wydarzenia ją przytłoczyły. Nie mogła siedzieć i nic nie robić, ale tymbardziej nie była wstanie robić cokolwiek, nawet myśleć. Puchonka w końcu się poddała. Ruszyła w stronę biblioteki. Kiedy już się tam znalazła przeszła kilka regałów, daleko w głąb biblioteki, bardzo blisko Działu Ksiąg Zakazanych. Usiadła przy jednym ze stolików i sięgnęła po pierwszą lepszą książkę z półki. Trafiła na "Sekrety rosyjskich puszcz" Iriny Popolov. Zagłębiła się w lekturze, ale tak jak było już powiedziane, nie potrafiła się skupić. Chciała, lecz nie umiała zebrać się w sobie. Zaczęła wpatrywać się w litery na stronach przewodnika, gdy nagle zaczeło dziać się coś dziwnego. Litery zaczęły się przemieszczać i układać w nowe słowa, zdania, całe akapity. Ostatecznie wszystkim co zostało na pergaminie było: "Spójż za siebie!". Dziewczyna obróciła się gwałtownie, jednocześnie spadając z krzeszła. To co zobaczyła, wstrzasnęło nią. Stała tam, między półkami wypełnionymi zakurzonymi pergaminami, mała grupka kobiet, martwych czarownic. Była tam jej matka, babcia, prababcia, praprababka i kilka innych osób których nie znała, choć kojarzyła z rodzinnych obrazów, fotografii. Obraz był w miare wzruszający, niestety szybko prysnął. Bonnie wstała i podeszła do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stała grupa jej martwych krewnych. Nie było już tam po nich ani śladu. Został tylko dżwiek, przyduszony pogłos rozmów. - Bonnie! - rozległ się krzyk, Puchonka skojarzyła do kogo należy. - Babcia? - Chodż ze mną dziecko. Dziewczyna niezwlekając ruszyła za głosem. Dotarła za nim do Działu Ksiąg Zakazanych, ale tam głos już ucichł. Zaczęła przechadzać się miedzy regałami pełnymi książek, kurzu i popiołu. Wtedy po raz kolejny pojawił się przed nią duch jej matki. - To ta - odparła, wskazując jedną książkę na pewnych starym regale przy ścianie. Zniknęła, tak szybko jak się pojawiła. Bonnie chwyciła opasły tom, a ni stąd, ni zowąd zaraz obok niej otwarło się przejście do ukrytej komnaty. Puchonka wkroczyła do ukrytego pomieszczenia, pełnego pajęczyn i starych ksiąg. Jedna z nich znajdowała się na piedestale, na samym środku pokoju. Bonnie podeszła, zerknęła na zakurzoną okładkę. Napisane było tam: "Księga Magii Rodu Trewelty". Dziewczyna zrobiła krok do tyłu. - Znam tę książkę - szepnęła sama do siebie, chwyciła księge i wróciła do Dormitorium Hufflepuff'u.
*** Po powrocie do pustego Dormitorium Bonnie schowała Księge w swoich kufrze, położyła się na łóżku, ale ostatecznie i tak wybrała się na błonia. Tam usiadła nad brzegiem jeziora. Wpatrując się w falującą taflę wody, zaczęła myśleć o tym wszystkim. O tym co ją dzisiaj spotkało. "Po co to wszystko?" zapytała samą siebie. "Byś mogła pomścić naszą śmierć i zdemaskować Zło!" rozległ się w głowie głos jej przodków. Dziewczyna wstała gwaltownie, bo nagle w jej głowie rozbrzmiał krzyk tysiąca czarowników i czarownic, mordowanych przez wilkołaki, krzyk przepełniony nie tylko bólem, agonią i cierpieniem, ale przedewszystkim stratą, poczuciem utraty kogoś, kogo się kochało. Dobrze znała to uczucie.
Podanie jest fajnie napisane, długość sądzę, że też idealna. Zastanawiam się tylko dlaczego w ogóle to właśnie Bonnie dostrzegła tą książkę, dlaczego to jej przodkowie wiedzieli, gdzie się znajduje i dlaczego to Puchonce została ona wskazana. Nie wiem, czy zamierzasz to wyjaśnić jeszcze w podaniu, czy może zostawisz sobie to na fabułę? Bo jednak dobrze by było, gdyby kiedyś się w jakiś sposób wyjaśniło, dlaczego tom wpadł w ręce akurat Bonnie i jaki związek ma z jej zmarłą rodziną.
Poprawiłem podanie i jest to częściowo wyjaśnione na końcu.
dobra, wydaję się wszystko w porządku, więc przyznaję Ci przedmiot!
Gabriel Lacroix
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : legimilencja & oklumencja, teleportacja
Gabriel patrzył na zachmurzone niebo swego rodzinnego miasta. Powiew chłodnego wiatru i delikatna mżawka, która spadała z niebo lekko poprawiała mu nastrój. Był zmrok zaś on stał oparty o budynek czekając na swego wuja. Christian przyszedł niedługo po przybyciu Gabriela i szedł ku niemu pewnym krokiem. - Mogłeś wejść do domu. – Powiedział na przywitanie swym obojętnym głosem przypatrując się Gabrielowi. – Twemu ojcu pomogłoby, gdyby cię zobaczył. – Powiedział patrząc się na Gabriela przeszywającym wzrokiem. Chłopak nienawidził tego spojrzenia zawsze w, tedy miał dziwne wrażenie, iż jego wuj widzi jego duszę. Tak wiedział, iż to głupie, lecz co mógł poradzić, na to że ten wzrok na niego tak działał. - Jeszcze żyję? – Zapytał ze swym uśmiechem odwzajemniając spojrzenie wuja i nie spuszczając wzroku. – Czy nie prościej byłoby podać łzy feniksa? – Zapytał się kpiącym tonem. Kpił z tego, iż jeszcze tego nie zrobili, chyba że nie pragnęli go ratować a skazać na tortury i śmierć w męczarniach to było zupełnie co innego. - Nie tak prosto je zdobyć. – Powiedział jakby chciał przypomnieć mu, iż to nie jest środek leczniczy dostępny w aptekach. - Z całą pewnością masz swoje sposoby. – Powiedział wzruszając ramionami. – Jeśli, to jest ta twoja pilna sprawa to spadam do Hogwartu. – Powiedział mając nadzieje, że to już koniec tego „rodzinnego” spotkania i, że Christian pozwoli mu odejść. - Nie będę komentować twego ostatniego wybryku, bo jak zapewne przypuszczasz dostaliśmy pismo, iż zostałeś zawieszony w prawach ucznia. Potrzebuje twojej pomocy w zdobyciu pewnego cennego przedmiotu. Christian kiwnął głowa i oboje zaczęli iść na przedmieścia miasta nie odzywając się słowem do siebie. W końcu dotarli do wielkiego dworu, który naprawdę imponował swym wyglądem jak i wielkością. Kiedy weszli do środka Gabriel musiał przyznać, iż w samym holu zmieściłby się jego dom a i tak zostałoby dużo miejsca. Po krótkiej chwili przywitał ich gospodarz, który zaprosił ich do salonu. Gabriel nie odzywał się ani słowem i nie przysłuchiwał się ich rozmowie. Zamiast tego chciał dostać się do umysłu starca jednak bezskutecznie tak samo, jak do jego córki, która właśnie schodziła po schodach. Gabriel wstał z kanapy i podszedł do niej, gdy ta była na ostatnim schodku. Chłopak ukłonił się nisko i wystawił swe ramię z lekkim uśmiechem. Dziewczyna wzięła go pod ramię i tak podeszli do jej ojca, któremu to się nie spodobało, co wyraźnie było widać w jego oczach zresztą zaraz po tym ich wyprosił tłumacząc, iż jest już późno. Gabriel bez słowa wszedł do baru ze swym wujem i zamówił szklankę Whisky. - Oboje są mistrzami Legilimencji & Oklumencji. - Zauważyłem. – Powiedział Gabriel, gdy odbierał wcześniej zamówioną szklankę złotego trunku. – Zauważyłem też jak się wpatrywałeś w ten scyzoryk za gablotką. To o niego chodzi? - To nie jest żaden scyzoryk tylko miecz Kusanagi. Ten miecz to… - Dobra daruj sobie wywodu. – Przerwał mu chłopak patrząc się na niego badawczo. – Wiem już, o co chodzi, lecz czemu sam się tym nie zajmiesz? - Bo posiadam coś takiego jak skrupuły, zasady i sumienie. Ty jesteś tego pozbawiony, więc się tam włamiesz i ukradniesz ten miecz. Gabriel patrzył się na niego powoli pijąc swój trunek. - Mam lepszy pomysł. – Powiedział w końcu. – Jednak, co ja z tego będę mieć? - Potrafię się odwdzięczyć i z całą pewnością znajdę coś, czego pragniesz. Ile potrzebujesz czasu? - Kilka miesięcy może rok. - Dwa tygodnie. - Psujesz mi zabawę! – Powiedział z oskarżeniem w głosie. Gabriel miał w planach zrobienie tego powoli rozkoszując się każdą chwilą a na koniec zakończyć całą tą sytuację czyjąś śmiercią w, tedy przynajmniej, by nie zmarnował czasu, lecz dwa tygodnie? To było stanowczo za mało. - Dwa tygodnie! – Powtórzył jego wujo stanowczym tonem. Gabriel w końcu się poddał i podszedł do barmana zamawiając sobie pokój na dwa tygodnie, a potem w, nim zniknął. Następnego dnia poszedł spotkać się z dziewczyną. Nie było trudno ją odnaleźć w końcu Gabriel również tutaj się wychowywał a wiedział, gdzie szukać osoby, które są samotne. Zapoznanie się z nią i zdobycie zaufania nie było trudne. Po pierwsze Gabriel był naprawdę dobrym aktorem. Umiał pokazać się wyłącznie z dobrej strony, być miły i uśmiechnięty, słuchać cierpliwie i służyć dobrą radą stać się przyjacielem i pocieszeniem w tym wszystkim pomagało mu to, iż dziewczyna była pozbawiona zainteresowania drugiej osoby jak i miłości. Tak, więc już po kilku dniach stał się jej przyjacielem i kochankiem. Spędzali razem każdą chwilę a dziewczyna nawet nie spostrzegła, kiedy mu opowiadała o swych najbardziej skrytych pragnieniach, tajemnicach i sekretach nie mając pojęcia, iż Gabriel opowiada jej niestworzone bajki, a nie swe własne przeżycia. Widziała w, nim przyjaciela, który otworzył przed nią swe serce. Nie była jeszcze pełnoletnia, chociaż miała już blisko siedemnaście lat. Serce dziewczyny było gorące, wierzące, że jak pokocha to raz na zawsze zaś, co gorsza wierzyła, iż pokochała Gabriela, a może naprawdę go pokochała? To już dla niego nie miało znaczenia. - Jutro wyjeżdżam do Hogwartu. – Powiedział Gabriel, gdy siedzieli na ławce w parku. Była wtulona w jego tors sądząc, iż życie już nie może być piękniejsze. - Zostań proszę. - Wiesz, że nie mogę. – Powiedział szeptem. – Dlaczego nie wyjedziesz z zemną? - Wiesz, że i ja nie mogę. - Dlaczego? Niedługo będziesz pełnoletnia. - To tylko kilka miesięcy wytrzymamy tyle, a potem do ciebie przyjadę. - Wiesz, że nie wytrzymam bez ciebie ani chwili. – Zapadła cisza, w której dziewczyna zmagała się z własnymi myślami i uczuciami. Walczyła uwięziona między tym, czego chce a tym, co powinna. W końcu jednak uczucie do Gabriela zwyciężyło. Umówili się w jej domu z samego rana. Gdy Gabriel wszedł do jej domu już w drzwiach usłyszał krzyki. Wszedł zadowolony napotykając jej ojca. - To twoja wina! – Wykrzyknął w jego stronę kierując ku niemu różdżkę. - I co zrobisz? – Zapytał drwiąco nawet nie starając się udawać czegokolwiek. – Gdy po raz pierwszy cię spotkałem zrozumiałem, iż nie jesteś, byle, jakim czarodziejem. Śmiem przypuszczać, iż jesteś silniejszy nawet od mego wuja. Byłeś silniejszy nawet ode mnie. – Powiedział podkreślając ostatnie słowa, które najwidoczniej zbiły staruszka z pantałyku. - O czym ty mówisz? - Nie możesz mi nic zrobić. To ja mam serce twej córeczki i zrobi dokładnie to, o co ją poproszę, a jeśli mnie skrzywdzisz to cię znienawidzi. Jesteś na to gotów? Zapadła cisza. Gabriel widział wahanie u staruszka, który w końcu opuścił różdżkę i spojrzał się bezradnie na Gabriela. - Czego chcesz? – Te słowa wręcz wysyczał niczym wąż z jadem i nienawiścią. Gabriel się uśmiechnął zadowolony z samego siebie. - Ten scyzoryk mnie zadowoli. – Powiedział wskazując na miecz Kusanagi, który znajdował się za gablotą. - Nawet nie wiesz, co to jest! - A co mnie to obchodzi? Będzie się ładnie prezentował w moim salonie. – Powiedział obojętnie. – To jak? – Zapytał czekając na kolejny ruch starca. W końcu się poddał i przyniósł mu miecz podając go chłopakowi. - Z skąd mam mieć pewność, że już cię więcej nie zobaczę i, że nie zbliżysz się do mojej córki? - Nie martw się nigdy nie byłem nią zainteresowany. – Powiedział zmierzając do wyjścia jednak nagle się zatrzymał i cofnął wpadając na jeszcze lepszy pomysł. - Co robisz? – Zapytał, gdy Gabriel wchodził już po schodach. - Jeśli zniknę stwierdzi, że to twoja wina i cię znienawidzi. Nie zechce cię wysłuchać, ale mnie tak. Sprawię, że jej miłość do mnie skieruje się do ciebie a mnie znienawidzi. Uznaj to za finalizację naszej umowy. - Masz pięć minut. – Powiedział zaś Gabriel już wchodził po schodach. Gdy wszedł do jej pokoju zastał ją pakującą się. Odłożył miecz w przejściu i podszedł do niej czule ją całując i sadzając ją na kanapie. Pokój był mały, zaledwie jedno łózko zaś naprzeciw szafka nocna. To dziwne, że tak w dużym domu jest tak mały pokój. - Posłuchaj mnie uważnie i nie przerywaj. – Powiedział patrząc jej w oczy. – Znikam z twojego życia. Tak będzie lepiej. Ani moja rodzina ani twój ojciec nie pozwolą nam być razem. Nie ważne, gdzie uciekniemy oni i tak nas znajdą i rozdzielą. Nie możemy być razem w tym świecie a je bez ciebie nie potrafię żyć. Będę czekać na ciebie po drugiej stronie i proszę cię byś żyła długo i szczęśliwie. – Gabriel mówił smutnym tonem, który opanował do perfekcji spojrzał się na jej nocną szafkę, gdzie leżał nóż do otwierania kopert potem na dziewczynę. Uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją, po czym zaczął wychodzić z pokoju. Gdy stanął w progu i podniósł z ziemi miecz, który wcześniej tam położył odwrócił się, by spojrzeć na dziewczynę, która właśnie brała do ręki nóż leżący na jej szafce. Chłopak się uśmiechnął i wyszedł z pokoju schodząc po schodach. - Lepiej ją zostawić przez pewien czas samą. Niech poukłada sobie wszystko w głowie. – Powiedział wychodząc z domu i kierując się do baru, gdzie czekał na niego jego wuj. Usiadł naprzeciw niego i pokazał miecz. - Coś bardzo szczęśliwy jesteś. - Zdobyłem miecz i serce dziewczyny w dwa tygodnie, więc mam do tego prawo prawda? Co z moją nagrodą? Jego wuj położył na stolę kilka dokumentów, a gdy Gabriel wciąż się na niego patrzył wytłumaczył. - Te dokumenty to dowody na twoje przypuszczenia. Wynika z nich jednoznacznie, że brat Amelii jest przyczyną jej samobójstwa. Szantażował ją i terroryzował psychicznie zresztą nie tylko to, ale wszystko jest tutaj. Gabriel patrzył się długo na swego wuja bez słowa. Jego mina nie wyrażała niczego. W końcu prychnął i pokręcił przecząco głową. - I, po co mi to? Sądzisz, że pragnę dokonać zemsty lub potwierdzić swą teorię? Wiedziałem o tym, inaczej nie chciałbym go udusić w dniu jej pogrzebu pamiętasz? To nie zwróci jej życia i nie sprawi, że moje życie zacznie mieć sens. – W jego głosie było słychać lekki gniew w końcu wstał i deportował się bez słowa. Znalazł się w wiosce nieopodal swej szkoły. Patrzył na miecz, który wciąż trzymał w ręku. - Świetnie dwa tygodnie zmarnowane na jakieś żelastwo. – Mruknął wyjmując miecz z pochwy i wtedy stało się coś, czego się nie spodziewał. Miecz zapalił się ogniem a Gabriel natychmiast go opuścił. Teraz miecz zdawał się być całkiem normalny zaś chłopak szukał kogoś odpowiedzialnego za podpalenie tego miecza, lecz nie było nikogo. Gabriel kucnął po niego i, gdy go chwycił ten znów się zapalił. - Ale jazda… - Mruknął szczerze zafascynowany i schował miecz. Na jego twarzy wykwitł uśmiech i doskonale wiedział, do kogo się zgłosić z tym mieczem. I, kto powiedział, że nie można mieć wszystkiego?
Jak już mówiłam, mam pewne wątpliwości. To bardzo silny przedmiot, który z trudem przyznałabym dorosłemu czarodziejowi. Poza tym na świecie jest tylko kilka egzemplarzy. W Hogwarcie będą już dwa. Dobrze, że zaznaczyłeś, iż on za bardzo się nie orientuje co to takiego, lecz mam mieszane uczucia i poczekam na jeszcze jedną opinię, gdyż sama nie jestem pewna.
Tak jak wspominałem Gabriel nie wie co to jest prócz tego że jest to cenne przynajmniej dla jego wuja. Zamierza dopiero się dowiedzieć do czego ten miecz służy i zgłosić się do profesora Paula Price bo jak przypuszcza to on będzie mógł mu pomóc.
Przede wszystkim jest kilka rażących błędów. Słowa "pomogłoby", "wtedy", "byłoby", "jakby", "zmieściłby się", "zostałoby" pisze się razem, a nie oddzielnie. Póki co, popraw te błędy, bo powtarzają się stale.
Poprawiłem (mam nadzieje) wszystkie błędy.
Przyznaję Ci przedmiot, jednak pod takim warunkiem, że gdy tylko zobaczę w fabule zbyt duże szaleństwo to zostanie Ci on natychmiastowo odebrany bez specjalnego ostrzeżenia. Także uważaj jak się z tym obchodzisz, bo wątpliwości mnie nie opuściły.
Krótki moment, w którym ciemność napierała na niego niczym stado fanek, rzucających się na kapelę Fatalnych Jędz, ustąpił rześkiemu powietrzu, ale Brown jeszcze dłuższą chwilę próbował pozbyć się nieprzyjemnego dzwonienia w uszach, uderzając się w głowę. W końcu dał za wygraną i rozejrzał się wokół siebie. Stał w ciemnym zaułku, z pobliskiej ulicy dochodził hałas przejeżdżających samochodów, ale uliczne latarnie nie były w stanie rozświetlić mroku bocznych uliczek. Naciągnął kaptur na głowę i wyszedł z mroku na chodnik, stukając o chodnik wysokimi oficerkami. Szybkim krokiem przeszedł obok długiej kamienicy, zatrzymując się przy wejściu przedostatniej klatki schodowej. Wsunął rękę pod płaszcz i pod osłoną ubrania wycelował różdżkę w elektroniczny zamek, blokujący drzwi. Popchnął wejście, które ustąpiło pod naporem ręki. Wkroczył do środka i zaczął mozolną wspinaczkę po starych schodach, skrzypieniem drewnianych schodów pod nogami obwieszczając mieszkańcom, że ktoś wchodzi na górę. Stanął w końcu przed numerem 17 i zapukał cicho do drzwi. Czekał zaledwie kilkanaście sekund, kiedy z mieszkania wychylił się przystojny młodzian, czujnie mierząc przybysza wzrokiem. Charlie zdjął kaptur, a na twarzy chłopaka pojawiła się ulga; wpuścił gościa do środka, prowadząc go do obskurnego, ale dość dobrze oświetlonego saloniku. Brown najwyraźniej nie przybył tu z niezapowiedzianą wizytą, bo na stole stała szklana karafka, wypełniona winem. Gospodarz uwijał się w kuchni, przygotowując kolację, kiedy Charlie rozgościł się w salonie i przyjrzał uważnie wnętrzu. Na starym, kulawym stoliku, stał duży telewizor. Trafił na program o zwierzętach, a akurat w tym momencie jakiś stary pawian pokazał mu swój czerwony tyłek. No tak, bardzo subtelne przywitanie. Jego wzrok prześlizgnął się na starą meblościankę, której nie wycierano chyba od momentu, w którym ją tu wstawiono. W jednym z regałów tłoczyły się niepoukładane książki, na innym zwitki papieru i połamane pióra, ale wzrok przyciągał też przedmiot, który kontrastował ze starymi meblami i ogólnym nieporządkiem. Duża, choć płytka, kamienna misa, ozdobiona od zewnętrznej strony runicznymi napisami, rzucała swoją zawartością, której Brown nie mógł stąd dostrzec, paski światła na ściany, niczym projektor filmowy w kinie przecinając złotymi i srebrnymi liniami światła zakurzone powietrze. Tak, tego jednego przedmiotu zazdrościł Charlie swojemu byłemu chłopakowi, a teraz dobremu znajomemu. Jego prababka nie posiadała myślodsiewni, nie mogła mu więc zostawić tak cudownego wynalazku. Zagryzł tylko wargę, odrzucając myśli o misie i skupił się na Igorze, który niósł dwa duże puchary i talerze spaghetti. Wymieniając kilka uwag na temat pogody zaczęli jeść, popijając danie winem, które szybko w karafce się skończyło. Gospodarz jednak wyciągnął kilka pękatych butelek z barku, który nie chciał się zamknąć i po chwili obojgu zrobiło się gorąco. Zaczęli żartować, popychać pierdoły, narzekać na Ministerstwo, kiedy Charliemu wpadł do głowy pewien pomysł. Poczekał jeszcze jakiś czas, pilnując, by Igor wypił dużo wina i zaproponował chłopakowi grę w karty. Mało subtelne, pomyślał sam, ale po kilku(nastu) lampkach wina była to chyba jedyna gra, w którą mógł teraz gospodarza ograć. Zaproponował mu układ: jeśli wygra Igor, bierze od Browna co zechce, natomiast jeśli wygra ten drugi, otrzymuje od przyjaciela drogocenną misę. Po dłuższej negocjacji i namowach, chłopak w końcu uległ, wesoło chichocząc. Charlie potasował magiczne karty i zaczęli grać w pokera. Wygranym miał być ten, kto pierwszy zwycięży trzy razy. Po kilkunastu minutach (i kilku zaklęciach rzuconych pod stołem), Brown zebrał karty, z prawdziwym podekscytowaniem wymalowanym na twarzy i chwycił łapczywie misę. Jego przyjaciel kiwał się półprzytomnie na sofie, aby po chwili paść ze zmęczenia (i upojenia). Gość wziął wygraną do rąk, dziwiąc się lekko; misa nie była bardzo ciężka, choć może dlatego, że wypełniał ją ni to płyn, ni to mgła, na której powierzchni szalała burza skłębionego powietrza. Wyszedł z mieszkania, trzymając cenną nagrodę, machnięciem różdżki zamknął drzwi na klucz i obrócił się w miejscu. Po chwili stał przed rodzinnym domem, pogrążonym teraz w ciemności...
