Miejska biblioteka, choć niewielka to bardzo popularna i często pełna skupionych, pilnie uczących się gości, wyposażona jest również w bardzo obszerne i bogate archiwum różnych gazet czarodziejskiego świata sięgające nawet wczesnych lat trzydziestych! Gratka dla każdego dziennikarza, fana literatury bądź zwyczajnie zapalonego miłośnika którejś konkretnej prenumeraty.
Kości wydarzeń:
1 - Podczas posiedzenia w bibliotece, skupiając się na książkach branżowych z Twojej ulubionej dziedziny magii, nagle łapie Cię niekontrolowana alergia. Kichasz i prychasz, początkowo dyskretnie uciszany przez pozostałych użytkowników, aż w końcu ktoś Cię stamtąd wyprasza! Kichasz też w kolejnym wątku! 2 - Dostajesz list w którym Biblioteka miejska informuje Cię o długu za nieoddanie książki. To kwota niebagatelna, bo ponad sześćset galeonów! Co z tym fantem zrobić? Musisz napisać tu dwa posty, a kwota spadnie do 60g. 3 - Myślisz nad zmianą pracy, a może ktoś znajomy chciałby się przebranżowić? Może to Ty powinieneś zaproponować komuś zmianę zawodu? Dobrze byłoby poznać wszystkie możliwości, a gdzie lepiej zrobić research jak nie w bibliotece. Przeglądając półki trafiasz na księgę "Największe bitwy czarodziejów" (+1 pkt HM). Nikt się nie zorientuje jak sobie weźmiesz, ale czy moralność na to pozwoli? Jeśli tak - zgłoś się po przedmiot! 4 - Siadając przy stoliku krzesło łamie się pod Tobą jak w jakimś mało śmiesznym filmie komediowym. Upadasz niefortunnie na nadgarstek, który Cię teraz piekielnie boli. Sprawdź, czy to tylko zbicie, czy przypadkiem czegoś nie złamałeś! 5 - A co to za przystojniak/ślicznotka siedzi po drugiej stronie wielkiego stolika..? 6 - Zgubiłeś kartę biblioteczną. Niby żaden problem, kiedy ostatnio tu zachodziłeś nawet nie pamiętasz, ale akurat teraz potrzebujesz pilnie jakiejś książki. Chyba musisz poprosić o pomoc!
Było to bardzo dziwne uczucie nie móc już dłużej korzystać z biblioteki w Hogwarcie. W końcu... szkoła skończona! Tak czy inaczej, w zamkowej bibliotece raczej nie znalazłby takiej książki, która akurat w tej chwili by go interesowała. Szukał mianowicie informacji na temat magomedyków. Chciał wiedzieć o tej branży jak najwięcej - kogo warto znać, a kogo lepiej unikać; jak wyglądała droga znanych, najlepszych uzdrowicieli; co osiągnęli; ile musieli poświęcić; jak daleko zaszli; kto im w tym pomógł, a kto przeszkodził; czego musieli się nauczyć i inne takie... Prawdę mówiąc, biblioteka przy ulicy Tojadowej stała się teraz jego drugim domem - bywały takie dni, kiedy do swojego "pierwszego" domu wracał tylko na noc, ponieważ po pracy od razu szedł na Tojadową, aby w ten sposób przygotowywać się do podjęcia nowego zawodu. Po kilkunastominutowym szukaniu czegoś ciekawego, natrafił wreszcie na pozycję autorstwa niejakiego Petera J. C. Jacksona - Historia magicznej medycyny w Wielkiej Brytanii. Cóż, jeśli chodzi o brytyjskich magomedyków, to zbyt wielu znaczących ich nie było... Aiden przekartkował książkę i znalazł tam dokładnie to, co znaleźć się spodziewał - same obcobrzmiące nazwiska. Prychnął tylko pod nosem. No tak - pomyślał sobie. - Ci lepsi magomedycy działający na terenie Wysp Brytyjskich w rzeczywistości po prostu przyjechali tu z innych stron świata, bo z różnych powodów mieli tu lepsze warunki pracy... Było tu całe mnóstwo magicznych rodów pochodzenia bliskowschodniego: arabskiego, perskiego, nawet indyjskiego - czarodzieje z całego dawnego Imperium Brytyjskiego. Patrząc jednak na spis treści znalazł nazwisko, które go cokolwiek zaciekawiło. Mianowicie, jeden z rozdziałów książki był zatytułowany "Ród Couture i magiczne badania krwi".
Aiden przyglądał się temu tytułowi przez dłuższą chwilę. Couture... Był święcie przekonany, że słyszał gdzieś to nazwisko i to nie w Hogwarcie ani też w żadnej "oficjalnej" sytuacji... Nie, ono było mu jakieś tak dziwnie... bliskie! Tak, jakby znał je od zawsze. W tej chwili nie mógł sobie jednak przypomnieć tego, gdzie już wcześniej je słyszał. Otworzył ten rozdział. Faktycznie, była tam opisana historia rodu Couture wraz z ich badaniami i odkryciami, zwłaszcza w dziedzinie magicznego leczenia chorób układu krążenia. Znalazł tam również kilka zaklęć używanych (lub nie) w magicznej medycynie, które zostały wynalezione przez członków owego czarodziejskiego rodu. Dla przykładu, żyjący na początku XIX w. Joseph Marie Couture, który był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Napoleona, choć cesarz Francuzów bardzo starannie ukrywał fakt swoich kontaktów z czarodziejami (a być może nawet nie zdawał sobie sprawy z ich obecności w swoim otoczeniu, po prostu Couture miał zbyt "niecodzienne", ale skuteczne, metody leczenia...), wynalazł zaklęcie pozwalające na szybkie i skuteczne prześwietlenie układu krwionośnego. A to ciekawe, w Hogwarcie na uzdrawianiu nigdy o nim nie wspominali... Rozejrzał się dookoła i upewniwszy się, że w bibliotece jest zupełnie sam (nie wiedział, jak użycie tego czaru się skończy...), wyciągnął różdżkę, zamierzając je wypróbować na sobie. W końcu... To tylko prześwietlenie, nic nie może pójść źle, prawda?
- Flumine Sanguinis! - skupił się i wypowiedział wyraźnie formułę zaklęcia, którą podawała książka. Wycelował różdżką w swoje przedramię, lecz nic się nie wydarzyło. Spróbował po raz drugi, dokładnie z takim samym skutkiem. Uznał, że być może jest jeszcze za mało zaawansowany w magii leczniczej, żeby wypróbowywać to zaklęcie na złożonym, skomplikowanym i, mimo wszystko, odpornym na magię organizmie człowieka. Zaczął ponownie rozglądać się dookoła, ale tym razem już nie w poszukiwaniu ludzi, którzy mogliby mu przeszkodzić, ale jakichś myszy czy choćby robaków z najbardziej ograniczonym układem krwionośnym, na którym mógłby wypróbować to zaklęcie. Jednak dezynsekcja biblioteki stała na bardzo wysokim poziomie, co akurat w tym przypadku niekoniecznie było jej zaletą... Otworzył więc okno i wyjrzał na zewnątrz, aby wypatrzeć cokolwiek, co w ten upalny dzień wyłoni kawałek siebie z nory... Udało mu się dostrzec wróbla, który siedział na drzewie koło okna. W nadziei na to, że nie odleci, wycelował w niego różdżkę i, starając się w stu procentach skupić na wróblu, wypowiedział formułę zaklęcia. Najpierw miał wrażenie, że tylko tego ptaka wypłoszył, ale wróbel jedynie przeleciał z jednej gałęzi na inną. Zaklęcie jednak nie podziałało. Aiden już sam nie wiedział czy to z powodu jego wątpliwych umiejętności magicznych (jeśli nie uczył się tego w Hogwarcie, zaklęcie zapewne nie należało do prostych), czy też z powodu owych Couture, o których nie mógł przestać myśleć próbując sobie przypomnieć skąd on właściwie zna to nazwisko... Postarał się jednak przez chwilę zupełnie o tym nie myśleć i ponownie rzucić zaklęcie na wróbla.
- Flumine Sanguinis! - wypowiedział ponownie. Na wątłym ciele szarego ptaszka pojawiły się bladoróżowe, ledwo widoczne plamy sygnalizujące miejsca, w których w organizmie ptaka umieszczone są naczynia krwionośne. Trwało to tylko przez chwilę, bo za moment oznaczenia zniknęły, a wróbel odleciał, ale i tak Aiden był z siebie dumny, że udało mu się rzucić to zaklęcie z przynajmniej jako takim skutkiem! Zadowolony i podbudowany wrócił do lektury książki. Dowiedział się jeszcze kilku innych, ciekawych rzeczy, jak chociażby to, że o niejakim Fabienie Couture, który żył w XIV wieku, krążyły plotki, że jest w stanie określić szanse na spłodzenie syna lub córki na podstawie pewnych tajemniczych, znanych tylko sobie metod, ale kiedy został poproszony przez króla Francji o taką przysługę, musiał uciekać z Francji, bo zawisło na nim oskarżenie o sodomię, za co mógł trafić na stos. Uciekł wtedy na wschód, gdzie mógł kontynuować swoje badania nad okresem prenatalnym w jednym z klasztorów na terenie Grecji, gdzie mnisi lubowali się w miłości analnej i nie mieli nic przeciwko jego eksperymentalnym metodom... Wychodząc z biblioteki, zdecydował się zabrać tę książkę ze sobą.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Było coś niespotykanego w tym, że Cassian pojawił się w bibliotece, a zwłaszcza po tym jak już rok szkolny się zakończył. Absolutnie nie dlatego, że był leserem czy nie lubił się uczyć, ale... Coś wewnętrznie powstrzymywało go przed takimi miejscami. Głównie ze względu na to, że chyba naprawdę nie lubił jak ktoś go obserwuje. Dla nikogo kto chociaż odrobinę poznał chłopaka nie powinno wydawać się to dziwne – bycie w centrum uwagi dla niego było czymś kompletnie zbytecznym, a już taka sytuacja spowodowana tym, że nie wyszło mu jakieś zaklęcie podczas samodzielnej nauki... To już w ogóle, przynajmniej jego zdaniem, farsa nad farsami. Przyszedł tutaj jednak tylko w jednym, konkretnym celu. Ze względu na końcowo roczne egzaminy i zbliżający się wyjazd wakacyjny kompletnie zapomniał, żeby poszukać czegoś na swoją specyficzną przypadłość. Miał już tego serdecznie dość, że odrywając się na trzy cale od podłoża kręciło mu się w głowie i zbierało mu się na nudności - potrzebował remedium. Nie chciał również rozpowiadać tego nikomu, że zaczęło mu to przeszkadzać bowiem tyle lat szedł w zaparte, że latania nie potrzebuje nawet w najmniejszym stopniu i z łatwością poradziłby sobie kompletnie omijając ten środek transportu. Coś jednak, w ciągu ostatniego roku się w nim zmieniło, bo o tyle nadal lotu i samego latania nienawidził, o tyle wiedział, że kiedyś przyjdzie mu się z tym zmierzyć. Kierując się frazesem: “nie chcę, ale muszę...” skierował swoje kroki ku londyńskiej bibliotece licząc, że jakaś pozycja zaspokoi jego wewnętrzną ciekawość i żądzę zaspokojenia wiedzy.
