Osoby: Gemma Twisleton i Bastian K. Lenz Miejsce rozgrywki: mieszkanie Basa i Gemmy - Szwajcaria Rok rozgrywki: 2020 Okoliczności: Ranek. Gemma z żalem odkrywa, że Basa nie ma w łóżku, z którego ona nie ma ochoty jeszcze wychodzić.
Gemma Twisleton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 0%
Dodatkowo : vel ENEMA - one man band, prefekt fabularny
Nie była pewna, czy obudziło ją świecące w twarz słońce, czy suchość w gardle. Nie była też pewna, które z tych dwóch bardziej jej teraz przeszkadza. Nie był to jednak jej pierwszy poranek po koncercie w barze, więc na szczęście rano przygotowała się jak trzeba i zostawiła szklankę z wodą przy łóżku, nawet przykrywając ją książką, żeby nie dobrał się do niej kot. Podniosła się na łokciach i zmrużyła oczy, szukając szklanki bez soczewek. Albo wzrok jeszcze bardziej jej się przez noc pogorszył, albo szklanka znikła. Dla pewności zmacała całą szafkę, a nawet sięgnęła ręką pod łóżko. Dopiero gdy tam nie znalazła wody, spojrzała na drugą stronę łóżka, czyniąc przy tym błyskotliwe spostrzeżenie, że Bas już wstał. Na półce za jego poduszką majaczył kształt czegoś, co musiało być wierzą ze szklaki i książki. Zmarszczyła brwi, starając się przypomnieć sobie, dlaczego postawiła ją tam, ale na próżno. Winiła jednak raczej swoje ogólne roztrzepanie niż alkohol, bo przecież wcale nie wypiła tak dużo. Gdy występowała w barach zawsze jej coś stawiali i trudno było całkiem odmówić darmowych drinków, to znała umiar. Po pierwsze w barze, czy nie w barze – była w pracy, po drugie odkąd rzuciła palenie była bardzo ostrożna z używkami. Wyciągnęła rękę w stronę szklanki, jednak jeszcze zanim zdążyła ją choćby wyprostować, straciła równowagę na drugim łokciu i wylądowała z powrotem twarzą w poduszce. W miękkiej poduszce, która wręcz błagała by jej nie opuszczać, bo spędzonej w większości samotnie nocy. Gemma zmusiła się, by odwrócić się na plecy, ale na tym jej dobre chęci się kończyły. Spojrzała smutno w stronę szklanki i na pustą drugą połowę łóżka. Gdzie był jej rycerz na białym koniu, kiedy go tak potrzebowała? – Baaaas?!
Zawsze wstawał wcześniej w sobotnie poranki, ale wcale nie dlatego, że był jakimś rannym ptaszkiem. Kładł się zwyczajnie o ludzkiej porze, nie musząc grać dla podpitych rozbełtaną wodą z winem Szwajcarów, stąd kiedy Gemma przekręcała się jeszcze na drugi bok, Bastian wprowadzał już swoje poranne rządy w ich wspólnym mieszkaniu. Ta sobota niewiele różniła się od innych, jakby ich tygodnie były wierną kopią poprzednich, spędzanych w atmosferze słodkiego, niewymuszonego niczym wspólnego życia, gdzie nikt nie przejmował się recytacją listów miłosnych co wieczór, bo ważniejsze było pranie ręczników. Po jakimś czasie przestajesz martwić się tym, czy twoja kobieta wystarczająco wiele razy usłyszała "kocham cię" z twoich ust. Bardziej zajmuje cię pilnowanie, czy jest ciepło ubrana i szczęśliwa. Bastian kręcił się właśnie w łazience, szukając jakichkolwiek dwóch skarpetek, które by do siebie pasowały, kiedy usłyszał nawoływanie swojej narzeczonej. Nie musiał nawet zaglądać do sypialni, żeby domyśleć się, czego właściwie od niego potrzebowała, bo to