Dwóch chłopaków wynurzyło się z misy. Jednym z nich był Brown, drugi natomiast wyglądał na ucznia. Wystraszony chłopiec zrozumiał chyba naturę świetlistej misy, którą pokazał mu profesor. -Teraz już chyba wiesz, na czym to polega. Chciałbym zobaczyć to, co pamiętasz z ataku Lunarnych... Pozwolisz mi obejrzeć? - zapytał Charlie, a uczeń, z wystraszoną miną, pokiwał głową. Nauczyciel przyłożył mu różdżkę do skroni i zaczął oddalać od głowy chłopaka; u końca drewnianego patyka zatknięta była srebrna cienka nić, którą włożył do butelki. Zawartość natychmiast zaczęła wirować, zmieniając się w gazową burzę. Tak, może to będzie w stanie przybliżyć ich do rozwiązania zagadki ataków Lunarnych.
Hmm, wszystko wydaje mi się w porządku. Przydzielam przedmiot!
Aleksander relaksował się w bibliotece w swoim rodzinnym domu, bardzo lubił to miejsce ze względu na mnogość lektur a sama wielkość i zasób ksiąg i zwojów powodowało że odnalezienie jakiejś wiadomości lub treści prowadziła do czegoś w formie ekspedycji. Nie pomagało to że jest członkiem rodziny i zabezpieczenia biblioteki nie podnosiły się gdy przebywał wśród jej zasobów, powodując że odnalezienie czegoś było możliwe trudne ale jednak możliwe. Uśmiechnął się na tą myśl pamiętając jak kolega z Durmstrangu w trakcie odwiedzin postanowił doń zajrzeć, bez jego wiedzy, nie żeby w złym celu, ale mniejsza z tym. Biedak omal nie zwariował gdy zorientował się, że biblioteka w swej wielkości przypomina boisko do quiddicha, nie to go doprowadziło do obłędu lecz kilka czynników w postaci nagle wyrastających w górę regałów, tworzących non stop zmieniający się labirynt , czy też nieustannie przemieszczające się książki które w locie potrącały go sprawiając mu ból zaklęciami żądlącymi, na końcu dodać jeszcze trzeba absolutną ciemność która spowiła pomieszczenie. Znaleźliśmy go po 3 godzinach jak nie pojawił się na kolacji a w pokoju została tylko jego różdżka. Faktem jest że następnego dnia przeprosił a cała sytuacja pozostała w formie dobrej historii w stylu Ahmed i mroki biblioteki, z czego ilekroć opowiadania wyprawa stawała się groźniejsza a on mężniejszy. Wróćmy jednak do sedna, w chwili obecnej szukał opisu jednego z przedmiotów, elektronowego sygnetu który dostał od dziadka, powiedział Aleksandrowi że to nagroda za opanowanie magii bezróżdzkowej i że będzie mu bardziej przydatny niżli siedząc w szkatule z klejnotami rodzinnymi , ale za diabła nie powiedział dlaczego miałby być mu przydatny, wolał wysłać wnuka z zadaniem. Eh…. W tym domu i rodzinie jest więcej tajemniczych artefaktów niżli na starym kundlu pcheł. Siedział już drugi tydzień przekopując się przez stare inwentarze szukając czym ten sygnet jest, tracąc nad tym większość czasu, a gdy już znalazł jego opis, trzeba było określić czym właściwie jest kierując się jego nazwą dewin sêl, ale ona nie pomogła sygnet maga signum magi. Nazwa nie zdradziła sekretu, czas więc nastąpił na kolejne poszukiwania, a zgodnie z prawem Marphego znalazł jego opis dopiero w ostatniej najbardziej oddalonej i zakurzonej księdze.
„…. Signum Magii jest pierścieniem z elektrum tworzonym, Czarodziejowi go noszącemu umiejętność powielający jego gdy pragnie bez swego focii energie skierować, pamiętać zaś należy że nie jest wszechpotężny lecz jest narzędziem prostym, jeno jedno z zaklęć przez maga opanowane zapisać w swej powierzchni i wzór jego przechować umożliwiając zaklęcie przezeń wykorzystywać do woli. Wzór ten wytrawiony na powierzchni wnętrza swego sygnet zyskuje i utrzymuje do końca żywota maga go umieszczającego tracąc go w z śmiercią posiadacza. Pamiętaj zacz że to narzędzie i jeno osoba zdolność ową posiadającą może używać go, bezeń to sygnet jeno…”
Czyli teraz mam jedynie jedno zaklęcie do wykorzystania-pomyślał to nie jest proste wybrać jedyne zaklęcie które będzie dla niego najbardziej uniwersalne i praktyczne…. Dnia następnego Sygnet leżał już przy łóżku a poranne słońce tańczyło na wygrawerowanym po wewnętrznej stronie literom tworzącym napis Ydwyf fi yn gwlychu
Księżycowa poświata w ciemności, otulona mgiełką wspomnień. Z kamiennej misy bije blask, oświetlający migotliwie dębowe meble. Biurko, na którym stoi misa umyka od światła, skierowanego w górę, w przestworza, ograniczone sufitem. Przebłyski błękitu lśnią w moich oczach i choć tego nie widzę, mogę wyobrazić sobie całą sytuację z zupełnie innej perspektywy, zza biurka. Z miejsca, gdzie siedział mój ojciec. Delikatnie dotykam kamiennej myślodsiewni, łącząc opuszki palców z westchnieniem dawnych czasów. Bezpowrotnie przepadłe, choć obecne w szklanych buteleczkach. Rzędy myśli, prezentujących się w nierealnie pięknej odsłonie, pod przykrywką biało-srebrnych nici, utkanych z mgły. Blade i tajemnicze. Pochylam się nad nimi, pozwalając włosom omieść kilka z fiolek. Potrafię siedzieć tu całymi nocami, błądząc wśród ścieżek pozostawionych przez nich. Byli prawdziwymi kolekcjonerami. Zapisali swoją historię w szklanych buteleczkach, a ja odkrywałam kolejne elementy, układając je chronologicznie. Czy można uzależnić się od wspomnień? Jeśli tak, jestem uzależniona. Nie potrafię odejść i zapomnieć. Żyję czymś, czego nie ma. Błądzę ślepo, uciekając od rzeczywistości, tonę w tajemnicach, na własne życzenie tworzę sztuczne szczęście. Zanurzam się w myślodsiewni ojca po raz kolejny, wyruszam na spotkanie z rodzicami. I choć wiem, że zgubiłam się we własnych myślach, nie potrafię inaczej.
Budzę się, słysząc cichy głos przyszywanej matki. Po każdej wycieczce ulegam wrażeniu, że kocha mnie tym bardziej, im bardziej się męczę. Jest tu zawsze, zastępując prawdziwą matkę. Ciężko ją zostawić i wyjeżdżać, ciężko okłamywać, ciężko znosić jej cierpienie. - Mamo. Potrzebuję jej. Mój senny głos wywołuje uśmiech na jej twarzy. Podnoszę się z biurka, rozkładając zdrętwiałe ręce. Długo decydowałam się na poproszenie o myślodsiewnię. Nikt o tym nie mówił, ale stanowiła dość drażliwy temat. Amarie potrzebowała jej po śmierci Mercera. Ona także była uzależniona, ale w inny sposób. Uciekała od swoich własnych myśli. - Nie mam do niej żadnych praw, Elso. Należała do twoich rodziców. Ulżyło mi. Obejmuję ją, czując, że przygoda z myślami dopiero się zaczyna. Nie miałam okazji zatopić się we wszystkich obecnych tu wspomnieniach, wracając wciąż do tych samych. Kolekcja czekała cierpliwie, zarówno na zapoznanie się z resztą, jak i na nową porcję, zupełnie nowych. Moich.
Daeril, podczas kilku swoich podróży szukał podstaw do stworzenia silnego zaklęcia, które w pełni obroniło by przed impetem uderzenia smoka. Nie wiedział nawet, że wizyta w jednym z lasów, pomoże mu w tym zadaniu. Wszedł na teren puszczy, w której głębi żyły istoty tak groźne, że nie wiadomo, co może z tego wyjść. Wkraczał na tereny od wieków chronione przed mugolami, gdzie pradawna magia stwarzała ochronne pola, niepozwalające nikomu przejść, kto miał złe plany co do drzewiastej okolicy. Krok za krokiem, omijał korzenie i kamienie, które stały mu na drodze, by wejść w ślepy zaułek. W środku lasu, znajdowało się urwisko skalne, które pochylone o 75 stopni uniemożliwiało przejście. Młodzieńcowi coś nie pasowało, dlatego za pomocą kilku prostych zaklęć (pole antydeportacyjne, niepozwalało na teleportacje) znalazł się na górze. Pewnie normalnie by się poczuł, gdyby zobaczył ściany drzew, czy inne typowe dla takiej okolicy przeszkody, jednak na płaskim terenie znajdowały się ruiny. Nie jakieś zwykłen, bo budowle te przypominały stylem świątynie Avalonu. Nie wiedząc co robić, wkroczył tam, by zaznajomić się z owymi cudami, spotkanymi w lesie. Skierował się na główną ścieżkę i zobaczył, że wszystkie budynki mimo zarośnięcia są w dobrym stanie. To że rośliny pokrywały ściany, jakby rosły sobie na ziemi, nie miało znaczenia. Stanął przed wejściem do środka, zaś na ścianie mógł przeczytać łacińską inskrypcje. "Oto jest święte miejsce splotu energii ziemi, gdzie spoczywa kamień największej kapłanki Avalonu. Tylko godny owego kamienia wejdzie na teren świątyni, więc strzeż się przed próbami." Daeril świadomy czym jest owy kamień, zaryzykował. Wkroczył w paszczę mantykory, nie będąc nawet wybitnie przygotowanym. Już po wejściu zrobiło mu się zimno, a mrok jaki zastał był...Dobijający. Zaczęło mu się robić smutno i zrozumiał. Dementorzy. Z jego różdżki wyłoniła się biała mgiełka, po wymówieniu słów Expecto Patronum i wyobrażeniu sobie małego gryfa, który przytula się do trzynastoletniego chłopca. Nie miał jeszcze wybitnie wyuczonego zaklęcia Patronusa, ale nie da się. Był dopiero na pierwszym roku studiów. Gdy biała poświata rozjaśniła teren, zobaczył nad sobą dwanaście dementorów. Jednak coś mu nie pasowało ponieważ normalnie wszystkie rzuciły by się na niego... Przejaśnienie w jego oczach oznaczało zrozumienie. Wykrzyknął tylko Riddiculus, by po chwili zobaczyć dementora w różowej sukience. Śmiech wydobył się z jego gardała tak mocny, że Boginy uciekły gdzie pieprz rośnie. Wkroczył w korytarz, który ukazał się przed nim i pojawił się w pięknej komnacie, która zasłana była skarbami tak wspaniałymi, że świat na oczy takich niewidział. Chłopak rozejrzał się po sali i jako spostrzegawcza osoba, zobaczył element, który nie pasował do reszty. Trzy drewniane skrzynie. Dzięki szybkiemu zaklęciu, które informowało o gatunku rośliny, dowiedział się, że pierwsza skrzynia jest z cisu, druga z wierzby, zaś trzecia z dębu. Zastanowił się co oznacza takowa wiedza. Cis trujący, a za tym idzie zło. Wierzba płacząca, a za tym idzie strach. Dąb szlachetny,a za tym idzie godność. Wybrał trzecią skrzynie, zaś gdy ją otworzył, to pociemniało mu przed oczyma. Ciemność, nagle przebłysk i uniesienie powiek. Kłujące światło, które razi źrenice i przypomnienie sobie snu.
Pojawił się w pięknej komnacie, która ozdobiona dwoma obrazami i kilkoma wazonami z kwiatami, była sypialną. Ujrzał biurko, przy którym siedziała młoda kobieta. Odwróciła się, a jej czarna kaskada włosów omiotła okolice jej ciała. Piękna suknia zdobiła jej ciało, zaś na głowie diadem z niebieskim kryształem, który miał w sobie czerwoną barwę. - Witaj Daerilu z rodu Herpona. Jesteś godny mojego kamienia według prób odwagi i mądrości, lcz czy jesteś na tyle sprytny, by zdobyć go w sposób najlepszy? Nie wiem. Aby go dostać musisz o niego zawalczyć. - Daeril jak na ślizgona przystało przeanalizował sytuację i powiedział na głos. - O piękna pani... Czy nie lepiej ze mną porozmawiać, niż walczyć? Gdybyś się zgodziła, opowiedziałbym ci o całym mym życiu. - nie wiedział jak Morgana zareaguje, ale. trzymał kciuki. - Azaliż próba sprytu za tobą, drogi Kedvo. Weź to... - dotknęła kryształu na diademie - ...i ruszaj w drogę.
Spojrzał na swoją szyję, gdzie spoczywał klejnot barwy niebieskiej z przebłyskiem czerwieni. - Pora wracać do domu...
Podczas swojej podróży trafiłem na charłaka. Nie miał za grosz rozumu, najwyraźniej chciał się wyzbyć resztek pamiątek, które pozostały mu po rodzinie. Grupie nic niewartych ludzi, którzy wydziedziczyli go przez brak mocy. Pokazał mi wisiorek. Maleńką klepsydrę, ledwie wielkości połowy mego kciuka, w której przesypywały się drobinki piasku. Złote zdobienia, niezrozumiałe wówczas dla mnie runy. Nie miałem pojęcia, z czym mam do czynienia, ale świecidełko obudziło we mnie srokę. Tak bardzo zapragnąłem mieć ten niewielki, acz piękny przedmiot, że oddałbym mu za to wszystko. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wymyślił przebiegłego planu, który zmieniłby mnie we właściciela naszyjnika. Obiecałem mu moc. I być może nadzieja na zyskanie choć odrobiny magii, zalążka tego, co utracił w chwili narodzenia, możliwość potrzymania w rękach czegoś niezwykłego, przyczyniły się do tego że otrzymałem na własność tak bardzo podniecającą mnie błyskotkę. Gdyby się nie zgodził, być może bym mu ją ukradł, ale w tym przypadku wszystko poszło po mojej myśli. Zapytasz pewnie, jak sprawiłem, że charłak uwierzył w możliwość stania się czarodziejem? Miał do czynienia z Wmigurokiem, przypadkiem się dowiedziałem, lecz żaden z wytwórców różdżek nie chciał oddać swego dzieła człowiekowi nieobdarzonemu mocą. Otrzymał więc moją starą. Nie musiał być świadomy tego, że już dawno utraciła swój rdzeń z włosów jednorożca ze względu na spore zniszczenia. I tak nigdy by tego nie odkrył. […] Pewnego dnia w magicznym sklepie gdzieś w Irlandii, gdzie wtedy dorabiałem, pojawił się mężczyzna, pytając czy nie kryję gdzieś zmieniaczy czasu. Zgodnie z prawdą, jaka wówczas zasłaniała mi oczy, odpowiedziałem, że nie ma na co liczyć. Jego słowa zbyłem pochłonięty pracą, nie zastanawiałem się nad nimi. Dopiero kolejna nieprzespana noc skłoniła mnie do przemyśleń. Co, jeśli jednak byłem w posiadaniu tego artefaktu? Nie mogłem długo czekać na rozwiązanie tej zagadki, niecierpliwość mi nie pozwalała. Po prostu sięgnąłem po księgę, którą dotąd odtrącałem, by przekonać się, jak dokładnie działa zmieniacz. Jak się nim posługiwać. Czy cofając się w przeszłość, można z niej wrócić nie przeżywając wydarzeń od nowa. I czy mógłbym zobaczyć też przyszłość niczym najwybitniejszy jasnowidz. […] Z niewielką pomocą starych wiedźm, opychających ślimaki i zgniłą kapustę, udało mi się rozpuścić plotkę, że handluję towarem, który nie ma wartości materialnej. Postanowiłem za przysługi cofać się w czasie, by naprawiać błędy ludzi, którzy mi to zlecili. To naprawdę niebezpieczne, niekiedy muszę odmawiać, gdy wiem, że ta misja może się nie powieść i zostanę wykryty. Poza tym Ministerstwo wciąż węszy. Mogą mnie złapać i wsadzić do Azkabanu, tak jak niegdyś mego ojca. Lecz w tym wypadku mieliby powód. Zaginam czasoprzestrzeń. Majstruję przy czymś, co powinno zostać nienaruszone.
zaciekawiłaś mnie, jeszcze ten charłak. ładne podanie, czekam na kartę i akceptuję! tylko ostrzegam, że będziemy pilnować w fabule, jak jest przedmiot używany.
Ogień. Lawa. Gorące wnętrze góry Fuji. Starożytne czasy, odległe dni. Japonia - kraj samurajów. Niezwykłe ostrze, o którym uczyć się można na Historii Magii. Katana szybka jak błyskawica, o klindze zimniejszej niż lód. Kwintesencja szermierki, przeznaczona jedynie dla najlepszych wojowników. Marzenie każdego, chociaż trochę obeznanego w temacie. Ten o którym opowiada dzisiejsza historia był prawdopodobnie nienazwany, lub też jego imię gdzieś przepadło, gdyż dziś nie jest ono znane. Wzorowany na typowych samurajskich mieczach, o ponad 60 centymetrowej, krzywawej głowni i ściętym sztychu. Władało nim kilku potężnych wojowników, lecz jego burzliwa przeszłość rozpoczęła się całkiem niedawno. Świst Powietrza przecinanego pod kątem ostrza. Krąży legenda o wojowniczce tak wspaniałej i silnej, że nigdy nie musiała obnażać swego miecza, gdyż swoich wrogów powalała za pomocą niewyjętej klingi. Powiadano, że jeżeli użyła by jej pełnej siły, stałaby się praktycznie niepokonana. Broń pozostaje zatem zapieczętowana po dziś dzień i choć kilkakrotnie podejmowano próby wyciągnięcia jej z pochwy, na niewiele się to zdało. Już dawno porzucono te starania, a miecz - bezużyteczny - wyrzucono bądź sprzedano za grosze. Takiego zdania są historycy. Co taki artefakt robił sobie na straganie? Ano, wyrzucony dosłownie na śmietnik, jako bezużyteczny kawał żelastwa, przeżył niezwykle długą i fascynującą "przygodę" włączając w to wpadnięcie do kanału, spływ ściekami do rzeki i takie tam. W zardzewiałej, startej pochwie (aczkolwiek sam miecz jako przedmiot magiczny nie zardzewiał) został wyrzucony na brzeg, gdzie znalazł go jeden z handlarzy. Ponieważ nie miał co z nim zrobić, umieścił go w swojej ofercie. Twierdził, że coś w tej broni było przyciągającego, aż tak, że nie potrafił jej tak po prostu zostawić. Tkwił tam sobie przez pewien okres czasu, a przechodnie zastanawiali się co to w ogóle ma być. Człowiek, który go znalazł nie wiedział nic o jego historii, specjaliści zaś do dziś zastanawiają się co właściwie stało się z brakującym egzemplarzem. Mimo wszystko motywy owej wojowniczki pozostają niewyjaśnione, tak samo, jak miecz pozostaje zaplombowany.
***
Ojciec Arlette był dyplomatą. Tak się zdarzyło, że kiedyś zabrał ich wszystkich do Japonii. Kiedy on załatwiał swoje sprawy, matka zaciągnęła resztę rodziny na targ. Lał deszcz. Woda spływała jej po twarzy. Dookoła pełno było kramów, obwieszonych tkaninami, a w powietrzu unosił się zapach lokalnych potraw. Jej siostra zdążyła już kupić przepiękny wachlarz, haftowany złotem i wyszywany różowym jedwabiem. Dlatego też, Isabella człapała tuż za nią, podsuwając jej pomysły na pamiątki. I tak się stało, że zawędrowały aż do stoiska z bronią. W większości były to tandetne podróby, ale znalazło się coś co przyciągnęło uwagę Arletki. Całkiem z tyłu sklepu, na półkach leżały prawdziwe katany. Nie przepadała za przepychem, dlatego też wśród bogato zdobionych - prawdopodobnie nie najlepszych - ostrzy wyszukała zupełnie prostą i gładką, nieco zniszczoną pochwę. Domyślała się jedynie, co może skrywać, gdyż była zaplombowana. Coś ją do tej broni ciągnęło, tym bardziej, że sama interesowała się szermierką. Była wtedy dość naiwna i intrygowały ją tajemnice, więc podjęła niezwykle spontaniczną - co w jej przypadku nie jest aż tak dziwne - decyzję. Także kraj kwitnących wiśni opuściła z przedziwną, japońską bronią w zardzewiałej pochwie, z której nie dało się je wyjąć. Cóż, nie ma co się zastanawiać czemu ludzie tak dziwnie przyglądali się jej na ulicy. Samo w sobie noszenie miecza w tych czasach - nawet wśród czarodziei - było co najmniej osobliwe.
***
Arlette nie była dziewczyną ze słomianym zapałem, ale w końcu i ona postanowiła od niego odpocząć. Po odczyszczeniu metalowego opakowania i wielu, wielu próbach obnażenia miecza dała sobie spokój i rzuciła go gdzieś w kąt. Nieraz upadała na przesiąkniętą zimnem Ziemię. Ponieważ jednak była uparta twierdziła, że będzie pytać do upadłego. Że będzie szukać zaklęć które będą mogły jej pomóc. Szczerze? Niewiele z tego wyszło. Mimo lat nauki, mimo bycia jedną z najlepszych uczennic żadna z prób nie przyniosła zamierzonego efektu. Dlatego też, po kilku latach postanowiła, że zostawi to wszystko w pokoju, postawi klingę na półce jako jakąś ozdobę. Zwykłe zachowanie? O nie. Panna Blake uważała, że broń może być piękna jedynie w czasie, w którym jest użyteczna. Co za tym idzie, mało kto potrafi wyobrazić sobie jej irytację, kiedy gapiła się na niezdatny do niczego przedmiot. Nawet jej ukochana nauczycielka, która przecież była w stanie bez najmniejszego problemu nauczyć się chociażby animagii, nie zdołała pomóc (chociaż szczerze mówiąc niezbyt się tą sprawą interesowała). W każdym razie dziewczyna stwierdziła, że przywlecze ze sobą to coś, ten stary kawał metalu, aż do Anglii. Co ją ku temu skłoniło? Ponoć Godryk Gryffindor był wyśmienitym szermierzem. Może tam będą w stanie jej pomóc? Na pewno wśród niezwykle wykwalifikowanej kadry znajdzie się ktoś z odpowiednimi umiejętności. Znajdzie się. Prawda? I może ten miecz poruszy się chociaż o cal?* To nieco przybliżyłoby ją do celu...
