Osoby:@Talia L. Vries oraz @Sweeney H. Henley Miejsce rozgrywki: Park Narodowy Denali, Alaska Rok rozgrywki: 06.2020 Okoliczności: Czasem musisz się zgubić, żeby się odnaleźć. A czasem musisz coś odnaleźć, żeby się zgubić.
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Ptaki powoli budziły się z krótkiej drzemki, subtelnym dźwiękiem oznajmiając, że za cienkimi ścianami namiotu świat nie skończył się podczas snu kobiety. Nastawał nowy dzień, po cichu jasność przepędzała mrok, rozlewając się pomarańczową poświatą po niebie. Purpura leniwie odchodziła w zapomnienie, jednak wciąż było czuć ją w powietrzu: chłodnym, chociaż pachnącym latem, słodyczą i rześkością jednocześnie. Nie mogła spać. W ostatnich tygodniach budziła się co chwilę i funkcjonowała na resztkach energii, które ukrywały się gdzieś w zakamarkach jej ciała. Leniwie uniosła głowę z poduszki i rozejrzała się po pomieszczeniu, które imitowało salon, sypialnię i kuchnię jednocześnie. Chociaż daleko było jej od bycia wyspaną, rozsunęła baldachim i wstała. Na mlecznej siatce okalającej jej posłanie cichutko chrapały jakieś kuzynki chochlików – o wiele mniej agresywne, ale równie pobudliwe, których gniazdo zostało naruszone, gdy ta nieświadomie otworzyła drzwi starej, drewnianej szafy. Nie wiedziała czym konkretnie były te istoty, ale dopóki jedynie atakowały okruszki chleba i lepkie od miodu łyżki, to nie wchodziła z nimi na wojenną ścieżkę. Zsunęła z siebie lnianą koszulę, która udawała piżamę, rzuciła ją na podłogę i zastąpiła ją prostą, lejącą się sukienką.
Cisza dzwoniła jej w uszach. Nie było to jednak nieprzyjemne. Mogła usłyszeć swój oddech, a nawet bicie swojego serca i upewnić się, że wciąż żyje. Ciągle potrzebowała na to potwierdzenia, że nie jest tylko wytworem czyjejś wyobraźni. Nawet jeśli jest, to jako wymyślona istota podeszła do kominka i do kociołka nalała wody z dużego, szklanego dzbanka. Wymamrotała zaklęcie, a ta zabulgotała i zawrzała. Zawahała się i ostatecznie zdjęła z półki tylko jeden kubek. Był na tyle ciężki, że gdyby umiejętnie nim rzucić… Uśmiechnęła się pod nosem, wyciągając szyję, by ze swojej pozycji upewnić się, że jej towarzysz wciąż śpi na swoim łóżku.
Podeszła bezszelestnie, niepotrzebnie skradając się, jakby nie mogła wyzbyć się tej maniery. Żeliwny garnek patrzył ją w palce – kawa pita z niego zdawała się postawić na nogi nawet zmarłego, ale nabierał on zaskakująco szybko temperatury i teraz był niczym złapany podmuch Ogniomiota. Postawiła go na nocnej szafce przy łóżku mężczyzny i przykucnęła na podłodze, by twarzą zrównać się z jego. Materiał sukienki rozlał się na drewnianych panelach i gdyby ktoś obserwował ją z góry, mógłby powiedzieć, że wygląda jak kwiat, który otworzył swoje wnętrze na promienie słońca. Jednak wciąż była kobietą. Z poparzonymi dłońmi, opalonymi ramionami i gwiazdozbiorem piegów na policzkach. Wyciągnęła się do przodu, a jej palec prawie dotknął jego policzka i przez moment zawahała się: czy śpi, czy tylko czuwa, gotowy wzdrygnąć się i powiedzieć coś w stylu: - Nie wiesz, że eksponatów się nie dotyka? – Jej usta poruszyły się w rytm jej myśli, ale wciąż jej istnienie nie było naznaczone odgłosem. Gdyby bardzo się skupiła, mogłaby poczuć jak ich energia łączy się w tym milimetrze przestrzeni, pomiędzy jej opuszkiem a jego kością policzkową. Nic jednak się nie wydarzyło, a ona cofnęła rękę, oparła ją na kolanach i uniosła się do góry, kończąc kwiatowe przedstawienie. Kiedy spał wydawał się nawet znośny. Nie mówił zbyt wiele, czasem jedynie mrucząc coś przez w sennych marzeniach, nie uznawał jej żartów za „niezbyt zabawnych”, nie był obojętny na jej czułość, nie wydawał się dusić jej swoim wzrokiem – w końcu powieki zasłaniały ciężkość jego spojrzenia. Tak, zdecydowanie śpiący Sweeney nie miał w sobie wielu wad, których nie brakowało temu pojawiającemu się gdy tylko nastawał poranek. Jednak nie miał też wszystkich jego zalet.
Pewnie zbudzi go zapach kawy. Nie czekała jednak, by potwierdzić swoją teorię, a boso wyszła przed namiot. Z zewnątrz nie wyglądał wyjątkowo. Ot, dwuosobowy, mugolski, wycieczkowy namiot. Szeroki może na niecałe dwa metry, wypłowiało zielony, by nie wyróżniać się spoza drzew. Postawili go tam kilka dni temu, zabezpieczając teren zaklęciami ochronnymi. Nie, żeby ktoś miał im przeszkadzać – nikt normalny nie zapędzał się tak głęboko w tajgę, dokąd nie prowadziły żadne szlaki, a jakichkolwiek śladów człowieka trudno było szukać nawet w promieniu stu kilometrów. Oni jednak nie byli normalni, a już na pewno nie można było ich uznać za konwencjonalnych członków społeczeństwa. Oboje przecież nosili przy sobie różdżki. Ona była dezerterką-aurorką, a on? On robił coś, na co ona spoglądała z boku, wiedząc, że to nie jej interes. Nie wchodzili sobie w drogę. Aktualnie ich ścieżki prowadziły gdzieś obok siebie, ale wiadomym było, że w pewnym momencie skręcą w zupełnie przeciwną stronę. Może właśnie to sprawiało, że są tu teraz razem?
