Tubylcy niechętnie mówią o przeklętym urwisku, które można znaleźć gdzieś w wysokich górach. Nie jest to przesadzona historyjka do straszenia turystów, a prawdziwa zmora mieszkańców Mont Blanc. Wiatr huczy upiornie, śnieg nieustannie pada, a droga staje się coraz trudniejsza i tym samym niebezpieczniejsza. Tylko największym szczęśliwcom (pechowcom?) udaje się dostać na skraj urwiska, gdzie magicznie panuje spokój. Tutaj wiatr przypomina szepty, a niektórzy przysięgają, że można usłyszeć głosy zmarłych znajomych, dzielących się radami... Co zgadzałoby się z czarnomagicznym urokiem tego miejsca. Wystarczy podnieść z ziemi jeden z kamyków o ostrej krawędzi, a następnie zacisnąć pięść. Krew błyskawicznie się poleje i nie przestanie do momentu, w którym kamień nie zostanie wypuszczony z powrotem na ziemię. Dopóki zaś czerwień brudzi śnieg, jej właściciel może przyzwać najprawdziwszego ducha swojego zmarłego bliskiego.
Kostki na znalezienie urwiska:
Aby napisać w lokacji, najpierw należy rzucić kostką. Próbować można raz na tydzień. 1, 2 - Nie udaje ci się odnaleźć urwiska. 3 - Podczas poszukiwań wkraczasz na niebezpieczną ścieżkę. Na jednej ze skalnych półek tracisz równowagę, wywracasz się i spadasz z wysokości dwóch metrów. Niefortunnie, mocno się obijasz i łamiesz sobie przy tym nogę. Potrzebujesz pomocy z dostaniem się z powrotem do resortu (teleportacja nie działa) - znajdź dowolną postać, która ci pomoże, albo poproś MG. Noga będzie bolała przez kolejne dwa wątki, powodując kuśtykanie. Pomagająca postać nie musi rzucać kostką na odnalezienie urwiska, jeśli chce tylko zająć się rannym. 4 - Udaje ci się odnaleźć urwisko, ale droga nie była prosta. Po drodze musiałeś podtrzymywać się skalnej ściany, której zimno nie opuści cię przez ten wątek i jeden kolejny. Jeśli chcesz przyjść ponownie nad urwisko, nie musisz już rzucać kostką. 5, 6 - Udaje ci się odnaleźć urwisko. Jeśli chcesz przyjść ponownie nad urwisko, nie musisz już rzucać kostką.
Kilka zasad:
• W lokacji można napisać dopiero po wykonaniu rzutu kostką, opisanego powyżej. Rzut należy podlinkować w pierwszym poście. • Żadne magiczne/mugolskie zabiegi nie są w stanie wydłużyć czasu spędzonego nad urwiskiem. • Żadne magiczne zabiegi nie są w stanie wyleczyć ran po przeklętych kamieniach. Rany goją się powoli i boleśnie. • Duch znika w momencie, w którym przyzywający przestaje płacić krwią. Nie ma krwi = nie ma ducha. • Postać może przywołać tylko osobę, którą zna osobiście. Przykładowo: może to być przyjaciel z dzieciństwa, wujek albo sąsiad. Nie może to być Merlin ani znany tylko z magazynów piosenkarz. • Duch jest prawdziwy, posiada zatem całą wiedzę, jaką posiadała dana osoba. Nie może wyjaśniać jak przebiega śmierć i jak wyglądają zaświaty. Wygląda jak normalny człowiek, ale nie można go dotknąć. • Przeklęte urwisko znajduje się pod szczególną obserwacją Mistrza Gry. Nieprzestrzeganie podanych zasad będzie miało fabularne konsekwencje.