*Żeby nie było, ona pojęcia bladego nie ma cóż to jest. Wyczuwa w nim pewien rodzaj energii, ale to wszystko.
podkreśliłam drobne błędy, przy edycji możesz je poprawić; jeśli dopiszesz krótką (i sensowną, rzecz jasna!) historię o tym, co taki artefakt robił na straganie - dostaniesz przedmiot - Arlette nie musi znać tej historii, ale chciałabym, aby zalazła się w podaniu Poprawione i dopisane. Gratulacje, otrzymujesz przedmiot!
Kiedyś myślałam, że świat jest pełen dobrych, bezinteresownych ludzi. Że na każdym swoim kroku będzie spotykać mnie radość. Rzeczywistość, utkana przez rodzinę, jak kurtyna z delikatnych kropelek mgły. Wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby ją odsunąć. Ten moment miał nigdy nie nastąpić. Kiedy jednak skończyłam szkołę, a moi rodzice do siebie wrócili to wszystko stało się szaleństwem. Odsunęłam się od nich, od swojej siostry. Poszłam swoją drogą, w zupełnie innym kierunku. Oni wrócili do USA, ja z początku nie chciałam opuszczać Londynu. Daleko, daleko od domu, od wszystkiego co mi znane, na najsuchszym, pełnym pustyń kontynencie Australii, zasłona prysnęła, rozsypując się na tysiące drobnych łez lśniących niczym diamenty. Byłam głupia. Bardzo głupia. W kraju kangurów kontynuowałam swoją naukę, związaną z Magią Żywiołów.
nor have I yet outran the sun.
Tam też spotkałam kogoś, kto kiedyś był moją idolką. Miała na imię Rose, przynajmniej tak się przedstawiła. W rzeczywistości nie była kimś za kogo się podawała. Za brązowymi, kręconymi włosami, pogodną, karmelową twarzą kryło się coś jeszcze. Wszyscy mamy swoje sekrety. Rose Hathaway piastowała bardzo wysokie stanowisko w Australijskim Ministerstwie Magii. Rose Hathaway zawsze była na ustach wszystkich. Wszyscy chcieli być tacy wspaniałomyślni i pracowici jak Rose Hathaway. W Rose Hathaway było jednak coś dziwnego - nigdy nie rozstawała się ze swoim sztyletem. Teraz zwracam uwagę na szczegóły. To, że ktoś cały czas nosi przy sobie broń białą raczej nie jest normalne. Ale wtedy, to wszystko miało sens. Wspomniana dziewczyna była zawsze jeden krok do przodu, a jej słodki uśmiech nie pozwalał ją o nic posądzać. Zaprzyjaźniłam się z nią i w końcu, nie do końca z własnej woli, stałam się częścią jej sekretu. Jakiego? Słuchaj uważnie bo to, co zamierzam powiedzieć, może wydać Ci się bez sensu. Zapewne słyszałeś o Camelocie lub o Avalonie? Otóż, istnieje pewna grupa osób które pragną go odszukać po dziś dzień. Oczywiście, część z nich działa solo - bywają jednak i tacy, którzy decydują się na współpracę. Istnieje nawet bractwo... Siostrzaństwo, to chyba lepsze słowo. W każdym razie, zorganizowana grupa kobiet - tak wyłącznie, kobiet - która pragnie podążać krokami Morgany, najpotężniejszej czarodziejki jaką widział świat. Uważasz, że Merlin był lepszy? Bzdura. Nie mógł być. Pewnie myślisz sobie, że to jakaś straszna organizacja, która planuje zamach na Ministerstwo. Nie. Nie, nie nie. To tylko grupa ludzi, poszukujących wiedzy i pomagającą sobie w tym nawzajem. Nieco jak psychopatyczne kółko zainteresowań. Nie są groźne. To znaczy są. Mogą być. Ale nie planują przeprogramowania świata, nie są więc szkodliwe jak chociażby Lunarni. No i naturalnie, negują nieco ogólny światopogląd. Merlin był największym czarodziejem ziemi? Akurat. Arutr był tym dobrym bratem? Chyba sobie kpisz. Dążą do dowiedzenia się prawdy. Oczywiście, stosują różne środki.
My use and value unto you,
Nie mogę powiedzieć zbyt wiele, ale i ja zostałam wciągnięta w tą złożoną konstrukcję. To nie jest takie proste jak Ci się wydaje. W każdym razie, mają wiele wtyczek, jeżeli można to tak nazwać. Dlatego część z nich dysponuje środkami niedostępnymi dla każdego - część jakimiś genetykami, część przedmiotami. Przedmiotami jak ostrze Karona, sztylet tak wiernie noszony przez Rose czy też glob zaginionych, a ta lista i tak jest dość długa. Ja natomiast dostałam możliwość, która jednocześnie mnie przerażała jak i ekscytowała. Od dziecka kochałam seriale z motywem podróży w czasie. Zawsze o niej marzyłam. Nie powinnam dostać tego zmieniacza czasu. Skąd on się tam w ogóle wziął? O ile angielskie ministerstwo straciło je kiedyś na wskutek bitwy w departamencie tajemnic, australijskie i kilka innych miało takowe na stanie. Wspominałam już o Rose, tam pracującej? No właśnie. Zdaję sobie świadomość, że nie do końca rozumiecie dlaczego na początku tej wypowiedzi powiedziałam o niej kilka niezbyt przyjemnych fraz. Dojdziemy do tego. Wtedy jednak tak jeszcze nie uważałam. Jak już wspomniałam, to nie był przedmiot dla mnie. Kiedy tylko został mi wydany, nie słuchałam ostrzeżeń. Podróż do tyłu tylko o pięć godzin? Co z tego. Może mi się coś stać? Co z tego. Mogę sobie rozwalić psychikę? Co z tego. Złoty łańcuszek, lśnił jasno, przyciągając wzrok moich oczu. Piasek przesypujący się w klepsydrze migotał jak tysiące gwiazd. Błądziłam palcami po literach wyrytych na zewnętrznych pierścieniach. To była najpiękniejsza rzecz jaką w życiu widziałam. Musiałam ją mieć. I w końcu dostałam, płacąc za to nie małą cenę. Przez kilka lat szpiegowałam w Red Rock, przez kilka lat kłamałam, udawałam kogoś kim zupełnie nie jestem, szukając informacji wszędzie. Aż wreszcie, pewnego dnia moje trudy się opłaciły - w jednym ze szkolnych archiwów znalazły się wzmianki o Avalonie. Korzystając ze swoich znajomości w tej szkole dotarłam i do nich, aczkolwiek zapłaciłam za to, płacąc straconym zaufaniem. Wtedy mnie to nie obchodziło. Liczył się tylko wisiorek, lsniący niczym tysiące najjaśniejszych gwiazd. Pamiętam swoją pierwszą podróż w czasie, zaledwie o kilka minut. Jak świat rozpływał się dookoła, jak czasoprzestrzeń migotała, niemalże przyprawiając mnie o ból głowy. Lekkość swoich rąk, jakby moje kości nagle straciły wagę. Cudowne uczucie. Kiedy prysło czułam tylko smutek. Smutek obejmujący mnie do reszty.
are gauged by what you have to do.
Wszyscy mamy swoje sekrety. Ja też mam. Wszyscy mamy swoje słabości. Ja też mam. Moją słabością jest mój zmieniacz czasu, trzymany zawsze przy sobie. Muszę go mieć. Czuć zimny dotyk metalu na skórze. Szum piasku w klepsydrze zawsze mnie uspakaja. Ruch i ciche klekotanie pierścieni stało się czymś od czego nie mogę się oderwać. Kiedy moja siostra zginęła, zaczęłam obwiniać się o wszystko. Chciałam złamać zasady i cofnąć się dalej, dalej, żeby znów ją zobaczyć. Może kiedyś mi się to uda. Minuta, po minucie. Zegar tyka. Wszyscy musimy dokonywać wyborów. Podobno nie można żyć przeszłością. Niestety jest to prawda. Nawet kiedy trzyma się ją w dłoni, zawsze ucieka, a człowiek chce brnąć dalej i dalej. Ja też chce. I wiem, że to prawdopodobnie kiedyś mnie zniszczy.
Jest bardzo ładnie, jednak brakuje mi tego impulsu/motywu, który dał Heather Zmieniacz Czasu. Rozumiem, że należała do tego bractwa, lecz wydaje mi się to zbyt małym argumentem, aby posiadać tak potężny przedmiot. Liczę jak na jakieś rozwinięcie, jak Heather zasłużyła sobie na cofanie w czasie. Poprawione jest.
Był taki moment w mojej niedługiej karierze, kiedy zaczęło się robić naprawdę dramatycznie. Nawet mimo tego, że matka próbowała siłą wprowadzić mnie w tajniki działania biur ministerstwa, jeszcze wtedy, kiedy moje stopy nie dotykały podłogi, gdy siedziałam w jej fotelu. Jeśli mam być szczera, nieszczególnie mi to wszystko pomogło, bowiem te najgorsze, najbardziej drażliwe rzeczy jeszcze się przecież nie wydarzyły. A ona nijak nie mogła mnie na nie przygotować. Nawet jeśli próbowała, nigdy nie byłyśmy w zbyt dobrych relacjach, więc zdarzały się dni, gdy wcale jej nie słuchałam, zajęta wystukiwaniem rytmu jakiejś grającej tylko w mojej głowie melodii. Gdybym mogła cofnąć czas, słuchałabym jej uważniej.
Przyjazd do Londynu obfitował w same pozytywy i sądziłam, że tak właśnie pozostanie. Przynajmniej dopóki nie będę jakoś stabilnie stała na własnych nogach. W końcu wszystko szło po mojej myśli. Jasne, nie miałam gdzie mieszkać i żywiłam się w barach szybkiej obsługi, ale w końcu byłam poza domem, w wielkim świecie! Mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę. Mogłam poznawać ludzi. Ba! Mogłam poznawać mugoli! A do tego wszystkiego wywarłam całkiem niezłe wrażenie na rozmowie kwalifikacyjnej w londyńskim ministerstwie magii. Na tyle dobre, że gdy wychodziłam z jego wnętrza na świeże, wiosenne powietrze, miałam poczucie, że dostanę tę robotę. Biuro dezinformacji zdawało się stać przede mną otworem. Gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością zastanowiłabym się dokładnie, który to był otwór.
Po skomplikowanym szkoleniu i ostatecznym teście, który zdałam śpiewająco, wpadło mi parę lekkich akcji. Jakaś staruszka widziała kota z dwie parami oczu, ktoś inny próbował rozbroić mugola, motocykl leciał pół metra nad ziemią. Nic szczególnego. Wierzyłam, że mogę żyć w ten sposób. Spisywać protokoły, słuchając godzinami YOUAREX, łazić za aurorami i podsuwać im najkorzystniejsze rozwiązania problemów, sypiać w biurze po godzinach, a w weekendy tańczyć i odurzać się Raptuśnikiem. Miało być spokojnie i stabilnie na tyle, na ile pozwalała na to moja natura. I moja praca zapowiadała się dokładnie tak samo. Gdybym mogła cofnąć czas, palnęłabym się w czoło.
Była zima, kiedy wyrwali mnie z łóżka w środku nocy. Jasne, jakbym w ogóle miała jakieś łóżko... Ale lubiłam tak myśleć o biurku, na którym kładłam głowę. Zerwali mnie więc z biurka. Byłam we wczorajszych ciuchach, zaspana i z silną nadzieją, że to tylko jakiś koszmarny sen. Ale to wcale nie był sen. Wyciągnęli mnie poza mury ministerstwa i nagle cała grupa została teleportowana na jakieś pobojowisko. Wszędzie buchał ogień, dogaszany przez grupę czarodziejów z ministerstwa. Wokół stali mugole. Było ich może ze trzydziestu. Prawie nic nie widziałam w otaczających mnie ciemnościach, a gdyby nie resztki płomieni, nie widziałabym zupełnie nic. Słyszałam jednak wszystko i równie szybko, co reszta mojej ekipy, dostrzegłam w mroku zwaloną na jakąś kobietę drewnianą belkę. Daliśmy radę ją dostrzec tylko przez wzgląd na drugą, młodszą, która stała obok i krzyczała przeraźliwie. Gdybym mogła cofnąć czas, chciałabym nigdy tego nie usłyszeć.
Zdawało mi się, że to najgorsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać, ale potem stało się coś jeszcze gorszego, czego nigdy nie zapomnę. Jeden z aurorów położył mi dłoń na ramieniu i wskazał głową na grupę oniemiałych mugoli. - Musimy wyczyścić im pamięć. Jakiś idiota sądził, że rzucanie ognistymi kulami w środku mugolskiego miasteczka to dobry pomysł - wyjaśnił pokrótce, nie bawiąc się w szczegóły. Nie było na nie czasu. - Tą trzeba się zająć w szczególności - dodał, wskazując na krzyczącą dziewczynę. - Musimy też zlikwidować ciało. Zlikwidować? Zamarłam na długie minuty. Co to właściwie miało znaczyć? Ktoś właśnie umarł, a my mieliśmy po prostu zlikwidować z czyjejś głowy fakt tej katastrofy i zlikwidować wszystko, co się z nią wiązało. Miałam wrażenie, że tej nocy coś umarło także we mnie. Gdybym mogła cofnąć czas, nigdy nie zostałabym w biurze na noc.
Niewiele pamiętam z tamtej nocy, poza jej najokropniejszymi fragmentami. Ale zanim nastał świt, w moim małym biurze pojawił się sam szef biura aurorów. Przyniósł dwie bezkofeinowe kawy i małe pudełeczko. - Dobrze się spisałaś - zaczął, chociaż wiedziałam, że to nieprawda. Przecież nie zrobiłam nic szczególnego poza staniem i gapieniem się. - Nie wszystkich możemy uratować - powiedział nagle, a ja momentalnie się spięłam. Jasne, że nie. Nie byłam głupia. Ale jak można wymazać komuś pamięć o ukochanych tylko po to, by chronić jakiś durny świat, o którego istnieniu mugole nawet nie wiedzą? Spojrzałam na niego zmęczonymi oczami, a on przesunął pudełko w moją stronę po blacie biurka. - Ale niektóre rzeczy można cofnąć. I chociaż oczekiwałam jakiegoś wyjaśnienia, on po prostu wstał i wyszedł, zabierając swój papierowy kubek z kawą. Powoli uchyliłam wieczko pudełka, brzydkiego i szarego. Wewnątrz było coś, co po raz pierwszy pozwoliło mi cofnąć czas. Sęk w tym, że tej jednej chwili w swoim życiu wcale nie chciałam cofać.
Dobra, przeczytałam i muszę powiedzieć, że mi się podoba, ale... No właśnie, jest 'ale'. A mianowicie: szef Biura Aurorów dał jej ten zmieniacz czasu, tylko dlaczego? Miał w tym jakiś większy cel? No chyba że to tajemnica? Albo ja czegoś nie doczytałam... Chcę coś rozegrać z Ronaldem na ten temat. :3 Ale jak pisałam podanie, to miał wyjść po prostu na "dobrego wujka" dla nowej, młodej i niedoświadczonej. Tak czy siak cel to dla mnie wciąż temat na wątek z głównym zainteresowanym. ; ) Dam Ci ten zmieniacz, choćby po to, żeby się dowiedzieć, jak to się potoczy. Akcept.
Nie pamiętam już czy miała blond włosy czy ciemne, bo nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Ona sama w sobie była bez znczenia i jakiejkolwiek wartości. Jedyne czego wtedy chciałem to żeby połknęła całą szklankę, którą miała w dłoni. Dlatego, gdy spojrzałem na nauczyciela, który nie był dla mnie zbyt przychylny, zacisnąłem zęby i milczałem, bo nie zamierzałem się z niczego tłumaczyć. Nie obchodziło mnie w jakim stanie była dziewczyna, ale podobno musiała odwiedzić skrzydło szpitalne, a jej krew obryzgała moją świeżą koszulę. Byłem wściekły, że ktoś mi przeszkodził, ale w końcu… jestem tylko nic nieznacząym w tym świecie uczniem, prawda? Ale to się zmieni. — Postradałeś zmysły?! Może, pomyślałem. W końcu byłem szalony od zawsze, ale kamuflowanie swoich zapędów przychodziło mi z dziecinną łatwością. Nie zamierzałem w magiczny sposób wepchnąć jej szklanki do gardła dlatego, że była kretynką, ale dlatego, że była tępą dzidą, która nie patrzy pod nogi, czego efektem była żółtawa plama po soku na mojej, aktualnie wielokolorowej koszuli. Pech chciał, że była ulubienicą Gavranova, z którym… nigdy nie umialem znaleźć wspólnego języka. Nie chciałem z nim gadać ani tłumaczyć, że dostała to, na co zasłużyła. Dlatego tylko patrzyłem jak robi się czerwony ze złości. — Przestaniesz mnie w końcu ignorować, gdy nauczę cię pokory. Och, cała przyjemność po mojej stronie. Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć co wymyśli, żeby utemperować mój nieokiełznany charakter. I cierpliwie, już bez cienia frustracji gapiłem się na niego, jak ze swojego biurka wyciagał coś, co na pozór przypominało zwykłe pióro. Ale było piękne. Długie, czarne, smukłe i piekielnie eleganckie. Od razu wpadło mi w oko i zrozumiałem, że nijak nie pasuje do jego wstrętnej włochatej łapy. Ale złożyło się tak, że podał je mnie. I kazał pisać. Poeta ze mnie żaden, więc myślę, kurwa, przyszła pora na skargę, czy pisemne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji? Lepszy ze mnie dyplomata niż pisarz. Dlatego postanowiłem, że zabawimy się w kalambury. — Niepokorny. Niegodziwy. Niepoprawny. Pisz. — Znam jeszcze jedno słowo zaczynające się od „nie-„. Nieposłuszny — powiedziałem w końcu i uniosłem brew, by po chwili przyłożyć pióro do papieru i nakreślić na nim jakieś chińskie znaki. Trudno mi sobie wyobrazić moją minę, gdy poczułem palący ból na dłoni, którą pisałem. To było jakby ktoś przykładał mi rozrzażone żelazo do skóry i ustało dopiero, gdy oderwałem ją od papieru, by zobaczyć co się właściwie stało. I ku mojemu zaskoczeniu zrozumiałem, że mój rysunek przeniósł się na dłoń. — Co do… cholery — jęknąłem, podnosząc wzrok na Gavranova, ale on tylko uśmiechał się perfidnie. Jebany skurwiel. Miałem ochotę rozłupać jego czaszkę o kant blatu i patrzeć jak białko z oczu mu wypływa na podłogę. Czerpał ogromną satysfakcję z patrzenia jak krew sączy się z ran, które zadawałem sobie sam, pisząc słowa, których ode mnie wymagał. Robiłem to, co mi kazał, bo chciał mnie nauczyć pokory. Ale ja i ona tworzymy razem kiepski, bardzo nietrwały związek. Oczywiście, początkowo wszystko wygląda super, wyglądamy na cudowną i szczęśliwa parę, ale szybko się okazuje, że jesteśmy z dwóch różnych światów i nie potrafimy się dogadać. Ja jedno, ona drugie i tak w kółko. Zrobiłem to, co do mnie należało, a ból nasilał się z każdym pociągnięciem magicznego pióra. Było niezwykłe, fascynujące i sprawiało, że…Chciało się je mieć. Chciałem się czuć tak jak ten pedał, Gavranov, gdy wpatrywał się w krople krwi i rozcinającą skórę. Chciałem zobaczyć jak to jest, sprawić ból, nie robiąc kompletnie nic. Co innego więc mi zostało jak nie ukraść pióro? Wiedziałby, gdybym próbował go zahipnotyzować. Wyrzuciliby mnie za to ze szkoły, a nie na tym mi zależało, bo zbyt wiele drogocennej wiedzy zdobywałem poza lekcjami, by dobrowolnie i w idiotyczny sposób się tego przywileju pozbawić. Byłem szalony, ale nie glupi. Okazałem więc pokorę, na którą liczył. Chciałem, żeby czuł się usatysfakcjonowany i zadowolony z osiągniętego sukcesu, tak aby nie podejrzewał mnie o nic. Bo gdy tylko się oddaliłem snułem w myślach plan, jak dostać się do jego biurka. Ale to nie było takie trudne. Trzeba było tylko znaleźć przebiegłą, mądrą i sprytną osobę, która nie była mną — i to było największym wyzwaniem. I znalazłem wśród swoich chłopaka idealnie do tego przeznaczonego. Przypadkiem, w rozmowie… a może nie, kompletnie świadomie i celowo poddałem go hipnozie. Wpoiłem mu mus włamania się do gabinetu Gavronova i wydostania z niego pióra. Miał mi je przynieść. Miał, bo nie zrobił tego. Moje umiejętności rozwijały się, szlifowałem je w każdej chwili, a on był mądrym i dobrym czarodziejem – i dlatego nie dał się złapać nikomu podczas tego emocjonującego wieczoru. Zbyt szybko zdał sobie sprawę, że pudełko, które niesie jest zbyt cenne by je oddawać, choć nie wiedział dlaczego po nie poszedł. Krwawe Pióro wpadło jednak w moje ręce, a mój kolega… odpowiedział za jego kradzież, do której pod moim naporem się przyznał, kompletnie zapominając o tym, że stoczyliśmy nie lada pojedynek o przedmiot, który jak sam przyznał… gdzieś zgubił. Biedaczek.
