* ♪ ♪ ♪ ♪ *
Szczęście może przybierać wiele barw, jednak to którego doświadczała Orla po przeczytanym liście, było jak fala najróżniejszych kolorów, najpiękniejsza i najobszerniejsza tęcza, która pojawiła się samoistnie, bez żadnej poprzedającej jej ulewy. Miała wrażenie, że wszystko pachnie, wygląda i smakuje jeszcze lepiej – i chociaż z rudowłosej optymizm zazwyczaj kapał, teraz wylewał się potokami, zostawiając ślady gdziekolwiek by się nie udała. Nie pamiętała czy już pierwszego dnia poczuła, że Zoe stanie się dla niej jak czwarta siostra, po cichu wkradając się w objęcia rodziny Williamsów. Niezaprzeczalnie jednak wszystkie gwiazdy na niebie i ziemi wepchnęły je do tego samego przedziału w Hogwart Express, a podróż ta była zaiste początkiem takiej, która nie skończyła się w Hogsmeade, a trwała do dziś (i daj Merlinku, by trwała tak długo aż z Orli zrobi się zaschnięta rodzyna).
Kiedy błękitne gołębice rozdzieliła choroba Zoe, Orla starała się być niczym jasny promień, który rozjaśni jej najciemniejszą noc. Pisała jej listy regularnie - jeden na dziesięć dni, opowiadając o tym jak wygląda życie w szkolnych murach, o stanie osieroconych przez Brandon roślin w szkolnej szklarni (śpij dobrze, kaktusiku, niech aniołki mają Cię w opiece), czy o tym co danego dnia skrzaty wymyśliły na obiad (oraz ranking najlepszych posiłków z całego tygodnia). Wysyłała jej wersy do niezliczonej liczby piosenek, historie rozgrywające się w orlich snach i zapewnienia o tym, że wkrótce będą razem szlajać się po błoniach i podrywać mieszkańców jeziora (no dobra, to Orla chciała podrywać trytonów). Czasem nawet prezentowała swojej najlepszej przyjaciółce jakieś prezenciki z serii proszę-nie-oceniać-starałam-się, jak ręcznie upleciony łapacz snów czy kolczyki z zaschniętych plastrów cytryny.
O czym krukonka nie wspominała? Na przykład o tym, jak przez pierwszy rok nie mogła grać na gitarze. Jak strach o Zoe paraliżował ją gdy tylko dotykała strun, a palce zapominały podstawowych ruchów albo drżały nieopanowanie. Jak wiele pergaminów zostało niewysłanych, bo zanim doszło co do czego, rozmiękały pod łzami Williams. O tym, jak te wszystkie cudaczne dania w Wielkiej Sali tak naprawdę nie miały smaku, kiedy miejsce obok było puste. Nie mówiła też ile razy z nadzieją odwracała się w ławce, gdy drzwi do klasy otwierane były gwałtowne przez spóźnialskiego ucznia, mając nadzieję, że zobaczy ją – wiecznie spóźnioną pszczółkę, która uśmiechem roztapiała lód. Przemilczała też fakt, że – no cóż, zdarza się - to ona zabiła ukochanego przez nią kaktusa, zapominając o jego podlewaniu. Nigdy nie przyznała się również do tego, iż przez cały czas z tyłu głowy bała się, że każda z wiadomości, którą dostała będzie tą ostatnią, a po niej nie będzie już nic. Cisza, koniec i wielka czerń.