Ostatnio zmieniony przez Mefistofeles E. A. Nox dnia Pią Lut 07 2020, 13:37, w całości zmieniany 2 razy
Autor
Wiadomość
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Po powrocie z krótkie przechadzki po miasteczku i skały, gdzie spotkał szamana, Boris siedział przybity w recepcji resortu, podczas gdy jego dotychczasowy towarzysz opuścił go na rzecz odpoczynku w wygodnym łóżku i prawdopodobnie dalszej lektury książek. Wizje, których doznał tego dnia nie były niczym dobrym, wręcz przeciwnie. Czuł się dobity i podniszczony bardziej niż zwykle. Zastanawiał się, czy to co widział było skutkiem otumanienia się oparami ziół, czy też szaman otworzył mu umysł i uzyskał możliwość wglądu w swoją niejasną przyszłość. Bardzo prawdopodobne, że niedługo się tego dowie. Podczas swojego krótkiego odpoczynku zdążył tylko wypić duszkiem dwie mrożone kawy z tradycyjną domieszką prądu i pomyśleć o rozpoczęciu lektury leżącej nieopodal gazety, z której zapewne mógłby się dowiedzieć kilku ciekawych rzeczy na temat lokalnych wydarzeń, lecz w tym samym momencie z piętra zeszła znacznie młodsza od niego kobieta, ubrana w biały zamszowy płaszcz z futrzastym kapturem, srebrne śniegowce, jeansy i golf. Spod czapki wystawały jej rozczochrane włosy. Rozglądała się energicznie wokół siebie, aż w końcu jej wzrok wylądował na Borisie. Kolejna nowa osoba, poznana na tym wyjeździe prosiła o pokazanie okolicy. "Czy ja wyglądam na przewodnika?"- pomyślał w myślach Rosjanin, który z ciężarem wstał z wygodnego fotela i uprzejmym ruchem ręki wskazał swojej nowej koleżance wyjście, po to, by ruszyć za nią. "Myślę, że znam miejsce warte odwiedzenia"- powiedział Yvonne, mając na myśli owiane złą sławą urwisko, do którego nie udało mu się dotrzeć poprzednim razem. Na szczęście o tej porze, pogoda była znacznie ładniejsza, więc Boris bez problemu dostrzegł ścieżkę na szczyt urwiska. Po krótkiej, cichej wędrówce oboje dotarli na miejsce.
Lubiła chłód, może to nie oznaczało od razu że posiada serce z kamienia, chociaż w pracy czasem ludzie tak uznają. Jakby do szefowej nigdy żadne informacje lub potocznie zwane plotki nigdy nie docierały, wszędzie żyją pracownicze kable lub po prostu lizusy. Gdy Yvonne dowiedziała się o możliwości wyjazdu w góry od razu się zgodziła, zwłaszcza że w tej części świata nie miała jeszcze przyjemności być. Dlatego kilka dni wolnego i bardzo szybko spakowała walizkę bądź też musiała się uposażyć bo nie posiadała zbyt wiele odzieży nadającej się do panujących warunków. Niska temperatura oraz śnieg, rzadki widok w Londynie a może, a praktycznie na wymarciu. Odziała się ciepło, chcąc obejrzeć okolicę. Brak towarzystwa jej nie przeszkadzał, obrała sobie za cel po prostu zaczepienie kogoś prędzej czy później. Nie było to zbyt trudne, bo gdy gotowa na wyjście ujrzała dość znajomą twarz z Ministerstwa bo skąd by indziej. Zaczepiła więc Pana Zagumova, którego miała okazję poznać przy pracy i kilka razy mijać na korytarzu. Zdziwiło ją to, że tak szybko się zgodził, ale nie miała co narzekać. Samemu zapuszczać się w góry to podobno nie zbyt dobry pomysł, a Yvonne i na to była gotowa. -Nie sądziłam, że tak szybko coś Ci przyjdzie do głowy - zdjęła kaptur z głowy gdy po długiej wędrówce przez śnieg dotarli nad urwisko - Ale góry to chyba jednak nie moja bajka - widoki przepiękne, temu chyba nikt nigdy nie mógł zaprzeczyć.. Za to kondycja by tak chodzić jest inną sprawą. Niestety kobieta była w tym trochę słabsza bo jednak miała cięższy oddech i czuła, że serce mocniej jej bije. Ale był też plus tego, na pewno nie będzie jej zbyt zimno.