Krocząc wśród regałów uginających się pod ciężarem opasłych woluminów szukał pozycji z zakresu magii leczniczej. W żadnym wypadku nie planował trenowania zaklęcia w tym miejscu. Potrzebował sporządzić na jego temat wszelkie istotne informacje, by potem poćwiczyć je w domowym zaciszu. Oczywiście będzie do tego potrzebować miotły, ale tę z całą pewnością będzie musiał pożyczyć. Przez tyle lat nie przeszło mu nawet przez myśl, żeby zakupić swoją. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że byłby to zakup jednorazowy, a potem prędzej użyłby jej do zamiatania dormitorium niźli miotlarstwa. Niechęć do jakiegokolwiek sportu na wysokości wiązała się z samym miejscem jego wykonywania. Cokolwiek wykraczającego ponad wysokość krzesła panicznie przerażało Cassiana do tego stopnia, że pojawiały się u niego zawroty głowy, a często i nudności. Musiał się pilnować, bo przez tyle lat w Hogwarcie nadal nie przywykł do tego, że niektóre z zamkowych wież są naprawdę wysokie, a widok z nich powoduje u niego nie lada wstrząs.
Natrafiając finalnie na regały oznaczone magią leczniczą wertował ich tytuły poszukując tego, który chociaż w minimalnym stopniu mógłby go jakoś naprowadzić na rozwiązanie problemu. Podziękował już na wstępie skomplikowanie brzmiącym określeniom, które stanowiły pewnie magimedyczne zagadnienia do zgłębiania na studiach. Podręczniki do pierwszej pomocy też nie wydawały mu się odpowiednio doprecyzowane, aż wreszcie natrafił na pozycję o wdzięcznym tytule: “Przypadłości małe i duże”, która wydawała się, przynajmniej pozornie stanowić początek ścieżki ku rozwiązaniu tego zawiłego zagadnienia.
Zmierzając w kierunku wolnego miejsce kątem oka przyglądał się jednemu z pilniej studiujących tutaj osób. Uniósł brwi podziwu, kiedy przy pierwszej próbie zaklęcie nie zadziałało. Był pod wrażeniem, bo już po samej formule zaklęcia był w stanie stwierdzić jak bardzo wykraczało to poza jego umiejętności lecznicze. Jednak istnieją na tym świecie jeszcze ludzie ambitni... - skomentował w myślach po czym zdecydował się na miejsce, które jednocześnie stanowiło kwintesencję samej osoby zajmującej je. Nie było na środku sali, ale też nie całkowicie na obrzeżach. Z jednej strony niedaleko reszty uczących się ludzi, z drugiej zachowany był bezpieczny dystans, gdyby jednak przyszło mu znosić gorzki smak upokorzenia spowodowany jakimś zawodem.
Zajmując miejsce poczuł nieprzyjemne acz dość intensywne kręcenie w nosie. Potarł go wierzchem dłoni chcąc pozbyć się irytującego uczucia. Niestety, organ ten w odpowiedzi postanowił uraczyć samego Cassiana siarczystym i dość głośnym kichnięciem, które próbował chociaż minimalnie przydusić dłonią zakrywającą usta. Kręcenie po jednorazowym wybryku minęło, a on wyciągnął z torby, która do tej pory byłą przewieszona przez jego ramię niewielki inkaust, pióro i kawałek pergaminu – te szybko powędrowały na boczną część stołu bowiem, by cokolwiek zanotować musiał trafić na coś co chociaż w minimalnym stopniu będzie pasowało do jego objawów. Jego wzrok powoli przesuwał się po spisie treści odrzucając kolejne pozycje, aż w końcu... - Choroba lokomocyjna... - Powiedział półszeptem do samego siebie chcąc jakby potwierdzić to, z czym zgadzał się we własnych myślach. To właśnie tego szukał.
Kiedy wreszcie dotarł do rozdziału zatytułowanego tak obiecująco szybko zaczął zapisywać co ważniejsze informacje. Przede wszystkim interesował go sposób rzucenia zaklęcia, jego działanie jak i to jak tak naprawdę działa. Pergamin zdawał się chłonąć tusz szybciej niż myśli Cassa były w stanie zebrać do siebie wszystko wartościowe. Pogrążał się w lekturze pozwalając sobie na swobodną analizę wszelkich możliwie potencjalnych użyć tego zaklęcia, aż nagle... Z tak dobrze formujących się rozmyślań wyrwało go kolejne kichnięcie. Ten, rozejrzał się wokół siebie i poczerwieniał na twarzy. Świetnie... Dokładnie tego mu brakowało - skupienia na sobie jakiejkolwiek uwagi. Jednak i to nie był koniec. Nagły atak kichania zalał go wręcz do tego stopnia, że nie mógł powstrzymać się by każde pojedyncze prychnięcie, nie zamieniło się w dwa kolejne.
Przybierał na twarzy coraz bardziej ceglany kolor i zbierając pośpiesznie swoje rzeczy nie zauważył jak prawie pełen inkaust atramentu wylewa się na świeżo sporządzone notatki. Pomiędzy kichnięciami udało mu się jedynie syknąć niezadowolonym. Przytrzymując łokciem nos, a tym samym wyciszając dźwięk kichnięć czekał, aż to kompletnie dla niego niezrozumiałe zjawisko ustąpi... Przecież nie będzie do końca życia kichać... Prawda?
Aiden wracał do tej londyńskiej biblioteki dzień w dzień, kiedy tylko miał wolną chwilę szukał informacji już nawet nie tyle na temat samej magii leczniczej, co owego tajemniczego rodu Couture. Babcia w tej chwili przebywała w mugolskim szpitalu w Gloucester i Aiden nie miał jak z nią o tym porozmawiać, ale obiecał sobie, że zrobi to jak tylko wróci z urlopu. Czyli... późnym latem! Trudno, nie było innego wyjścia. Prawdę mówiąc, już dawno nie było takiego tematu, który Aidena równie mocno by zainteresował. W końcu chodziło o jego potencjalną rodzinę! Zawsze był przekonany, że pochodzi z rodziny mugoli, ale przecież do jasnej cholery musiał mieć jakichś czarodziejskich przodków, skoro miał magiczny gen, który nawet i przez lata mógł nie ujawniać się w rodzinie, a teraz... Jest on! Już od prawie dwudziestu jeden lat na tym świecie...
Dziś w bibliotece spotkał tylko jednego chłopaka. Chyba był z Hogwartu, zresztą... jak mógł nie być? Jeśli był brytyjskim, magicznym nastolatkiem - prawie na pewno chodził do Hogwartu! Kiedy przechodził koło niego, uśmiechnął się i kiwnął mu głową na powitanie, po czym zabrał się za poszukiwanie kolejnych tomów o historii medycyny magicznej, gdzie mógł znaleźć informacje na temat Couture'ów. Usiadł przy tym samym stole, co tamten chłopak, choć w dość sporym oddaleniu od niego. Po jakimś czasie zauważył (czego w sumie nie zauważyć się nie dało...), że tamten zaczął strasznie kichać! Jakaś alergia? W tym miejscu chyba nie było nic, co mogło ją wywołać, no chyba, że kurz... - Wszystko w porządku? - zapytał, podchodząc do niego. Zastanawiał się, jak mu pomóc. Może jakiś eliksir pieprzowy?
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Kichanie z sekundy na sekundę nie ustępowało ani na krok, co powodowało również silną irytację Cassiana. Ten, kompletnie poczerwieniały na twarzy z zawstydzenia, przybierał coraz silniejsze odcienie karmazynu również ze względu na buzujące w nim emocje. Nie wiedział do końca czy obecny stan jego zdrowia związany jest z tym, że ktoś spłatał mu psikusa, czy raczej może faktycznie ma na coś alergię. Jakkolwiek śmiesznie by to mogło nie brzmieć zaczął nawet rozważać, że istnieje jakaś rzadka, niespotykana, czarodziejska choroba, która przyswajanie wiedzy jakkolwiek użytecznej powoduje niczym nieokiełznane przejawy zaburzeń oddychania – takie na ten przykład jak wspomniane już wyżej kichanie.
Kiedy zorientował się, że nieznany jegomość idzie właśnie w jego kierunku kompletnie sparaliżował go strach. Powinien spodziewać się tęgiej nagany, czy raczej pomocnej dłoni? Nienawidził, absolutnie nienawidził takich chwil. Czuł się jakby został obnażony przed całą aulą. Mentalnie nagi – z całym swym jestestwem na wierzchu i chociaż ze wszystkich sił próbował się powstrzymać to jednak wiedział, że to na nic. Uczucie, które zawładnęło nim w tym momencie nie chciało dać za wygraną.
Spojrzał na twarz nieznajomego, która wydawała mu się przyjazna. Nie nastawiał się jednak na nic. Wiedział i doskonale pamiętał swoje sytuacje, w których właśnie tak wyglądający zdarzali się być najbardziej siarczystymi cholerykami pod słońcem. Kto wie, może właśnie z tego powodu, że na bieżąco usuwali ze swojego ciała wszelkiej maści emocje zbierające się w nim, utrzymywali tak wewnętrznie bijący spokój?
W odpowiedzi na pytanie chłopaka zdobył się jedynie na grzeczne potakiwanie. Wiedział, że jeśli spróbuje się odezwać, z jego gardła wyrwie się głośne kichnięcie, a po nim następne... I tak zapewne do momentu, w którym siłą nie zostanie wyprowadzony z pomieszczenia. Co bardziej frustrujące wydawać by się mogło, że każda kolejna manifestacja jego nosa zdawała się nabierać na sile i być coraz bardziej żądną przejęcia sterów nad resztą ciała. Naprawdę nie wiedział co począć.