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Nie, stop, wszystko zaczęło się od listu. Kiedy, kiedy to było… półtora roku temu?Więcej? Mniej? Daty nie mają znaczenia w tej opowieści. Zagubiona bestyjka znowu wylądowała we Francji, gdzie los nieco przymusił ją do tego, by powoli wdrażała się w przejęcie „zielarskiego imperium”. Zacząć miała jako dziewczyna na posyłki. Babka Vries – albo, jak to na nią wszyscy mówili, Madame Vries, była już starsza niż niejedna XX-wieczna rzeźba, która ozdabiała korytarze jej posiadłości. A gdy chodziła, brzmiała jak wiekowy gnom. A już na pewno rzucała takie same przekleństwa. Oczywistym więc było, że nie miała już siły (i chęci) by podróżować w poszukiwaniu składników, których nie można ot tak dostać na rynku. Ani na tym oficjalnym, ani tym mniej, o którym głośno się nie mówi. Lia została wysłana siłą wypchnięta na Alaskę, z krótkim opisem tego, czego ma szukać. I ostrzeżeniem: - Nie bez powodu nie mogę tego dostać. A wiesz, że ja dostaję wszystko, czego chcę. – wilowy śpiew przenika znajomy głos babki i przez krótki moment dźwięk, który wydobywa się z jej ust wchłania wszystkie kolory świata, wkrada Ci się przez rozchylone usta do głowy i zaszczepia w niej wizję – Ty, moje piękne dziecko, masz w sobie siłę i talent, więc to zadanie idealne dla Ciebie. Nie umniejszaj jednak naturze, weź tyle, ile tylko potrzebujesz i ani grama więcej. Nie próbuj też iść na łatwiznę. Siebie możesz oszukiwać, ale ona wyczuje każdy fałsz. Są podróże, z których się już nie wraca. Są takie, w których się gubisz i uświadamiasz sobie to długo po tym, jak Twoja dusza już dawno odejdzie z wiatrem.
Glasya-Labolas miały mieć małe, blade kwiaty. Jak odcień skóry człowieka, który wie, że w jego drzwiach stoi śmierć.
Debatować można byłoby nad tym, czy żądza zdobycia legendarnej rośliny jest większa od miłości do swojej jedynej wnuczki. Czasem ambicja zabiera Ci całe serce, nie pozostawiając w nim miejsca na inne odczucia. Być może jednak w tym przypadku była to prawdziwa wiara w to, że aurorka będzie w stanie pokonać wszystko, co czeka ją po drodze. Może nadzieja, że w jej wyjątku, podróż będzie źródłem do tego, by poskładać się w całość. Cokolwiek to było – o szczegóły nie pytała, ani o motywacje, ani o to, przed czym ostrzegała ta dziwaczna przepowiednia. Było jej właściwie wszystko jedno. I gdy kilka dni później, pakowała niezbędne rzeczy, przypomniał jej się list. Nie sam autor – o nim nie musiała sobie przypominać, bowiem wędrowała do niego myślami od czasu do czasu, szczególnie, kiedy czuła zapach świeżego atramentu, albo zwijała rolki pergaminu. Czy nie napisał on do niej przypadkowo, pytając o jakiś składnik? A później wspominał o eliksirach, o których ona wiedziała zdecydowanie mniej. Obawy przebywania sam na sam z samą sobą sprawił, że zaproponowała mu tą niewielką wycieczkę. „Nic strasznego. Najwyżej zginiemy. Tęskniłam za Tobą, S.” Na odwrocie pergaminu znajdował się adres i data. Do ostatniej chwili nie wiedziała czy list do niego dotarł, czy chce ją zobaczyć, a już zupełnie czy zechce wybrać się z nią na koniec świata, mając jedynie kilka zdań na kartce papieru.
Tymczasem Denali rozmywał się na horyzoncie, przysłonięty zasłoną z chmur, które z każdą mijającą minutą rozstępowały się przed nim niczym przed królem. Majestatyczny wierzchołek zdawał wodzić się na pokuszenie każdego, kto spojrzy tylko w jego stronę. Chociaż lato nabierało kolorów, on bielił się w słońcu, błyszcząc niczym diamentowy pył. Zastanawiała się, czy na górze też będzie miała takie samo wrażenie – czy może jak zwykle wyobraźnia przewyższa rzeczywistość. Wszystko tu jednak było niczym wycięte z opowieści o podróżnikach, którzy poszukiwali sensu istnienia, o których uczyła się na Historii Magii. Nierealne piękno sprawiało, że nawet ona wypadała przy tych widokach blado, niczym wyschnięte źdźbło przy zadbanym ogrodzie. - Nierealność. To dobre słowo, by Cię określić. – Wymamrotała, patrząc w dal. Świat zdawał się brać udział w przedstawieniu zaprojektowanym tylko dla niej. Drzewa, rośliny, wiatr, szum wody w oddali i krzyk ptaków. Sceneria zdecydowanie nie wyglądała na taką, w której mogłoby czaić się niebezpieczeństwo.
A może to kamuflowało się na tyle dobrze, że nawet pod osłoną dnia zakradało się wprost w jej ramiona?
Ciepłe słońce było już wysoko na niebie, gdy finalnie otwierał oczy. Rozciągało się szeroko, zbliżając twarz do zenitu, niczym wytracający prędkość kafel tuż przed zanurkowaniem pomiędzy gruby materiał ochraniacza i twardego ramienia. Zalewało całą połać lasu dookoła. Malowało plamy światła pomiędzy drzewami, na polance, pośród odległych szczytów Alaski i, co najbliższe jego sercu, nadawało głębi rozsypanej konstelacji piegów na twarzy jego towarzyszki. Dostrzegał tam Kruka, Wilka i Wolarza. Oślepiał go blask Zająca, może czegoś więcej. Krzywił twarz za każdym razem, gdy jego myśli biegły w tym kierunku. Tak wiele nie powinno dziać się na jednym policzku.
Kawa już dawno wystygła. Przed pierwszym podrygiem życia stoczył naprawdę napięty bój z lenistwem. Wygrywał go od bez mała dwudziestu sześciu lat. Przeciwstawiał się myślom o beznadziei, marazmie i straconych na oddech godzinach. Przezwyciężał głębokie niby nurt Tamizy pragnienie przespania całej tej plagi cywilizacyjnej, marności wegetacji i braku polotu. Wypalił się z intuicyjnego dążenia do samozadowolenia, pozostając pustą skorupą spokoju i stoicyzmu. Starzał się w brzydki sposób, wypłycając fałdy mózgu nieskomplikowaną lekturą porannej gazety. Pergaminy, które tuli w dłoniach nie bywały dłuższe od jego łydki, księgi grubsze niż palce. Nie dając się jednak poznać nie przyzwalał też na głębsze nieposzanowanie prywatności. Bez Noela, bez Eiv, Gemmy czy nawet głupiego Jupitera mało kto miał prawo zauważyć jak się staczał. Jak jego wzrok ciemniał, zaś szkielet uginał się pod ciężarem głupiej niepewności.
Wtedy też z nieba spadła mu ona. Niczym świstoklik, pierw szarpnęła na wysokości brzucha, plącząc jelita w chaotyczne warkocze. Nie znał jej dłużej niż najmniej szanowanego Deara, a z pewnością nie lepiej niż ona jego. Zaciekawiła słowem, oczarowała uśmiechem i porwała daleko w góry, sącząc na papierze zaklęcia najwyższej klasy. Pozostawiła wybór, a on, niczym najgłupszy psidwak świata podążył za rozkazem. To były jego pierwsze wakacje od ucieczki Evelyn. Szaloną podróż za Padme pomijał ciężkim milczeniem przypominając sobie ile dni spędził na wydłubywaniu ostów i wywabianiu plam z płaszcza. Pewne rzeczy nie liczyły się zupełnie, a o innych należało jak najszybciej zapomnieć. Zupełnie jak o złowionym z ust ojca przekleństwie. Spił kilka łyków, nim odziany w lniane spodnie i ginący w ziemistym otoczeniu sweter wychynął z namiotu na spotkanie temu, co niosło wczesne przedpołudnie.