Ludzie mówią mi, że nie mogę żyć przeszłością. Mówią mi, żebym wreszcie się od niej odciął. Ale ja jej potrzebuję. Potrzebuję widoku tego, co już się wydarzyło. Chcę przestudiować każdy dzień, każde swoje potknięcie. Chcę znów zobaczyć tych, o których niemal już zapomniałem. Chcę wglądu w zakamarki ludzkiej psychiki. Potrzebuję tego uczucia. Potrzebuję mojej Myślodsiewni
Grudzień roku 2013, pierwszy dzień pobytu w rezydencji babci i dziadka, Wciąż pamiętam ten dzień, jak gdyby było to wczoraj. Znudzeni zarówno po długiej podróży jak i przybliżoną średnią wieku 140 lat, razem z siostrą wymknęliśmy się na strych. Stało tam mnóstwo starych pudeł i byliśmy tam tylko raz, może dwa. Zazwyczaj pozostawał zamknięty, ale stwierdziliśmy, że przez nieuwagę dziadek zostawił go otwartym. Dziś już wiem, że nie ma czegoś takiego jak nieuwaga, nie w przypadku Philomelusa O'Shea - jednego z największych krętaczy w dziejach magii. To wszystko to jego wina. Ogólnie wszystko to, co mi się przydarzyło od Wands&Skulls zaczynając po przerażająco intrygujące zainteresowanie hipnozą było jego winą. Chce tylko nakierować wnuka na dobrą przyszłość, czyż nie? Jeszcze kilka jego błyskotliwych pomysłów i skończę jako hybryda smoka z syreną. Wracając do temu, oboje bez żadnego skrępowania zabraliśmy się do grzebania w rzeczach. Było tam pełno przedmiotów, które byłyby zapewne w stanie wysadzić w powietrze spore obszary, pełno trucizn, zakazanych ksiąg i tego typu śmiecia. Ja jednak dostrzegłem coś… Innego. Na samym końcu poddasza zauważyłem płytką, kamienną misę. Zostawiając Ceres zainteresowaną czymś innym, postąpiłem kilka kroków w jej kierunku. W środku krążyła srebrzysto-błękitna substancja, wyglądająca trochę jak płynne światło. Nie mogłem się powstrzymać i dotknąłem delikatnych, marmurowych żyłek przecinających naczynie. Zupełnie zaaferowany jego pięknem straciłem poczucie czasu. Tuż obok niej leżała fiolka z białego szkła. Uniosłem ją do góry spodziewając się kolejnego śmiercionośnego wynalazku jednego z moich krewnych, jednak wbrew wszelkim oczekiwaniom dostrzegłem na niej swoje imię. Zawołano nas z powrotem do jadalni, ale ja stałem i wpatrywałem się w nią jeszcze przez dobre kilka sekund. Nie miałem odwagi jej zachować czy zapytać o nią kogokolwiek. Postanowiłem o niej zapomnieć ale im bardziej próbowałem, tym bardziej mnie ciekawiła. W nocy zaś śniłem o płynie tak przejrzystym, tak świetlistym, tkanym srebrem, że wyglądał niemal jak nie z tego świata.
Grudzień roku 2013, drugi dzień pobytu w rezydencji babci i dziadka, Nie chciałem wracać na strych, ale nie potrafiłem powstrzymać własnej ciekawości. Słyszałem o myślodsiewniach, ale nie wiedziałem czego się spodziewać. Skąd dziadek mógłby mieć moje wspomnienie? Skąd wiedziałby, że ją znajdę? Pewnie była w rodzinie od wielu pokoleń, ale wtedy nie zastanawiałem się nawet nad tym. Byłem na tyle odważny lub też na tyle głupi, żeby spróbować. Otworzyłem buteleczkę i wlałem jej zawartość do naczynia, nachyliłem się, natychmiastowo czując jak tracę grunt pod nogami. Obejrzałem się, stojąc na pustej polanie. Nagle zza drzewa wyłoniły się dwa kleksy atramentu, które spłynęły na ziemię zmieniając się w dwie postacie. We mnie samego. I w dziewczynę, o włosach czarnych niczym pióra kruka i o skórze bladej jak u porcelanowej lalki. Arianne odruchowo wyszeptały moje usta, zarówno w retrospekcji jak i w teraźniejszości. Gdzie teraz była? Nie miałem pojęcia. Poczułem jednak ukłucie w piersi, próbując odgonić od siebie to bolesne wspomnienie. Jak się okazało nie było ono jednak jedynym. Sceneria gwałtownie zmieniła się, z dnia na noc, pełną gwiazd. Siedziałem na kocu razem z Megarą, rozmawialiśmy o czymś, co dziś wydawałoby mi się nieistotne. Megara. Oglądanie jej wraz ze mną samym było bolesne, a jednak uzależniające. Odgłos jej śmiechu, jej głosu. Kiedy wreszcie oderwałem się od iluzji i wróciłem do rzeczywistości zorientowałem się jak bardzo mnie to pochłonęło. Czym prędzej opuściłem pomieszczenie, szczelnie zamykając za sobą wszystkie zamki. Raz jeszcze chciałem zapomnieć, ale nie potrafiłem.
Grudzień roku 2013, ostatni pobytu w rezydencji babci i dziadka, Każdego dnia podczas naszego pobytu wracałem tam, oglądając przeróżne wspomnienia z mojej własnej głowy. Znikałem, wciskając innym kit, że się uczę. Hipnoza pomagała w życiu, trzeba to przyznać. W dzień wyjazdu zbiegłem po schodach, spakowany i gotowy do opuszczenia tego miejsca, jednak na korytarzu zatrzymał mnie dziadek. Staliśmy tam tylko we dwoje, więc nawet nie musiał szeptać. - Julianie - zaczął, swoim melodyjnym i kłamliwym tonie - Myślodsiewnia. Możesz ją wziąć. Poczułem zimny dreszcz przebiegający po moich plecach. Odruchowo wzdrygnąłem się, może z obrzydzenia, może z chłodu. - Nie chcę jej - odpowiedziałem szybko, widząc wyraźne kłamstwo w swoich słowach. - To ważna rodzinna pamiątka. Nie sądzę jednak by mój syn jej potrzebował, tudzież na nią zasługiwał- usłyszałem w zamian. Zaprzeczyłem raz jeszcze, sam nie do końca pewien co robię. - To będzie nasza tajemnica - rzucił tylko starszy O'Shea, znikając natychmiastowo z pola widzenia. Natychmiastowy i w ekspresowym tempie wyjazd był mi bardzo na rękę. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy wróciwszy do domu na własnym biurku dostrzegłem paczkę. Bez nadawcy. Kiedy tylko ją otworzyłem, moim oczom ukazała się ta sama płytka, kamienna misa, z którą miałem styczność podczas ostatnich dni. Dołączono do niej krótki liścik: "Wiem, że jej potrzebujesz ~ P.". Usłyszałem potem, że podobno czegoś zapomniałem. Zapytany o to, czy coś dostałem odpowiedziałem więc, że tak, ale to nic szczególnego. Moja myślodsiewnia jest moją tajemnicą. I nawet ukochana siostra o niej nie wie.
Ludzie mówią mi, że nie mogę żyć przeszłością. Ale ja nią nie żyję. Po prostu trzymam ją w garści. Kto trzyma przeszłość w garści, trzyma też przyszłość. Nie można zapomnieć, zupełnie jej zignorować. Jutro jest czas na to, by popełnić lepsze błędy.
**** - Dziadku! - Wykrzyczał chłopiec wybiegający z zielonych płomieni z uśmiechem na twarzy. Był to niewysoki chłopiec, który jak na swój wiek posiadał wyjątkowo dziecięce rysy twarzy. Dziewięciolatek miał rozczochraną blond czuprynę, która podczas biegu jeszcze bardziej mu się zmierzwiła. Jego niebieskie oczy wpatrzone były w jeden punkt. W tamtym miejscu stał zgarbiony, aczkolwiek dumny z siebie starszy, siwy już i w połowie łysy mężczyzna, na którego twarzy rysowało się coś, co można było podpiąć po uśmiech. Kiedy chłopiec wtulił się w gruba warstwę szat starca, a ten rozpromienił się. - Jak tam mój kochany wężousty wnuczek? Ćwiczyłeś już jakieś zaklęcia? Zapytał pełen entuzjazmu i takiej chęci życia, jakiej nie można było się spodziewać po osobach w jego wieku. Scipio popatrzył nieco zawstydzony na starszego mężczyznę i gdy napotkał jego wzrok odwrócił się jakby bał się, że go zawiódł. - Dziadku, ale te zaklęcia nie są wcale ciekawe... Nic nie robią... Tylko. Pomagają w domu. Co w tym zabawnego? I wtedy zamiast reprymendy, Scipio zauważył głęboko w oczach swojego dziadka zrozumienie. Jakby on sam przechodził przez to samo, a co ważniejsze, jakby on znalazł na to lekarstwo. Dłuższą chwilę między nimi trwała cisza. Nie była ona jednak niezręczne, wręcz przeciwnie. Jego dziadek tylko czekał. Nic nie mówił, tylko czekał, aż jego wnuk zapyta go co dokładnie wie o tym, jak odnaleźć ciekawszą stronę magii. Scipio nie był pewien, czy to dobry krok ku zostania czarodziejem, jednak coraz więcej komórek jego ciała mówiło mu, żeby zapytał dziadka co ukrywa. Odsunął się od starego mężczyzny i popatrzył nań oskarżycielsko. - Dziadku! Czy wiesz jak polubić magię?! I nic mi nie mówisz?! - Rzucił ku ojcu swojej matki oskarżycielsko i tylko czekał na jego obronę z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Trzeba przyznać, że dziadek potrafił trzymać w niepewności. Zanim się odezwał minęła długa chwila, aż w końcu zachrypły głos wypełnił cały salon. - Wiesz Scipio, jest taka księga. - zawahał się na chwilę po czym kontynuował – Jednak nie wiem, czy twoja matka byłaby zadowolona, jeśli bym Ci ją dał. Jego mina wyrażała rozbawienie, ale i niepewność i strach przed reakcją jego własnej córki. Minerwa, matka Scipiona, nie byłaby zadowolona z faktu, że jej syn w tak młodym wieku studiowałby czarną magię i jej ojciec dobrze o tym wiedział, jednak młody tak bardzo przypominał mu zmarłego syna, że nie mógł się powstrzymać. Szczególnie, że jego wnuczek wołał do niego: - Nie bądź taki! Dziadku powiedz mi! Chciałbym w końcu polubić naukę, a nie tylko nudy i nudy... I wtedy dziadek wymiękł. Uśmiechnął się szerzej i poczochrał czuprynę wnuka jeszcze bardziej niż była. - A więc jest pewna księga, która nazywa się Księgą Klątw. Jest to wiele stron zapisanych zaklęciami, urokami i eliksirami, która należą do najniebezpieczniejszej z dziedzin magii. Jest to księga czarnej magii, dzięki której prawisz tyle bólu wrogom, ile tylko można sobie wymarzyć. Jest to nielegalne, jednak ciekawe i przyjemne. Czujnie obserwował reakcję Scipiona, a gdy tylko zauważył, że chłopiec słucha go z taką uwagą, jak nigdy wcześniej puścił mu oczko i ruszył w stronę korytarza. - Chodź za mną, a poznasz świat niebezpieczny i fascynujący. Aż dziw, że tak stary człowiek mógł osiągnąć taką prędkość biegnąc korytarzem w stronę piwnicy. Co jakiś czas zatrzymywał się patrząc, czy jego wnuk wciąż za nim podąża. - Dziadku czekaj! - Słyszał co jakiś czas i wtedy też chwile czekał, aż Scipio się zbliżył. Kiedy weszli do piwnicy, do laboratorium dziadka, chłopiec nie mógł się napatrzeć na te wszystkie dziwne rzeczy, pływające w różnokolorowych cieczach, zamknięte w słoikach i postawione na półkach regałów zajmujących prawie wszystkie ściany. Tylko regał naprzeciwko drzwi zapełniony był książkami, a raczej księgami. Dziadek podszedł do niej i zaczął gorączkowo ścierać kurz z ich grzbietów i szukać jednego, konkretnego tytułu. Kiedy go znalazł wyciągnął księgę i z zachwytem, wręcz czcią spojrzał nań i przetarł z kurzu. - To, mój wnuczku, jest Księga Klątw. Znajdują się tu wszystkie czarnomagiczne zaklęcia i nawet więcej! - Mówił z zapałem nastolatka i nadzieją, że potomek jego córki nie zbagatelizuje tego. - Tu jest zupełnie inny świat magii! Dzięki tej księgi, poznasz coś wspaniałego! Odkryjesz przyjemność z rzucania czarów! - Po skończeniu przemowy wyciągnął księgę w stronę wnuczka i czekał na jego reakcję.
**** Od kiedy otrzymał księgę klątw minęło jakieś siedem lat. Do tego czasu niestety Scipio nie mógł zagłębiać tajników owej lektury, ponieważ zaraz jak wrócił do domu została mu skonfiskowana. Teraz, gdy miał już szesnaście lat, matka – w końcu – uznała, że jest na tyle dojrzały, żeby otrzymać z powrotem dawno skonfiskowany prezent od nieżyjącego już dziadka. Wcześniej Scipio wiele razy próbował nakłonić swoją rodzicielkę, by ta oddała mu jego własność. Za każdym razem kiedy chłopiec do niej przybiegał z przygotowanymi argumentami, dlaczego powinien ją dostać, Minerwa stała niewzruszona i najczęściej wściekła na syna, jakby samo wspominanie o tej księdze było zbrodnią. Tym razem, nieświadomy niczego Blaze, który przejął nazwisko po swojej magicznej matce, jadł w spokoju śniadanie rzucając co jakiś czas mysz swojemu wężowi, żeby ten nie droczył się z Pierdkiem. Skrzat niechętnie usunął się z wejścia do kuchni swojej pani, która niosła w rękach sporej wielkości zawiniątko. Tym razem, mimo tak bliskiego kontaktu z księgą, na jej twarzy malował się uśmiech, który bynajmniej nie był wymuszony. Wręcz przeciwnie. Wyglądała na rozpromienioną i zadowoloną z samej siebie. Z ulgą rzuciła na stół książkę nie rozpakowując jej, podczas gdy Scipio patrzył na matkę ze zdziwieniem. - Coś taki markotny?! Dzisiaj mamy piękny dzień! - Od kiedy rozstała się z tym pieprzonym mugolem, jak zwykł nazywać ojca Scipio, jej podejście do kształcenia dzieci zmieniło się diametralnie. Nic więc dziwnego, że z taką ochotą przyszło oddać synowi jego własność. Rzecz, którą otrzymał od dziadka i która była jedynym, prócz imienia, co łączyło go z bratem matki. - Mamo, co Ci się stało? - Zapytał z niepokojem obawiając się, że ktoś rzucił na nią urok, albo po prostu upadła na głowę. - Przecież byłaś taka przeciwna... - Zauważył kiedy w końcu rozpakowała zawiniątko, a w środku starego brązowego papieru znajdowała się Księga Klątw. - Czyli jej nie chcesz? - zapytała Minerwa podnosząc jedną brew w geście zdziwienia i patrzyła tak przez dłuższą chwilę na syna. Potem parsknęła śmiechem i machnęła ręką zbywając jego obawy. - Przecież za rok będziesz już dorosłym czarodziejem. Jak tylko skończysz siedemnaście lat będziesz mógł używać tych czarów, a do tego czasu, czyli przez następne cztery miesiące, będziesz musiał zadowolić się tylko i wyłącznie lekturą. Co Ty na to? - Zapytała zadowolona z siebie Minerwa, a dwa razy nie trzeba było Blaze'a namawiać, żeby wziąć w końcu do rąk ową księgę. Tak więc w wolnych chwilach w szkole, zanim skończył siedemnaście lat, czytał książkę zatracając się w niej na całe godziny. W pewnym momencie prawie zawalił opiekę nad magicznymi stworzeniami i eliksiry, bo nie zrobił żadnych zadań domowych przez czytanie Księgi Klątw. Im dalej brnął przewracając kolejne przeczytane stronice, tym jego światopogląd zostawał wzmocniony. Jeszcze częściej zaczął dokuczać uczniom brudniejszego pochodzenia niż on, a nawet zdarzyło się nieodpowiednie zachowanie w stosunku do nauczycieli o brudnej krwi. Znacznie częściej łamał regulamin, przez co Gryffindor cierpiał ujemnymi punktami. Jemu jednak było wszystko jedno, byle by móc już używać owych czarów w praktyce. Kiedy nadszedł ten moment stało się tak, jak myślał. Pierwsze użycie czarnej magii na jakimś przypadkowym stworzonku w zakazanym lesie dało mu tyle radości, jakiej nigdy wcześniej nie doznał. Polubił to i nie przestał praktykować ani przez moment. Co noc próbował wymknąć się do lasu, żeby pomęczyć tamtejsze stworzenia, a kiedy wracał w przerwach od nauki do domu używał wszystkich możliwych zaklęć na skrzacie domowym po dziadkach, którego zaraz składał do kupy. Nigdy bowiem nie użył tylu zaklęć naraz, by biedaka zabić. Bo na kim by ćwiczył? Aktualnie ma chęć używać tych zaklęć w pojedynkach, jednak postanowił skończyć szkołę zanim zacznie się bawić z ludźmi... Chociaż nigdy nic nie wiadomo, nie?
Księga Klątw to mimo wszystko silny przedmiot nieodpowiedni dla małego chłopca. Dlatego opisywanie go z perspektywy nieświadomego dziewięciolatka to za mało. Brakuje w podaniu odniesienia do aktualnego stosunku, siedemnastoletniego już Scipio, do czarnej magii i opisania wpływu, jaki na niego miało posiadanie tej Księgi. Plus przy okazji możesz sprawdzić literówki, bo trochę ich sie tam zagubiło (psst, po każdym myślniku spacja). Poprawiłem. Akceptuję, tylko nie nadużywaj na fabule, to mimo wszystko zabawa z zakazaną w Hogwarcie czarną magią.^^
Pozwolę sobie nie pisać postu na styl postu fabularnego, tylko zwykły jasny i klarowny opis tego po co i dlaczego ponieważ co i jak znajdziecie tu jak tylko dostanę akcept.
ZMIENIACZ CZASU I KADZIDŁO TRWOGI
Kendra w pewnym momencie swojego życia się pogubiła. Spotkała na swojej drodze wszystkim znanego Toinena i za sprawą magicznej mocy stała się brzemienna. (Tenże pomysł narodził się w głowie pewnej dowcipnej kobiety i nastąpiło to za sprawą niechcianej ingerencji MG). Koniec końców Kendra została sama z wielkim brzuchem. Wróciła do rodziców do Australii gdzie została prawie, że wydziedziczona. Jednakże ku zaskoczeniu wszystkich zacna matka postąpiła niesłychanie szlachetnie i przyjęła ją nad wymiar ochoczo. Załatwiła wszystkie papiery związane ze szkołą tzn.: pozwolenie, by Kendra VII klasę skończyła w Suneshine Coast pod bacznym okiem nauczyciela z Red Rock, który dawał jej prywatne lekcje w domu, by wszyscy nie dowiedzieli się, że jest w ciąży. Studia Panienki Young wisiały na włosku i nie wiadome było czy je rozpocznie czy też nie. Okazało się, że jakoś dała radę. (Tutaj przepraszam władzę, za przywracanie i ściąganie rangi ale sądziłam, że ten wątek będzie rozegrany fabularnie, a nie w retrospekcjach. Stało się inaczej.) Urodziła dziecko i wróciła z Nim do Londynu i rozpoczęła naukę w Hogu na pierwszym roku studiów w nadziei, że da sobie radę sama, a tak naprawdę łudziła się, że Madness wróci. Wrócił. Jednak nie na długo, a już na pewno nie do Niej. No i jesteśmy właśnie w tym punkcie życia Kendry, która nie radzi sobie z płaczem dziecka, pieluchami i szkołą. Pomaga jej kobieta wynajęta przez matkę Kendry, opiekuje się ona dzieckiem gdy Young jest w szkole. Jednakże po powrocie zostaje sama i dostaje kurwicy, musząc ogarnąć naukę i wszystko inne. Wpada w coraz większą depresję i coraz bardziej zagłębia się w swoje mroczne ja. Fascynuje ją jeszcze bardziej czarna magia i wszystko co z nią związane. Ponadto postanawia wymazać Madnessa ze swojego życia raz na zawsze, wpada na pomysł, że znajdzie kogoś kto sprzeda jej zmieniacz czasu. Ale sam zmieniacz czasu nie pomoże jeśli podejmie takie same idiotyczne wybory. Postanawia więc też kupić od tego kogoś mieszankę ziół, by tego dnia w którym wybrała się do biblioteki przeszło ją wyjątkowe uczucie strachu, że zostanie przyłapana i nie wybrała się tam. Jak to się potoczy w fabule i co z tego wyjdzie to się okaże, moment i okoliczności nabycia owego przedmiotu będzie w wyżej podanym temacie, a jak go użyje to się okaże czy tak jak zamierza. Jeśli inaczej to zapewniam, że nie będzie to nic nielegalnego i bardzo naginającego fabułę.
Nie jestem przekonana. Gdyby to był jeden przedmiot być może przymknęłabym oko... ale chcesz dostać dwa, naprawdę potężne artefakty. Zastanawia mnie też - dostaniesz je od Bruno, dobrze mi się wydaje? A skąd on będzie je miał? Być może to właśnie on powinien napisać podanie jak zdobył te przedmioty.