Aiden mógł tylko stać i patrzeć na chłopaka, który, co prawda, dawał mu znak, że nic mu nie jest, ale jego stan wskazywał na coś zgoła innego. Kiedy tak nie przestawał kichać, Aiden w końcu zdecydował się, żeby go stąd wyprowadzić. - Chodź! - poklepał go po ramieniu i ruszył, z książką pod pachą, w kierunku wyjścia z biblioteki. - Jestem uzdrowicielem, postaram się coś na to zaradzić, ale musimy stąd wyjść, bo najwidoczniej są tu jakieś alergeny - nie dało się ukryć, że naciągnął nieco rzeczywistość, bo tak naprawdę to dopiero złożył podanie o przyjęcie na staż w Świętym Mungu, ale Aiden ze swojej natury był bardzo pewny siebie i czuł się w obowiązku, aby pomóc temu chłopakowi. Kiedy otworzył drzwi, spytał go: - Umiesz się teleportować? - sam posiadał prawo teleportacji jedynie indywidualnej, nie mógł więc wziąć go ze sobą w ten sposób. Jeśli odpowiedź była twierdząca, Aiden chciał zabrać go do swojego domu. Jeśli nie, musieli znaleźć jakieś inne miejsce...
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Cassiana pokrzepiła wiadomość, że Aiden był uzdrowicielem, bo w tym momencie powoli to, że cały ten atak kichania był wynikiem jakiegoś psikusa, był więcej jak pewny. Zażenowanie i wstyd wzajemnie przeplatały się w jego wnętrzu i wręcz trawiły jego jasną karnację przyoblekając ją w czerwone i różowe wykwity wstydu. Nienawidził skupiać uwagi, a teraz, właśnie w tym momencie głośno odsuwając krzesło w bibliotece i nieustannie kichając wychodził z niej uprawiając coś na zasadzie marszu wstydu. - Merlinie drogi... - Mówił sam do siebie przygryzając rękaw bluzy zębami, tak by dokładniej wytłumić dźwięk. - Nigdy więcej tutaj nie przyjdę. Nie skupiał się na razie na Aidenie chcąc jak najszybciej opuścić to pomieszczenie. Dopiero po chwili dotarło do niego to, o co się właściwie pyta go chłopak. Pomachał przecząco głową. Nie udało mu się w poprzednim roku załapać na kurs z teleportacji, bo najzwyczajniej w świecie niespecjalnie mu do tego było śpieszno. Wszelkiej maści środki lokomocji wywoływały w nim uczucie niepokoju i zdecydowanie bardziej wolał się przemieszczać tradycyjnymi środkami lokomocji. Posłał młodemu uzdrowicielowi pytające spojrzenie. Naprawdę liczył na jakąkolwiek pomoc. Nie wiedział, czy opuszczenie budynku, w którym przecież nadal się znajdowali coś da, a potencjalne narażenie się na pośmiewisko tuż przed gmachem tego zacnego przybytku było czymś, czego nie chciał ryzykować brunet - Nie ma jakiegoś zaklęcia? Czegokolwiek? - Zdążył wydusić siebie nim głośne kichnięcie zadrżało wręcz regałami znajdującymi się wokół nich. Cassian wiedział, że teraz już naprawdę będzie potrzebować czyjejś pomocy.
Aiden zrobił nieco zawiedzioną minę połączoną z wydaniem przez siebie adekwatnego dźwięku. Liczył na to, że uda im się znaleźć w jego domu, albo chociaż na Pokątnej, gdzie można by spróbować zdobyć fiolkę eliksiru pieprzowego. - Niestety, ale... - zawahał się, próbując się nad tym zastanowić. - Chyba nie... Najlepszy byłby eliksir pieprzowy, ale jeśli to efekt jakiegoś zaklęcia... - Aiden dobył różdżkę i zaświtało mu, że teoretycznie jest coś, co mógłby spróbować zrobić. Trudno było jednak się spodziewać, że bez eliksirów i maści leczniczych da się cokolwiek na to poradzić. - Imago Morbus! - Aiden wycelował różdżkę w nos chłopaka. Nie znalazł tam jednak nic niepokojącego, co w tej sytuacji było... niepokojące! Postanowił jednak zaryzykować. Jeśli ten katar to efekt jakiegoś zaklęcia, powinno pomóc. - Finite!
Co się stało dalej?
KOSTKI:
Spoiler:
1,6 - rzucone przez Aidena zaklęcie nic nie dało. Konieczna jest wizyta na wydziale Urazów Pozaklęciowych w Świętym Mungu... 2,5 - zaklęcie Aidena podziałało z zamierzonym skutkiem i Cassian już nie kicha. 3,4 - zaklęcie nie sprawiło, że Cassian przestał kichać, jednak Gryfon poczuł godzącą w miejsce zetknięcia się z różdżką moc magiczną. Oznacza to, że Aiden przerwał działanie jakiegoś innego zaklęcia, które ciążyło na Cassianie, choć nie ma pojęcia jakiego. A sam Cassian wie?
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Powodów, w których Cass pokładał zaufanie w Aidenie było wiele. Przede wszystkim był jedyną osobą, która obecnie się nim zainteresowała. Dodatkowo - wyglądało tak, jakby znał się na rzeczy, co niewątpliwie w tym przypadku wydawało się więcej jak przydatne. Czuł się też jakkolwiek by to nie brzmiało zaopiekowanym, w obecnej sytuacji. Mógł podejść i stwierdzić, że nic mu do tego – nie zainteresować się nawet przez chwilę, a jednak... Teraz pokazywał, że ma jakiś plan działania. Ma pewne punkty zaczepne, o które będzie mógł oprzeć dalszy przebieg ich spotkania.
Czerwony na twarzy wsłuchiwał się uważnie w słowa, które mogły stanowić clou rozwiązania całego tego zamieszania. Znał eliksir pieprzowy, w końcu kiedyś musieli go przerabiać na zajęciach... Niestety nie dysponował czymś takim w swoim codziennym ekwipunku, ale zdecydowanie, kiedy już wróci do domu poważnie się nad tym zastanowi. Nie wybaczyłby sobie tego, gdyby faktycznie musiałoby go spotkać ponownie coś takiego.
Przy zaklęciu finite nastąpił swego rodzaju przełom. Przez chwilę zanosiło się, że faktycznie poskutkowało. Przynajmniej dopóty, dopóki głośne kichnięcie nie przecięło wraz z powietrzem głuchej ciszy wypełniającej gmach biblioteki. - Nie rozumiem... - Powiedział ponownie chowając swoją twarz w łokciu, tak by jakkolwiek wyciszyć dźwięki wydawane przez samego siebie. - Myślałem, że zadziała... I faktycznie, po inkantacji poczuł kojącą ulgę wewnątrz siebie. Nie wiedział jednak czym zatem w tym wypadku była. W końcu to potencjalnie było jedyne zaklęcie, które mogło na nim ciążyć. Nie przypominał sobie by cokolwiek czy kiedykolwiek ktoś rzucał na niego. - Co robimy? - Wybełkotał dość niewyraźnie chcąc powstrzymać następne kichnięcia.
- Jasny gwint... - zaklął pod nosem Aiden, bo kompletnie nie rozumiał, dlaczego zaklęcie nie zadziałało. Dało się to wyjaśnić jedynie w dwojaki sposób: albo kichanie nie było spowodowane magią, co było raczej mało prawdopodobne, skoro Cassian nie miał pojęcia skąd się ono wzięło i nie potrafił tego logicznie wyjaśnić, albo mają tu do czynienia z jakimś zaklęciem, którego nie da się tak łatwo zdjąć. - Nie mam pojęcia... - zamyślił się, próbując wymyślić jakieś rozwiązanie tej niezbyt przyjemnej sytuacji, w jakiej się znaleźli. - Trzeba będzie poszukać innego środka, ale nie mam nic przy sobie... Może lepiej by było, żeby zbadał cię prawdziwy uzdrowiciel, co? Możemy pójść do Munga, zaprowadzę cię do mojego mistrza...
Gryfon już na dobrą sprawę nie wiedział, czy da się być bardziej zażenowanym niż w obecnej chwili on. Naprawdę, od dłuższego czasu nie czuł już tak silnych emocji i nie mógł powiedzieć, że mu ich brakowało. Przeciwnie... Uważał, że funkcjonuje właśnie tak jak chce. Nagły atak kichania, który niewątpliwie musiał być związany z magią pokrzyżował mu plany na pokazywanie się w jakimkolwiek miejscu publicznym na następne miesiące. Nie chciał po prostu dopuścić do tego, aby coś podobnego wydarzyło się po raz wtóry. Pół żartem pół serio, ale... Dokonałby wtedy chyba samospalenia. - Ech... - Westchnął jedynie bezradnie Cassian przeszukując w swoich myślach każdą pojedynczą osobę, która mogłaby mu w jakikolwiek sposób pomóc. Niestety bezskutecznie. Kiwnął jedynie głową na słowa chłopaka i ze spuszczonym wzrokiem kierował się w kierunku wyjścia.
Słowa nie były w stanie opisać tego jak bardzo żałował tego, że tutaj trafił. Miał nawet za złe tak losowi jak i samemu sobie fakt, że w momencie, w którym on chce poświęcić trochę czasu na naukę, kiedy ta nie jest od niego wymagana, spotyka go właśnie coś takiego. Czuł się jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu chcąc za wszelką cenę wybić podobne pomysły z głowy. W prawdzie brunet miał talent do głupkowatych sytuacji, których padał ofiarą, ale ta przebijała je wszystkie na głowę.
Zastanawiał się też czy to już nie będzie stan stały... Z którym musiałby nauczyć się żyć. Byłą to opcja najgorsza z najgorszych, ale jakby się temu przyjrzeć wcale nie taka niemożliwa. Defekt pojawił się nagle i niespodziewanie. Mógł być efektem zaklęcia, klątwy czy nawet eliksiru - możliwości było mnóstwo, jeśli podejść do tego logicznie. Można było spojrzeć również na to tak, że to po prostu w nim czekało na dobry moment, który właśnie uaktywnił. Bardzo nie chciał o tym myśleć w ten sposób, ale zdrowy rozsądek przysłaniało mu zażenowanie i wstyd.
Czekał. Postanowił wytrwać do wizyty w św. Mungu. Jeśli tam mu nie pomogą to wiedział doskonale, że nie ma gdzie indziej szukać już ratunku. Uważnie śledził kroki Aidena starając się jednocześnie opuścić pomieszczenie najszybciej jak to możliwe, ale i go nie zgubić.