A niosło niewiele. Miękką ściółkę pod podeszwami, rześkie powietrze wolnego od ludzkiej zarazy świata i dźwięki, którym normalnie byłby przychylny nie mniej niż hipogryf głupocie. Gdzieś zaświergotało coś, ponad głowami, hen wysoko, zamigotały sylwetki dwóch śnieżnych sów, w oddali dziecięcym płaczem załkały lisy. Pomijając utuczone urodzajem lokalnej flory robactwo, prócz ślicznej Talii najbliższym mu towarzystwem była dzika zwierzyna. Dawno temu zakląłby szpetnie i powrócił szczęśliwy do brudu londyńskich przecznic, jednak dzisiaj, teraz, było mu już wszystko jedno. Zakątek z letniej pocztówki szumiał zielenią, bielą i zapachem starych, sitkajskich świerków. - Przez chwilę naprawdę miałem nadzieję, że to czyjeś imię.- Garnek pozostał przy łóżku i nawet nie udawał, że powinien mieć go w dłoni. Starczyło mu na dzisiaj i na jutro. - Glasya. Dlaczego to nigdy nie może być człowiek? – Rumieniec świeżo poczętej konwersacji wpełzł pomiędzy ich sylwetki, a chociaż okoliczności temu sprzyjały, nie mógł powstrzymać się od wydawania dźwięków. Początki zawsze były trudne, potem szło już lepiej, lub gorzej. Niezależnie od wywartego wrażenia stał tu jednak i nie wpatrywał się w drzewa. - Od dwóch dni napawamy się pięknem krajobrazu. Czy tak ciężko jest podjąć decyzję? On nie ucieknie, nie ma do tego nóg i potrzeby, ale zwiędnie zanim go jeszcze zobaczysz, jeżeli to dla Ciebie takie trudne – wygarnął bez opamiętania, wyciągając ręce ku górze niczym atleta przed wielkim biegiem. Rozgrzany nie był bardziej niż zastała lokomotywa i tak też czuł się przez większość czasu. Może to i lepiej, że szukał siebie samego w dziczy, bo gdzie indziej naprawdę mógłby się zgubić bez swojej mapy. Nie nalegał. Marudził. Narzekał, by ukryć, że to on miał problem.[/b]
Ostatnio zmieniony przez Sweeney H. Henley dnia Nie Sie 09 2020, 22:10, w całości zmieniany 1 raz
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Wiatr zawiewał w jej stronę opowieści z gór. Harmonijne melodie, przerywane urywanymi okrzykami dzikich zwierząt, trzaskiem łamanych gałęzi, kiedy nieostrożnie stawiała stopy i cichym nuceniem, które nieświadomie wydobywało się z jej ust. Czas przeciekał jej pomiędzy palcami, ale w tym zjawisku trudno było odnajdywać nawet cień straty. Po raz pierwszy dogłębnie czuła przyjemność z samego bycia – nie napędzała się samoistnie niczym zaklęta zabawka, nie szukała swoim dłoniom jakiejkolwiek pracy, a myśli nie pędziły wprost do kolejnych akt, ze sprawy do sprawy, zbrodni do zbrodni. Po prostu… była. A może sama siebie oszukiwała, próbując udobruchać wyrzuty sumienia, które prawie umykały jej przez gardło, za każdym razem gdy przełykała ślinę?
Podwinęła dół sukienki na tyle, by odsłonić jasne uda. Mleczny odcień karnacji odcinał się na tle miękkiego, wilgotnego mchu. Materiał sukienki przemókł jej od tej wilgoci, ale czy kiedykolwiek przejmowała się tak nieistotnymi rzeczami? Słońce tańczyło na jej skórze, ujawniając zaklęte w niej błyszczące drobiny – wprost jakby synchronizowała się z blaskiem ośnieżonego szczytu. Być może w tych krótkich rozbłyskach prowadzili dialog, przekonując się do siebie? Może rozmawiali, poza granicami świadomości, powoli nawiązując relację, stając się jednością?
Tymczasem ona, nieświadoma galaktycznych konwersacji, które odbywały się głębiej, niż jej otwarty rozum mógł sięgnąć, zwyczajnie chciała się trochę opalić. Nawet nie tyle, co skorzystać z gorąca, gdyż na tej wysokości o temperaturze można byłoby najwyżej powiedzieć, że jest „łaskawa”. Znośna. Słońce jednak grzało tu o wiele mocniej – można w końcu powiedzieć, że byli go bliżej. Zagubiona mrówka wspinała się po jej łydce, korzystając z tego, że Lia była daleko myślami w grubej, poniszczonej książce, która aż prosiła się o wizytę u introligatora. Format miała niewielki, kieszonkowy, niewiele większy od standardowej koperty. Tytuł był poprzecierany, więc trudno było dowiedzieć się, o czym była książka, nie mając okładki bezpośrednio przed oczami. Vries, gdy się skupiała, miała w zwyczaju rozsuwać wargi, jak dziecko zapatrzone po raz pierwszy w ogniste fajerwerki.
Kroki.
Wyrywa się z zamyślenia, ale zanim usłyszy jego głos, jeszcze na sekundy zapada się w świeże wspomnienie, które wciąga ją niczym bagno.
- Nigdy nie zrozumiem tej Twojej skłonności do ciągłych ucieczek. Myślałam, że lubisz swoją pracę. Szło Ci w końcu tak dobrze… - Złość. Rozczarowanie. Lia słyszy w głowie głos swojej matki, widzi jak marszczy ona czoło i maniakalnie bawi się ciężkim, złotym wisiorkiem. Coś wisi w powietrzu. Niewypowiedziane słowa, które swoją wagą przebijają woal milczenia, rozlewają się po ciasnym pokoju i zaczynają podtapiać obie kobiety. Młodsza Vries próbuje nabrać powietrza, zanim nadejdzie ostateczna fala: - Dobrze, że ojciec nie może Cię teraz zobaczyć.
Spokojny, surowy głos wyciąga ją wprost w teraźniejszość.