To był kolejny, leniwy wieczór w szwedzkiej Uppsali. Kai krążył niecierpliwie po domu najwyraźniej prowadząc w głowie jakieś skomplikowane obliczenia, bo mrużył oczy i co chwila przygładzał dłonią brodę. Mężczyzna nigdy nie wyglądał na zmęczonego, raczej pochłoniętego pracą lub przemyśleniami, podczas gdy jego żona w takie wieczory jak ten zwykle musiała kulturalnie poleżeć w fotelu, odpoczywając po całodniowej pracy. Tak właśnie wyglądał każdy jeden wakacyjny wieczór w szwedzkim domu małej Ruth. Dziewczyna zdołała przez tyle lat poznać każdy jego kąt, każde skinienie rodziców z dokładnością co do minuty w ciągu dnia i każde słowo, które wypowiadali jakby celebrując tę monotonię ich życia. Przywykła do tego, potrafiła wczuć się w ten tryb, miarowo poruszając się z pozostałymi domownikami bez nieprzewidywalnych ruchów i bez niepotrzebnych krzyków. Mimo wszystko nie miała za złe rodzicom takiego postępowania. Kochała ten błogi spokój, którego mogła doświadczać wyłącznie pod ich opiekuńczymi skrzydłami. Tego dnia wszystko runęło. Alice nie siedziała już zrelaksowana w fotelu, a Kai wydeptywał kręgi w dywanie mocno zdenerwowany, przewracając co chwila zniecierpliwionymi oczami to w lewo, to w prawo. Ruth miała wtedy szesnaście lat i oprócz książki na kolanach niewiele więcej ją obchodziło, toteż sytuacja wydała jej się podejrzana dopiero wtedy, gdy usłyszała huk dochodzący z gabinetu matki. -Uspokój się, kobieto! – krzyknął Kai przez zamknięte drzwi, waląc w nie jednocześnie otwartą dłonią. -Uspokój się, nie jesteś tu sama! – powtórzył czynność, kiedy z głębi gabinetu dobiegł go i zaskoczoną Ruth cichy skowyt. -Tato, wszystko w porządku? – zapytała dziewczyna, odkładając na chwilę lekturę. W tej szokującej dla niej chwili kłótni rodziców, w której ojciec darł się i walił w drzwi, a matka najwidoczniej wyła w zamknięciu, bo nie można było tego nazwać płaczem, Ruth pomyślała, że może nikt jej nie powiedział o tym, że w rodzinie jest wilkołak. Szczerze, niewiele jeszcze wtedy o wilkołakach wiedziała i tak naprawdę nigdy też nie słyszała płaczu swojej matki, dlatego kompletnie nie potrafiła ocenić sytuacji. -Dziecko, idź do siebie, proszę – powiedział Kai z cierpiętniczą miną i posłał córkę gestem na górę. Kiedy został na dole sam, jego żona jakby słysząc odejście córki otworzyła drzwi. -Nie chcę tu tego! Nie chcę! – krzyczała bez opamiętania, zapłakana i spuchnięta trzymając w rękach zwykły, niewielki globus, co sprawiło, że Kai pomimo wielkiej chęci uspokojenia ukochanej nie mógł ukryć wyrazu politowania. -Zobacz, nie ma go! Nie ma! William Oliver Larsson! - krzyknęła ponownie w furii obracając przedmiot przed samą twarzą męża. -William Oliver Larsson…Proszę… - zaczęła łkać do globusa i słaniając się na nogach w końcu wpadła w ramiona ukochanego, wyczerpana krzykiem i walką. Kai wiedział doskonale, kim jest pan Larsson. Will był rodzonym bratem Alicji, zresztą młodszym, więc jak to bywa z młodszym rodzeństwem był także jej oczkiem w głowie. Zaginął mniej więcej miesiąc temu a Kai uważał, że nie powinien mieszać się w sprawy rodziny Alice, a już w szczególności tak ważne, jak zaginięcie jedynego syna państwa Larsson. Był inżynierem, a nie magikiem, czy tam czarodziejem, dla własnego bezpieczeństwa nigdy nie pytał i nigdy nie mieszał się w rodzinne sprawy żony. Alicja zawsze potrafiła radzić sobie z nimi sama – aż do teraz, kiedy zaginął jej ukochany braciszek i nikt nie potrafił go odnaleźć. Siedziała dniami i nocami zamknięta w swoim gabinecie i powtarzała jak mantrę pełne imię Willa. Kai często słyszał, jak kobieta celebruje fakt wypowiadania imienia brata, skupiając się na tym tak, jakby samo jego wypowiedzenie miało sprowadzić go z powrotem do domu. Zaczynał się martwić, że żona wpada w paranoję, która może odcisnąć poważne piętno na jej psychice, poza tym mieli małe dziecko i o ile wiedział, że to są „magiczne sprawy”, czuł, że musi ratować kobietę, którą kocha przed obłędem. Jedyną mocą jaką posiadał Kai było przeświadczenie, że ich miłość jest silniejsza niż zasady obu światów, w których przyszło im żyć. Pogładził Alice po głowie. -Kochanie, jestem przy tobie i nie pozwolę, żeby te demony zjadły cię od środka. Kocham cię nad wszystko, co znasz, więc daj sobie pomóc – modulował głos tak, aby brzmieć maksymalnie kojąco, przeczesując palcami zmierzwione włosy kobiety. Uspokoiła się. -Ukryj to przede mną. Ten glob daje nadzieję, która doprowadziła mnie do stanu, w jakim mnie teraz widzisz. Ja wiem, że to brzmi nienormalnie, ale za każdym razem, kiedy na niego patrzę, modlę się, żeby Will się gdzieś pojawił. Spędziłam tyle nocy Kai, tyle nocy, bezsensownie wypatrując punktu na mapie… Powtarzałam imię Willa, a ten przeklęty przedmiot pokazywał mi go co chwila w innym miejscu, co chwila, Kai! To nie mógł być on… Wiem, że mój mały braciszek nie wróci, ale dopóki ten glob jest w moim posiadaniu dopóty czuję, że jestem niewolnicą oczekiwania. Czekam i czekam, aż pojawi się na mapie, ale nie pojawił się od tak długiego czasu, że to koniec. To koniec Willa, a jeśli nie pozbędziemy się globu, to będzie też mój koniec, bo nie umiem sobie poradzić z nadzieją. Może nadzieja czarodzieja jest nieśmiertelna? – potok niezrozumiałych zdań wypłynął z jej małych ust. Kai nie rozumiał nic, albo prawie nic, ale nie musiał nic rozumieć. Wiedział tylko, że jego żona życzy sobie zniszczenia jakiegoś głupiego globusa i zaślepiony miłością do niej zrobi wszystko, żeby ją ratować. Choćby miał ten globus połknąć i się podpalić, Alice była dla niego wszystkim, więc nie potrzebował żadnych wyjaśnień. -Alice, skarbie, jesteś dla mnie najważniejsza, przecież wiesz. Będę z tobą szczery, nie rozumiem prawie nic z tego, co mi powiedziałaś, ale tyle co zrozumiałem wystarczy. Musisz mieć swoje powody, dlaczego nie chcesz oddać tego przeklętego przedmiotu swoim rodzicom i nie będę o nie pytał, ale możesz być pewna, że poruszę niebo i ziemię, żeby schować ten piekielny globus przed tobą i przed moją słodką Ruth tak, abyście nigdy już nie musiały tak cierpieć, jak teraz – przytulił ją mocno, nie wiedząc na dobrą sprawę, co mówi. Kompletnie nie miał pomysłu na obejście się z magicznym artefaktem, ale widząc, w jakim stanie jest jego żona nie chciał zaczynać metodycznej dyskusji na temat tego, co byłoby najlepszym wyjściem, bo osobiście nie uważał, żeby powierzanie mu takiej misji miało zakończyć się powodzeniem. Jednak Alice była u kresu wytrzymałości, więc postanowił nie drążyć, najwidoczniej tak już miało być. Kai zabrał globus od żony i wsiadł w samochód pozbyć się go raz na zawsze.
***
To było w czasie, w którym Ruth szła na studia i była do reszty pochłonięta przygotowaniami do nowego szczebla edukacji, poza tym miała na głowie także pewnego przystojnego Szweda i za nic nie chciała marnować czasu na cokolwiek innego poza nim. Mimo to, któregoś ranka przyszedł do niej ojciec z ważną"sprawą". -Ruth, mama pojechała na północ w interesy, wybierz się ze mną proszę na wycieczkę – zagaił Kai, kiedy dziewczyna była między jedzeniem śniadania a wykreśleniem spraw ze swojej listy rzeczy do zrobienia przed wyjazdem do Londynu, do którego zostały już tylko dwa dni. Cóż miała zrobić? Matka nie była łaskawa przełożyć swoich „ważnych interesów” i pożegnać się z córką przed wyjazdem, ale była już łaskawa przedłużyć sobie szwedzkie wakacje o cały miesiąc, więc Ruth wiedziała, że zostanie w Londynie sama przynajmniej do końca września. Mieszkała tam, znała to miasto, ale chciała, żeby matka ją wspierała choć na początku studiów. Trudno, skoro nie będzie się widzieć z rodzicami przez następny miesiąc, to chociaż pojedzie z Kaiem na wycieczkę. Jechali kilka godzin. Na miejscu, które wyglądało jak jedna z hal produkcyjnych, dla których jej ojciec tworzył struktury taśm transportowych poszli do przejściowego gabinetu, w którym na biurku stało zdjęcie małej Ruth z Alice oprawione w ciężką, drewnianą ramkę. To musiał być gabinet jej dziadka, a może ojca? Dziewczyna pierwszy raz była w tej fabryce, ale Kai i jego ojciec prowadzili tyle filii, że trudno było się w tym połapać. Zero wyjaśnień, zero tłumaczenia po co tu przyjechali. Nagle ojciec tak po prostu, bezceremonialnie zdjął z szafki mały globus, którego wcześniej nawet nie zauważyła i wręczył córce. -Ruth, nie mam pojęcia, co to jest. Wiem tylko, że kilka lat temu o mało nie zniszczyło naszej rodzinie życia. To pochodzi z waszego świata, proszę zniszcz to na swój sposób. Obiecałem twojej matce, że się tego pozbędę , ale nie potrafię tego zrobić, a czuję, że nie dam rady tego dłużej ukrywać. Ty potrafisz, wiem, że potrafisz. Jesteś bystra, inteligentna i ufam ci. Jestem przekonany, że poradzisz sobie z tym zadaniem o wiele lepiej ode mnie – mówił niecierpliwie, jakby globus parzył i chciał go jak najszybciej oddać w inne ręce. Nigdy nie używał słów „czary”, „magia”, „czarodziej”, ale Ruth domyśliła się, o co mu chodzi. Ich relacja opierała się głównie na domysłach i przez tyle lat zdążyła do tego przywyknąć. Zabrała dziwaczny artefakt w tajemnicy przed matką do Londynu, ale – tym razem w tajemnicy przed ojcem – nie zamierzała go zniszczyć. Po latach edukacji w Hogwarcie wiedziała, co to jest, choć nie chciała dopuścić do siebie tej myśli. Dopiero, gdy mając już za sobą dobry trening z zaklęć spróbowała ze skupieniem większym niż na egzaminie z wyczarowania patronusa wypowiedzieć do globusa swoje imię i zobaczyła punkt wskazujący dokładnie na miejsce, w którym się znajdowała pojęła, w posiadaniu jakże ciekawego przedmiotu magicznego się znalazła. Bała się jednak wracać myślami do tamtego wieczoru w Uppsali, kiedy glob o mało nie przyprawił jej matki o obłęd, dlatego też strzeże go jak oka w głowie i stara się nie używać zbyt często z obawy, że przypłaci to tym samym, co jej ukochana mama. A póki nie ma kochającego obrońcy w postaci Kaia jak Alice, Ruth wolała nie ryzykować zbyt bardzo…
//przepraszam, że tak długo, ale raczej nie będę miała już nigdzie okazji przedstawić relacji rodziców R, z której bezpośrednio wynika jej charakter, więc pozwoliłam sobie troszkę wydłużyć, mam nadzieję, że to nie będzie duży problem Bardzo ładne podanie : ) Akceptuję
Adoria kochała Hogwart. Mocno, z całego serca, tak jakby chyba nikt nie kocha szkoły. Ona po prostu potrafiła odnaleźć się w tym ogromnym zamku, kochała Pokój Wspólny Gryfonów i uwielbiała fakt, że cały swój wolny czas spędzała w towarzystwie przyjaciół. Sprawiało to, że czuła się potrzebna i ważna. Mimo to, dziewczyna nigdy nie przestała tęsknić za Calpiatto. Jej pierwsza szkoła. Miejsce, w którym dopiero odkrywała zdolności magiczne, w którym pierwszy raz użyła różdżki. To tam zetknęła się z prawdziwą magią, zaklęciami, eliksirami... Tam poznała osoby, które do dziś były dla niej najważniejsze. To tam, choć nie było podziału na domu, odnalazła rodzinę obcą węzom krwi. A najbardziej Doria kochała świadomość, że do Calpiatto chodziła również jej mama. Gdy była młoda, gdy żyła w Hiszpanii z rodzicami... Uczyła się w tym samym miejscu, w którym edukację rozpoczęła Adoria. Może i dziewczyna pogodziła się z wyjazdem do Londynu? Pewnie tak, choć w samotne noce często powracała myślami do dawnych wspomnień. Bo tutaj jakby traciła tą cząstkę wspomnień związanych z mamą, które mogła pielęgnować jedynie idąc jej śladami. Koniec tych wakacji Amparo spędziła w domu, w deszczowym Londynie, zupełnie niepodobnym do pogody hiszpańskiej, czy choćby kolumbijskiej (tam siedziała pierwszą część lata!). Tu było ponuro, było nijak, a ojciec wraz z wujem pracowali. Dziewczyna błąkała się po domu, szukając sobie zajęcia. Koniec końców skończyło się na sprzątaniu - Javier był bałaganiarzem, a Paolo nie miał czasu, aby w ogóle zajmować się domem. Adoria przystąpiła do działania, bo jako jedyna czarownica w okolicy mogła mieć szansę na uprzątnięcie tego armagedonu. Odkurzyła, zmyła naczynia, nawet poprasowała! Na koniec zostało jedynie odniesienie ubrań i może zmycie podłogi... Adoria nieco się już zmęczyła, zwolniła nieznacznie i majestatycznie zajęła się rozkładanie ubrań po szafach. Właśnie miała już zamknąć szafę ojca, gdy dostrzegła na dnie okrągłe szarawe pudło, z kremowym materiałem wydostającym się przez wieko. Zaintrygowana pochyliła się nad przedmiotem i uniosła pokrywę, aby zajrzeć do środka. To nie wyglądało jak zwykła skrytka Paola. Normalnie wciskał papierosy w takie miejsca, jak wazon na kwiaty, albo chlebak... Ale to wcale nie była sprytna kryjówka. To było pudło z zawartością pozawijaną w kremowy materiał, z otwartą kopertą na wierzchu. Hiszpanka zawahała się. Nie powinna tego ruszać, choć coś w jej głowie krzyczało, że jeśli przeczyta ten list, to nic się nie stanie. Niepewnie zajrzała do koperty i wysunęła kartkę, aby móc odczytać choć początek. Chciała tylko wiedzieć, skąd jej ojciec posiada coś tak... Eleganckiego? Tajemniczego? Słowa wypisane były w rodowitym języku dziewczyny, co jeszcze mocniej ją poruszyło.
Alessandro,
urodziny spędzasz w Calpiatto, w gronie znajomych... Z dala od rodziny. Wiem, że niedługo i tak się spotkamy, ale postanowiliśmy z Twoim tatą wręczyć Ci prezent już teraz. Może go przetestujesz i gdy wrócisz do domu, opowiesz nam swoje pierwsze wrażenia. Te buty są niezwykłe, córeczko. Magiczne! Pozwolą ci na poruszanie się nad wodą, ale ich główny cel jest bardziej artystyczny. Czarodzieje i czarownice z całego świata właśnie w takim obuwiu trenują jazdę figurową na wodzie. Mamy nadzieję, że prezent Ci się spodoba! Wszystkiego najlepszego,
Luci i Pablo Neus
Adoria drgnęła gwałtownie. Nie dotarło do niej, o jakie buty chodzi. Ważne było tylko to, że list należał do jej matki. Najwyraźniej te dziwaczne buty do chodzenia po wodzie, były prezentem urodzinym dla Alessandry. Ciemnowłosa usiadła w salonie z pudełkiem, długo ze sobą walcząc. W końcu postanowiła zaczekać na powrót ojca, a wtedy poruszyła temat znaleziska. Ze łzami w oczach wysłuchała, że Jazda figurowa na wodzie była pierwszym hobby Alessandry, jej największym marzeniem, które porzuciła na rzecz kariery aurora. Przerwała na czas ciąży, a potem nigdy nie wróciła do treningów. Dorka obejrzała dokładnie buty. Były piękne, wykonane z beżowej skóry. Po bokach wszyte były małe, ozdobne kamyki, przypominające najprawdziwe diamenty. Formuowały ze swojego kształtu jakby skrzydła, niezwykle delikatne i urocze. Podeszwa butów była gładka i płaska. Paolo pozwolił córce przejąć po matce buty. Czuł pewne wzruszenie, gdy dziewczyna dopasowała rozmiar do swoich stóp, a potem z entuzjazmem poczęła wynajdywać informacje na temat nowoodkrytego sportu. Adoria obiecała sobie, że tak tego nie zostawi. Może być w Hogwarcie, ale spróbuje tego, co jej matka pozostawiła. Zbliży się do niej w ten sposób - kochała taniec i wiele razy słyszała, że miała do niego talent po Alessandrze. Co, jeśli Jazda figurowa po wodzie miała być jej pisana? Czuła, że jeśli tylko spróbuje, to osiągnie niesamowity efekt.
Chciałabym, aby Adoria posiadała przedmiot dopiero od tego roku szkolnego. Rozpocznie naukę samodzielnie, jedynie na podstawie informacji zawartych w książkach.
Dzień przed rozpoczęciem ósmego roku nauki, do pokoju Elliota zapukał jego ojciec. Młodzieniec czytał w tym momencie książkę, której okładkę czym prędzej zasłonił pościelą w obawie o jego reakcję. Był już co prawda dorosły, ale jedyny pozostały przy życiu rodziciel chłopaka nadal miał prawo mieć obiekcje co do rzeczy, którymi ten się zajmował. Jakby nie patrzeć, skrajność w poglądach Elliota bardziej upodabniała go do jego dziadka niż ojca. Irwin był w tym o wiele bardziej wyważony, a może to właśnie małżeństwo ze zmarłą już Matyldą - matką chłopaka, wygładziła nieco jego ostre krawędzie. - Proszę. - Odezwał się brunet po kilku sekundach. Drzwi do pokoju otworzyły się do wewnątrz, a przez próg, z miną nie zdradzającą absolutnie nic, przeszedł jego ojciec. Był to dla Elliota dobry znak, gdyż w przypadku złych wieści, chłopak szybko potrafiłby to wyczuć. - Amarius Blake, twój zmarły dziadek... - Zaczął, po zrobieniu kilku kroków w jego kierunku. Na wspomnienia o tym człowieku chłopak szybko podniósł się z łóżka i stanął naprzeciwko ojca. - ...zostawił coś w spadku. - Dokończył po kilku sekundach. - Miałem ci to przekazać przed pójściem na studia. - Wytłumaczył spokojnie, patrząc synowi w oczy, ciekaw też jego reakcji. Elliot był zaintrygowany. Był bardzo, ale to bardzo zaintrygowany. Serce podskoczyło mu do gardła, natomiast umysł, w celu odgadnięcia czym może być owa rzecz, zaczął sprawniej pracować. Młodzieniec nigdy nie ukrywał tego, iż dziadek wiele dla niego znaczył, będąc pewnego rodzaju kompasem w jego życiu. Można więc się łatwo było domyślić, iż wzmianka o nim szybko postawiła chłopaka do pionu. - Mam świadomość tego czym jest ten przedmiot i nie wiem czy sam bym ci go powierzył. - Zaczął się rozwijać mężczyzna. - Taka była jednak ostatnia wola mojego ojca i nie zamierzam wchodzić mu w drogę. Wyjął zza pazuchy niewielką broszkę z fioletowym kryształem i wystawił dłoń, ukazując ją swojemu synowi. - Moc zaklęta w tej rzeczy pomoże ci osiągnąć wiele rzeczy, których osiągnąć byś nie mógł zwyczajnymi sposobami. Zarazem jest ona jednak niebywale niebezpieczna dla jej właściciela. Irwin dobrze rozumiał jak diabelsko sprytnym i zaradnym człowiekiem musiał być jego ojciec, skoro przez tyle lat korzystał z owego artefaktu i był w stanie poradzić sobie z jego negatywnymi skutkami. - Twój dziadek najwidoczniej pokładał w tobie dużą wiarę, przepisując ci tę broszkę. Nie bez powodu też kazał mi zaczekać z wręczeniem ci jej do czasu aż dojrzejesz. - Skończył wywód, po czym spojrzał synowi głęboko w oczy. - Ufam, iż rozumiesz co właśnie chcę ci przekazać. - Tak, ojcze. - Odparł bez wahania Elliot, po czym spokojnym, acz zdecydowanym ruchem odebrał od niego przedmiot. Irwin, upewniwszy się iż do jego syna dotarło co ten do niego mówił, opuścił jego pokój, zamykając za sobą drzwi. Chłopak zostawiony sam na sam z tą niebywale cenną rzeczą, rozpoczął dokładne jej oględziny. Po usadowieniu się z powrotem na łóżku, wyjął zza pasa swoją różdżkę i wykonał nią delikatny ruch celując kilkadziesiąt stopni ponad broszkę. - Lumos. - Rzucił z odrobiną ekscytacji w głosie, nieco ułatwiając sobie identyfikację przedmiotu. Ta niewielka broszka przypinana do ubrania z fioletowym kryształem odbijającym padające nań światło, sprawiała wrażenie starej, lecz bardzo dobrze zadbanej. Po dokładniejszym przyjrzeniu się jej, Elliot dostrzegł z tyłu wygrawerowane mikroskopijnymi literkami imię i nazwisko Astrid Facilier. Była to zapewne osoba, która stworzyła ową rzecz i o której informacji chłopak będzie zaciekle poszukiwał przez najbliższych kilka dni, jeżeli nie tygodni. Gdy doszedł już do wniosku, że w niewielkim przedmiocie nie ma więcej nic ciekawego do obejrzenia, przymierzył go, przebijając cienką igiełkę przez swoją bawełnianą bluzkę i upewniwszy się, że trzyma się on dobrze, przejrzał się w lustrze. Nie wyglądał w broszce źle, a co najważniejsze płeć nie była w tym wypadku istotna, ozdoba sprawiała po prostu wrażenie uniwersalnej. Teraz należało przejść do najważniejszego punktu, czyli efektu ów artefaktu, a przynajmniej czegoś co do takiego miana mogłoby konkurować. Ojciec, mimo znajomości przedmiotu, nie wytłumaczył mu w czym rzecz. Czyżby miała być to pewnego rodzaju lekcja lub test dla chłopaka? Tak mu się właśnie wydawało, więc postanowił dojść do wszystkiego sam. Położył się wcześniej spać, aby nazajutrz móc czym prędzej zrozumieć istotę otrzymanego prezentu. Niestety, pobudzony do myślenia umysł przez długie godziny nie dawał mu zmrużyć oka. Chłopakowi udało się zasnąć dopiero dwie godziny po północy, przez co następnego dnia, kiedy to musiał udać się na pociąg do Hogwartu, był mocno niewyspany. Sprawiło to, że mimo iż przypiął sobie broszkę w okolicach lewej piersi, kompletnie o niej zapomniał. Zastanawiał się w zamian o mniej istotnych sprawach, takich jak życie studenckie i niezwykle ciekawa książka o tytule L-Rex, którą to przeczytał miesiąc temu. Pierwszą nietypową sytuacją jakiej doświadczył, było oczko puszczone mu przez losową kobietę mijaną na peronie. Nie to, aby twarz miał wybitnie niewyjściową, ale no... jak często nieznajoma niewiasta daje komuś tyle atencji za sam wygląd? Młodzieniec od razu skojarzył fakty i myślami powrócił do broszki spisanej mu w testamencie przez dziadka. W przedziale nie było zbyt wiele osób, gdyż obok niego usadowiło się jedynie dwóch znanych mu z widzenia młodych ślizgonów płci męskiej. Znajomi Elliota w większości dojeżdżali z innych miast, a ponadto bycie studentem miało też swoje zalety - nie byli oni tak bardzo ograniczeni jak normalni uczniowie. Z początku podróż przebiegała przyjemnie i w ciszy, ale kiedy tylko pociąg zaczął oddalać się od Londynu, Elliot dostrzegł iż para trzecioroczniaków, którzy usadowili się naprzeciwko niego, od czasu do czasu po ciekawsku zerka w jego stronę. - W czym rzecz? - Spytał bezceremonialnie Elliot po kilku minutach niezręcznej ciszy. Dwójka zawahała się lekko i nerwowo spojrzała po sobie. Nie odpowiedzieli mu ani słowem, przez następne kilka godzin wlepiając wzrok w szybę. Pod koniec podróży jednemu z chłopaczków najwidoczniej zachciało się pójść do toalety. Byli już tuż pod szkołą, a mury ogromnego zamku widoczne przez okno stawały się coraz większe. Idący do celu po trupach Elliot nie mógł odpuścić sobie okazji, aby posunąć się do przodu w swoich rozważaniach. Szybko wyciągnął różdżkę i wycelował w zdezorientowanego ślizgona. - Legilimens - Wypowiedział zaklęcie. Dziesiątki nieznanych mu wcześniej obrazów i wspomnień przeleciało przed oczyma, a co najważniejsze, w tym wszystkim dane mu było zrozumieć emocje i pobudki jego ofiary. Zaliczała się w to również sytuacja z poranka, kiedy to osoba Elliota wzbudziła w chłopaku niemałe zainteresowanie. Młodzieniec uśmiechnął się kącikiem ust, po czym schował różdżkę na swoje miejsce. - Teraz rozumiem... - Skomentował wybudzając się z krótkiej zadumy, a pociąg zahamował gwałtownie. Ukontentowany z powodu swojego odkrycia wstał, pewnym ruchem zdjął bagaż z miejsca u góry nań przeznaczonego i przy wyjściu odwrócił się raz jeszcze do środka przedziału. - Piśniesz słówko, a dyrektor dowie się o tym zaklęciu pleśni, które rzucaliście w toaletach. - Zagroził, a następnie znikł mu z oczu.