typowe, dugo przeciągane "Baaaas", słyszał całkiem często w sobotnie poranki. Z serdecznym uśmiechem na twarzy zajrzał do sypialni. -♪ Guten morgen, guten morgen, guten morgen Sonnenschein! ♪ - zaśpiewał wesoło, zupełnie ignorując fakt, że może ją boleć głowa od lekkiego kaca, zupełnie nie dlatego, że nie szanował jej kaca. Najprościej w świecie cieszył się, że ją widział. -Gemma, ta szklanka jest naprawdę niedaleko - stwierdził wyciągając do niej rękę z kubkiem wody z nocnej szafki - A byłaby jeszcze bliżej, gdybyś ją postawiła po swojej stronie - zaśmiał się lekko, całując dziewczynę w rozgrzane pościelą czoło. Nie miał ani prawa, ani sumienia jej budzić, a już w szczególności ściągać teraz z łóżka, choć widmo cotygodniowych zakupów ciążyło nad obojgiem. Kiedy Gemma spała, zwykle czytał lub załatwiał zdalnie sprawy związane z cukiernią, nierzadko był też w pracy, ale soboty, podczas których akurat nie miał dyżuru próbowali zawsze spędzać w całości razem, dlatego panna Twisleton chciała czy nie chciała i tak musiałaby się w końcu podnieść. Całego dnia w łóżku nie mogła przeleżeć, kiedy weekend czekał z tyloma fantastycznymi rzeczami do zrobienia! -Masz coś do prania?
Gemma Twisleton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 0%
Dodatkowo : vel ENEMA - one man band, prefekt fabularny
Przymknęła oczy szybciej niż usta i chyba nawet na sekundę odleciała, bo nie zauważyła, gdy wszedł. Ocknęła się na jego głos i musiało to trwać odrobinę dłużej niż sekundę, bo wtulony w poduszkę policzek miała lekko mokry od śliny. Wytarła go szybko, krzywiąc się lekko z powodu kapcia, którego czuła w ustach, ale zaraz zapomniała o tym wszystkim i zwróciła uśmiechniętą błogo twarz w stronę rozmazanej plamy, która była jej narzeczonym. Ktokolwiek twierdził, że niemiecki był brzydkim językiem, najwidoczniej nigdy nie miał w życiu takiego Basa. Przeciągnęła się szeroko i chwyciła szklankę. – Mhm... – zgodziła się z nim, pijąc jakby od tego zależało jej życie. – Tak, ale gdzie w tym zabawa? – odpowiedziała z czystej potrzeby posiadania ostatniego słowa, odstawiwszy już szklankę od ust. W rzeczywistości nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Uniosła brodę do góry, gdy się schylił, ale nie zdążyła i musiała zadowolić się buziakiem w czoło. Może i lepiej, bo z pewnością śmierdziało jej z paszczy, a nie tak się okazywało wdzięczność. Opadła z powrotem na pościel, przytulając się do szklanki jak do pluszowego misia. Miała ochotę na jeszcze pięć minutek, ale Bas natychmiast ściągnął ją na ziemię praniem. – Szmaty z wczoraj – rzuciła z jękiem, próbując sobie przypomnieć, gdzie wyskoczyła z ubrań – Rzuciłam je gdzieś w łazience. Miała lekkie wyrzuty sumienia, że Bas od rana był perfekcyjnym panem domu, ale nie wystarczająco duże, by zrywać się z łóżka. Przeciągnęła się ponownie, wciskając się mocnej w poduszkę i ponownie lądując polikiem na małej plamie. – O, i zaplułam poduszkę – przyznała bez skrępowania. Byli ze sobą dość długo, by jej i tak już dość szerokie granice swobody, sięgnęły aż do Szwajcarii. Wyciągnęła spod głowy obślinioną poduszkę i chichocząc niecnie cisnęła ją w stronę mężczyzny.