On nie ma pojęcia, że tak na nią działa. Że właśnie dlatego go tutaj wezwała – owszem, gdzieś na piątym planie pomyślała o korzyściach, które mógłby mieć z tej wyprawy, ale przede wszystkim chciała mieć go blisko. Przy nim zawsze musiała być czujna, a on i tak wyprowadzał ją z równowagi. A może wrzucał właśnie na odpowiednie tory, biorąc pod uwagę, że z równowagą nie było jej do pary? Dopiero po chwili złapała jego słowa, kiedy poczuła, jak staje obok niej i przysłania światło, rzucając na jej twarz cień. - Z ludźmi radzisz sobie lepiej niż z roślinami? – Podniosła na niego spojrzenie, przypatrując mu się spod półprzymkniętych powiek. Słońce miał za plecami, więc ciężko było jej odnajdywać odpowiedzi na pytanie w jego mimice. Był niczym plama na horyzoncie, która wyostrzała się, kiedy ostatecznie przysłoniła ostre promienie dłonią. Kosmyk przydługiej grzywki kręcił mu się jak zwykle, tym razem jednak wskazując południe. Miała ochotę sięgnąć ku niemu dłonią, nakręcić go na palec i pociągnąć delikatnie, zmuszając go do tego by się do niej przysunął. Myśląc o tym przesunęła opuszkami po swojej szyi, a gdy wyboista droga wyobrażeń, o tym co zrobiłaby później, doprowadziła ją do miękkich warg, przełknęła ślinę i się zreflektowała. - Gdyby się uprzeć, można by powiedzieć, że ma to coś z człowiekiem wspólnego. - Sięgnęła po książkę, którą wcześniej odłożyła na bok i zza obwoluty wyciągnęła poskładany pergamin. Już na pierwszy rzut oka było widać, że został wielokrotnie przeczytany. Powoli przedzierał się w miejscach zgięć, a pierwszy akapit nosił ślady paznokci, jakby ktoś starał się wydrapać jego treść. Nadal można było ją jednak przeczytać.
**** tu przeczytaj list dołączony na końcu ****
Obserwowała jego twarz, kiedy wędrował wzrokiem po eleganckim piśmie starego księgarza. Nigdy wcześniej nie mówiła mu o swoim ojcu - nie zwierzali się sobie z przeszłości, przyjęli się w takiej formie, w jakiej funkcjonowali na moment poznania się. Sięgnęła po rękę, którą miał opuszczoną wzdłuż ciała i włożyła mu w dłoń wspomnianą książkę. - Babka nie chciała zbyt wiele mówić, wydaje mi się, że sama też niewiele o tej roślinie wiedziała. Nie chciałam Ci wcześniej wspominać, że... - zawahała się, a jej głos rozpuszczał się jak masło w ciepłym mleku, nadając przekazowi słodyczy, która mogłaby złagodzić ewentualną złość - być może to wyprawa po nic. No wiesz, że to wszystko plotki. Czasem wydaje mi się, że ją ogarnia szaleństwo odnalezienia czegoś, czego nie odnalazł nikt przed nią. Ambicja potrafi być zabójcza. Z drugiej strony, to, że większość albo w coś nie wierzy, albo nawet nie wie o domniemanym istnieniu, nie musi od razu oznaczać, że to tylko bajki, prawda?
Nie czekając na odpowiedź dodała, że nie siedzą tu bezczynnie tyle, bo nie może się zdecydować (na samą tą insynuację dosyć się oburzyła i zaczęła warczeć coś po francusku, wiedząc, że i tak jej pewnie nie zrozumie), a zwyczajnie dba o to, by się zaaklimatyzowali. - Nie wiem jak radzić sobie z chorobą wysokościową, więc wolę się upewnić, że żadne z nas na nią nie zapadnie. Mówiłam chyba, że jestem dobra w walce, ale kiepska w uzdrawianiu. – Cedziła słowa, w międzyczasie obracając między palcami podniesiony wcześniej kamyk, zastanawiając się, czy jej celność pozwala jej cisnąć mu go między oczy. Gdy zaciskała na nim dłoń, ostre krawędzie wbijały się w jej skórę, nie na tyle, by zaburzyć jej ciągłość, ale wystarczająco mocno, by uświadomić sobie, że rzucanie kamieniami w jedyną żywą osobę w promieniu kilkaset kilometrów może nie należeć do najmądrzejszych rozwiązań. Niektórzy myśleli, że na chorobę wysokościową zapadają tylko i wyłącznie mugole. Bzdura. Nagła ślepota, zaburzenia zmysłów, dezorientacja, nieadekwatne odbieranie zimna, a w końcu śmierć z wyziębienia. Niewielu czarodziejów uprawiało wspinaczkę górską – jeśli mogli, korzystali z teleportacji albo świstoklików. Reszta w podaniach o swoich czynach omijała temat samych przygotowań do wyprawy. Między słowami można było jednak wyczytać wspomnienia o tych, którzy „wydawali się, jakby tracili zmysły, na tyle, że nie tylko nie potrafili rzucić prostego zaklęcia, ale także przypomnieć sobie jak się nazywają”. - Jutro wyruszamy, bajkopisarzu, postaraj się więc wstać przed południem. - Stwierdziła nagle. Kiedy ją denerwował, a ostatnio łatwo było ją wyprowadzić z równowagi, nadawała mu różne przydomki. Ten był jej ulubionym, bo niewiele mijał się z prawdą. Trudno nie było jednak mu przyznać racji, że stoicyzm ostatnich dni zaczynał robić się nużący. Rozejrzała się po okolicy, wprawiając blond włosy w ruch, by zatrzymać się spojrzeniem na błękitnej tafli. - Zamierzasz czytać, uprawiać monolog, ganiać za sarnami czy dołączysz do mnie w jeziorze? Spokojnie, będę trzymała się na dystans. - Uśmiech wpełzł jej na usta, odsłaniając zęby, kiedy od razu uniosła do góry dłonie w obronnym geście. "To jak?" zdawała się pytać, chociaż spomiędzy warg nie wydobyły się już żadne słowa, odpędzone cichym śmiechem, który przecinał wiszącą pomiędzy nimi ciszę.
Szanowna Panno Vries,
Muszę przyznać, że odnajduję się w wielkim zdziwieniu, widząc list od Pani. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zobaczę jeszcze na kopercie Pani nazwisko. Oczywiście, że pamiętam Theo. Takich osób jak on się nie zapomina. Miałem nadzieję, że z biegiem czasu sprawa jego… śmierci zostanie rozwiązana. Przykro mi, że po tylu latach ta opowieść nadal nie znalazła godnego zakończenia.
Jeśli jest coś, czego nauczyłem się podczas pracy z Pani ojcem, to tego, by nie zadawać zbyt wielu pytań. Może jednak poczuje się Pani w niewymuszonym obowiązku, by zdradzić mi skąd takie zapytanie? Czułbym się zobowiązany. Na wstępie muszę jednak zaznaczyć, że chociaż niezbyt było mi w smak, wiele źródeł z których korzystałem, jest czysto mugolskich. Szczególnie, jeśli chodzi o etymologię nazwy "Glasya-Labolas”. Z tego co znalazłem w oryginalnym wydaniu Ars Goeteii, Glasya czy inaczej Classyalabolas był hrabią piekieł. Władał przyszłością i przeszłością, uciekając się jednak do krwawych rozwiązań. Powiadają, że unosi się za nim zapach miedzi, jakoby jego szaty były trwale przesiąknięte krwią. O dziwo, niektórzy ekstremiści-czarodzieje uosabiają go z jednym z Insygniów Śmierci – jestem pewien, że ojciec o nich Pani opowiadał. Dokładnie z pierworodną peleryną niewidką, dzięki której bezszelestnie może podchodzić do nieprzyjaciół i niezauważenie podróżować poprzez czas.