- No to... chodźmy! - powiedział Aiden i machnął prawą ręką, wzywając w ten sposób Błędnego Rycerza. Wprowadził Cassiana do czarodziejskiego autobusu i zamówił u konduktora podróż do szpitala św. Munga. Po kilku minutach, w ciągu których Aiden próbował powstrzymać objawy infekcji prostszymi zaklęciami (ale bezskutecznie) dotarli w końcu na miejsce. Zaprowadził chłopaka do gabinetu swojego mistrza, przedstawiając mu sytuację i przekazując go pod jego skrzydła. Sam, choć nie były to godziny jego "pracy", obserwował w jaki sposób postąpi z nim prawdziwy uzdrowiciel.
/zt
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Magia runicza - tajemnicza, pozostawiająca wiele niedokładności w jego własnym życiu, wymagająca dokładniejszego zrozumienia, ażeby móc w pełni wydobyć jej potencjał. Jest niczym dość zapomniana sztuka, z której zamierzał skorzystać, by wymyślić modyfikację obecnie funkcjonującego w świecie czarodziejów zaklęcia. Coraz to więcej rozumiał pod względem realnego przepływu magii i wydobycia z niej sensu żywiołów poszczególnych kręgów, niemniej jednak nadal - wymagało to sporego wysiłku, czasu spędzonego nosem w podręcznikach i samozaparcia, ażeby wszystko odniosło jakiś wymagany skutek. Atta Freya, żywioł ziemi - powiązany z wiedzą o bezpieczeństwie i dobrobycie - zdawał się nieść ze sobą ostoję stabilności i doświadczenia. Wczytując się raz po raz w znaczenia energetyczne, niektóre z nich niosły ze sobą spory, trudny do okiełznania potencjał. Może dlatego część modyfikacji runicznych nie wyszła tak, jak powinna wyjść. Spoglądał zatem na zapiski sprzed kilkuset lat, gdy wreszcie udało mu się dosięgnąć należytych egzemplarzy starej wiedzy runicznej. Było to proste i przyjemne, a przynajmniej z początku. Lowell już wcześniej obeznał się z terminologią, w związku z czym był w stanie rozszyfrować większość naukowych rzeczy może nie z dziecięcą łatwością, ale na pewno znacznie szybciej i bez nadmiernego wysiłku. Z czasem jednak, kiedy to podnosił wzrok, zauważał sylwetkę niezwykle podobną do jednej, która to zdawała się przerywać jego czynności w postaci zapisywania kolejnych notatek. Felinus za często przyglądał się tajemniczemu jegomościowi, nie mogąc uwierzyć w podobieństwo, jakie wykazywał; zacisnąwszy własne wargi, starał się nie patrzeć nadmiernie. Było to mimo wszystko i wbrew wszystkiemu trudne do osiągnięcia, bo nawet jeżeli wiedział, że to nie jest ta osoba, wszak nie może ona przebywać w londyńskich miejscach, o tyle jednak zarówno pod względem budowy ciała, wzrostu oraz ogólnej aparycji... pozostawała niezwykle podobna. Tęsknił - być może dlatego mu tak odwalało i był gotów wlepiać własne tęczówki barwy czekoladowej, omiatając wzrokiem - do czego potrafił się jednak przyznać. Westchnąwszy ciężko, powracał do robienia notatek, czasami przenosząc wzrok na tajemniczego jegomościa. Jednocześnie tuptał podeszwą jednego buta, starając się pozbierać myśli w jedną, logiczną całość, dzięki której udałoby mu się osiągnąć zamierzony spokój. A było to ciężką rzeczą do zyskania, więc liczył, że coś innego zwróci jego uwagę na tyle wystarczająco, by zapomniał o osobie znajdującej się nieopodal.
Niewiele było powodów, które mogły ściągnąć Joyce do tak polaryzującego z jej charakterem miejsca, jak biblioteka. Ale jednak ta londyńska zaintrygowała Gryfonkę ze względu na swoje obszerne zasoby; pośród nich można było odnaleźć cenne chociażby dla kolekcjonerów, projektantów czy wszelkich zainteresowanych podążaniem za najgorętszymi trendami archiwalne numery cenionych czasopism modowych. Tak naprawdę nie wiadomo, czy kiedykolwiek pozostawiłaby tu jakikolwiek ślad świadczący o swojej obecności, gdyby nie zasłyszana przypadkiem pośród klienteli madame Malkin plotka o powracającej popularności takich czy innych szwów, mogących urozmaicić nużące zazwyczaj swym wyglądem szaty codzienne. Brunetka, jako nieproszony świadek tej gorliwej wymiany zdań, z trudem powstrzymała się wówczas od wtrącenia swojego komentarza, ale w zamian przysięgła sobie, iż po zmianie musi udać się do miejskiej biblioteki, by odnaleźć co nieco informacji o powracającym zza grobu fasonie. Dziewczyna pospieszyła więc do osławionej wśród społeczności czarodziejskiej książnicy, by odnaleźć w jej murach jakieś cenne wskazówki, ukryte między doświadczonymi czasem i ludzką niedbałością stronami gazet. Jak zawsze w takich momentach, Joyce łatwo ekscytowała się samym faktem bliskiej styczności z aspektem życia, który może innym wydawał się nic nie znaczącą w obliczu dostojniejszych kontekstów ludzkiej egzystencji błahostką, lecz dla niej był niemalże niepodważalnym powodem, dla którego warto istnieć. Egzaltacja udzieliła jej się szczególnie, gdy wśród tytułów dostrzegła ten znajomy, poświęcony wszelkim wersjom szat czarodziejskich, jakie zarejestrowano na przestrzeni wieków. Dość nieuważnie poprzerzucała resztę zeszytów, by dostać się do leżącego na samym dnie półki obiektu swojego zainteresowania. Wkrótce dzieło pochłonęło ją do tego stopnia, iż nie zdołała zauważyć, że ktoś jej się niepewnie przypatruje. Ostatecznie Joyce wybudziła się z czytelniczego transu i złożyła czasopismo, napawając się przekonaniem, że właśnie znalazła rozwiązanie do coraz to bardziej wybrednych wymagań wyznawców mody czarodziejskiej. Budząc lekkie zgorszenie wśród mimowolnie obserwującej ją zza rogu grupki starszych pań, prawie że pobiegła w stronę recepcji z zamiarem wypożyczenia upodobanego egzemplarza. Tak ubóstwiające ją problemy miały jednak nadejść tuż za chwilę... Nadaną jej w zamierzchłej przeszłości (może gdy miała lat jedenaście i zaszła tam po raz pierwszy, ale ona sama już tego pewnie nie pamięta lub pamiętać nie chce) kartę biblioteczną oczywiście zasiała po tym zdarzeniu gdzieś w kąt, ale do momentu przekroczenia progu budynku w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy. Dopiero siedząca za biurkiem przemiła pani bibliotekarka jej to uświadomiła. I choć kobieta wyrażała szczerą chęć pomocy, to jednak na zgubioną kartę biblioteczną nie mogła poradzić nic, jak tylko założyć nową. I według jakichś nowych zasad tutaj panujących, miało to trochę kosztować, a sama Findlay nie za bardzo miała ochotę wydawać galeony na coś, co wykorzysta dopiero za kolejne dziesięć lat. Dziewczyna rozejrzała się nerwowo po najbliższych stolikach, dostrzegając parę spojrzeń pełnych dezaprobaty, a także kilka osób, które uznały całą tę sytuację za niezwykle komiczną i godną przekazania dalej. Jednak Gryfonkę zaintrygował spoglądający na nią mimowolnie młodzieniec, siedzący gdzieś w kącie. Uśmiechnęła się doń pokrzepiająco - a przynajmniej miała nadzieję, iż za taki ów gest ujdzie - i kontynuowała neurotyczną wędrówkę oczami po w większości nieprzyjaznym jej otoczeniu.
Przeglądał - raz po raz, kolejne stronice, kolejne teksty, jakoby próbując z nich wyłapać kontekst pradawnej magii runicznej, która zapisana była głównie w futharku starszym. Ciche westchnięcia raz po raz wydobywały się spomiędzy jego własnych ust, gdy chwytał po drobną przekąskę, gdyż nie potrafił tak naprawdę zachować umiaru pod względem przyswajanej wiedzy. Zawsze o sobie wówczas zapominał - zdawał się znajdować w ciut innym świecie, dzięki czemu potrafił skupić się na postawionym zadaniu, co odbijało się pozytywnie na postępach naukowych, ale ciało wręcz krzyczało z odwodnienia i braku jedzenia od dłuższego czasu. Na szczęście samego siebie potrafił ogarnąć pod tym względem, dlatego zawsze w torbie nosił jakieś przekąski, by nie uschnąć niczym roślina, zaglądając do środka starych egzemplarzy dotyczących magii runicznej. I nie tylko. Znalezienie czegoś, co mogłoby przyczynić się do ewenementu w przypadku zmodyfikowania zaklęcia w bezpieczny sposób, aniżeli postawiony w dość gwałtownych strefach, bez pewności w stu procentach, że wszystko zadziała tak, jak należy, zdawało się być trudną do nauczenia umiejętnością. I jeszcze, jak na złość, ta osoba. Było mu znacznie trudniej się skupić, w związku z czym praca nie szła tak, jak powinna w rzeczywistości iść. Niby coś tam skrobał, niby coś tam udawało mu się wywnioskować, ale samemu nigdy nie podejrzewał, że zdoła znaleźć w tłumie ludzi przyjeżdżających do Londynu tak podobną, drugą kroplę wody. Mimo to trwał dalej - zastanawiając się nad naprawdę wieloma rzeczami, które miały miejsce w jego życiu, znajdowanie stosownych informacji zdawało się mieć głównie podwaliny uniknięcia wpadki w pułapkę własnego umysłu. Ten ostatnio lubił płatać figle, o czym zdołał się już wcześniej przekonać, znacznie wcześniej. Wydarzenia z pamiętnej nocy nadal odbijały się echem pod kopułą jego czaszki, dlatego zapełnianie jej czymś, co skutecznie odwracało uwagę, było konieczne, ażeby wytrwać. Nadal zastanawiał się, co z Sunny - bo o ile bark już tak nie bolał, o ile stłuczenie zmniejszyło swoje rozmiary, o ile niektóre siniaki i obtarcia pozostawały, zaleczane poprzez upływ czasu, o tyle jednak wiele pytań pozostawało otwartych, wymagając należytej odpowiedzi. Dostrzegł tym samym osobę, którą coś kojarzył, ale nie był ku tej myśli do końca pewnym. Liczne spojrzenia w stronę dziewczyny, jakoby wyrażające bezpośrednią dezaprobatę, zdawały się nieść ze sobą pewną nutę krytycznego podejścia. Kompletnie tego nie rozumiał, bo przecież zdarzają się jakieś wpadki, prawda? Zapominając o tym, co tutaj robił, Lowell schował własne notatki do bezdennej torby i podszedł do lady, stawiając odpowiednio kroki. Stukot podeszwy przecinał powietrze i ciszę niczym nóż; chwycony specjalnie, obrócony parę razy w dłoni z dziwną, widoczną precyzją. Każde działanie z jego strony podyktowane było panującym w jego ciele dziwnym instynktem, nad którym to panował. Wiele osób widziało w nim dość często jakieś zwierzę, odosobniony gatunek, nie do końca ludzki. - Cześć. - kiwnąwszy głową, spojrzał na... Gryfonkę? Pamięć do twarzy posiadał, ale w szkole nie było go tak długo, iż niektóre znajome twarze zdawały się przybrać bardziej na dorosłych rysach, a pewne rzeczy, no cóż, zmieniły się nieubłaganie. - Potrzebujesz w czymś pomocy? - spojrzawszy na miłą kobiecinę znajdującą się za biurkiem, nie wiedział o tym, że dziewczyna zgubiła kartę biblioteczną i tym samym, ażeby wypożyczyć książkę, potrzebowała wydać parę galeonów na jej ponowne założenie. Tęczówki o barwie ciepłej, czekoladowej, zdawały się obserwować jej reakcję, bo samemu nie wiódł aż nadto prymu wychodzenia z inicjatywą, ale problem jakiś ewidentnie zaistniał.