-To ja nie wiem, tam jakieś kolorowe leżą, potem będzie, że plam narobiłem - przewrócił oczami, udając w rozbawieniu swoją bezradność. Prawdę mówiąc jego umiejętności ogarniania domu kończyły się na kilku prostych zaklęciach i gradobiciu pytań skierowanych w stronę Gemmy, w większości dotyczących spraw typu jak drobno pokroić cebulę. Kwestię czyszczenia garderoby zostawił na później, tak samo jak rzuconą w niego zaślinioną poduszkę (i tak po minucie wylądowała przecież w praniu), znikając na dobrą chwilę w ciepłej od słońca kuchni. W marcu nie powinno być aż tak ciepło, ale ostatecznie nie marudził, bo temperatura przypominała mu letnie poranki, kiedy już całkiem mogli utonąć w nicnierobieniu, witając dzień sporo wcześniej, niż teraz. Zaparzył dwa smocze espresso i poprawiając sobie humor zapachem czerwonej, korzennej pary z filiżanki ruszył na poszukiwanie dzienników, które sowy miały w zwyczaju zostawiać w losowych miejscach przy każdym doręczeniu. Poddał się w końcu, przysiadając na skraju kanapy i logując na swojego wizbooka, niemal od razu zaskoczony profilem gazety, którą prenumerował od dobrego roku. Okienko informujące po niemiecku o darmowych dwóch tygodniach czytania sprawiło, że poczuł się jakby przegrał życie swoje, Gemmy i Chomika. -No nie, czternaście dni kostenlos lesen, a ja płacę jak ten debil - odezwał się raczej do siebie, wycierając policzek z niewidzialnych pyłków, które jak zwykle okazały się być po prostu jego zarostem, a tego, choćby tarł pół dnia, nie dało się tak łatwo ściągnąć. Chociaż w sumie nigdy nie próbował. Z monitora odbijały się, drukowane ozdobną czcionką literki "magischer Tages-Anzeiger", patrząc swoim niby-papierowym wzrokiem na pochłoniętego lekturą Szwajcara, który zdawał się nie zauważać prawdziwej gazety, leżącej mu pod nogami, na rzecz surfowania po wizbookowym profilu dziennika. -Gdzieś przy Eigerze znów ktoś wylądował w stanie ciężkim u uzdrowicieli - zaczął streszczać Gemmie na głos artykuł, szybko przelatując wzrokiem pomiędzy wersami - Garboróg, ale tym razem jakiś geniusz się wybrał po składnik do eliksiru - westchnął ciężko, ze wzrokiem bardziej żałującym magicznego stworzenia, niż pechowego czarodzieja. Mieszkali w niedalekim sąsiedztwie Alp, średnio co kilka miesięcy czarodziejskie gazety trąbiły o garborogach, ale były to raczej wzmianki w stylu "babcia wczoraj po ciemku widziała", niż rzetelne informacje, ta jednak donosiła bezpośrednio ze szpitala w Engelbergu, w którym miał okazję przez moment pracować. Odwócił głowę, słysząc kroki narzeczonej. -Coś będziesz jadła? Bo chyba Chomik wczoraj wszystko wyżarł, w każdym razie nic nie mamy. Możemy iść na smocze naleśniki, ale nie wiem, o której otwierają to... - zaciął się, z braku słowa po angielsku - Oj, to co ludzie tam siedzą i jedzą - skończył, zadowolony swoim słownikowym tłumaczeniem. Wszystkich słów znać przecież nie musiał, a poza tym i tak większość brzmiała ładniej po niemiecku. Podniósł się z miejsca, żeby po paru sekundach przytulać już do siebie ten mały, rudy kawałek pluszu, który przynosił mu sto razy więcej spokoju, niż cokolwiek, co słyszał, czuł i doświadczał w ciągu całego swojego życia. -Ich werde dich umarmen und nicht mehr loslassen - pogładził ją po włosach, święcie przekonany, że rozumie, o czym do niej mówi. Jego połamany angielski rozumiała, to zdanie, które powtarzał praktycznie codziennie też na pewno musiała, a przynajmniej z takiego założenia wychodziła logika godna sześciolatka, którą nagminnie posługiwał się Bas.