Udało mi się zdobyć kopię Ars Goeteii, chociaż utrzymana w staroangielskim, pozwoli Pani zagłębić się w temacie. Co do samej rośliny… to plotki, nic więcej. Nikt nie udokumentował jej działania, nie znajdzie się jej w oficjalnym spisie składników. Równie dobrze można nabrać się jak głupcy na piryt, nazywając je złotem. No, ale niech już będzie, kociołek mi nie pęknie od powielania tych bredni: Jonas, stary dziwak, ten który kiedyś oferował Pani babce wybuchające poroża, po pijaku lubił opowiadać, że każdy kwiat to jedna nielinearna szansa. Co to znaczy? Pozostawiam to już jego wyobraźni.
Mam nadzieję, że odnalazła Pani odpowiedź na swoje pytanie. Proszę kiedyś do mnie wpaść, jeśli będzie Pani odwiedzać Stany! Namiary na kominek podaję na odwrocie koperty.
- Z roślinami nie radzę sobie lepiej niż z ludźmi, za to ludzie mogą mi odszczekać – zauważył roztropnie, lekko pochylając się w jej kierunku. Na magipsychologii uczyli podobnych sztuczek: im bardziej otwartą postawę wyrażasz wobec rozmówcy, tym lepsze wrażenie wywierasz. Tym bardziej przyjazny się zdajesz. Wiedziałby o tym, gdyby zapisał się na zajęcia. W jego całym bycie główną rolę grał jednak przede wszystkim łut szczęścia i zwierzęce wręcz wyczucie. Wyczucie, którego ostatnimi czasy zdecydowanie mu brakowało, bo chociaż przejawiał śladowe ilości nonszalancji, gdzieś uciekł wcześniejszy urok. Wraz z wiekiem tracił światełko, które napędzało osobowość, to jednak nie przeszkadzało mu próbować. - Och? – Sięgnął po podarowany list, otwierając go powoli. Prywatne rozterki i dywagacje potrafiły zmęczyć najwytrwalszych i przy jego braku kondycji mentalnej mogło mu się to odbić czkawką. Talia jednak nie wyglądała jakby miała łatwo odpuścić. W jej wzroku, skupionym, ciężkim od niepoukładanych myśli i cierpkich rozterek wyczytał, że powinien był teraz zrozumieć wszystko. Zupełnie jakby wtykała mu w ręce nie wycinek własnej duszy, rodzinnej intymności, a instrukcję obsługi. Gdyby wiedział jak przywrócić małego wróbla do ustawień fabrycznych i ponownie natchnąć wróżkowym pyłkiem, zagłębiłby się w lekturę zdecydowanie łapczywiej. Nie posiadał jednak alternatyw. Wyprostował zatem pergamin w dłoni i dał ponieść równej, starczo ugrzecznionej kaligrafii. Im zaś dalej zjeżdżał wzrokiem, tym mniej rozumiał i bardziej żałował, że nie spędzają dnia nacierając się bieluniem i ujeżdżając grizzly. Książka wcale nie pomogła. Docenił ciepły dotyk skórzanej oprawy i sugestywny, dawno zapomniany ciężar w dłoni, jednak z każdym jej słowem jego twarz tężała w zamyśleniu. By nie przedłużać - promyk słońca wetknięty w ludzką skórę tracił zmysły. Goniła za swoim złotym gralem, przypisując mu mistycyzm godny kamienia filozofów, który w jego oczach równał się jedynie maminemu bajaniu na dobranoc.Temat był mu znany lepiej niż by sobie tego życzył. Wciąż bywał stałym bywalcem Munga i z lwią częścią personelu mógł się witać po koleżeńsku, jednak widząc upadek aurorki znowu czuł się jak nastolatek. Kolejne diagnozy ponownie wygryzały mu blizny w mózgu, zmieniając na zawsze pogląd na świat i sprawiedliwość. Pokręcił głową, co wydawało mu się rozsądniejszym krokiem niż ciche parsknięcie i odetchnął głęboko. Pergamin złożył uważnie – pedantyczną manierą zagiął wszystkie robi w sposób, by ani milimetr się nie wychylał. Wsunął go między strony i oddał właścicielce, by ta poczuła się pewniej. Chwila zwątpienia ostała mu się na palcach kawałkiem dawno sprasowanych włókien. Miękkim pyłem degradacji i namiętności włożonej w wielokrotne składanie i rozkładanie. Starał się nie brzmieć w żaden sposób protekcjonalnie, czy oceniająco, zresztą pal to licho – wstrzymywanie pewnych uwag mogło okazać się nie do końca zdrowe. - Zakładam, że jako dorosła wiedźma doskonale zdajesz sobie sprawę, jak powstała większość mugolskich bajek, przestróg i legend. Tak zwani „książęta” i „markizi” Salomona to nic więcej, jak nieuważni czarodzieje na progu zdradzenia brzydkiej tajemnicy wszystkim wierzącym, że deszczu nie da się zatrzymać, a smoka okiełznać. – W czasach szkolnych nie pomijał żadnych zajęć i uczynnie tworzył wszystkie notatki. Z historią magii znał się lepiej niż z historią uczuciową własnej siostry i gdyby nie miłość do kociołka, mógłby życie stracić na marynowanie się w kurzu i stęchliźnie archiwalnych bibliotek. Profesor Flick wyraźnie podkreślił, że „Wieki Ciemne” nie wzięły się znikąd, zaś epizody podobne Salem były tylko niefortunnym następstwem czarodziejskiej głupoty. Dlatego właśnie, chociaż byli lepsi pod każdym względem, teraz ukrywali się jak szczury w rynsztoku. Bo k t o ś dał się wciągnąć w mugolską paranoję i opisać jako byt o dwóch twarzach, nauczający innych wszelakiej mądrości. Nie był to jego ulubiony wycinek magidziedzictwa, ale z pewnością nie do zapomnienia. Mógł go wyciągać przy niedzielnych, rodzinnych obiadach, gdyby miał je teraz z kim spędzać. - Ptaszku, jestem pewien, że to czego szukasz ma wszelkie właściwości, o jakich marzysz. Niezależnie, czy istnieje, czy jest jedynie wytworem Twojej szalejącej niby pasikonik na patelni wyobraźni, jeżeli dobrze to odczytasz, odpowie na wszystkie Twoje pytania. Ale zdaje mi się, że możesz szukać niekoniecznie w dobrym miejscu, a treść zależeć będzie tylko i wyłącznie od Ciebie. Żeby nie było – nudzi mnie ten spokojny, uroczy obóz pośrodku niczego, dlatego bardziej niż chętnie przyjmuję zaproszenie na randkę na szlaku. Ufam Twoim przygotowaniom, bo jestem laikiem i nie sądziłem – Uniósł wzrok na szczyty gór i wzdrygnął się po kryjomu. - Nie zabij nas i wszystko będzie w porządku. Na szczęście są rośliny, które po przeżuciu przywrócą Ci krążenie, a jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, ściągnę Cię na dół bez użycia różdżki. I tak władasz nią lepiej niż ja, więc jakakolwiek próba nie miałaby większego sensu. Rzucił przychylnym okiem na rozpościerającą się przed nim możliwość zmycia brudu z ciała i języka, Kąpiel była zdecydowanie najmądrzejszym pomysłem Talii od momentu wysłania mu ostatniego listu i nie zamierzał marnować okazji, w których przejawiała swą uroczą zdroworozsądkowość. - „Dystans” brzmi fatalnie. Zapomnijmy, że to słowo w ogóle istnieje. Wymaż je ze słownika zaraz po abstynencji, odpowiedzialności, stateczności i Noelu. Tak, uznajmy, że żadne z tych słów albo nie istnieje, albo jego użycie karane jest karą wypicia wszystkiego, co przypadkiem zawędruje do mojego kociołka. – Zaoferował towarzyszce dłoń, by nieco pomóc w obecnej sytuacji. Nie był na tyle niedojrzały by proponować wyścig, chociaż wizja ta przez chwilę zakołatała mu w głowie łaskocząc feerią możliwych rozwinięć. Oddychał równo i spokojnie, cicho i głęboko. Oblizał wargi, poprawił sweter i powoli gotował się na wszystko, co dzień miał mu do zaoferowania. - No chyba, że tylko żartowałaś i tak naprawdę znowu zamierzasz przesiedzieć pół dnia na pieńku i wpatrywać się w niebo?