Nie wiedziała, jak długo miała jeszcze trwać ta niezręczna cisza, a zaskakująco jak na nią samą brakowało jej teraz odwagi, by typowo w swoim stylu rozwiązać problem, więc po prostu tkwiła tam jak kołek, pozwalając gawiedzi na bezduszne trawienie jej wzrokiem. Zapewne gdy wszystko okaże się dziecinnie proste i uda jej się wrócić do domu, cała ta farsa wyda jej się błahostką, lecz gdy jest się wystawionym na osąd, trudno zachować optymizm, nawet jeśli na co dzień jest on stałą ozdobą charakteru Joyce. Nie spodziewała się, aby ktoś w ogóle chciał spieszyć jej z pomocą. Zazwyczaj, mimo iż jej osobowość działała jak magnes na zdecydowaną część otoczenia, to jednak dla większości jej umiejętność pakowania się we wszelakie kłopoty szybko okazywała się być niezwykle problematyczna i relacje między taką niemile rozczarowaną osobą a Gryfonką drastycznie się ochładzały. I choć miała w zanadrzu kilka osób, które śmiało mogła nazwać swoimi przyjaciółmi, to jednak mało kto poza nimi przyznałby się do sympatii do tej szalonej brunetki; rzecz jasna, może gdyby próbowała trzymać na wodzy swój temperament, to podziw do jej osoby nie byłby tak krótkotrwały, a przede wszystkim nie ograniczałby się jedynie do jej popisów na hogwarckich korytarzach czy opryskliwych uwag rzucanych do niemiłosiernych gapiów. Tą zresztą dzisiaj zdołała już porzucić, i swoją drogą, chwała jej za to, bo Merlin wie, jaki chaos mogłaby wprowadzić w tym zacisznym kącie, gdyby objawiła ów mankament, tak niepasujący do jej ujmującej aparycji. Ale mimo wszystko jednak ktoś ruszył z odsieczą, czym oczywiście niebywale zaskoczył dziewczynę. Komu by się chciało brnąć razem z nią w te bagno? A jednak, ów zaabsorbowany notatkami młodzieniec, którego może minutę wcześniej dostrzegła tutaj po raz pierwszy, właśnie kroczył w jej stronę. Dopiero w tym momencie spostrzegła, jak z irracjonalnego stresu zdrętwiało całe jej ciało, poruszyła się więc nieco, by pozwolić mięśniom na relaks. A po chwili piorunująca myśl trafiła jej umysł - może jednak tylko jej się to zdawało? Może chłopak podążał w stronę recepcji, by samemu coś załatwić, a ona dała się nabrać przekornemu złudzeniu, iż ktoś chce jej pomóc? No cóż, jej narcyzm czasem nie znał granic. Momentalnie też zdała sobie sprawę, iż jegomość wydawał jej się tajemniczo znajomy, lecz nijak nie mogła określić, skąd. Okruchy pamięci sugerowały jej, iż być może widywała go przelotnie w Hogwarcie, lecz jednak nigdy nie zdołał zaabsorbować jej uwagi na dłużej. Zapewne nie oddawali się podobnym zajęciom i stąd to wahanie. Lecz czy było to teraz istotne? Ostatecznie jednak chłopak zwrócił się do niej, a ona sama wydawała się przez chwilę być oszołomiona tym gestem; wszakże jeszcze przed chwilą prowadziła wewnętrzny dylemat, mający rozstrzygnąć cel, jaki przywiódł go do lady. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, bo właściwie nie do końca wiedziała, jak ma mu odpowiedzieć; ostatecznie pozwoliła słowom popłynąć, godząc się na każdy scenariusz, jaki mógł z tego wyniknąć. - Hej... Właściwie, to nic takiego - zaczęła, czując, jak zakłopotanie bierze górę nad jej zdolnością mowy. Nie za bardzo chciała nadwyrężać czyjejkolwiek dobrej woli, ale nie miała też na myśli nikogo zbywać. - Chciałam tylko wypożyczyć parę rzeczy i... no cóż, ee, wystąpił pewien problem... Zgubiłam kartę biblioteczną - ostatnie słowa wypowiedziała dość pospiesznie, niczym przyłapane na gorącym uczynku i zmuszone do przyznania się do winy dziecko. Nie miała świadomości, jak często jeszcze będzie obligowana do podobnych tłumaczeń, ale im częściej obiecywała sobie kres takich sytuacji, tym częściej zdawały się jej przytrafiać.
Ludzki los zdaje się być zależny od cudzego, ludzkiego losu - koniec końców człowiek jest istotną słabą, jeżeli działa w pojedynkę. Kiedy jednak postanowi otoczyć się innymi ludźmi, znajdując w nich wsparcie, tudzież je oferując, zauważy, jak potężną siłę potrafi w sobie dzierżyć, rozumiejąc jej prawdziwe znaczenie. Lowell nie interesował się w znajdowaniu wrogów; prędzej szukał tych, którzy będą w stanie go zaakceptować takim, jakim jest, tak samo jak on - przyjmie do wiadomości to, z jaką osobą ma do czynienia, nie wytykając jej w żaden sposób palcami. Przerwał tę niezręczną ciszę, spowodowaną głównie faktem, że coś się stało - jeszcze nie wiedział, co dokładnie, ale miał zamiar, w ramach własnych możliwości, się dowiedzieć. Zdawał się ją poniekąd odpędzić. Nie naciskając zatem, nie powodując żadnego skrępowanego ruchu, ażeby ktoś mógł poczuć się w jego towarzystwie swobodnie, wstał z własnego stolika z wieloma notatkami, które to zdawały się zawalać mebel użytkowy w dość zaskakujący sposób. Znajdowanie informacji na temat run było ważne, ale ważniejsze było to, by wszelkie połączenia między nimi, które powstają, posiadały ku temu podwaliny. Podstawy do ustabilizowania przepływu magii żywiołów poprzez transformację magii runicznej. I chociaż wydawało się to skomplikowane, no i było w rzeczywistości skomplikowane, Felinus wcale nie zamierzał się tak łatwo poddawać. Nie czuł złości wobec dziewczyny, wiedząc doskonale o tym, że proces modyfikacji zaklęcia nie trwa parę dni, a prędzej sięga pułapu kilkudziesięciu. Pod kopułą czaszki trwał czysty, swoisty spokój - ten, którym się charakteryzował zawsze, zanim to poznawał kogokolwiek, jakkolwiek. Tęczówki barwy czekoladowej, wszak oświetlenie w bibliotece sięgało ciepłych barw, aniżeli tych chłodnych, skierowały się głównie w kierunku dziewczyny, starając się wyłapać cokolwiek, co mogłoby mu nasunąć ewentualną odpowiedź. Aczkolwiek nie robił tego nachalnie, pozostając świadomym tego, iż należy respektować prywatność innych. Być może podniesienie kącików ust do góry zdradziłoby już więcej, skierowanie wzroku w dół, a może jakikolwiek inny gest? Dlatego spojrzał z niemym pytaniem cisnącym się na usta, kiedy otrzymał pierwszą, zdawkową odpowiedź. Druga stanowiła rozświetlenie otaczającego go mroku i zrozumienie, co tak naprawdę miało miejsce. - Jak chcesz, to możesz wypożyczyć coś na moją kartę. Dla mnie to nie ma żadnego problemu, a samo wydawanie plastiku, no cóż, jak chcesz wypożyczyć parę tytułów w dość krótkim terminie, jest kłopotliwym procesem. - nie miał nic przeciwko takiemu scenariuszowi, bo samemu wiedział, że wyrobienie karty może potrwać, a nie każdy ma czas na ślęczenie nad papierami do wypełnienia i opłatami. Problemy to jego drugie imię - być może nie powinien od razu proponować czegoś takiego, gdyż nieznajoma mogłaby od razu zabrać książki i nigdy z nimi nie wrócić, ale intuicja zdawała się go prowadzić w kierunku, gdzie chciał zaoferować pomoc w jakikolwiek sposób. Nie uważał tego za wprowadzenie samego siebie w bagno, a prędzej ludzki, bardziej prawidłowy gest. Kiedyś byłby w stanie przejść obojętnie, teraz? Wiele struktur pod kopułą czaszki uległo metamorfozie i naprawdę trudno było się z tym ukryć. W tym dialogu brakowało jednej rzeczy, która zdawała się umknąć w ferworze koniecznych czynności w celu dowiedzenia się, o co dokładnie chodzi pod względem potencjalnych problemów przy ladzie. - Chodzisz do Hogwartu, co nie? Skądś cię kojarzę, ale nie wiem do końca... - powiedziawszy, skierował własne spojrzenie jeszcze raz na jej twarz, dłonią lewej ręki trzymając pasek od bezdennej torby, którą dostał i z której to korzystał. Wystawiwszy prawą w spokojnym tego geście, postanowił się przedstawić. - Jestem Felinus. - być może ten gest i te słowa rozświetlą potencjalną niewiedzę, choć tego nie wiedział.