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Borisowi zrobiło się trochę zimniej, możliwe, że był to skutek osłabienia olejku pieprzowego lub wejście na nieosłonięte od wiatru urwisko, czy też skąpe ubranie. Zapewne jednak, wszystkie te czynniki miały w pewnym stopniu wpływ na to, że zaczął się lekko trząść. Spiął wszystkie swoje mięśnie, by koleżanka z ministerstwa nie poznała po nim, że jednak popełnił błąd nie ubierając się odpowiednio na tę wycieczkę. Ich cel podróży nie był przypadkowy, jak mogłoby się wydawać osobie, która nie do końca znała Borisa. Ten sądził, że wejście tutaj będzie najłatwiejszą częścią tego spaceru, jednak serce przemęczone wieloletnim spożywaniem trunków wysokoprocentowych nie mogło utrzymać odpowiedniej formy, podczas wspinaczki wysokogórskiej, więc oprócz niesamowicie dotkliwego mrozu, Borisowi brakowało oddechu. -Nazwijmy to intuicją- odpowiedział lekko zaskoczonej Yvonne. Następnie wziął chwilę, żeby popodziwiać rozległe góry i inne tereny, które można było dostrzec z miejsca, w którym się teraz znajdowali.
-Przyznam, że moja też nie- powiedział Rosjanin- Nie jesteśmy jednak tutaj dla widoków- mówiąc to podniósł ostre jak brzytwa kamienie i mocno ścisnął je w lewej ręce. Obraz lekko zmącił się przed jego oczami i dostrzegł zjawę przypominającą jego rodzica -Matko...-wyszeptał
Błąkając się od dłuższego czasu po wzgórzu, początkowo sądził, że się zgubił. Ganianie po zboczach gór za plotkami, to nie było coś, co można by nazwać bezpiecznym spacerem. Nawet czarodziej może czuć się odrobinę niekomfortowo, na dużych wysokościach, gdzie ostry i zimny wiatr potrafi przeszyć bólem całe ciało nie gorzej jak średniej mocy ofensywny czar. W drętwych od chłodu palcach różdżka nie leżała zbyt pewnie, kroki były powolne, zaś wzrok jakby się pogorszył, niezdolny przebić się przez otaczające to przeklęte miejsce, mgliste kłęby i obfite śniegi. Przetarł rękawem swoje gogle i słysząc przeciągły gwizd tuż obok, serce momentalnie przyspieszyło. Był tuż nad urwiskiem! Przyklęknął, aby ten nagły przypływ adrenaliny nie pozbawił go równowagi. Mało brakowało – powiedział do siebie w duchu, spoglądając w dół przepaści. Uwielbiał to ryzyko i z chęcią podjąłby się go jeszcze raz. Acz niekoniecznie z tej strony? Może nie teraz, może nie dziś… ale strasznie korciło go, aby wykorzystać to miejsce do wspinaczki. Dużo trudniejsze. Bardzo mroczne. Diabelnie niebezpieczne. Rozejrzał się dookoła. Tutaj, na samej górze faktycznie było spokojniej. Zupełnie jakby płaszczyzna tego ustępu była czymś osłonięta, zmuszając hulający wiatr do przeciskania się okrężną drogą, w akompaniamencie niepokojących gniewnych gwizdów i wizgów. Musiał odpocząć. Nie żeby był jakoś bardzo przesądny, acz uznał iż w porządku będzie dawkować sobie ilość wrażeń jakie go za chwilę czekają. Dopiero teraz tak naprawdę zaczął się zastanawiać nad tym, czy w ogóle chce sprawdzać wiarygodność plotek. Początkowo głównym jego celem było po prostu wejście na górę. Zdobycie miejsca - które dla innych było zbyt przerażające - i szybki powrót. Teraz jednak… nie wiedział. Odchylił szalik ze swojej twarzy, chwytając zębami za grubą rękawicę i ściągnął ją wolno, z nieco już zmarzniętej dłoni. Nie lubił bólu. Nie był masochistą. Kierował się raczej zasadą – jeśli boli, to rób wszystko