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Na magipsychologii mogli uczyć nawet tańca w powietrzu. Na nią nie działały sztuczki – a raczej na sztuczki była wyczulona i obojętna. Gdyby tak łatwo było ją podejść, w życiu nie mogłaby wykonywać swojej pracy. Wyjątkowo działał za to na nią jego urok, więc w jego wydaniu te małe zagrywki zdawały się nawet osiągać skutek. Może gdyby nie miał tak ostro zarysowanej szczęki i wiecznie błądzących oczu, nie wierzyłaby w te jego gierki i małe fałszerstwa. Na jej nieszczęście, fizycznie wydawał się wyciosany wprost z jej pragnień.
Ale szanujmy się. Aurorka nie była zwierzęciem, które nie potrafi oprzeć się pokusom. Wbrew wszystkiemu była zazwyczaj (nie)opanowaną, prawie dojrzałą kobietą, która potrafiła schować prywatne odczucia do kieszeni, kiedy chodziło o interesy. A spotkali się tutaj właściwie w tym celu. Kiedy podała mu starannie złożony pergamin, przez chwilę mierzyli się spojrzeniem, jakby próbowali sobie czytać w myślach. Na moment zastygła, przekonana, że on już wie, że właśnie wyczuł jak daleko odleciała - jak bardzo jej tu nie ma, jak żyje w bajkach, sennych marzeniach i wykreowanej rzeczywistości. W świecie w którym dozwolone jest kluczyć, zaglądając pod każdy kamień w poszukiwaniu samej siebie, by w końcu ujrzeć tą małą, złotą kulkę na którą składa się życiowa mądrość i cel – czyli coś, czego brak odczuwała w każdej sekundzie. Świadomość ta spłynęła jej po gardle, niczym w pośpiechu połknięta kostka lodu. Nie miała problemu z tym, żeby widział ją nagą. Ciało jest tylko kupą obleczonego skórą mięsa. Ale myśl, że na ułamek sekundy mógł mieć wgląd w jej nagą, rozedrganą duszą zbiła ją z tropu.
Nawet kiedy zaczął czytać, nie mogła się odlepić od jego na wpół przymkniętych powiek, ponownie żałując, że nie jest legilimentką. Siłą woli mogłaby wedrzeć się mu do umysłu i napisać opinie o sobie na nowo, wymazując z pamięci wszystkie te wersy, które źle o niej świadczą. Jednak czy wtedy pozostałby w jego pamięci jakikolwiek ślad po jej istnieniu? - Czy wolałeś kiedy byłam tylko tuszem i pergaminem? – zapytała znienacka, odwracając głowę. Pytanie było co najmniej niespodziewane, na tyle, że prawie drgnęła zaskoczona dźwiękiem swojego głosu. Objęła się ramionami, tworząc palcem po skórze niespokojne ścieżki. No piękne, nie tylko nie panuję nad swoim życiem, ale jak widać nie mam nawet kontroli nad ciałem. Zniesmaczona swoją wrażliwością, machnęła tylko ręką. Jeszcze rok temu przypominała ludzką skałę, a teraz mogła się mierzyć z puszkiem pigmejskim na bycie większą cipą. Co gorsza, obawiała się, że wie kto byłby wielkim przegranym. Nie opuszczało jej wrażenie, że pod skórą nie wyczuwa już mięśni a jedynie budyniowate nadzienie z rozterek i zagubienia. Jakby co najmniej była świeżo wypieczonym eklerkiem, którego można sobie włożyć do ust, połknąć i zneutralizować z tego świata. Ta wizja nawet by ją rozbawiła, gdyby…
Gdyby nie to, że widziała jego minę. W jej mniemaniu nie było w niej nawet grama zrozumienia czy obaw o jej psychiczną stabilność, a czysta pogarda nieumiejętnie maskowana woalem porannego zmęczenia. Ostatnio była bardzo na to wyczulona, chociaż wydawało jej się, że z biegiem lat nauczyła się, by mieć opinię innych w poważaniu. I może faktycznie tak było, jednak ostatni rok przyniósł rewolucję w jej charakterze. W głowie jednak mogłaby bez najmniejszego problemu stworzyć listę obelg i epitetów, które kierowane były w jej stronę w czasach szkolnych. Wtedy te gardzące spojrzenia były na porządku dziennym, jadła je łyżkami w Wielkiej Sali, wdychała razem z powietrzem na Błoniach, rytmicznie trzaskały w kominku w Pokoju Wspólnym. Jednak on stał się jej tak niechcący i bezpodstawnie bliski, że nie potrafiła znieść tego wyrazu twarzy w jego wydaniu. Oboje więc przeżywali powrót do swoich nastoletnich lat, ale w zupełnie inny sposób. Potem przemówił, a im więcej mówił, tym większy grymas pojawiał się na jej ustach. - Żałuję, że Cię tu zabrałam – chciała rzucić, ale tylko obdarzyła go spojrzeniem, które mówiło samo za siebie. Czy on zawsze musi być tak cyniczny w jej stronę? Zbierając myśli, wyrwała mu z dłoni książkę wraz z listem i przycisnęła ją do piersi. Prawie czuła ciepło, które oddawała skórzana okładka, szczególnie kiedy próbowała się na niej skupić. Zawsze szybko się uspokajała, ale nic nie równało się z szybkością, z jaką potrafiła wpaść w złość. Ot, kolejna rzecz nad którą powinna popracować.