-
Gemma Twisleton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 0%
Dodatkowo : vel ENEMA - one man band, prefekt fabularny
– To po co pytasz? – parsknęła śmiechem. – Zaraz zobaczę. Fakt, że udawało im się jakoś utrzymać mieszkanie był niebywały, biorąc pod uwagę, że Bas w połowie niemal wszystkiego stwierdzał, że jednak nie wie co robi, a Gemma podejmowała te wyzwania w myśl zasady fake it till you make it lub bazując na szybko i ukradkiem odszukiwanych tutorialach na wizbooku. Udawało im się jednak sprawiać całkiem niezłe pozory dorosłych ludzi. Leżała jeszcze przez chwilę, po tym jak Bas wyszedł do kuchni, ale szybko stwierdziła, że brakuje jej towarzystwa. Z jękiem zsunęła się z łóżka, od którego odepchnęła się potem, by wstać z podłogi, poniewczasie stwierdzając, że bardziej opłacało się usiąść i tylko wyprostować nogi. Doczłapała się do łazienki, wciągając nosem zapach świeżo parzonej kawy. Wkładała soczewki przy otwartych drzwiach, żeby słyszeć co robił Bas. – Mówiłam, że nikt normalny nie czyta już papierowych! – krzyknęła, zbierając i sortując swoje śmierdzące potem i alkoholem ubrania z poprzedniego wieczoru. Bas jeden wiedział po co była mu ta cała makulatura i zachód z sowami, a właściwie to podejrzewała, że on też nie. – Głupich nie sieją – skomentowała nowinkę, nie przejmując się, czy Szwajcar zrozumie idiom, podobnie jak nie martwiła się zbytnio pacjentem przy Eigerze. W końcu przeżył i może dostał życiową nauczkę, żeby zostawić biedne garborogi w spokoju. – Czemu nikt nie robi rdzeni z futra pufków? Wybierała się do kuchni, ale Bas szybko uprzedził ją, że nie ma tam zbytnio czego szukać. – Ta, Chomik... – zaśmiała się i odszukała wzrokiem kota, który wygrzewał się w słońcu na parapecie – Najlepiej zwalić na kalekę, nie? – zapytała futrzaka, ale ją zignorował. – Lokal? Restaurację? Knajpę? – szukała odpowiedniego słowa teraz już sama nie wiedząc, które byłoby najlepsze – ...się? – odpowiadała raczej z automatu. "Zamożność" językowa Basa za bardzo jej nie przeszkadzała, bo i tak się rozumieli. Narzekanie byłoby zresztą hipokryzją z jej strony, bo sama po niemiecku nie umiała nadal dużo więcej niż kilka wyrwanych z kontekstu zdań z niemieckiego dubbingu Shreka. Oczekiwanie, że obowiązek miał znać angielski, bo ten był globalnym językiem, było z kolei bardzo kolonizacyjnym myśleniem. – Możemy iść, tylko muszę się umyć. Zamoczyła dzioba w kawie, ale nim zdążyła porządnie się napić, Bas podszedł do niej i ją przytulił. – Ja, ja, Staatsangehörigkeit – odpowiedziała słodko. Jak zwykle, gdy chciał odpowiedzieć w jego języku, rzucała po prostu pierwszym lepszym słowem, które było dość długie i trudne, i z zapamiętania którego była bardzo dumna. Przecież i tak najważniejszy był ton, a ten – wraz z faktem, że oparła się o narzeczonego, wtulając w niego jeszcze bardziej – wskazywał, że wcale nie chce, by ją puszczał.