aby nie bolało. Z drugiej strony, nie byłby sobą gdyby nie spróbował wszystkiego chociaż jeden raz. Ogrzewając zgrabiałe palce swoim oddechem, zacisnął i roztworzył kilkukrotnie pięść, by po chwili butem wykopać jeden z przymarzniętych do ziemi kamieni. Przedłużał. Przygotowywał się na to mentalnie. Albo zobaczy fajerwerki, albo wszystkie te emocje pójdą na zmarnowanie. Bawił się, aż uznawszy, że dłuższe cackanie się ze sobą zaraz go wypali - szczególnie jego ciepło nie jest już tak wydajne jak na początku - gdy krew pełna niezdrowego podniecenia zwolniła w jego żyłach, chwycił leżący przed nim kanciasty, płaski kamień i zacisnął z mocą swoją dłoń. Był lodowaty. Ręka sama chciała zwolnić uścisk. Skrzywił się, pomagając sobie drugą dłonią. Ciężko było mu ominąć tę dziwną blokadę w głowie, która kazała mu przestać. Ale to nie mogły być płytkie zadrapania. Tutejsi sami gadali o tym, że krew ma wsiąkać w śnieg. To trudne! Skrzywił się, czując jak jest mu równocześnie zimno i gorąco. Pierwsze krople krwi zniknęły w śniegu. Głupio się ucieszył. Acz po chwili zobaczył to... Mglistą sylwetkę, parę kroków przed nim, która powoli nabierała kształtu. Gdyby nie fakt, że przytrzymywał jedną dłoń drugą, niechybnie wypuściłby kamień. - I co frajerze!? - Zawołał, starając się przekleństwami i ostrymi słowami dodać sobie odwagi. Duch przyjaciela, znajdujący się przed nim był nieco młodszy od Jacka. Acz mimo tego brunet wciąż był w stanie go rozpoznać. Raczej nie liczył na żadne rady czy wzniosłe chwile i wspominki. Może odrobinę łudził się, że plotki pozostaną tylko plotkami… teraz kompletnie nie wiedział co powinien powiedzieć. O czym rozmawiać. Ten duch należał już do przeszłości i tak naprawdę, jeśli brunet chciał się kiedykolwiek w swoim życiu komuś wygadać, to tylko jemu. Ale czy w ogóle tego potrzebował? Gdy Jack wyjeżdżał z Walii, chłopak już nie żył. Spadł z urwiska podczas wspinaczki. Miał takiego samego hopla na punkcie niebezpiecznych i krzywych akcji co Jack. Kiedyś. Bardzo prawdopodobne, że właśnie przez to Puchon starał się pilnować. Nie dać się porwać euforii i unikać oczywistych kłopotów. Aczkolwiek nie do końca mu to wychodziło. Nadal nieostrożnie kusił los raz za razem, szukając guza gdzie się dało. - Miałeś rację... Miałeś cholerną rację! - Powtórzył, na wypadek gdyby pośród tych szmerów, któreś z jego słów nie było dostatecznie wyraźne. - Widzisz kim jestem? Pieprzonym czarodziejem! Uniósł w kierunku zjawy zakrwawiony kamień. W ten osobliwie wyglądający chłopiec - ubrany zdecydowanie zbyt letnio jak na wspinaczkę po tym niebezpiecznym terenie - uśmiechnął się w odwecie, pokazując niemal wszystkie zęby. Oboje marzyli by być kimś fajnym. Bardzo w to wierzyli. Ostatecznie jednak wyszło odrobinę nieszczęśliwie. Jeden jest martwy, a drugi jest po prostu jeszcze większym zerem, niż był przez zostaniem czarodziejem. - Życie jest do bani… ale kiedyś znów się spotkamy. - A wtedy na pewno osobiście wytłukę Ci te zęby z tej niewyparzonej gęby… - Ostatnich słów nie powiedział jednak na głos. Nie miał ochoty dyskutować z duchem. Nie był nawet pewien czy on wie, co się aktualnie działo z Momentem, tak samo jak Moment nie miał pojęcia co znajduje się po drugiej stronie, po śmierci. Rad był zatem, że owy mu nie przerywał i chociaż Jackowi wydawało się, że