Człowiek potrafi się jednak przyzwyczaić do każdej sytuacji, jeśli jest na jej działanie wystawiony wystarczająco długo. Chociaż z biegiem lat ich relacja wcale nie bladła, rudowłosa za normalne uważała już porozumiewanie się za pomocą listów i dzielenie się przeżyciami atramentem na pergaminie. Jeśli wydarzyło się u niej coś, o czym chciała się podzielić z Zoe, całkowicie naturalnym stał się fakt, iż będzie musiała poczekać kilka dni na jej reakcję. Czasem nawet kilka tygodni, kiedy stan blondynki wyjątkowo się pogarszał. Każdy list, który od niej dostała wkładała do drewnianej szkatułki, którą trzymała pod łóżkiem. Trudno było powiedzieć, ile dokładnie ich się tam znajduje, ale niejeden papierniczy pewnie na magazynie ma mniejsze zapasy pergaminu. Wypatrywanie sowy przez kuchenne okno stało się równie mechaniczną czynnością jak mycie zębów, czy szarpanie za struny. Ot, kolejny dzień. Dlatego gdy na horyzoncie pojawił się puchacz, uśmiech wpłynął jej na twarz, ale nic nie było w stanie przygotować jej na treść listu.
-
Na pizdę Roweny - wykrzyknęła, podskakując w miejscu, jak mały psidwak. Właściwie skakała już tak dobrą chwilę, wracając spojrzeniem do początku tekstu i czytając go raz jeszcze. A później po raz kolejny, aż słowa zaczęły zlewać się w całość. Była teraz rudą, rozczochraną kupką szczęścia, która w letniej piżamie plątała się po kuchni, mówiąc do siebie i śmiejąc się na przemian.
-
Orla, wszystko w porządku? I ile razy mam Ci mówić, byś nie wyzywała na damskie części Ravenclaw... - mama Williams zeszła po drewnianych schodach do kuchni, przewiązując w pasie lniany szlafrok. Widać było, że jeszcze chwilę wcześniej siedziała w swojej pracowni, bo do całej długości materiału poprzyklejane miała kolorowe skrawki nici. Patrzyła teraz pytająco na córkę, jak ta biega wokół stołu, zastanawiając się skąd w niej tyle energii na tak wczesną porę dnia. Złapała w końcu Orlę za ramię, wyjmując jej list z dłoni. Przebiegła po nim spojrzeniem, skacząc wzrokiem to z córki to na kartkę papieru. Pokiwała głową, jakby wszystko było jasne i oczywiste.
-
No cóż, czas w takim razie wyprawić przyjęcie. Ubierz się, pojedziemy do miasta, taka okazja wymaga tortu. - jak zwykle odpowiedziała ze spokojem, ale śmiejące chochliki tańczyły w jej źrenicach i teraz, bardziej niż kiedykolwiek, razem z Orlą wyglądały prawie jednakowo.
Tak właśnie zaczęła się misja: spędzić najlepszy weekend życia przed wielkim powrotem Zoe Brandon do Hogwartu. Orla miała w głowie milion planów i chociaż upchnięcie ich w czterdzieści osiem godzin zdawało się być niemożliwe, tak naprawdę to co będą robić nie miało najmniejszego znaczenia, bo - w końcu, będą razem! I to nie na chwilę, jak udawało im się spotkać, gdy blondynka przechodziła przymusową rekonwalescencję w swoim domu. Przed nimi były całe dwa dni, które poprzedzały rok szkolny. Po raz pierwszy wracanie w objęcia murów zamku wydawało się o wiele bardziej ekscytujące od wakacji. Orlątko ozdobiło kuchnie złotymi, papierowymi motylami, które za pomocą zaklęcia unosiły się nad sufitem, mieniąc się swoimi brokatowymi skrzydełkami, niczym małe, dyskotekowe kulki. W wyłączonym piekarniku stygło już bananowe ciasto, a na blacie drewnianego stołu stał wielki dzban kremowego piwa. Nicole, Noah i Nancy wciąż byli w Luizjanie, wrócić mieli dopiero jutro, a matka zabrała dwójkę młodszego rodzeństwa na nocowanie u dziadków. Tak więc mały, drewniany domek, pachnący bananami i ciepłem, okupowany był tylko przez Orlę i jej ogromne podekscytowanie, które napierało na okna i ściany.