Przymknęła powieki, wzięła głęboki oddech i zaczęła swoją tyradę. Najspokojniej jak tylko potrafiła: - Wiem, że najbardziej lubisz słuchać dźwięku swojego głosu, ale już kilkukrotnie podkreślałam, że nie jestem tu dla siebie. Nie ja siebie tu wysłałam i nie moim pomysłem było, by znaleźć się na drugim końcu świata. Ta roślina nawet nie jest mi do niczego potrzeba. – Gdyby urodziła się dwa pokolenia wcześniej, z pewnością byłby właśnie świadkiem wilowego wybuchu gniewu, a co za tym idzie przerażającej brzydoty. Talia nienawidziła protekcjonalnego traktowania, a to jego metaforyczne głaskanie jej po główce, jakby była dzieckiem, które właśnie spadło z miotły, gotowało jej krew w żyłach. Jasne policzki nabiegły krwią, a ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest na granicy krzyku. – Jeszcze raz Henley, ale skup się teraz, żebyś zapamiętał. Jesteśmy tu… jestem tu na prośbę babki. Jeśli ona czegoś szuka, to warto. Jeśli ona coś zleca, to to istnieje. A jeśli ja mogę się dowiedzieć czegoś więcej o tej roślinie, to do cholery, będę próbowała to robić, nawet jeśli Ty w to nie wierzysz. Nie mówię, że to wszystko prawda. – Jakimś cudem książka leżała już na trawie u jej stóp, a ona machała mu listem przed twarzą – Ba, nie mówię, że cokolwiek jest prawdą, ale nie traktuj mnie jak naiwnej mugolki, tylko dlatego, że nie wykluczam takiej możliwości. – Czy wydawało jej się, że Sweeney kwestionuje ją, jako czarownice? - Gdybym tylko chciała, mógłbyś stąd zniknąć w ułamku sekundy.
Musiał nadepnąć jej na odcisk, jeśli posunęła się do groźby. Rozluźniła palce u dłoń, a kartka upadła na wilgotną ziemię, w ostatnim podrygu wspierana przez podmuch wiatru. I tyle z szanowania pergaminu. Klatka piersiowa kobiety unosiła się i opadała rytmicznie, jakby przebiegła maraton. Pokręciła głową, jakby próbowała sobie mechanicznie wszystko poukładać w głowie, ale coś jeszcze się jej przypomniało. Ni stąd, ni zowąd wycelowała palec w stronę Henley’a i wbiła go na wysokość jego piersi, gdzie zapadł się w materiale swetra. - I nie nazywaj mnie ptaszkiem! Nie jestem Twoim zasranym ptaszkiem.
Klasyczny dzień w ich starym małżeństwie. Teraz tylko obiadek na zgodę, krzyżówki przed snem i można zaczynać jutrzejszy maraton od nowa. Zdecydowanie jednak wybuch Vries przebił standardową średnią, ale jak miała w zwyczaju – szybko się reflektowała na zewnątrz, wciąż gotując się w środku. Do nikogo w swoim życiu nie miała tak ambiwalentnych uczuć. Może tonem przypomniał jej matkę i jej rozczarowanie wróciło do niej jak bumerang, podbite jego słowami? Może po prostu zbierała się w niej od tygodni? Z pewnością jednak zasłużył na to, by w końcu pokazać mu gdzie jest jego miejsce. W końcu mięśnie jej szczęki się poluźniły, czerwień uciekła z policzków by dalej krążyć po jej ciele w krwiobiegu, a słońce grzało coraz mocniej, zmuszając ich do jakiegoś ruchu. Nie mogli w końcu całego dnia spędzić na mierzeniu się wzrokiem. Zaproponowała więc to jezioro, gdzie mogła upozorować jego utonięcie. - Przywlokłeś ze sobą kociołek? – Uniosła brew, sprawdzając czy to groźba odroczona w czasie, czy za kilka sekund wciśnie w nią jakiś eliksir niewiadomego przeznaczenia, ponieważ automatycznie nasunęło się jej na usta niewinne pytanie: - Kim jest Noel?
Zauważyła dłoń wysuniętą w swoją stronę, ale jedynie co miała ochotę z nią zrobić, to na nią splunąć. Prychnęła niczym wściekły kot i zamiast tego wciąż przed nim stojąc i czekając na odpowiedź, powoli rozpinała guziki swojej sukienki. Pozwoliła swobodnie się jej zsunąć po smukłych ramionach i dosyć wąskich biodrach. Co prawda, nie była pewna czy Anglicy podchodząc do tematu nagości równie naturalistycznie jak Francuzi, ale ten przedstawiciel Wysp Brytyjskich zdecydowanie nie zdawał się być pruderyjnym płatkiem śniegu. Uniosła ręce ku niebu, przeciągając się i wyciągając do granic możliwości, jakby chciała by stres i złość spłynęły jej z serca w dół i wsiąkły w glebę.