Akceptuję! Bardzo podoba mi się to wykorzystanie legilimencji. Pamiętaj tylko, że jest to przedmiot czarnomagiczny i bardzo niebezpieczny - nie używaj go w każdym wątku, wszystko z umiarem!
Ciepłe lato, wieczorowa pora. To były te momenty, kiedy nasz bohater mógł spokojnie przechadzać się po włościach własnej rodziny, bez obawy o jakiekolwiek kary. Nikomu chyba mówić nie trzeba, że późne godziny i szlajanie się po każdym zakamarku Hogwardu było rzecz jasna w odpowiedni sposób ograniczone. Tutaj tego problemu nie miał i korzystał jak tylko się dało. Wiekowo może i jeszcze nie dorosły, lecz nie taki naiwny jak na dzieci przystało. Thomas od dłuższego czasu był wielce zainteresowany gabinetem ojca. Służył jako miejsce pracy a czasami spotkań poważniejszych bądź luźniejszych w swej formie. Dlaczego jednak go tam ciągnęło? Czasami kątem oka dostrzegał przy przymykanych drzwiach szereg różnorakich nieznanych mu przedmiotów czy chociażby egzotycznych mebli. Z "szacunku" dla głowy rodziny rzecz jasna dostosował się do prośby, by nie wchodzić bez pozwolenia. Jakie jednak jest życie, kiedy cały czas przestrzega się zasad? Bezpieczne? Całkiem możliwe. Nudne? Bez dwóch zdań. Wykorzystując więc czas, kiedy to rodzice opuścili dom w celu odbycia jakieś prywatki u bliskich znajomych, udał się do zachodniego skrzydła swojego domu. Wiedział gdzie iść nawet z zamkniętymi oczami, mieszkał już tutaj kilkanaście dobrych lat. Jego nieobecności spowodowane nauką w szkole nie zmieniły tego faktu. -A więc chwila prawdy.. - odparł sam do siebie w myślach. Był jednak niezbyt przekonany co do całego planu. A co się stanie, jeżeli jednak istniało jakieś zabezpieczenie? Magiczny mechanizm, pułapka bądź zaawansowane zaklęcie blokujące? Nie był pocieszony wizją wyjącego alarmu, sparaliżowania bądź chociażby zwykłego zbesztania za nieposłuszeństwo. Raz się jednak żyło a nagroda była naprawdę warta ryzyka. Chłopak pociągnął za klamkę i odkrył kilka interesujących rzeczy... Pierwsza z nich? Brak zagrożenia czy chociażby reakcji na jego czyn. Czyżby jednak po prostu przecenił swojego ojca? A może ten ślepo wierzył, że nie warto było posuwać się do takich metod na swoim podwórku? Wiele opcji było prawdopodobne, ale raz jeszcze przekonał się w swojej własnej cichej goryczy jak słaby charakter miał ten mężczyzna. Gdyby chodziło o matkę, nie byłoby już tak łatwo. Czarownica była przebiegła, zmyślna a co najważniejsze, ciężej wybaczała. Nie warto więc było robić z niej wroga i gdyby teraz ten gabinet należał do niej, nie zawracałby sobie nawet tym głowy, nawet gdyby po drugiej stronie czekały na niego złote jaja. Po nabraniu powietrza, Thomas stawiał powoli kroki do przodu, rozglądając się uważnie. Pierwszą rzeczą jaką należało zrobić to zapewnić sobie źródło światła. Jako nieletni używanie magii mogłoby mu sprawić kłopoty, dlatego stare metody musiały wystarczyć. W dłoni trzymał pewnie lampę. Lewa strona zapełniona była różnorakimi nagrodami za osiągnięcia sportowe. Talentu jednak do miotły nie odziedziczył ale też niespecjalnie się tym przyjmował. Jego zainteresowania leżały zupełnie gdzie indziej. Prawa ściana to pułki z różnorakimi starymi księgami, zamkniętymi na klucz szufladami a obok nich eleganckie wygodne fotele. Biurko jednak przykuło jego uwagę najbardziej. Znajdowały się na nim różnej maści pióra, kilka pierścieni, dwa tomy ogólnej historii magii, złoty pucharek i szereg ułożonych jedna na drugiej kartek papieru zawierające notatki. Usiadł na krześle i zaczął je wertować. Pierwsze od razu odrzucił na bok, były to poprzekreślane próby złożenia jakiegoś przemówienia. Później napotkał strony omawiające skąd została nabyta magiczna biżuteria, od kogo i ile to wszystko kosztowało. Na samym końcu jednak było prawdziwe złoto. O czym mowa? Rysunek globusa, identycznego do tego, który stał tuż obok a jakimś cudem nie zwrócił na niego wcześniej uwagi. -Glob zaginionych... - powiedział cicho pod nosem, starając się czegoś nauczyć. Niestety, nie znał wszystkich języków a spora część była właśnie takowym właśnie obcym spisana. Ołówkiem jednakże na boku opisano prostą instrukcję. -"Wypowiedź imię, pomyśl o danej osobie, skup się i ujrzyj jej lokalizację." - czy była to rzeczywiście prawda? Cóż za interesująca rzecz! Thomas obejrzał ją pod każdym kątem i dopiero kiedy miał już pewność, że nie straci ręki - ah ta przezorność - dotknął powierzchnię palcem wskazującym lewej dłoni. Pokręcił parę razy ale efektu nie było. Nic jednak dziwnego, nie tak się to robiło. Pierwszą osobą na której się skupił, była jego własna ciotka po stronie matki. Mugolka nie była dla niego kimś wyjątkowym, nawet nie darzył jej jakimś głębszym uczuciem ale pomogła mu wcześniej w opanowaniu zdolności hipnozy na swój własny sposób. -No proszę... - "ozdoba" zaczęła przekształcać swój początkowy obraz na nowy, oznaczając w wygodny dla oka cel. Zdziwiony był jednak uzyskaną informacją. Spodziewał się Londynu i mugolskiego uniwersytetu, gdyż tam zwykła pracować a nie... Egiptu. Nie był w stanie wyobrazić sobie kobiety, by wzięła sobie w takim okresie czasu wolne a następnie poszła odpoczywać w tak ciężkim klimacie. -Może to nie działa... - podsumował, nie wiedząc czemu ukazał się tutaj "błąd". Chciał jednak spróbować ponownie i tym razem wyobraził sobie własnego ojca a jaki był tego efekt? Kropka ukazała się w nie tylko w ich rejonie ale wskazała na konkretny dom i pokój... gabinet. Usłyszawszy dźwięk za swoimi plecami przestraszył się i upadł na ziemię, kompletnie zaskoczony. Starszy mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu a następnie skierował swój wzrok na syna. -Widzę, że nie mogłeś opanować ciekawości... - wziął globus do rąk komentując -To nie jest zabawka a artefakt i należy go należycie traktować. - podsumował, starając się dojrzeć czy nigdzie nie było żadnych uszkodzeń. Lekko zakłopotany uczeń Hogwardu wstał, otrzepał tyłek z potencjalnego kurzu a następnie przeprosił. -Wybacz ojcze, powinienem poprosić zamiast skradać się tutaj podczas Twojej nieobecności. A o globus się nie martw, wydaje się zbyt ciekawy by go nie doceniać czy przypisać pod kategorię "zwykła ozdoba biurowa". - skończył a głowa rodziny przyglądała mu się z pewną troską. Oczywiście była to pewna gra przyszłego dziedzica Ecclestone. Wiedział co mówić i jak, by uniknąć kłopotów. -Widzisz Thomas, wygrałem go kiedyś od dobrego przyjaciela.. a w zasadzie podarował mi go z uwagi na pomoc, jaką mu zapewniłem... nie ważne... kiedy indziej Ci opowiem tę historię. Chodzi o to, że kilka razy przydał mi się gdy byłem młodszy. Poznałem Twoją matkę a czasami trudno było z natłoku obowiązków mieć pewność, gdzie Alice przebywa. - zrobił się lekko czerwony na twarzy -Dlatego czasami sprawdzałem, gdzie i z kim przesiaduje. Pierworodny słysząc to zaczął się śmiać, szczerze śmiać. Nie podejrzewał ojca o takie zachowanie i z tego powodu dał mu małego plusa w swojej własnej głowie. Nie wiele ich było, także każdy miał naprawdę pewną wartość. -Nie mów matce... - wyciągnął ręce przed sobą -Weź go.. kto jak kto, ale wierzę, że Ty znajdziesz dla niego z pewnością szersze zastosowanie. Szkoda by się kurzył.. - wręczył prezent będąc świadom, że była to pewna forma łapówki. Nie chcąc jednak stracić takiej okazji, przystał na warunki. Oboje cieszyli się więc z tej dżentelmeńskiej umowy a dla pewności, ojciec przekazał mu dokładne instrukcje i wyjaśnił, dlaczego wcześniej pojawił się błąd gdy próbował dowiedzieć się gdzie jest ciotka. Później, kiedy wszyscy już spali on siedział na własnym łóżku. Nie mógł zasnąć, nie teraz, nie z czymś takim. Skupiał się wyraziście i sprawdzał, gdzie teraz przesiadują znane mu osoby. Przyjaciele, wrogowie, potencjalne zainteresowania miłosne...
Akceptuję. Pamiętaj tylko, że jest to przedmiot bardzo trudny do opanowania i Thomas nie powinien radzić sobie z nim zbyt dobrze.
Niklaus wiedział, że majątek ojca i "dar" matki to nie jedyne dziedzictwo, jakie Ci byli w stanie przekazać swojemu potomstwu. Minęło jednak wiele wiosen, nim rzeczywiście młody mężczyzna dostrzegł namacalny dowód swojego przeczucia. Wszystko zaczęło się zeszłego lata, kiedy nastały wakacje a uczniowie jak i studenci powrócili do swoich domów. Zbliżała się kolejna pełnia księżyca, dlatego dwójka z trójki Hamiltonów musiała zadecydować, gdzie tym razem udadzą się by przejść okres transformacji. Francja wydawała się najrozsądniejszym wyborem. Powód? Dawno już nie odwiedzali jego ciotki Dahli a starszej siostry Freyi. Do podróży został wykorzystany kominek i nie trwało to długo, aż ujrzeli znajomą twarz. Kobita po czterdziestce, długie czarne włosy, stosowny makijaż i eleganckie ciuchy ciemnej barwy. Po przywitaniu, nastała pora na obiad a zaraz po nim, wyruszenie w pobliskie lasy. Przygotowanie jednak było dość ważne, dlatego rodzicielka już wcześniej przygotowała odpowiedni eliksir, dzięki któremu wszyscy będą w stanie zachować ludzką świadomość. Interesujące było to, że Klaus dostrzegł kątem oka, jak gospodyni wyciąga ze szkatułki jakiś przedmiot i chowa go pod płaszczem. Chciał zapytać cóż to mogło być, ale darował sobie z czystej uprzejmości i szacunku dla kobiety. -Już czas. - odparła i wspólnie opuścili dom, kierując się na północ. Szli dobrą godzinę szybkim tempem, przyzwyczajeni do takiego wysiłku. Droga była znana, także daliby radę powrócić nawet na oślep, gdyby zaszła taka potrzeba. Znajdując się na pustej polanie, zaczęli się rozbierać, kładąc ciuchy na ziemię tuż obok. Była to rodzina o takiej a nie innej dolegliwości, dlatego nagość akurat nigdy im nie przeszkadzała i była całkowicie zrozumiała. Oczywiście nikt nikomu nie bronił trzymać ubrań, ale było to zwykłe marnotrawstwo bo materiał się niszczył przy przemianie. Zza chmur wyłoniła się świecąca kula i wszyscy przymusowo zaczęli zmieniać swoją formę. Obie przedstawicielki płci pięknej były do tego bólu przyzwyczajone, jedynie Niklaus nadal się z tym zmagał. Czy można mu się jednak dziwić? Łamiąca się szczęka, rozciągające do granic możliwości mięśnie i ścięgna, nie mówiąc o bólu w klatce piersiowej z uwagi na gwałtowniejsze bicie serca nie należały do najprzyjemniejszych doznań. Po niespełna minucie lub dwóch, trzy głośne wycia wydobyły się z ich pysków. Gdyby nie wywar tojadowy, pewnie teraz by biegli po lesie zdając się na instynkt. Zamiast tego, mogli przeczekać i inaczej spędzić ten czas. Jedna z wilczyc podeszła do swojego swoich spodni i wyjęła z nich sztylet. Zbliżyła się do siostrzeńca, robiąc zamach lewą łapą by trafić go w klatkę piersiową pazurami. Pierwsza reakcja ślizgona? Cofnięcie się o metr w tył przez zaskoczenie, później wydobyty ryk poddenerwowania. Freya jednak również zawyła, sygnalizując synowi, że ma się wstrzymać z jakąkolwiek akcją. Ciotka przyłożyła powoli szubek ostrza do miejsca rany i zagłębiła je kilka centymetrów. Spodziewał się bólu a zamiast tego, ten zaczął znikać. Zaskoczony przyglądał się magicznej broni w zastanowieniu. Odpowiedź jednak dostał niezwykle szybko. Dahlia wbiła broń w swoją własną łapę i zaskomliła, odrzucając szybko rodzinną pamiątkę na ziemię. Ból nie był adekwatny do rany, coś mu się tu nie zgadzało..
Po kilku godzinach leżeli wciąż na polanie w pełni przytomni. Będąc już w ludzkiej formie, zaczęli znowu nakładać na siebie ciuchy. -Wybacz za tą mała demonstrację, ale ciężko o inną jeżeli chodzi o ten artefakt. - zaczęła mówić brunetka. -Co to dokładnie jest? - zapytał Niklas. -Ostrze Karona... czarnomagiczny sztylet z dość specyficzną właściwością. Raz wbity, pochłania ból poszkodowanego by zgromadzić go w sobie a następnie oddać temu, kto będzie drugą w kolei jednostką jaka zostanie nim zraniona. Niezwykle przydatne, chociaż osobiście uważam, że ma większy potencjał w rękach kata niż medyka. - zbliżyła się do niego -Chcemy, byś go wziął. Możesz uznać to jako prezent z okazji zbliżających się urodzin. Należał do Twojej babki a ta wcześniej przekazała go nam. Teraz Twoja kolej.. jak go zaś wykorzystasz, to już całkowicie Twoja sprawa. - odparła niby niezobowiązująco, ale uśmiechała się szczerze i trochę złowieszcze. Znała już trochę tego chłopaka, także przeczuwała, iż obiekt ten nie będzie obrastał kurzem. Podziękował szczerze i lekko rozszerzył oczy ze zdziwienia trzymając je. Czarna magia zdawała się pulsować i napełniać ciało dodatkową energią, zwiększając jego własne możliwości bojowe.. -Dziękuję, doceniam prezent. - zaśmiał się i przypiął go do pasa.
Czy po zakończeniu wakacji zabrał je ze sobą do szkoły? Oczywiście. Chociaż musiał być bardzo ostrożny. Częściej trzymał sztylet w kuferku niż przy sobie a co do możliwych użyć, na pewno wykorzysta jedną z właściwości na sojuszniku, pomagając mu w cierpieniu. A co do wrogów.. na pewno można się domyślić.
nie do końca rozumiem całej tej "demonstracji". Po co to zrobiła? Nie widzę w tym większego sensu i też mógłbyś napisać dlaczego ciotka akurat jemu daje tak cenny czarnomagiczny artefakt w prezencie.
Demonstracja została użyta, gdyż jednak odczucie i ujrzenie danego efektu według mnie jest lepsze, niż jedynie usłyszenie jak całość działa. Nikt nie powiedział, że każda rodzinka czy ich niektórzy ich członkowie muszą być normalni xD. A w przypadku powodu, dopisane, że z okazji zbliżających się urodzin. Ma to swoją wagę na tyle, że obie widzą w nim przyszłość swojego stada (co zostało wyjaśnione w historii i podaniu o genetyce).
Jasnowidzenie to dar... I przekleństwo. Cholerne przekleństwo. W połączeniu z kadzidłem trwogi nic nie jest takie oczywiste. Za młodu, kiedy jej przygoda z jasnowidzeniem dopiero się zaczęła...
|Kolejną przerwę świąteczną spędziła u ciotki w mugolskiej wiosce. Nie wiedzieć czemu, ale kobieta lubiła otaczać się ludźmi "zwykłymi". W końcu i tak była ześwirowana. Nie była przekonana do tego pomysłu, jednak ciotka jako jedyna mogła jej jakkolwiek pomóc. Wyjaśnić, doradzić. - Wiedziałam od zawsze, że będziesz wyjątkowa - no tak, miała wizję, skąd indziej by wiedziała? Wizję, w którą Andrea nie wierzyła. Nie mogła przyjąć do wiadomości tego, że nie jest normalna. Względnie normalna, przecież już sama umiejętność rzucania zaklęć czyniła ją dziwadłem na tle świata. I nie wierzyła w jasnowidzenie. Ciotka rozumiała, choć próbowała udowodnić jej, że się myli. Myliła się, o czym przekonała się trzeciej z rzędu nocy spędzonej pod jej dachem. Ciotki akurat wtedy nie było, podobno miała spotkanie z koleżankami. Pewnie tajny zlot czarownic. Pamiętała najgorszą w skutkach dla jej organizmu wizję do dzisiaj. Zaczęło się tak samo jak zwykle, od snu. A potem miała wrażenie, że ktoś bezceremonialnie grzebie jej w głowie. Bolało. Znacie taki sen kiedy się spada i nie można nic zrobić? Albo gdy ktoś cię goni a ty próbujesz się ratować jednak magiczna siła odebrała ci mowę? No właśnie. Obudziła się zlana potem z drżącymi mięśniami jak po przebiegnięciu maratonu, ze źrenicami tak szerokimi, jak gdyby co najmniej wstrzyknęła sobie jad bazyliszka do krwiobiegu. Gardło miała wyschnięte, jakby krzyczała co najmniej kilka godzin. Nie mogła się podnieść. Nie miała sił, każda próba kończyła się fiaskiem. W końcu opadła bezwiednie na łóżko. Czuła się niemal jak święta Katarzyna podczas wizji. Albo pieprzone dziecko Rosemary. Brakowało jej egzorcysty i chodzenia po ścianach. Opadła, wokół nie było nic, poza nią i ciemnością. Spokój. Tej nocy nie położyła się już do spania. Wypalała papierosa za papierosem, spoglądając nieobecnym wzrokiem w okno. Czuła, jak serce próbuje wyskoczyć jej z piersi a mózg podszeptywał jej dziwne treści i słowa, których nie umiała złączyć w jedną całość. Co właściwie jej się śniło? Ano, tym razem śmierć siostry. Nie lubiła jej, obwiniając ją za wszystkie problemy jakie miała w domu, jednak nie życzyła jej śmierci. Następnego dnia wszystko powiedziała ciotce, ta wysłała list do babci.|
Jak się potem okazało wizja częściowo była wymuszona przez ciotkę. Wiedziała o niezbyt przyjaznych relacjach między siostrami i między Andreą a matką. Kto by nie wiedział? Chciała sprawdzić jak dziewczyna zareaguje, gdy ujrzy coś takiego. Wszystko było celowo. Wymuszone. Nieprzyjemne. - Muszę ci coś powiedzieć - zaczęła jakiś czas później. - Pamiętasz śmierć siostry? - jasne, że pamiętała. Przecież bliźniaczka wtedy okrutnie cierpiała. - Nie czułaś nic dziwnego? - co miała czuć? Nie zrozumiała. Może ten dziwny, korzenny i duszący korzenny zapach? Unosił się w domu cały dzień, czemu miałaby na niego zwrócić uwagę? Kadzidło trwogi... dziewczyna dalej nie rozumiała. Rzuciła krótkie "dlaczego?" i zamilkła. W tamtej chwili poczuła się zdradzona. I ugodzona nożem prosto w plecy. Ciotka zastosowała na niej dziwne kadzidełko, żeby sprawdzić jej umysł. Niby jasna i ciemna strona mocy. - Jest w naszej rodzinie od bardzo dawna, odziedziczyłam je po babce. Teraz powinnaś dostać je ty - nie wiedziała po co jej było kadzidło, przez które widziała nieżywą Charlotte i przez które prawie sama ześwirowała. Cecilia wyjaśniła. Prawie sensownie: sprawdzała, czy Andrea faktycznie nienawidzi siostry. Czy faktycznie chciałaby, żeby umarła. Czy jakkolwiek interweniowałaby, gdyby wiedziała, że coś może jej się stać. Najwidoczniej nie, skoro tak bardzo przeżyła tę wizję. Z kadzidłem początkowo się nie lubiła. Czuła się jak diabeł a ono było wodą święconą. Wiedziała jak niebezpieczną i potężną moc ma. A zapachu ziół, korzennej woni stara się unikać. Przypomina jej tamtą noc. Raz zdarzyło się jej użyć kadzidła dobrowolnie na sobie. Wtedy, gdy chciała otruć matkę. Tak myślała, że chce. Ale ten dziwny artefakt pokazał jej, jak maluczka i tchórzliwa jest w obliczu mordu i czyjejś śmierci. Kadzidło naturalnie ma ze sobą, jednak nikt nie wie - poza nią - do czego służy.
Spoiler:
KADZIDŁO TRWOGI Tajemnicza mieszanina ziół, żywic i minerałów o ciężkim i korzennym zapachu. Stosowana jako kadzidło wywołuje strach i trwogę, tym silniej odczuwane, im dłużej przebywasz w oparach kadzidła i zależne od jego ilości.
Spoiler:
W |...| jest fragment z mojego podania o genetykę. Nie chciałam pisać go na nowo i umieszczać w [quote], żeby struktura postu była jednolita :D ładnie proszę o pozytywne rozpatrzenie mojego podania.