Wymyślanie zaklęcia Zaklęcie: Relinite. Etap II, post I
Początkowe próby użycia Relinite nie zdały się praktycznie na nic. Gdy wrócił wreszcie do Wielkiej Brytanii, zasób wiedzy został tym samym ogromnie poszerzony o możliwość udania się w kierunku biblioteki i skorzystania z drzemiącej tam wiedzy. Nic dziwnego zatem, że skoro miał jeszcze trochę wolnego czasu, starał się dopiąć pewne rzeczy do końca. Koniec końców prawie całe wakacje spędził na tym, by doprowadzić Relinite do względnego porządku i stabilności w zakresie przepływu magii między sygnaturą, ręką dominującą a własnie różdżką. Nie chciał zwalać winy przede wszystkim na własne, wcześniejsze sytuacje, które możliwe, że odciskały znacznie większe piętno, niż mógłby się tego spodziewać, ale musiał brać pod uwagę to, iż nowa magia mogła być wobec niego niezwykle krnąbrna. I to robił, aczkolwiek bez żadnego skutku. Coś musiało być źle nie w strumieniu, który wytwarzał, by wydobyć z siebie cząstkę czarodziejskich zdolności, a prędzej właśnie albo w inkantacji, albo... ruchu nadgarstkiem. Głównie na te poszlaki nakierowywało go wcześniejsze doświadczenie w tym zakresie, dzięki któremu mógł w jakimś mniej lub bardziej widocznym stopniu popchnąć sprawę do przodu, by móc ją tym samym domknąć, gdy będzie kompletna. Skorzystanie z zasobów biblioteki, gdy posiadał odpowiednią kartę, było niezwykle proste. Gorzej, jeżeli chodzi o poszukiwanie tych konkretnych informacji, w związku z czym przez krótki moment utknął w miejscu. Powinien wybrać egzemplarze dotyczące magii runicznej, czy może jednak powinien się skupić na pełnym przekazaniu wiedzy dotyczącej zaklęć do własnego umysłu? Stojąc na rozgraniczeniu ścieżki, nic dziwnego, że palcami muskał grzbiet jednej ze starych ksiąg, gdy stworzenie poruszało się po jego ciele i doglądało zaciekawione własnymi ślepiami, kiedy nikt nie patrzył. Wysuwało się bardzo ostrożnie, delikatnie, wodziło nosem, jakby chciało zapoznać się z zapachem tego miejsca. Pozostawiało liczne, mniejsze lub większe listki na jego lewej dłoni, choć nadal nie tolerowało aż nadto dotyku. Lowell jedynie uśmiechnął się pod nosem, sięgając po podręcznik autorstwa Vorobey'a, które dotyczyło łączenia ruchu nadgarstkiem i wymowy względem osiąganych efektów. Były student, który jeszcze miał chwilę wolnego czasu, zanim obowiązki go pochłoną (nie zamierzał do tego oczywiście dopuścić), zamierzał w pełni skorzystać z tego, co mu pozostało. Sekundy upływały, wstęp autora najchętniej by ominął, ale tego nie zrobił. Skupił się na tym w pełni, spoglądając zaciekawionymi tęczówkami po kolejnych wersach tekstu, by dokładniej się w lekturę wczytać. Dopiero spis treści rozjaśnił mu, gdzie powinien szukać odpowiednich informacji; autor zamieścił odpowiednie kategorie doświadczeń, dzięki którym wybierał najbardziej odpowiednie ruchy nadgarstkiem do danych zadań. Nie interesowały go te ofensywne, które niosły ze sobą szkody albo zwykłe, gospodarcze; próbował się skupić przede wszystkim na defensywnych, których efekt, jak zdołał już wcześniej ogarnąć, zależał także od woli rzucającego. Brak wyraźnego czynnika zapalnego powodował powstawanie problemów, o czym doskonale wiedział. I nie zamierzał tego negować, bo sam opierał się na chęci ochrony i obrony bliskich, by wyczarować najróżniejsze bariery. Informacje zamieszczone przez autora poniekąd rozjaśniły mu bardziej sytuację. Zaklęcie to nie było ciągłe, w przeciwieństwie do Esnaro, w związku z czym wymagało kompletnie innego ruchu nadgarstkiem, czyli tak, jak podejrzewał. Odpowiednie informacje zapisywał sobie zatem w dzienniku, by nie przyczynić się do zapomnienia tak istotnych informacji. Co z tego, że głowa spora, skoro te najmniej istotne fakty mogą z łatwością polecieć sobie z niej, gdy tylko znajdzie się ku temu dogodny moment? Pióro szło w ruch i notowało najważniejsze informacje, dzięki którym sprawa z brakiem efektów częściowo się rozjaśniła. Nie był to brak szczęścia, a po prostu źle dobrane schematy. Vorobey przytoczył również parę przykładów, w związku z czym musiał liczyć się z koniecznością testowania, ale to był najmniejszy problem w tym przypadku. Ważne, że udało mu się znaleźć to, co go najbardziej interesowało; odłożywszy książkę na odpowiedni regał, niespecjalnie chciał odpoczywać, a zamiast tego ruszył w kierunku Nieznanego Grobu Czarodzieja, by to właśnie tam poćwiczyć i wynieść z tego jakieś większe spekulacje.
[ zt ]
Egon Franke
Wiek : 28
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 198
C. szczególne : charakterystyczny, niemiecki akcent
Zainspirowany swoją wycieczką do Camelotu, wciąż mając w pamięci feerię barw i form, które zaobserwował, stworzone przez artystów różnych pokoleń, wiszące w wielkich i pięknych ramach - uznał, że to dobra droga. Kiełkujący w jego głowie pomysł wymagał więcej niż zachwytu nad sztuką. Chciał ją rozumieć. Udawszy się do biblioteki skinął uprzejmie głową obecnej za ladą bibliotekarce pozostawiając na blacie niewielką papierową torbę z pojedynczą, cytrynową muffiną. Choć mieszkał w Anglii od niedawna, to już zdążył jej podpaść i udobruchać własnie cytrynowym wyrobiem cukierniczym. Od tamtej pory przynosił jej muffinę za każdym razem, w zamian za co kobieta przymykała oko, gdy czasem przetrzymał jakiś pergamin, czy książkę, o kilka dni za długo. Skierował się swobodnym krokiem w stronę działu, w którym chyba do tej pory nawet nie był. Z zamyśleniem, splatając dłonie na szerokiej piersi pocierał palcami podbródek, wzrokiem ślizgając się po grzbietach dziesiątek wolumenów. Który wybrać? Zdecydował, że na tym etapie dobrze będzie zacząć od podstaw, rozumienia form i koloru. Sięgnął po geometrię, po albumy martwej natury, po teorię kolorów i rozumienie perspektywy, rzuty architektoniczne, zasady formy i przestrzeni. Z naręczem - jak zwykle zresztą - podręczników skierował się do jednej z wolnych ław, by podobnie do innych bywalców biblioteki zaszyć się w swoich zwojach i notatkach i skupić na tym, po co tu właściwie przyszedł. Wydobył ze swojej torby notes, jeden z tych, które dedykuje się od początku pewnemu tematowi - na szczęście Egon nie należał do ludzi, którzy przygotowywali piękną strone tytułową, a notes gubili wraz z zapałem do tematu. Był on już bogato zapisany pomysłami, uwagami, pytaniami jakie mu się nasuwały, kiedy w wolnych od pracy chwilach skupiał się na rozważaniu swoich wyborów. Otworzywszy nową, wolną kartkę rozłożył przed sobą pięknie wydany egzemplarz podręcznika artysty, traktujący o geometrii, światłocieniu i ułożeniu perspektywy. Wszystko brzmiało jak obce zaklęcia, jednak nie był to przecież pierwszy raz, kiedy Franke musiał obcość jakąś za rogi złapać i pchnąć przed siebie. Jasne oczy z zaciekawieniem pochłaniały informacje zawarte w poszczególnych rozdziałach, a ręka, jakby zupełnie niezależny byt, kontynuowała notatki na podstawie przeczytanych informacji, nie gubiąc ani jednego wątku. Później zabrał się za podręcznik dotyczący kolorów, ich teorii, sposobów mieszania. Różnych różnicach świateł ciepłych i zimnych, zależnych od nich cieni, również i to zapisując w swoim notesie zapalczywie, aż rozbolały go kłykcie. Zrobił przerwę od pisania jedynie na chwil kilka, przeglądając albumy impresjonistów i awangardy, ciesząc oczy ekscentrycznymi połączeniami barw, doszukując się odpowiedzi na pytanie “dlaczego akurat tak?” w każdym pociągnięciu pędzla i każdym uderzeniu dłuta. Minęło wiele godzin, nim zdecydował się zdać część z wypożyczonych tomów, a część z nich jednak wziąć ze sobą do dalszego studiowania w domowym zaciszu. Bibliotekarka na odchodne pogroziła mu palcem, wiedząc, że pewnie znów zapomni zwrócić ich na czas, jednak uśmiechnął się tylko, bo dokładnie wiedział, w którym miejscu jest jej serce. W żołądku. A on miał znajomości w branży cukierniczej.