stoją i gapią się na siebie tylko chwilę. W rzeczywistości cały dialog, odbywający się głównie w głowie Puchona, trwał znacznie dłużej. Dłoń zaczynała mu drętwieć, zaś czerwona plama znajdująca się pod jego stopami zamiast rosnąć, stawała tylko bardziej czerwieńsza. Brunet nie zorientował się nawet, w którym momencie duch podszedł bliżej. Ale gdy tylko ten pierwszy raz się odezwał, chłopaka ogarnał straszny żal i poczucie winy... do samego siebie. Nie powinien go wzywać. - Wciąż jesteś i możesz być lepszy ode mnie. Oby twój upadek nie był cięższy niż mój. - Dziecinne przekomarzanki, wytknięty język, sarkastyczny ton. Czyżby zjawa sama nie była w stanie znieść widoku Jacka? Może tak, może nie. Acz prowokacja udała jej się bezbłędnie. - Do zobaczenia… Moment nie dosłyszał przezwiska jakim określił go duch. Doskonale się znali i wiedział co chciał powiedzieć. Nawet jeśli Puchon zawsze udawał niezainteresowanego, obojętnego lub złośliwego sukinsyna. Ten dzieciak wytrwał z nim naprawdę sporo czasu. Szczęściem puchon nie był typem, który roztrząsał przeszłość zbyt długo, o opłakiwaniu czyjejś śmierci nie wspominając. Interesowały go tylko przyszłe cele. Dlatego też natychmiast cisnął zakrwawionym kamieniem w zjawę, jakby w obawie, że gdy usłyszy więcej słów, wspomnienia nie będą w stanie odejść z jego głowy. Miał wrażenie, że chłodna skała odrywała się od jego ręki bardzo niechętnie. Krótki okrzyk bólu wykradł się z jego ust, natomiast ciemna szybka gogli nieoczekiwanie zaparowała, na moment pozbawiając go wzroku. Nie przejmował się tym. Odruchowo wyciągnął z kieszeni jakaś chusteczkę, owijając dłoń i nieudolnie wciskając na nią rękawicę. Bolało. I będzie boleć jeszcze gorzej gdy ręka zacznie odmarzać. Chwilę trzymał ją blisko siebie, kurczowo przyciskając do ciała. Chyba odrobinę popsuł sobie humor, zaś cały urok i adrenalina związana z dotarciem nad urwisko odpłynęła, nie wywołując w nim już takiej radości jak początkowo. Był silny, chociaż nieco obawiał się tego, że może nieco zbyt nieczuły. Zupełnie jak jego rodzina. Nie zagłębiając się mocniej w te myśli, przetarł okulary i zaczął oddalać się od tego przeklętego miejsca, by jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Droga była trudna. Długa. Męcząca i sprawiająca, że chłód wgryzał się aż do kości, kiedy ubraniem szarpał wiatr. Z czasem nawet zaklęcia ochronne przestały działać, musiał osłaniać twarz od podmuchów łokciem. Nie pomyślał wziąć gogli, zbyt ufny w magię. Oby tylko nie przypłacił tego zapaleniem płuc. Zimno jak powódź wlewało się do płuc, spłycając dech oraz uderzając w serce. Zaciskało się, pompując krew tylko szybciej, im wyżej się znajdował. I im mniej było tlenu w powietrzu. Rzadkie, zimne, pełne śniegu. Gryzące w oczy oraz dzwoniące w zęby. Idealnie warunki na spacerek po górach. Ale chciał znaleźć to urwisko. Musiał je znaleźć. Pragnienie spotkania ponownie rodziny pchało go do ryzykowania własnym zdrowiem w tych niegościnnych rejonach. Wszak jeśli umrze, to także ich spotka, nieprawdaż? Na razie jednak nie wybierał się na tę drugą stronę aż tak dosłownie. Chciał ledwie musnąć zaświaty, sprawdzić legendy i ukoić własne sumienie, jakie od lat nie daje mu spokoju. Jeszcze raz móc spotkać tych, których utracił. Szedł zatem krok za krokiem, nie zauważając nawet, jak