-Bo myślałem, że coś białego masz. - Proste? Proste. Jeden Bas wiedział, w jaki magiczny sposób Gemma miała domyśleć się, że on w sobotę rano postanowił sobie uprać akurat białe ręczniki. Zadanie precyzyjnego pytania było na ten czas zbyt skomplikowane, bo po pierwsze nauczony doświadczeniem Szwajcar zwykł produkować wyłącznie krótkie zdania w stronę swojej śpiącej królewny o tak nieludzkich porach a po drugie kto by się teraz zastanawiał, jak są ręczniki po angielsku? Na pewno nie Bas. W sekundę obruszył się nie na żarty, kiedy po raz kolejny wytknęła mu zamawianie prenumeraty przez sowy. Z jego perspektywy było to podtrzymywanie kontaktu z mediami analogowymi, bo od tego wizbooka szło czasem zwariować, choć przecież śledząc jego profil można było odnieść wrażenie, że gdyby dawali ordery za największy spam na wizie, Bas byłby pierwszy w kolejce. -Jeszcze nas na szczęście stać wysypać te kilka galców - momentalnie zmienił zdanie, zupełnie zapominając, że przecież przed chwilą sam siebie wyzywał od debili za płacenie owych galców za papierową gazetę. Świeży Anzeiger był święty i nawet Chomik nie mógł rościć sobie praw do zrobienia z prenumeraty nowego legowiska, co jednak każdorazowo było mu wybaczane, bo przecież jakby Chomik by się pogniewał, to pogniewałaby sie Gemma. A wtedy to już nie ma po co czytać, bo życie z zezłoszczoną księżniczką u boku nie przystoi rycerzowi z zuryskiej cukierni. Z rozmyślań nad płaceniem za Aneigera na chwilę wyrwało go zdanie, którego kompletnie nie zrozumiał, ale nie było dane mu zorientować się w tym fakcie, bo nawet przez myśl nie przeszło mu, że to idiom. Bardzo typowym więc dla siebie zwyczajem pokiwał tylko głową, krótkim mruknięciem informując, że się zgadza - czegokolwiek teraz nie powiedziała. -Restaurację - potwierdził - Mogę ewentualnie zapytać, czy już dojechał towar do cukierni, to skoczę po słodkie bułki, czy coś - zaproponował, w domyśle mając oczywiście jego, a w zasadzie już prawie ich cukiernię, która ostatnimi czasy otworzyła kilka kolejnych lokali w Szwajcarii, w tym jeden szczęśliwie tuż obok ich mieszkania. Pytanie zbiegło się ze zgarnięciem Gemmy w ramiona i odpowiedzią - całkiem przewidywalnie - kompletnie losowym słowem z jej strony. -Ty moja mała obywatelko - zaśmiał się, ponownie całując ją w czoło i odchylając się trochę, żeby spojrzeć na jej zmierzwione, rude pukle, niesfornie opadające po policzkach. -To jak? Chcesz naleśniki, czy szukać lusterka dwukierunkowego do cukierni? - zapytał, odwracając się w stronę swojej niedopitej kawy - Albo mam lepszy pomysł - zwrócił się znów w stronę Gemmy, z prawie niecnym uśmieszkiem na twarzy - Zróbmy coś sami - zawyrokował, pokładając całą naiwną nadzieję w kulinarne umiejętności narzeczonej, będąc gotowym do dzielnego krojenia wszystkich pomidorów, jakie tylko dostanie pod nóż, bo więcej niestety od siebie zaoferować nie mógł. Ach, jeszcze dobre chęci, naturalnie. Sięgnął szybko po różdżkę, zadowolony, że spędzą poranek na wspólnym gotowaniu (nie mając żadnych produktów w lodówce - karma dla Chomika się nie liczy) i rzucił cantus musica, w przypływie chęci umilenia im czasu (z zerową świadomością, że Gemma może niekoniecznie chciałaby słuchać Krokodyla Schnappi o ósmej rano w sobotę). Melodia może nie była pierwszej klasy, ale liczył się przecież dobry nastrój, nie? A w dokładnie takim był teraz - niewiedzieć w sumie skąd - Bas.