Z tym dniem od początku coś było nie tak. Zazwyczaj życie Ariadne toczyło się naprawdę spokojnie oraz pogodnie. Żadnych większych wydarzeń, a już na pewno nie spotykało dziewczyny nic przykrego. Możliwe, że jakaś magia chroniła jasnowłosą przed pechem, ale jeśli tak to akurat dzisiaj wzięła sobie wolne. Niby nic złego się nie działo. Poszła rano do pracy, przesiedziała za biurkiem przy wypełnianiu raportów bite osiem godzin, wyszła, kiedy zapadał już zmrok nad londyńskimi ulicami. Zjadła lunch w mugolskim barze, posiedziała godzinę u przyjaciółki, gdzie grały w magiczne szachy, bo Vera akurat czuła się nieco bardziej na siłach. A później uznała, że ma ogromną ochotę na odwiedzenie biblioteki, bo już dość dawno niczego nie wypożyczała. Ale w tych rutynowych zębatych kołach, które wyznaczały rytm dnia Ariadne, tym razem utkwiło jakieś niewygodne ziarnko piasku. Coś jakby siedziało w głowie dziewczyny i co jakiś czas podszeptywało dziwne myśli. Wickens oglądała się za siebie w przestrachu, że lada chwila wydarzy się coś niebezpiecznego. Każdy zdawał się patrzeć na Amerykankę podejrzliwie. Czy ją coś ominęło? Dlaczego każdy szeptał do siebie tak, żeby nie mogła usłyszeć dokładnych słów? Wyszła z pracy z prawdziwą ulgą, bo pewna była, że współpracownicy czyhają na nią i Merlin jeden wie, co planują zrobić. Ale podczas gdy z przyjaciółką również czuła się nieprzyjemnie. Vera zachowywała się, jakby zapomniała o tym, że łączy ich nierozerwalna więź. To dla niej Ariadne przeprowadziła się do Wielkiej Brytanii. Jak mogła teraz chcieć ją zdradzić...? Czym sobie zasłużyła na jej nienawiść? Wickens próbowała się uspokoić. Czytała przecież codziennie Proroka Codziennego i doszły ją słuchy o chorobach psychicznych, które dotykały wielu czarodziejów. Na szczęście na razie donoszono o tym, że po jakimś czasie przemijają. Ale pojawiały się u prawie każdego, do tego często zmieniały się w zupełnie inne dolegliwości, niemające powiązania. Raz, tydzień temu albo dwa, czuła, że ma ogromną głowę, a dosłownie nic jej się wtedy nie działo. To było tylko złudne wrażenie. Czy tym razem ta cała podejrzliwość oraz brak możliwości rozluźnienia się przy innych ludziach to też iluzja czy inne widmo? Ale tak bardzo wierzyła, że naprawdę coś jej grozi. W bibliotece nikt nie zwracał za wiele uwagi na Ariadne. Zgarbiona i zakryta postawionym wysoko kołnierzem płaszcza przemykała pomiędzy regałami. Niestety, ale i tutaj odczuwała te same, negatywne uczucia. Postanowiła więc wypożyczyć po prostu kilka istotnych książek i szybko powrócić do domu w Dolinie Godryka. Tam, w całkowitej samotności, może odnajdzie upragniony spokój. Podeszła do regału z książkami dotyczącymi nauki, po czym wybrała kilka o tytułach oscylujących wokół magii bezróżdżkowej (a przynajmniej podejrzewała, że co nieco tam o tym temacie znajdzie); "Bez transmutatora, ale z głową" Hickney'a, "Dziesięć kroków ku kontroli energii magicznej" Johnsa i Madame Rye, "Wyższe poziomy magicznego wtajemniczenia" Lemaître. To zaawansowana literatura, ale Ariadne uwielbiała czytać oraz uczyć się nowych rzeczy, więc nie spodziewała się, że będzie mieć problemy ze zrozumieniem tekstu. Problemy pojawiły się gdzie indziej. Już podchodząc do pani bibliotekarki widziała, że ta łypie na nią spode łba. Czuła się niczym na przesłuchaniu, a to ona tutaj była aurorem! W końcu starsza czarownica cmoknęła i stwierdziła, że potrzebuje karty bibliotecznej jako dowodu tożsamości Ariadne. Tak jakby nie przychodziła tu regularnie wcześniej. Wickens zaczęła mieć wzmożone myśli o tym, że ktoś tutaj próbuje jej uczynić krzywdę. Pogrzebała niemrawo w swojej małej torebce, ale karty tam nie odnalazła. Jakim cudem? Szok zamurował dziewczynę na dłuższą chwilę. Nie mogła jej zgubić. KTOŚ MNIE OKRADŁ, wrzasnęło coś w głowie Ariadne. W przypływie emocji rozejrzała się po obecnych w bibliotece osobach, w każdym z nich widząc potencjalnego sprawcę. Najbardziej winny wydał się jednak jasnowłosej nieco starszy czarodziej, który nie wyróżniał się za bardzo z tłumu, pomijając jego atrakcyjną aparycję. Myśli aurorki od razu potwierdziły, że to on jest z całą pewnością złodziejem, więc podeszła do niego prędko, przyciskając do piersi zebrane książki. - Przepraszam. - zaczęła, pomimo kąsających umysł szalonych myśli, pamiętając o zachowaniu uprzejmości. Stanęła naprzeciw niego, tylko odrobinę speszona tym, że bezpardonowo zaczęła rozmowę z zupełnie obcą osobą. - Ale Pan ukradł moją kartę biblioteczną.
Ten poranek, jak wiele z październikowych poranków, powinien spędzić w bibliotece na doszukiwaniu się informacji o eliksirze żywego srebra, nad badaniami którego miał brać udział w najbliższych miesiącach. Tego dnia było jednak inaczej. Po przywitaniu się z bibliotekarką, od razu skierował się na dział historii magii, chcąc sprawdzić czy znajdzie tam jakiekolwiek informacje na temat, który od wizyty w antykwariacie przy alei Śmiertelnego Nocturnu, go nurtowały. Przerzucał spojrzeniem kolejne tytułu książek, nie chcąc niepokoić tematem swoich zainteresowań kobiety, która prowadziła to miejsce. Spędził tak dłuższą chwilę, ostatecznie sięgając po cztery książki. Trzy z nich wydawały mu się odpowiednie, miały pewien potencjał posiadać informacje, których szukał. Czwarta... W zasadzie nie wiedział po co ją sięgnął. Zatytułowana "Największe bitwy czarodziejów." przykuła jego uwagę już od pierwszej chwili i choć powstrzymywał się by po nią nie sięgnąć, nie znajdując argumentów umacniających te niechęć do książki, zabrał ją z sobą do jednego z drewnianych stolików przy oknie. Wyciągnął wizzbooka, w którym krótko odpisał @Trevor Collins na kilka zadanych przez niego pytań, po czym sięgnął po pierwszy wolumin. Twardo oprawiona, bordowa książka ze złotymi tłoczeniami o poruszającym tytule "Krótkie historie wyjątkowych morderstw" wydawała mu się najmniej istotna. Wydarzenie, które go interesowało zdecydowanie można było uznać za wyjątkowe, dlatego właśnie po nią sięgnął. Sądził, że samo zajrzenie do spisu treści, odpowie na pytanie czy znajduje się w niej cokolwiek wartościowego. W milczeniu zabrał się za czytanie drobnej czcionki na dość staro wyglądającym pergaminie.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Dowiedziawszy się o miejscu pobytu Benjamina, przypomniał sobie o ponagleniu listownym, który otrzymał z tutejszej biblioteki. Przed egzaminami końcowymi wypożyczył kilka podręczników i tak leżały sobie już prawie pół roku w jego szkolnym kufrze. Zebrał wszystkie, które nie były jego i skorzystał z sieci Fiuu aby dosyć szybko znaleźć się przy ulicy Tojadowej. Sama rozmowa z bibliotekarką, która rzecz jasna srogo go upomniała za opóźnienie, zajęła mu dobre dwadzieścia minut. Wypełnił formularze poświadczające o zwrocie i zagadywał miękko kobiecinę, słodząc jej pracy i odgrywając miłośnika nauki. Wszystko po to, aby zostawić po sobie miłe wrażenie. Dzięki temu mógł lekkim i cichym krokiem udać się w kierunku poszukiwań Benjamina, który gdzieś tu musiał ślęczeć nad książkami. Znalazł go i przez chwilę uśmiechał się z oddali widząc jak ten angażuje się w odczytanie czegoś na wielkim tomie. Zdjął z siebie kurtkę, odwiesił ją na wieszak i podszedł do Benjamina. Nie skradał się ale szedł od strony jego pleców. Kroki ucichły gdy zatrzymał się za nim. Pochylił się, kładąc lekko dłoń na jego ramieniu i zerknął na to, co ten czyta. Nie widział tytułu lecz nazwę jednego z podrozdziałów. - “Seryjny morderca Kedava postrachem plemienia Mohikanów…” Lubisz kryminały?- odezwał się cicho i przekręcił głowę aby musnąć wargami jego ciepły policzek. Od paru dni pozwalał sobie na drobne akcenty zażyłości w miejscu publicznym. Usiadł obok okrakiem na ławce a pod stołem położył dłoń na jego kolanie w wyrazie niewypowiedzianego stęsknienia. Widywali się rzadziej przez nawał obowiązków a w standardach Collinsa było to niedopuszczalne więc starał się wyhaczyć możliwość nawet krótkich spotkań. - Miałem zaległe książki do oddania. Na szczęście bibliotekarka nie rzuciła mnie akromantulom na pożarcie za tę naganną zwłokę.- szeptem wyjaśnił swoją niespodziewaną wizytę. Po wyrazie jego miny można było zrozumieć, że to nie zaległości zmotywowały go do przyjścia do tej biblioteki a sam Ben. Przeniósł wzrok na książkę, potem powrócił spojrzeniem do twarzy chłopaka, licząc, że zostanie wdrożony w tematykę oglądanej lektury.