Jak wygląda życie w domu pełnym wil? Nie jest proste. Dziecko, które potrzebuje uwagi, troski opieki, obserwuje przez całe swoje dzieciństwo ludzi, którzy zyskują to wszystko bez kiwnięcia palcem. Wystarczy słowo. Słowo by być kochanym, by być wielbionym, by być dla kogoś wszystkim. Alice tak bardzo tego chciała. Wychowywała ją matka, która nie czekała zbyt długo by znaleźć sobie dla niej zastępstwo. Ten mężczyzna zabrał ją i zmusił puchonkę do samotności. Później pogłębił to uczucie. Widząc, jak osoba ten człowiek wbija nóż w ciało jej matki raz po raz… nie mogła spać przez wiele nocy. Nie mogła przestać o tym myśleć. Ludzie odchodzą. Nikt nie będzie trwał przy tobie wiecznie. To nauka jaką pojęła już będąc kilkuletnim dzieckiem. Później jej życie diametralnie się zmieniło. Zaczęła mieszkać na ulicy i u swego boku miała tylko jedną osobę. Dziki. Tak. To był człowiek, który zastępował jej matkę i starał się dać jej to czego potrzebuje. Nie chciał się do tego przyznać, ale troszczył się o małą Alice i chciał, by mogła być dzieckiem w tym okrutnym świecie. Jednakże i on… on odszedł pozostawiając dziewczynkę samą. Tak wygląda życie w domu pełnym wil. Chociaż jesteś przybranym dzieckiem, to nigdy nie jesteś w centrum uwagi. Bojąc się ludzi i nie wiedząc jak się przy nich zachować obserwujesz bardzo uważnie. Mała Deby, która swoim uśmiechem przyciągała spojrzenia wszystkich obecnych. Chloe, która jednym ruchem ręki przyciągała do siebie mężczyzn. Kobiety, które miały uwagę wszystkich. A ona stała z boku obserwując je z zaangażowaniem. Ja też tak chcę. – myślała za lat dziecięcych, przegryzając wargę. – Chcę, żeby ktoś pokochał mnie tak mocno… chcę by ludzie mnie zauważali – z charakterem panny Månen nie było to proste. Chowała się, uciekała przed ludźmi odstraszała ich swoją dzikością i nieokiełznaniem. To było okropne. Później było jeszcze gorzej. Nie dość, że jej życie było zbieraniną porażek, to jeszcze straciła tak wiele lat ze swojego życia. Wyglądała jak dziecko. Dziecko, które dopiero co zaczyna żyć i poznaje świat. Jej charakter również taki był, a ona… nie mogła się zmienić, nie umiała. Dwa lata śpiączki odebrały jej siły. Żyła w zagubieniu. Wszystko się zmieniło, coś urosło, urodziło się, coś zgniło, umarło. One wypiękniały, a ona stała w miejscu ze zniszczonym, wychudzonym ciałem. Nie mogła o tym myśleć. Potrzebowała ciepła, potrzebowała drugiego człowieka, ale nigdy nie umiała o to poprosić. Więc żyła, czując, że tak naprawdę nie żyje jak człowiek. Rehabilitacja zajęła jej sporo czasu, a ona starała się zapomnieć o dziecięcych potrzebach. Jest już dorosła, teraz wszystko się zmieni. Nie ma co narzekać. Ma rodzinę, której potrzebowała, ma wszystko, czego pragnęła, ale czy na pewno? Alice spacerowała po Ulicy Pokątnej. To był deszczowy dzień, więc pozwoliła, by czarny płaszcz z kapturem zasłonił całą ją posturę. Chciała się schować pomiędzy deszczem. Pozwolić, by wymazał on jej istnienie na kilka chwil i pozwolił się ukryć przed okrutnym światem. Niby przyszła po to, by kupić miotłę, ale… nie była w stanie nawet wejść do sklepu. Myśli atakowały jej świadomość i nie pozwalały wrócić do rzeczywistości. Rodzina, której potrzebowała, tak? Dlaczego, kiedy zaczynamy doceniać coś, co mamy, to znika? Każda osoba, która ma jakiś kontakt z Alice ucieka z jej życia, bądź kończy w tragiczny sposób. To przeznaczenie? Czy przekleństwo? Jej rodzina się rozpadła, Deby wyjechała, Titi zniknęła, Chole ma ją gdzieś. Znowu jest sama. Zaciskając pięści, przyśpieszyła kroku mijając nieznane sobie sylwetki. Chciała od tego uciec, jak najdalej się da. Nawet nie miała świadomości, kiedy rzuciła się biegiem w ucieczce przed samą sobą. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy poczuła, że jej nogi nie mają już siły. Całe ciało dziewczyny zadrżało, a ona oparła się o pobliski budynek łapiąc łapczywie oddech. Weszła do pierwszego lepszego zaułka starając się ukryć przed spojrzeniem ludzi i ściągnęła kaptur unosząc wysoko głowę. Delikatne krople deszczu uderzały o jej twarz dając przyjemne uczucie chłodu. Uchyliła powieki wpatrując się w szare chmury i pozwalając sobie odpłynąć na kilka chwil. Nie wiedziała ile minęło czasu, dla niej trwało to wieki nim wróciła do rzeczywistości, starając się uśmiechać szeroko. Kiedy wyprostowała się i wyszła z zaułku rozejrzała się niepewnie. Gdzie… gdzie ona jest? Czy to jest… Śmiertelny Nokturn. - Spokojnie. Przechodzisz tylko tędy. Przypomnij sobie, którą drogą przybiegłaś i wracaj do domu – teleportacja nie wchodziła w grę. Czuła, jak jej całe ciało drżało ze zmęczenia i zimna, nie miała siły stać, a co dopiero zmusić się do teleportacji. Położyła dłonie na kapturze i w momencie, w którym chciała założyć go na głowę usłyszała za sobą głos. - Panienka się zgubiła? – Całe jej ciało zesztywniało, a ona jak dzikie zwierzę odwróciła się natychmiast lustrując swojego przeciwnika. Czuła się jak królik w jamie pełnym wilków. Zaśmiała się zakłopotana próbując rozluźnić atmosferę. Przed nią stała starsza kobieta, która nie wyglądała na kogoś złego, ale wiedziała, że w tym miejscu znajdują się różni czarodzieje i nie powinna nikomu ufać – Moje drogie dziecko… zamarzniesz na tym deszczu, chodź. – powiedziała i nie czekając na zgodę puchonki złapała ją za rękę wciągając w coraz większy labirynt korytarzy. Teraz to już na pewno nie wróci sama do domu. Jednak… coś było w tej kobiecie takiego, że nie była w stanie się jej oprzeć i chciała… naprawdę chciała jej zaufać. Zatrzymały się dopiero w mieszkaniu kobiety, a dziewczyna, jak najgłupsze dziecko weszło posłusznie do środka i pozwoliła się ugościć tej starszej kobiecie. Nie wyglądała na kogoś złego, może bardziej… samotnego, tak jak i ona się czuła. Gdy do jej ręki dotarł kubek z gorącą czekoladą, uśmiechnęła się pod nosem. Nie chciała, by ktoś czuł się taki, jak ona. Niepotrzebny. - Dziękuje… ale… ja nie powinnam… – zaczęła niepewnie, a widząc wzrok kobiety postanowiła zrezygnować z tej wypowiedzi. Przyłożyła napar do ust i zaczęła się delektować ciepłem czekolady… z rumem? Tego się nie spodziewała. Spojrzała po raz kolejny na twarz nieznajomej i zaczęła analizować ją kawałek po kawałku. Trudno jej było określić wiek kobiety, ale mimo to była piękna i wydawała się przyciągać do siebie ludzi jak magnes. - Wiem co Cię trapi moje drogie dziecko – zaczęła, gdy Alice przyłożyła kubek do ust. Zdezorientowana dziewczyna poparzyła się i odłożyła szklankę na bok śmiejąc się zakłopotana. Już chciała zapytać się kobiety o co chodzi, gdy ta zaczęła mówić – chodzi mi o to, że czujesz się samotna… potrzebujesz czyjegoś zainteresowania, czyjejś atencji. Puchonka wlepiła swoje szklane oczy w kobietę nie wiedząc co powiedzieć. Nie miała teraz nastroju na analizę tego, skąd ona to wie. Opuściła głowę dając kobiecie znać, że trafiła. Wchodzenie do głowy kogoś, kto w danym momencie jest bezradny wcale nie jest takie trudne. - Ja kiedyś też tego bardzo pragnęłam, ale teraz… teraz już jestem stara i nie zależy mi – powiedziała z szerokim uśmiechem, jednak nie odrywając wzroku od dziewczyny. Pożerała ją spojrzeniem – mam coś, co może Ci pomóc – dodała w końcu, a pana Findabair podniosła wzrok jak na żądanie. Jej oczy zabłyszczały, a ona nie była w stanie wydobyć z siebie nawet głoski – dam Ci to, pod jednym warunkiem – powiedziała. Jej głos wydawał się być bardzo poważny, ale słowa, które później się pojawiły w jej ustach całkowicie temu zaprzeczyły – że nie zapomnisz o tej staruszce, która Cię obdarzyła tym darem. Alice wpatrywała się zdezorientowana w kobietę. Nie wiedziała za bardzo co się dzieje. Jednego była jednak świadoma. Bycie samotnym nie jest niczym miłym. Bycie zapomnianym przez świat było czymś gorszym. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się do siebie. Nie zastanawiała się zbyt długo nad odpowiedzią. - Obiecuję – wydukała uchylając powieki i wlepiając swoje spojrzenie w twarz kobiety, która wstała z miejsca i wyjęła zza koszuli broszkę, która została przypięta na łańcuszek. Podała go dziewczynie bez zastanowienia. Ta wlepiła swoje zaciekawione spojrzenie w kryształ, który mienił się odcieniami fioletu… był piękny. Na jego tyle wygrawerowany był napis Astrid Facilier. Czyżby to była ona? A może ktoś inny? Nie wiedziała, ale wydawało jej się, że kojarzy to imię. - No już, już – powiedziała kobieta wstając z miejsca i łapiąc puchonkę za ramiona – powinnaś już iść, jak się ściemni… nie będzie Ci tak łatwo wrócić do domu – wydukała biorąc kryształ i nakładając go na szyję dziewczyny. Nie miała zamiaru jej uświadamiać w czymkolwiek. Słyszała jej myśli, słyszała jej pragnienia bardzo dobrze. Obserwowała ją od kiedy pojawiła się w zaułku i wiedziała, że jest tak samo potrzebująca, jak ona, kiedy była młoda. Wyprowadziła dziewczynę z mieszkania i zamknęła za sobą drzwi nawet nie żegnając się z nią. Alice wpatrywała się zdezorientowana w drzwi kobiety, a później w broszkę. Być zapamiętanym przez kogoś. Na pewno jej nie zapomni i to nie z powodu klejnotu, który robił za przypominajkę, ale… była to bardzo charyzmatyczna staruszka. Czas wracać do domu. Schowała kryształ za koszulkę w taki sposób, by przylegał do jej ciała i ruszyła na poszukiwania drogi powrotnej.
Akceptuję
Casper Angel Tease
Wiek : 30
Wzrost : 185cm
C. szczególne : "Puste" spojrzenie; lewa ręka w geometrycznych tatuażach ze słowem "PAST" na kłykciach; zapach
Nie żałował. Spodziewał się pożerających go wyrzutów sumienia, drżącego głosu i rozbieganego spojrzenia. Był jednak wyprostowany, opanowany jak nigdy. Jedynie różdżki nie mógł wypuścić z dłoni, choć palce miał już zdrętwiałe od ściskania jej. Nie było mu niedobrze, nie było mu słabo. Czuł się tak, jakby w końcu cały jego gniew znalazł ujście.
Musiał tego chcieć - i chciał. Jak mogłoby być inaczej? Patrzył na mężczyznę, który powinien być jego ostoją, ale zdradził. Patrzył na mężczyznę, który zamiast zadbać o zakup jedzenia dla swojego podopiecznego, wolał wydać wszystko na narkotyk. Patrzył na mężczyznę, który gotów był zrobić wszystko dla fiolki Jadu Bazyliszka. W tamtej chwili, gdy Casper trzymał różdżkę zaledwie parę centymetrów od twarzy tego człowieka, którego imienia najchętniej by zapomniał, czuł się dobrze. Rozpierała go energia, nasilana nienawiścią. Pamiętał tortury, jakimi został uraczony, gdy nie dostarczył mężczyźnie upragnionego narkotyku. Najwyraźniej jako chłopiec na posyłki faktycznie mógł się nacierpieć - i nie było istotne nawet to, że niczym nie zawinił. Nie musiał się zastanawiać. W końcu to on stał, to on miał różdżkę i to on decydował. - Avada Kedavra!
Zrobił to. Starał się nie analizować zbyt dokładnie, potrzebował teraz koncentracji. Dalej pamiętał rozbłysk zielonego światła i chorą satysfakcję, która go wtedy przepełniła. Nie wiedział jak inaczej nazwać tamto odczucie - był dumny, przepełniony energią. Jakby mógł zrobić wszystko...
- Mogę to zrobić. - Oznajmił pewnym tonem, przekierowując na siebie uwagę barczystego mężczyzny zapatrzonego w poszarzałe stronice starych ksiąg. - Nie bądź głupi, Tease - odpowiedział, zamykając jedną książkę i wpatrując się uważnie w swojego pracownika. Znał się na ludziach, w Casprze potencjał widział od ich pierwszego spotkania. To dlatego chłopak nie zajmował się jedynie rozwożeniem nielegalnych towarów - znał prawie każdą tajemnicę szefa. - Nie jestem głupi! Wiem, że dam radę. - W głosie chłopaka słychać było determinację, której Reese Thorn nie mógł ignorować. Dwudziestolatek nie wyglądał na roztrzęsionego, lecz na nabuzowanego. Jego spojrzenie nie zdradzało nawet odrobiny zawahania. Ale Reese wiedział, jak idiotycznie Casper postępuje. Doskonały uczeń, uparty i ciekawski dzieciak, który stoczył się w złym kierunku - pozwalał ambicji przejąć nad sobą kontrolę. Zaczynający rozwijać klub, na nielegalnych fundamentach, które dalej budował pracując z nieodpowiednimi osobami. Thorn podniósł księgę i podał ją podopiecznemu. - Wiem tyle, co ty.
Cas spojrzał na otwartą księgę, w której strony trzymały się jedynie za sprawą solidnego zaklęcia. Pamiętał, jak Reese pokazywał mu nowe znalezisko, albo jak denerwował się, że nie może wyciągnąć z kogoś potrzebnych informacji. Wiedział, że znajdują się przed nim drogocenne wskazówki, z których żadna nie była pewnikiem. Miał tego świadomość - bo już prawie trzy lata studiował wszystko, co udało się znaleźć na temat horkruksów. To nie była obsesja. Casper z początku w ogóle nie rozpatrywał tworzenia tak czarnomagicznego przedmiotu, okrytego legendami. Z czasem jednak przeszło na niego zainteresowanie pracodawcy, a wraz z posiadaniem większej wiedzy, ciężej było opanować ambicje. Chciał spróbować. Dowiedział się już, do czego jest zdolny i chciał sprawdzić, czy da radę przepchnąć granicę swych możliwości jeszcze dalej. Pragnął, aby to poczucie pewności pozostało. W końcu gdy rzucał najpotężniejszą klątwę czarnomagiczną, nie trawił go strach, który tak często potrafił przejąć kontrolę nad życiem Caspra. Horkruks miał dać mu właśnie to poczucie bezpieczeństwa. Nie chodziło już tylko o spełnienie ambicji i sprawdzenie, czy jest wystarczająco silny, aby oderwać część swojej duszy od ciała. Liczyło się przejęcie kontroli. Casper uniósł różdżkę. Był sam. Reese teleportował się zaraz po oddaniu książki, jakby nie chciał widzieć tego, co jego podopieczny ze sobą robił. Tease jednak całe życie był sam - wiedział, jak sobie radzić, jeśli nie ma na kim się wesprzeć. Wyciągnął z kieszeni starodawny zegarek, z którym nigdy się nie rozstawał. Nie miał czasu na zastanawianie się, wybieranie i kontemplowanie. Pochylił się na chwilę nad stołem, gdzie leżała książka. Znał te słowa tak dobrze, że mógłby cytować - opinie ludzi, donosy, informacje powyrywane z najprzeróżniejszych czarnomagicznych ksiąg. Wymówił słowa zaklęcia głośno i wyraźnie. Nie wiedział, czego się spodziewa. Ból był wpisany w ryzyko, ale dwudziestolatek jakby o tym zapomniał - a może po prostu na takie cierpienie nie dało się przygotować? W jednej chwili czas stanął w miejscu, a ciałem Caspra wstrząsnęła pierwsza fala bólu. Tease nie wiedział, czy krzyczy, czy milczy. Wszystko zostało przyćmione przez uczucie rozdzierania. Casper miał wrażenie, że każda cząsteczka jego ciała wije się w agonii, rozrywa go od środka. Resztki umysłu, które nie zostały zalane cierpieniem, z trudem powstrzymywały się od rozpaczliwych błagań o śmierć. Ból wcale nie minął. Zaczął stopniowo łagodnieć, pozwalając Tease'owi na odzyskanie świadomości. Klęczał na twardej posadzce, cały mokry i rozdygotany. Nie mógł się ruszyć jeszcze przez dłuższy czas - a może tylko mu się wydawało, a każda sekunda przeciągnęła się w wieczność? Różdżka wysuwała mu się z dłoni, jakby samo jej utrzymanie było zbyt dużym wysiłkiem. W przerażającej ciszy słychać było jedynie płytki oddech dwudziestolatka i cichutkie tykanie zegarka, którego łańcuszek łagodnie kołysał się w powietrzu. Nie musiał w żaden sposób sprawdzać, czy mu się udało - czuł to. Czuł energię bijącą z zegarka, czuł wycieńczenie spowodowane potężnym zaklęciem. Głównie jednak czuł dziwną pustkę w środku. Nie była to taka pustka, jaką odczuwa się po tym, jak cała złość wyparuje. Nie była to taka pustka, jaką odczuwa się po tym, gdy straci się bliską osobę. To było coś zupełnie nowego, coś czego nie dało się opisać. To była taka pustka, jaką odczuwa się po tym, jak oderwie się kawałek duszy. *** Żałował. Przyszło to do Caspra z czasem - pewnie dlatego, że jako dwudziestolatek wciąż był zagubionym "dzieciakiem". Dopiero gdy przejrzał na oczy i zaczął koncentrować się na tym, co mogło zapewnić mu przyszłość (czyli na Oasis), powróciły do niego błędy z przeszłości. Dla jednych to było przesadzenie z alkoholem, dla innych bolesne rozstania... A Tease miał horkruksa. Miał przypominać mu o jego sile i determinacji, o tym jak wiele jest w stanie osiągnąć. Miał pomagać mu przezwyciężyć strach, który był Caspra największym wrogiem. Zamiast tego zegarek stał się dla Tease'a symbolem jego głupoty i przedmiotem, który zapewnia mu wieczne potępienie - największą tajemnicą, której skrywanie przeradzało się w paranoję.
Zupełnie nie przekonuje mnie to podanie. Stworzenie horkruksa było skomplikowanym i bolesnym procesem (a nie rzuceniem jednego zaklęcia, które na dodatek dawało ulgę), czymś czego na pewno nie można było zrobić bez odpowiedniej wiedzy i tym bardziej przypadkowo (uprzedzając kontrargument: owszem, Voldemort stworzył ostatniego horkruksa przypadkowo, jednakże zostało to kanonicznie wyjaśnione - jego dusza po tylu rozszczepieniach była w tak tragicznej kondycji, że mogło dojść do samoistnego rozszczepienia) Gdyby to było tak proste jak jest tu opisane posiadanie horkruksów byłoby popularne wśród wszystkich parających się czarną magią. Pomijając już fakt, że osiemnastoletni czarodziej, zaraz po szkole, nawet świetnie znający czarną magię zwyczajnie nie miałby tak rozwiniętej mocy by stworzyć coś takiego(uprzedzając kolejny argument - Voldemort stworzył horkruksa mniej więcej jako szesnastolatek, ale mówimy o najpotężniejszym czarnoksiężniku wszech czasów, a myślę, że Casprowi jednak do niego brakuje, poza tym Voldemort gdy stowrzył pierwszego horkruksa miał już to zaplanowane i posiadał odpowiednią wiedzę wcześniej, więc doskonale wiedział w jakim celu zabija i jak to zrobić). Poza tym stworzenia horkruksa wiążę się z byciem przesiąkniętym złem - trudno mówić, że roztrzęsiony osiemnastolatek, który kogoś zamordował jest tego typu osobą.
Edit: po znacznej edycji tekstu akceptuję podanie i przyznaję Ci przedmiot. Ze względu na jego wysoką czarnomagiczność proszę Cię o rozsądne korzystanie, w przeciwnym razie przedmiot zostanie Ci odebrany.
Poniższe podanie napisane jest z punktu widzenia wuja Lorraine. Pokrótce: matka charłaczka kontaktuje się z dawno niewidzianym bratem, by pomógł Lorraine, która niedawno urodziła dziecko i próbowała popełnić samobójstwo, za pomocą magii i wymazał z jej pamięci przykre wspomnienia oraz zmodyfikował ją. Cała historia w karcie postaci.