Czy wolał? Pytanie było z tych cięższych, bowiem nie był pewien żadnego z odczuć. Na papierze była była zabawna, błyskotliwa, chociaż dwuwymiarowa. Świeciła na tle sterty pergaminów przy komodzie, łaskocząc jego myśli jeszcze długo po tym, gdy odczytywał jej słowa. Zaryzykowałby stwierdzenie, iż łatwiej oswoić ją było tuszem, niż uśmiechem. Przed jego obliczem narosła niedostępnością i skomplikowaną naturą, jakimś kumulowanym gniewem, ale i niekwestionowanym urokiem osobistym. Była tylko i aż człowiekiem – nie mogła spełniać wszystkich jego oczekiwań, bo byłoby to nudne, jednak spełniała ich tyle, by czuł się w zupełności ukontentowany wypadem do dalekoamerykańskiej głuszy. Nie sądził, że pierwszy wypad na nowy ląd poniesie go w kierunku innym niż Vegas i magiruletka, ale kłamałby wynajdując same minusy. Pomijając wszelkie aspekty psychologicznej wojny z własnymi demonami bawił się cokolwiek dobrze i nawet zgrabny upadek w mugolskie bajki tego nie zmieniał. Nie, nie zamieniłby jej na tysiąc listów, chociaż wcale nie musiała tego wiedzieć. Grymas na jej piegowatej twarzy zaostrzył się. Ciężka fala zaowalonych obelg rozbiła się o wysoki brzeg jego samoakceptacji. Nie było czego ukrywać – naturalnie, że lubił dźwięk swojego głosu i słowa, jakie wypluwał. Nie zmieniał tego wyrzut w głosie, nie zmieniały zmrużone powieki, ani nawet podniesiony ton, gdy mówiła. Stał i uśmiechał się, spijając jej zaprzeczenia, nie przyjmując do siebie żadnego z argumentów. Nie była pierwsza. Podobnych rozmów odbył więcej niż posiadał palców – na przestrzeni całego życia prawdopodobnie więcej niż posiadał zębów. Nawykł. Mogła być tu nawet dla świętojebliwej czelabińskiej mandragory ułożonej na podołku samej Morgany i zmieniało to tyle samo. Niezależnie od powodów b y ł a tu, co nie ulegało wątpliwościom; stała, snuła swoje bajki i puszyła się jak atakowany patykiem kuguchar. Nie zrobił niczego co wychodziłoby poza skalę ich pierwszej małej randki – od razu dawał poznać się od swojej lepszej strony, nie trudząc się przytakiwaniem paranoi konwenansów. Jeżeli chciał coś powiedzieć to to mówił i być może w głębi siebie wiedziała, że dlatego go zaprosiła. By poddawał w wątpliwość większość jej przekonań, albo najzwyczajniej w świecie narzekał na wszystko począwszy od utrudnionego dostępu do alkoholu, skończywszy na niewygodnych butach. By był jak puszczone w tle radio, które zagłuszało samotność i pozwalało zapomnieć o tym, że w domu nikt na Ciebie nie czeka. - Lubię Cię, wiesz? – wdusił gdzieś pomiędzy „zasranym” i finalnym, głębokim oddechem. Chyba trochę się zmęczyła. Nie wyglądała już tak srogo, czy potężnie, ba, prócz urazy w spojrzeniu ledwo dało się wyczuć wybuch sprzed dwunastu sekund. Zmieniając tor dialogu zamknęła za sobą furtkę, której nie zamierzał forsować. Też nie w smak było mu wzajemne wypominanie swoich słabostek, bo chociaż spływało to po nim jak po naolejonej makreli, mimo wszystko pozostawało w głowie. Ciemna strona jego myśli wciskała się w niego jak przyciasna bielizna. Kociołek. Kociołek zdecydowanie był wybawieniem. - Gotujesz w nim wodę... Talio. – na własne życzenie zdegradowana do poziomu imienia zafalowała, gdy się odsuwał. Będzie jak chciała. Przyjemne spoufalanie się odeśle do Londynu wraz z Lancelotem. Nie posiadał straganu, by targować się o taką małostkę i, szczerze mówiąc, najmniejszej nawet ochoty nie miał by to robić. - Ciemną stroną Nokturnu. Wystrzegaj się go, bo stracisz coś więcej niż rozum i serce. Odrzucony skrył dłoń za siebie, niedowierzając własnym oczom. Gniewna rusałka sprzed chwili właśnie go nagradzała, zapewne nieintencjonalnie, lecz szczodrze. Przygnieciony wzrok nie opadł pod zawstydzeniem, nie; unosząc brwi wysoko nie zdejmował go w jasnej skóry na brzuchu, ani drobnych pieprzyków na udzie. Przez chwilę zapomniał jak się oddycha, bo chociaż widział już kilka nagich kobiet w swoim życiu, każdorazowo robiło to na nim wrażenie nie mniejsze ryczący rogogon. - Och, masz Oriona też na boku. Jeżeli padnę bez życia, nie waż się mnie cucić, bo jeśli mam umierać, chcę umrzeć w tej chwili. – Mogłaby teraz powtórzyć pytanie o jego preferencje i musiałby poważnie rozważyć swoje nastawienie. Nie tego spodziewał się po początku tej kłótni, lecz o Merlinie, jakże fartowne musiało być ułożenie jego gwiazd. Odruchowo złapał za sweter, bez większego pomyślunku ściągając go przez głowę i zachowawczo składając w kostkę na pieńku. Nawet oczarowany pozostawał tylko i wyłącznie Henleyem z każdą swoją przywarą, każdą słabostką umysłu. Gdy mówiła, miał ochotę przerzucić ją sobie przez ramię i wrzucić w wodę w nadziei, że ochłonie, teraz jednak sam nie był tero pewien. Teoretycznie nie miała gdzie schować różdżki, jednak wciąż posiadała przewagę aurorskiego szkolenia. Może i był mężczyzną, może i uniósłby ją bez wysiłku, ale coś czuł, że poskładałby się w harmonijkę gdyby tylko naszła ją taka ochota. Myśl ta i atakująca jego ramię sowa wybudziły go ze słodkiego letargu, w którym sunął dłońmi po szyi, mostku, miękkiej i ciepłej piersi. W której wsuwał palce we włosy i odciągał, przyciskając usta do załamania żuchwy. Odgonił go ręką, goniąc wysuniętym ze szlufek paskiem. Lancelot odleciał na swoją gałąź, pohukując w tym samym tonie co i Talia – mieli wiele wspólnego jeżeli chodziło o Henleya. Zdawało się, że darzyli go tą samą dawką pogardy, jednocześnie nie mogąc sobie odpuścić obecności, chociaż w każdej chwili mogli uciec. Odkaszlnął, gdy dotarło do niego, że nie znajduje się już w swojej sypialni, zaś wyczekujące spojrzenie kobiety wcale nie jest tylko chłopięcym marzeniem. Na jego do tej pory skonfundowaną negliżem twarz ponownie wkradł się uśmiech. Teraz lubił ją zdecydowanie bardziej niż przed chwilą, ale tego także nie musiała wiedzieć. Zgubił spodnie, zgubił godność i zawtórował jej ekshibicjonistycznej odwadze. Pieniek utonął pod ciężarem jego ubrań. - A więc tak... Vries... ustalmy pewne fakty. Jest ładna pogoda, nudzi nam się, a dialog o Twoim białym zającu nie jest nam pisany. Nie jesteś pierwszoklasistką, żeby prowadzić Cię za rączkę, ale ufam, że wiesz gdzie jest brzeg, bo teraz nie wiem jak Ty, ale ja zdecydowanie muszę zanurkować. – Ostatni raz przesunął po niej wzrokiem, nim w pełni odzyskał kontrolę nad ciałem i umysłem. Wryła mu się w pamięć i już nigdy tego nie wymaże, choćby mu pięty przypalali świecami. Gniewne pohukiwanie za jego plecami pomagało – sów posiadał radar na jego rozterki i zagubienie, atakował, gdy ten był najbardziej odsłonięty i szalenie lubił szczypać gdzie popadnie. Lata współistnienia nie zaowocowały przyjacielską miłością. Nawet na niego nie patrząc wiedział, że po ptasiemu go ocenia. Byli sobie przydatni, nic więcej. Pewnie postąpił kroku, wymijając ją i opierając się pokusie pociągnięcia za sobą. Chwilowo go nie cierpiała, więc nie było co dolewać oliwy do ognia. Po może dwudziestu metrach cichej wędrówki wszedł po łydki, po kolana, po biodra do wody. Dalej nie było gruntu, toteż zawahał się i nie zaryzykował skoku w głębinę. Woda była czysta, okrutnie zimna,ale na swój sposób przyjemna. W masochistycznym podrygu oddał się jej chłodnej pieszczocie przymykając oczy i nasłuchując kroków. Blow the wind, blow; Swift and low; Blow the wind o'er the ocean.