Znajomy głos gdzieś w oddali nie zwrócił jego uwagi, nieprzyporządkowany przez zajęty znajdowaniem odpowiednych tomów książek umysł. Benjamin naprawdę chciał dowiedzieć się wszystkiego w temacie niedawno znalezionego dokumentu. Nie wiedział jeszcze czy o swoim dziwnym znalezisku powinien mówić Trevorowi, ale to nie miało mieć znaczenia, jeśli okazałoby się, że biblioteka na Tojadowej nie posiadałaby przydatnej wiedzy. Kroki za sobą odebrał jako naturalną kolej rzeczy gdy przesiadywało się w miejscu publicznym. Ludzie przechadzali się, czy to znaleźć odpowiednią książkę, czy zająć miejsce, czy po prostu rozprostować kości. Był do tego szumu stawianych butów przyzwyczajony. Zaniepokoił się dopiero, słysząc, jak kroki ucichły tuż za nim. Nie spodziewał się towarzystwa, przez co niespokojny, schował wcześniej leniwie opierającą się o blat rękę do bluzy, koniuszkami palców wyczuwając obecność swojej różdżki. Ostrożność brała górę, będąc jego naturalną reakcją na bodźce, których nie znał. Wyczuwając dotyk na ramieniu, był bliski gwałtownego odwrócenia się do osoby za sobą, celem uświadomienia jej jak wielki błąd popełniła. Jego organizm zareagował szybciej, rozpoznając zapach osoby, ziołowy i lekko słodki, który układ limbiczny potrafił przyporządkować do emocji, a w konsekwencji wspomnień związanych z tylko jedną osobą. Momentalnie zbudowane w nim napięcie ustało, a głos Trevora tylko potwierdził jego obecność. - Nieszczególnie. - starał się odpowiedzieć najnormalniej, jakby we wcześniejszych sekundach nic się w nim nie wydarzyło. Nie przypominał sobie by wcześniej Collins witał go w tak subtelny, nieco romantyczny, sposób. Odpowiedział mu na to łagodnym uśmiechem, który całkowicie nie pasował ani do tego co czytał, ani tym bardziej do kilku wcześniejszych reakcji. Jeszcze pięć minut musiało miną, zanim wróci ponownie do spokoju, którym lubił się otaczać. Wcześniej trzymaną na różdżce rękę, położył na jego dłoni, nie czując potrzeby dalszego chowania jej wewnątrz bluzy. - Ona muchy by nie skrzywdziła. - stwierdził, kartkując stronę do rozdziału, który choć nie był jego priorytetem, mógł okazać się równie interesujący co temat, który zamierzał zgłębiać. "Proces Kate McNiven" miał być zaledwie dwudziestostronicowym rozdziałem o kobiecie, która wynalazła nadzwyczajny amulet, przez co jej sabat odwrócił się od niej. Podobno jedna z mściwych czarownic wydała kobietę inkwizycji, posądzając ją o czarną magię, przez co w konsekwencji spłonęła na stosie. Benjamin kojarzył tę legendę, mając jednak okazje poznać szczegóły, zamierzał z niej skorzystać. Nie był pasjonatem historii, ale chciał wiedzieć jak najwięcej o likantropii, przez co interesowały go również źródła historyczne z nią związane. - Słyszałeś o Kate McNiven? - zapytał nie wychylając nosa z książki. Oczami przeskakiwał z linijki na linijkę, czytając tylko pobieżnie tekst by przebrnąć przez fragmenty, które znał już z innych książek nawiązujących do tej historii. Dopiero drugi akapit na stronie dwieście siódmej przykuł jego uwagę. Mógł czytać, nawet na głos, jeśli znalazłby choć odrobinę zainteresowania w spojrzeniu chłopaka.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Spodziewał się, że Benjamin chociaż podskoczy albo zwróci mu uwagę za te zakradanie się. Wyczuł jedynie spięcie, które momentalnie ustąpiło gdy się ujawnił. Ochoczo powiódł wzrokiem po jego twarzy, wyczytując stamtąd całkiem przyjemny dla oka i duszy uśmiech. Odwzajemnił go, czując, że niespodzianka była chyba udana. - Uśmiechałem się do niej tak czarująco jak dałem radę aby darowała mi wytyki za ociąganie się z oddaniem książek. - wyjaśnił swoje metody interakcji z kobietą, jak fakt jak mu zależało na pozostawieniu po sobie dobrego wrażenia. Musiał pamiętać aby mówić ściszonym głosem a nie powinna zwracać na nich szczególnej uwagi. Mógł za to spostrzec niecodzienną tematykę książek leżących na stole przed Benjaminem. - A powinienem? - zapytał, unosząc lekko brew. Przechylił głowę aby zerknąć na czytany przez niego tekst lecz zdołał wyczytać jedynie coś o spaleniu na stosie przez mugoli i oskarżeniach związanych z czarną magią. - Dlaczego się zainteresowała nieżyjąca już czarownica? - zapytał, otwierając tym samym furtkę do wprowadzenia go w kręgi zainteresowania powyższą tematyką. Usiadł nawet wygodniej, przodem do ławki lecz nie zamierzał zabierać ręki z jego kolana. Przeczytał kilka linijek zawile zapisanego tekstu. - Aaa, czyli to nie mugole ją zabili? Hmm, opowiedz mi o tym. - gotów był posłuchać, licząc, że w tej historii jest coś godnego większego zainteresowania. Niewiele mu mówiły wzmianki o amuletach ani tym bardziej o czarnej magii, która bywała częstym powodem śmierci wielu osób.
Spojrzał na niego, wciąż lekko uśmiechając się. Całkowicie nie rozumiał po co Trevor opowiadał mu dalej o pani bibliotekarce, ale sądził, że skoro Trevor czuje potrzebę dzielenia się z nim tym, to zamierzał go wysłuchać. - I udało się? - zapytał głównie po to, aby Collins miał poczucie, że jest słuchany, a nie dlatego, że autentycznie go to obchodziło. Nie mając potrzeby pokazywania się innym osobą od najlepszej strony, nie znajdował tego punktu widzenia i pewnie to niedopatrzenie sprawiało, że słowa mężczyzny wydawały mu się zbyteczne. W tym wszystkim był wciąż zajęty książką w której znajdowała się historia kobiety. Nie był to jego pierwotny powód wzięcia tej książki do ręki i sądził, że jeśli Trevor z nim tutaj zostanie, nie będzie w stanie ukryć tego, czego szukał w książkach. Teraz, po tym co usłyszał od niego, był pewny, że nie kojarzył legendy, która powinna jego ciekawić bardziej niż samego Benjamina. Cofnął kilka stron do początku rozdziału, jednocześnie samemu szykując się do tego, że będzie streszczać tekst, uzupełniając go o wiedzę, którą kojarzył z innych książek. - Masz do tego powody. - zaczął, nie odpowiadając jednoznacznie na pytanie. Sądził, że likantrop miał zdecydowanie więcej powodów by ją kojarzyć, niż sam Bazory. Nie uważał tego za jego obowiązek, wiedząc, że legenda o magicznym amulecie mogła nie mieć nic wspólnego z prawdą, w odróżnieniu od tego, że kobietę rzeczywiście spalono. - Legenda mówi, że stworzyła amulet, który mógł uchronić likantropa przed przemianą. Inne źródła mówią, że pozwalał on na przemianę w dowolnym momencie. Część z nich wskazuje, że było to zasługą kamienia księżycowego, który znajdował się w jego sercu. W każdym razie... - zrobił przerwę, chcąc wrócić do tematu samej czarownicy, która w świetle swoich dokonań mogła nieco bardziej interesować Trevora. Od pewnego czasu już nie patrzył w książkę, która nie była potrzebna mu w tamtym momencie do prowadzenia rozmowy. Wiedział, że to o czym czytał mogło być dla mężczyzny nieco niepokojące, dlatego próbował ocenić jego reakcje na swoje słowa. - McNiven musiała być bardzo zdolną i równie znienawidzoną, przez swój sabat, czarownicą. W tej książce piszą, że to jej siostra doniosła, że kobieta zajmuje się magią. Spójrz. - przysunął książkę bliżej mężczyzny, lekko dłonią wskazując fragment o którym mówił. W czasie w którym Trevor mógł przeczytać kilka zdań poświęconych relacją rodzinnym kobiety i na ich podstawie wysnutej tezy, Benjamin sięgnął po wizzengerz, sądzą, że notatki i zdjęcia, które od czasu do czasu w nim czynił, będą pomocne jeśli będzie miał przytoczyć inne źródła o których mówił. Nie chciał być gołosłownym gdy mówił o czymkolwiek niesubiektywnym. - Wątpię by tak było. Nie narażałaby siebie na stos by wydać siostrę. - nie miał wątpliwości, że z tym zgodziłby się każdy trzeźwo myślący czarodziej. Traktowanie rodzin posądzonych o magie sprowadzało się wtedy do znajdywania coraz to bardziej irracjonalnych powodów do oskarżenia ich. W niektórych państwach wręcz profilaktycznie spalano wszystkich domowników, uznając ich równie winnych skoro ukrywali domniemaną czarownice. - Szczegóły procesu są niespecjalne ciekawe. Dowodami w sprawie były zeznania naocznego świadka, w domyśle siostry, srebrny naszyjnik z głową wilka i krowa, która nie dawała mleka od miesięcy. - stwierdził poważnie, choć wewnętrznie zawsze bawiły go tak irracjonalne dowody magii jak przymrozki w maju, kury chodzące do tyłu czy krowy nie dające mleka. W średniowieczu mugole wierzyli w przeróżne dziwne rzeczy, często wymyślane przez samych czarodziei, którzy ukrywali w ten sposób prawdziwe dowody bycia magicznymi.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Pokiwał głową, kończąc tym samym tę krótka dygresję. Teoretycznie w bibliotece należy jedynie czytać, nie mówić lecz gadulstwo było jego nieodłącznym elementem więc póki szeptał, gotów był poprzeszkadzać nieco Benjaminowi w czytaniu tego, co go popchnęło do złożenia tu wizyty. Wystarczyło jednak krótkie doinformowanie a jego brwi powędrowały ku górze a leżąca przed Benjaminem księga zyskała na jego zainteresowaniu. Wzmianki o takich legendach wywoływały na jego twarzy coś na kształt nadziei pełnej udręki wywołanej świadomością, że to tylko starodawne zapiski i nie wiadomo było gdzie znajdowało się ziarno prawdy. - Szkoda, że to legenda. - oznajmił zwięźle jak na swoje krasomówcze możliwości. Była to jednak ciekawostka, która miała zostać w jego pamięci na zawsze. Nie interesował się aż tak bardzo wilkołakami sprzed setek odkąd odkrył kilka historii likantropów, których życie zostało zakończone własną ręką. Wtedy nie było wywaru tojadowego więc w chwili obecnej obłożeni klątwą mogli żyć i nie popaść w depresję z powodu swojej przypadłości. Pochylił głowę nad wskazywany tekst i wodził wzrokiem po eleganckim piśmie. - Skoro wydawano ją na stos za magię to musiała pochodzić od rodziny niemagicznej. Poza tym chyba magia niewyszkolonych osób aktywuje się samodzielnie przy zagrożeniu życia, co? Nie pamiętam dokładnie jak to szło. - skoro nazwisko tej całej Katie widniało w magicznym księgozbiorze, istotnie musiała być czarownicą. - Co wiesz o kamieniu księżycowym? Jest to składnik akonitu? - mógłby wstać i poszukać odpowiedniej książki lecz miał przed sobą eksperta jeśli chodzi o potencjalne składniki do eliksiru. Do całego tematu podchodził neutralnie choć było widać, że nie pozwalał sobie nawet na najmniejszą ekscytację wizją posiadania takiego artefaktu... który na dobrą sprawę nie istnieje. Chyba. Oparł się wolną ręką o stolik, podpierając policzek o swoją dłoń. Oderwał wzrok od książki i ponownie zawiesił go na profilu Benjamina. - Szukasz tu bogatszych historii o likantropii? - uśmiechnął się lekko acz ciepło, od razu powiązując jego zainteresowanie z ich planowanym spotkaniem podczas październikowej pełni księżyca. Brał pod uwagę też przypadkowe natknięcie się na tę historię... choć odnosił wrażenie, że przy Benjaminie nic nie dzieje się przypadkowo.