Przeglądając poranną pocztę w swoim gabinecie na czwartym piętrze Ministerstwa Magii spodziewałem się wszystkiego tylko nie tego, co właśnie trzymałem w dłoniach. Niewielka koperta, dokładnie zaklejona, na której ponad moim adresem widniały dane… Mojej siostry? Otrzymanie tej wiadomości było dla mnie tak ogromnym szokiem, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem dokładnie, co czytałem w liście. Darla prosiła mnie o spotkanie? Merlinie, to musiało być coś naprawdę poważnego, na wagę życia i śmierci, skoro zwraca się do mnie z jakąkolwiek prośbą. Nigdy nie byliśmy blisko, nigdy nawet nie rozmawialiśmy o prywatnych sprawach. Moja siostra miała bardzo ciężkie życie w domu w związku z byciem charłakiem, z czym żadne z nas nie potrafiło się do końca pogodzić. Po jej ucieczce z domu nie otrzymaliśmy żadnych przesłanek o jej osobie, chociażby o tym, czy stąpa jeszcze po tym świecie, toteż w tamtej chwili czułem jednocześnie przypływ ulgi i zainteresowania, a także w pewien sposób irytacji. Przypomniała sobie o rodzinie dopiero teraz, kiedy minęło prawie 30 lat od jej odejścia? Cóż mogła mieć w interesie? Zdecydowałem się spotkać z nią. Odesłałem wiadomość z potwierdzeniem daty i miejsca spotkania. Rozważałem naprawdę wiele opcji, o cóż mogłoby chodzić Darli, by przerwać milczenie? Z góry założyłem, że nie oddam jej ani jednego zarobionego przeze mnie knuta, więc gdyby rozmowa zeszła na pieniądze, miałem przygotowaną całą przemowę, co sądziłem na ten temat. Stawiłem się punktualnie w pewnej kawiarni i w pierwszej chwili nawet jej nie poznałem. Zeszczuplała, dojrzała, wyglądała na zadbaną, lecz niezwykle umęczoną. Coś ewidentnie ją gryzło i wkrótce poznałem przyczynę jej smutków – chyba nie potrafię wyrazić swoich uczuć wobec tego, co usłyszałem. Okazało się, że jej córka miała poważne problemy, z którymi nie potrafili sobie poradzić, a także ona sama nie dawała już rady. Parę tygodni wcześniej Lorraine targnęła się na swoje życie. Słuchając tego nie mogłem nie czuć współczucia wobec tej istoty, której co prawda nigdy nie widziałem na oczy, ale o której tak wiele już wiedziałem. Zastanawiała mnie tylko jedna rzecz… - Darla, naprawdę jest mi przykro z powodu twojej córki… Lorraine, prawda? Piękne imię… Lecz wracając do tematu, nie do końca rozumiem, czego Ty ode mnie oczekujesz? – zapytałem, patrząc na nią uważnie. Czy był to moment, w którym poprosi o pożyczkę pieniężną na niesamowicie kosztowną terapię i leczenie psychiatryczne? - Chcę, byś pomógł jej zapomnieć – powiedziała, a jej słowa zamiast rozjaśnić, zaciemniły obraz w mojej głowie. Że co miałem zrobić? - Jak? – zapytałem, choć może było to głupie pytanie. Zdecydowanie mogłem zrobić więcej w tej kwestii niż ona, charłaczka bez żadnego pojęcia o magii. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, na co się porywam. W sumie nie pamiętam, co dokładnie myślałem – chyba po prostu było mi ich strasznie żal. Ich obu, zarówno Darli, jak i Lorraine, która prawdopodobnie zaznała piekła na ziemi w tak młodym wieku. Było dla mnie jasne, że muszę im pomóc. Nie byłem człowiekiem miękkim i w życiu nie kierowałem się litością, lecz coś w głosie mojej siostry sprawiło, że poczułem wewnętrzną potrzebę podjęcia próby pomocy. Chociaż próby, bo przecież nie kosztowało mnie to zupełnie nic, prawda? Och, jakim głupcem byłem, że w to wierzyłem… Podjąłem się zadania, które kompletnie mnie przerosło. Mając przed oczami tę dziewczynę, piękną, aczkolwiek cierpiącą, coś w środku powiedziało mi, żebym zrezygnował. Nie chciałem jednak łamać danej obietnicy, w końcu obiecałem samemu sobie, że postaram się pomóc choć odrobinę. Bez słów wstępu wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem jej koniec prosto w głowę Lorraine, która spojrzała na mnie ogromnymi, wystraszonymi oczami. - Obliviate! – Niemal krzyknąłem zaklęcie, obserwując, jak jej oczy zachodzą mgłą, a rysy twarzy łagodnieją, przestając wykrzywiać się w grymasie płaczu. Skupiłem się najmocniej jak potrafiłem, zagłębiając się w jej głowę, w jej przeszłość… Przerosło mnie to. Nigdy nie zmieniałem nikomu pamięci, nie wiedziałem, czego mogłem się spodziewać, ani co mogłem zobaczyć, a to, co pojawiło się w mojej głowie było dramatyczne. W ułamku sekundy zdążyłem przeanalizować ostatni rok życia Lorraine, a widok jej wspomnień oraz dźwięki jej myśli sprawiały, że z każdą kolejną sekundą spędzoną w jej umyśle, moje własne serce kruszyło się i pękało. Widziałem chwilę uniesień, widziałem strach w jej oczach, gdy patrzyła na siebie w lustrze w toalecie dziewcząt i uświadamiała sobie, że jej stan nie jest normalny. Obserwowałem drżenie ręki na papierze, gdy roztrzęsiona i zalana łzami pisała tragiczną wiadomość do swojej matki. Pakowała walizki z taką wściekłością, że omal nie wybiła w ich dnach dziur. Wszechobecny strach, złość, smutek, żal oraz mieszanina bardzo silnych emocji w połączeniu z pobrzmiewaniem najgorszych myśli, jakie może mieć o sobie człowiek sprawiły, że ja sam poczułem ogromny lęk – cóż ja właśnie wyprawiałem?! Majstrowałem w umyśle piętnastoletniej dziewczyny, która właśnie w tej chwili w mojej własnej głowie stała przed lustrem i myślała o śmierci! Świadomość tego wszystkiego przytłoczyła mnie, zablokowała i uniemożliwiła mi usunięcie wszystkich wspomnień, których miałem się pozbyć zgodnie z umową. Zamazałem twarz chłopaka, z którym przespała się w ten ciepły, wakacyjny dzień. Wyrzuciłem z jej pamięci wszelkie informacje o ciąży – od tej pory dziecko należało do Darli, nie do Lorraine. Stres zawładnął każdym calem mojego ciała i kiedy wycofałem się z zaklęcia, już doskonale wiedziałem, że zupełnie sknociłem całą operację… Ulotniłem się stamtąd najszybciej jak mogłem. Nie mogłem się opanować i tego dnia wypaliłem chyba dwie paczki papierosów, a wieczorem wypiłem trzy szklanki ognistej przed snem. Rano poza kacem męczyły mnie okrutne wyrzuty sumienia. Wciąż widziałem tą skuloną na łóżku dziewczynę z opuchniętą twarzą, z ledwo tlącym się w niej płomykiem życia oraz jej zachodzące mgłą oczy… Bałem się pomyśleć, jakie szkody wyrządziłem tej biednej istocie, a jeszcze tego samego dnia otrzymałem list od Darli. Nie otworzyłem go aż do późnych godzin wieczornych. Wiecie, co tam przeczytałem?
„Dziękuję. Lorraine wróciła, jest postęp.”
Tylko tyle. Słowa te były dla mnie tak wielką otuchą i pocieszeniem, że momentalnie zrobiło mi się lżej na sercu. Coś w głębi duszy mówiło mi jednak, że to dopiero początek problemów. Byłem świadomy, że pozostawiłem w jej głowie zdecydowanie więcej niż powinienem, a moje zaklęcie nie było najmocniejsze i najlepszej jakości. Nie wierzyłem, że przy tak wielu niedopatrzeniach z mojej strony cała operacja miała zakończyć się sukcesem. Kolejną wiadomość dostałem po dwóch miesiącach:
„Lorraine jest znów pogodna, ale zaczyna być coraz bardziej roztrzepana i często zapomina o różnych rzeczach, a to rzadko jej się zdarzało. Czy to normalne po tym zaklęciu?”
Nie, nie było to normalne... Obliviate nie powinno zostawiać żadnych śladów, jeśli zostało poprawnie rzucone. Fakt, że dziewczyna zaczynała mieć kłopoty z pamięcią wyłącznie utwierdził mnie w przekonaniu, że prawdopodobnie zniszczyłem przyszłość Lorraine poprzez mieszanie w jej przeszłości. Trzecia wiadomość przyszła we wrześniu:
„Nie wiemy, co robić. Lorraine strasznie się martwi i mówi, że nie pamięta połowy zaklęć. Ma problem z powtórzeniem mi wiadomości z radia, bo jak twierdzi „wylatuje jej z głowy”. To na pewno nie jest normalne. Jak sobie z tym poradzić?”
Wpadłem na pomysł z eliksirem pamięci. Kupiłem kilka fiolek i wysłałem Darli przesyłkę, nakazując podawać jej po kilka kropel do kawy śniadaniowej. Dostałem wtedy list, że jest nieco lepiej, ale problemy wciąż istniały. Gdy zaczął się rok szkolny, Darla wybuchła.
„Lorraine tydzień temu wysłała mi list, że przez ostatni miesiąc nie dostała żadnej pozytywnej oceny, nie potrafi się niczego nauczyć, nie pamięta najprostszych zaklęć i czuje się jakby nigdy wcześniej nie miała do czynienia z magią. COŚ TY JEJ ZROBIŁ?!”
Wyrzuty sumienia sięgnęły zenitu. To prawda, zniszczyłem jej życie… Zaprzepaściłem jej szanse na normalną przyszłość, ponieważ przeze mnie miała problemy w nauce, akurat na piątym roku, kiedy pisze się SUMy. Wysłałem chyba dwadzieścia fiolek eliksiru pamięci do Hogwartu, licząc, że chociaż na chwilę pomogą. Bałem się wyznać Darli, że zepsułem sprawę, że zniszczyłem coś, co dla Lorraine było przepustką do dostatniego życia – jej umysł. Nie mogłem spać w nocy, gdyż znów zaczęły dręczyć mnie koszmary, w których była ona, z beznamiętnym wyrazem twarzy i zamglonymi oczami, mówiąca mi, że jestem beznadziejny, że zabiłem ją, że jestem odpowiedzialny za jej porażki… Główkowałem gorączkowo, co mógłbym zrobić w tej sprawie – ponowna ingerencja w jej umysł nie wchodziła w grę, byłem wystarczająco zestresowany samą myślą o tym, co dopiero gdybym miał zająć się działaniem. Nie chciałem wyrządzić większych szkód, wystarczająco namieszałem, prawda? Na TEN pomysł wpadłem zupełnie przypadkiem. Jeden z pracowników mojego departamentu wyznał mi kiedyś przy ognistej w pubie, że jeśli nie radzi sobie z problemami, korzysta z takiej misy, która nazywa się myślodsiewnią i do której można przelać wspomnienia i następnie analizować je. Powiedział mi, że działa to bardzo oczyszczająco oraz pozwala nabrać dystansu do pewnych sytuacji. Było to dokładnie to, czego potrzebowałem - nie dla siebie, dla Lorraine. Stwierdziłem, że myślodsiewnia pozwoliłaby jej zachować jakąś kontrolę. Przechowywanie i analiza wspomnień mogłaby pomóc jej w uporządkowaniu sobie wszystkich faktów. Zdobycie myślodsiewni nie zajęło mi długo, wystarczyło kilka sów do wpływowych osób z Ministerstwa, bym otrzymał przedmiot jeszcze przed nadejściem gwiazdki. Dziękowałem sam sobie, że przez ostatnie trzydzieści lat pieczołowicie pielęgnowałem wszelkie kontakty w Ministerstwie, ponieważ bez nich prawdopodobnie nic bym nie wskórał. Kusiło mnie, by samemu sprawdzić, jak działa przedmiot, lecz powstrzymałem się – bałem się oglądać to wszystko jeszcze raz. Wolałem zostawić to i już nie wracać do wspomnienia mglistych oczu. Zapakowałem myślodsiewnię w taki sposób, by nic się jej nie stało podczas podróży, po czym wysłałem ją dwiema sowami do Hogwartu. Lorraine musiała być niezwykle zdziwiona, gdy dostała prezent od anonimowego nadawcy. Dołączyłem list, w którym wyjaśniłem jej dokładnie, co dostała oraz jak tego używać. Mogłem już mieć tylko nadzieję, że dziewczyna wykorzysta ją w dobrym celu. Po wszystkim wróciłem do papierkowej roboty, z lżejszym sercem i czystszym umysłem.
Podanie o Gwiazdę Południa. Podanie jest napisane w taki a nie inny sposób, ponieważ sam wątek jest kluczową częścią historii postaci, więc wszystkie pytania właśnie w niej zostaną wyjaśnione.
Przerażające skrzypienie podgnitego drewna ustępowało w swym jazgocie tylko biciu serca i drżeniu rąk młodego czarodzieja, który zbliżał się powoli do uchylonych, drewnianych drzwi. Panował półmrok. Jedynym źródłem światła była świeca zawieszona na ścianie po jego prawicy. Płomień majaczył, dogasał w przerażeniu, a potem niepewnie znowuż wzbijał się, jakby sam był strwożony tym, co zaraz miało się stać. Lewa noga do przodu. Ostrożnie! Na pewno wiedzieli, że tu jest. Nie miał co do tego cienia wątpliwości. Ale jeśli uda mu się zyskać tę sekundę, ten ułamek sekundy przewagi, to może to wystarczy. Lewą ręką przejechał delikatnie po chropowatej, zabitej dechami ścianie, a następnie wysunął rękę w kierunku drzwi. W prawej ręce różdżka. Całkowite skupienie, w myślach pustka; w sercu modlitwa. Przełożył ciężar ciała wbijając stopę w podłogę. Zbliżył się do drzwi gotów do uskoku w każdej chwili, do zaklęcia obronnego albo kontry. Pchnął. Krwistoczerwony pocisk śmignął mu nad uchem i rozbił się o świecznik. Spoglądając do środka przez ułamek sekundy ujrzał jedynie przyciemnione pomieszczenie na strychu i ludzką sylwetkę. Engelbert dobrze wiedział, że to on. Był pewny. Wyjrzał zza ściany i machnięciem różdżką posłał w stronę tajemniczej postaci klątwę eksplodującą. Wiedział, że w otwartym starciu nie wygra, więc musiał mieć plan, nawet jeśli pochłonie przy tym cały budynek. Okryta całunem cienia postać zamachnęła się tylko różdżką, jakby przymując na nią owo zaklęcie i zwinnym ruchem ręki wysłała je z powrotem w Engelberta. Wystrzelił przed siebie, wprost do pokoju i na spotkanie z zaklęciem. Szybki ruch ręką i magiczna tarcza pojawiła się w ostatniej chwili, odbijając jego własną klątwę w sufit tuż nad przeciwnikiem. Cały pokój rozjaśniła nagła i silna eksplozja, fala uderzeniowa zapewne obojga zmiotłaby z nóg, gdyby nie to, że zdążyli się w porę zasłonić. Cała przestrzeń wokół nich błyskawicznie zajęła się ogniem, który trawił wszystko na swojej drodze. Iskry, pociski i promienie o wszelakich kolorach przebijały się przez czerwonawą pożogę, umykając w stronę ciemnego nieba. Fairwyn skupił się na obronie, czujnym wypatrywaniu kolejnych zaklęć i spychaniu przeciwnika do rogu chaty. Nie było to proste, ale dawał radę; wszakże od początków swojego kontaktu z magią był ponadprzeciętny w pojedynkach. Czuł już przytulające się do niego powoli płomienie, które odganiał odpowiednim zaklęciem kiedy tylko mógł znaleźć na to ułamek sekundy. W końcu mu się udało. Wystrzelił jeszcze jedną klątwę confringo, która tym razem okazała się być ostatnią. Nieuważny oponent odbił ją ledwie o kilka stopni w złym kierunku i ta zderzyła się z kawałkiem płonącego dachu, eksplodując. Na to czekał. Zgrabnym ruchem różdżki wytworzył zaklęciem bańkę, w której zamknął wroga. Zatrzymywała ona całe ciepło, które znajdowało się w środku jej, nie pozwalając mu się wydostać. W eter uniósł się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach jęk, który ustał po kilku sekundach. Udało mu się. Nadal nie bardzo potrafił w to uwierzyć, ale to nie był jeszcze koniec. Jednym ruchem różdżki przegonił otaczające jego i ciało płomienie. Zbliżył się do spalonych, okrutnie oszpeconych zwłok swojego byłego najlepszego przyjaciela. - Biuro aurorów. Jesteś aresztowany, skurwysynu. Dopiero teraz, kiedy czyn został już dokonany, uderzyła go fala goryczy powoli wsiąkająca w umysł. Fairwyn walczył z nią jak tylko mógł. W końcu ten człowiek go zdradził. To przez niego został kiedyś wyrzucony ze szkoły i przez niego musiał błąkać się po świecie bez celu i dachu nad głową. Ale koniec końców, kiedyś był przyjacielem. Kiedy już miał się odwrócić i zmierzać w kierunku drzwi zauważył, że z kieszeni płaszcza tego człowieka wystawał jakiś czarny przedmiot. Postanowił bliżej się temu przyjrzeć, więc podszedł i wyjął go. W tym samym momencie wyczuł bijącą od tej rzeczy silną aurę magiczną, która wcześniej była dla niego kompletnie niewyczuwalna. Broszka? Na cholerę mu broszka? Kiedy jednak bliżej przyjrzał się temu przedmiotowi zrozumiał, do czego mogłaby się przydać. Zidentyfikował go jako Gwiazdę Południa, silny artefakt czarnomagiczny, który z każdego posiadacza czynił wręcz boga seksapilu. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Dokładnie czegoś takiego było mu trzeba do zdobycia swojego upragnionego celu. Bez wahania zdecydował się zatrzymać tę broszkę, rozległa wiedza z zakresu Obrony przed Czarną Magią, samej Czarnej Magii, oraz edukacja w Durmstrangu zapewniły mu podstawy do zadawania się z takimi przedmiotami. Schował go do kieszeni, uprzednio "upiększając" prowizorycznym zaklęciem, które powinno jeszcze bardziej zagłuszyć aurę magiczną dla osób niepowołanych. Zbiegł po palących się schodach do nieprzytomnych ciał dwóch aurorów, którzy pomagali w przeprowadzeniu szturmu na dom. Złapał ich obu, przedtem jeszcze traktując jednego z nieprzytomnych wrogich czarnoksiążników dodatkowym zaklęciem ogłuszającym, i teleportował się w bezpieczne miejsce kilkadziesiąt metrów od domu. Wiedział, że wsparcie niedługo przyjdzie, ale aurorzy nie musieli o wszystkim wiedzieć.
======= Po powrocie do domu, Engelbert dokładnie przyjrzał się zabranemu artefaktowi i z całą pewnością mógł stwierdzić, że rzeczywiście jest to Gwiazda Południa. Doczytał o jej historii ile tylko mógł, a następnie rozpoczął "prace" z broszką. Chciał upewnić się, że nikt nie ukradnie tego przedmiotu, więc dodatkowo nałożył na niego odpowiednie uroki. Z uwagi na śmierć wszystkich poszukiwanych, Fairwynowi solidnie oberwało się za spartaczoną akcję, która mogła pójść lepiej. Ministerstwo bało się przyznawać publicznie do śmierci, bo było to nie na rękę. Minister Magii w tej sztuce grał rolę lorda protektora, który chce uchronić każdego bez rozlewu krwi. Ale to już się nie liczyło. Liczyło się tylko to, że mógł spełnić swój cel. Więc ruszył, z magicznym przedmiotem przy sobie, właśnie w stronę ministerstwa magii.
Dobrze napisana historia zapierająca dech w piersiach! Aż chce się poznać, jakiż to cel ma Engelbert i do czego posłuży mu Gwiazda Południa? Przedmiot przyznany.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Rodzina zawsze była dla Mefistofelesa najważniejsza. Wychowany w przekonaniu, że poza nią mało kto go zrozumie, dopiero z czasem rozszerzył swoje zdanie nie tylko na realne więzi krwi, ale i niewielkie społeczeństwo likantropów. Nox, wbrew pozorom, nigdy mocnych relacji nie uważał za coś uwłaczającego - szukał wsparcia i czerpał siłę również od innych. W swojej ignorancji niestety odpychał tych, którzy nie byli mu "bliscy". Z kolei na zawołanie znajomego z przeszłości biegł od razu i bez zastanowienia, list z prośbą o spotkanie traktując jak świętość. Zdziwiła go propozycja baru w Hogsmeade, ale odebrał to jako ukłon w swoją stronę. Wszedł do ustalonego lokalu, od razu szukając wzrokiem znajomej sylwetki starszego mężczyzny. Jamesa Northona odnalazł przy stoliku w samym kącie, gdzie nikt nie mógł niepokoić ich zbędnymi pytaniami czy nieprzyjemnymi spojrzeniami. Mefisto z niejakim zaciekawieniem przyglądał się czarodziejowi, którego niegdyś widywał niemal codziennie. Pamiętał te przenikliwe błękitne oczy i ten blady uśmiech, nieodłącznie przyklejony do wąskich warg. Wiedział, że to do Jamesa zwracali się jego rodzice w razie kłopotów - pomagał im, jeśli tylko mógł. - Jak się trzymasz, dzieciaku? - Zapytał Northon na powitanie, podnosząc się i przyciągając na chwilę Ślizgona. Zanim Mefisto odpowiedział i jakoś zareagował, już siedział z kuflem piwa kremowego w dłoni, słuchając opowieści o niezwykłej podróży i poznanych grupach wilkołaków. Nox siedział cierpliwie, czekając aż przejdą do sedna sprawy. Niewiele osób z jego codziennego otoczenia wiedziało o tym ogromnym zaangażowaniu w pomaganiu ludziom obdarzonym likantropią. Dbał o rodzinę. - Mefisto, nic więcej nie mogę zrobić. Przykro mi - oznajmił po dłuższej chwili, w końcu nawiązując do tematu skazanego na Azkaban Asmoday'a Noxa. Dwudziestolatek nie widział Jamesa od wydania wyroku, ale wiedział o jego próbach pomocy i niesamowicie to doceniał. Sam nie mógł wiele zdziałać. Pozostawało już chyba tylko pogodzić się z myślą, że ojciec wcale prędko do niego nie wróci... - Próbowałeś - mruknął, w formie lichego usprawiedliwienia. Denerwowała go bezsilność i nie potrafił pojąć tego braku sprawiedliwości. Tęsknił za ojcem, a przebywanie z Jamesem tylko to uczucie potęgowało. - Znalazłem coś w moim domu, co przechowywałem dla Asmo, bo... bo tak było bezpieczniej. Tak sobie myślę, że powinno trafić w twoje ręce - dodał jeszcze mężczyzna, podając Mefistofelesowi niewielkie drewniane pudełko. Ślizgon przyjął przedmiot, ale wieczka nie uchyl, powstrzymując ciekawość. Teraz istotna była rozmowa z czarodziejem, którego poniekąd postrzegał jak drugiego ojca. Pudełko otworzył wieczorem, w dormitorium Slytherinu, gdy tylko znalazł trochę ciszy i spokoju w bezpiecznym odosobnieniu. Z niemal zawstydzającym namaszczeniem wyjął zdjęcie rodzinne, stary list z Hogwartu i przełamaną różdżkę o drewnie i rdzeniu takim samym jak tej Mefistofelesa. Najbardziej chłopaka zainteresowała jednak mała kryształowa broszka, którą od razu rozpoznał. Pamiętał, że ojciec nosił ją rzadko, ale mówił o niej jak o największym skarbie i prawdziwym talizmanie na szczęście. Gdy ją zakładał, ludzie zachowywali się inaczej i wszystko szło po myśli Asmoday'a. Pozostałe drobiazgi wróciły do pudełka, ale broszka odnalazła miejsce tuż przy sercu Noxa, jako rodzinna pamiątka z niesamowitą otoczką sentymentu i wspomnień. Nie mógł wiedzieć, że broszka jest zaklęta i pochodzi z domu rodzinnego Asmoday'a. Ojciec nigdy nie opowiadał mu co działo się przed tym, jak rodzice go wyrzucili - nie wspomniał zatem, że tuż przed odejściem ukradł rodzinny artefakt przekazywany z pokolenia na pokolenie. Mefistofeles nie miał pojęcia, że jego ojciec sam musiał dojść do magicznych właściwości i dlatego nosił broszkę tak rzadko, poniekąd obawiając się potęgi przedmiotu. Kiedy Ślizgon przypiął ją po raz pierwszy dalej nie przemknęło mu przez myśl, że ta ozdoba wcale nie symbolizuje szczęścia, a prędzej przynosi zgubę. Ponoć historia lubi zataczać koło... tak więc po raz drugi młody Nox zdany został sam na siebie, bezwiednie złączony z obiektem okrytym potężnym czarem.
Mefisto dopiero teraz otrzymał broszkę i nie zna jej właściwości, ale z pewnością na fabule stopniowo to wszystko rozgryzie :D
Przedmiot przyznany
Ostatnio zmieniony przez Mefistofeles E. A. Nox dnia Sob 16 Cze 2018 - 23:54, w całości zmieniany 1 raz