rozdzielił się z Jackiem. Mieli inne motywy. A jednak wybrali się w to samo miejsce, by zmierzyć się z tymi samymi przeciwnościami. Niemniej to Jack był sprawniejszy. Szybszy? Czy po prostu fartowny? Myślałby kto, że magia bardziej skłonna będzie dopuścić osobę z desperackim pragnieniem użycia jej, gotową oddać wszystko za skrawek siły. Tutaj było inaczej. Kapryśne zaklęcie chciało pozbyć się rudzielca. Zepchnąć go ze ścieżki, zagubić, przegnać. Nie ugiął się jednak, po wielu trudach docierając nad urwisko. Wiatr urwał się, zawiera ustała. Mógł przetrzeć oczy i rozejrzeć się, poprawiając pokryte lodem ubranie. Mięśnie poruszały się z trudem, niechętnie zsuwając szalik z ust, by nie tłumił słów. - Krwawisz - miał zaciśnięte gardło, słowa były toporne. Walijskie. Lubił z Jackiem wracać do ojczystego języka. Jakoś tak dużo łatwiej słowa przychodziły niż w angielskim. - Kogo spotkałeś? - Nie wierzył w to, aby magia tego wzgórza nie działała. Nie chciał nie wierzyć. Musi działać. Musi ich przywołać. Nie ma innej możliwości.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Wiedział, że tu wróci. Próbował walczyć, choć nie robił tego wystarczająco zaciekle; udawał, że się powstrzymuje, choć w gruncie rzeczy nie zrobił niczego, co miałoby odwieść jego myśli od wdrapania się na szczyt. Obraz jej niewyraźnej twarzy wrył się na nowo w zatartą latami pamięć i dręczył go – tak w snach, jak na jawie. Wiedział, że nie ucieknie. Przed przeszłością, przyszłością, teraźniejszością. Przed samym sobą – przed myślami, planami, pragnieniami, tęsknotami. Przed nią, bo choć nie widział jej od tak dawna i były momenty, w których całkiem nie myślał o jej zakończonym zbyt prędko istnieniu, wciąż rzucała cień na całe jego życie. Choć niczego nie żądała, nie pozwalała mu normalnie żyć; choć nie mógł nic z tym zrobić, bez przerwy czuł, że jest jej coś winien. Był – ale już nie dało się tego naprawić. Trafił tu jak po sznurku. Jak po nitce do kłębka własnego nieszczęścia. Choć było to miejsce usytuowane z dala od turystycznego szlaku i nie posiadał żadnej mapy, która mogłaby przypomnieć mu drogę, nie zabłądził nawet raz – zupełnie jakby bez przerwy podszeptywała mu w jaki sposób stawiać kolejne kroki, by znaleźć się bliżej niej. Mijał pokryte śniegiem łąki, przyprószone lasy, z wysoka jak przez okno oglądał oddalone odeń szczyty gór; bez komplikacji ominął niebezpieczny fragment, z którego tak łatwo było spaść. Wszystko w nim ciągnęło go ku okrytemu złą sławą urwisku i choć bez wątpienia pragnął znowu ją zobaczyć, jakaś część niego wzbudzała w nim niezrozumiałe poczucie niższości i podpowiadała mu, że zachowuje się jak niewolnik; jak przebrzydły domowy skrzat, żałosny sługus zmarłej dziewczyny. Nawet gnijąc w ciemnym grobie, miała władzę nad jego uczuciami. W końcu dotarł na miejsce. Lekko dysząc po intensywnej wspinaczce, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu kamienia, z którym zdążył się już zapoznać. Na nodze wciąż miał bliznę po ich ostatnim spotkaniu, rana goiła się wyjątkowo brzydko i długo, i, co gorsza, nie działały na nią żadne zaklęcia. Wpierw myślał, że to wina Leo, a kiedy uzdrowiciel w miasteczku również rozłożył bezradnie ręce, uznał to za żart... z czasem pojął, że na czarną magię nie było lekarstwa. Wiedział na co się pisze; wiedział z czym wiąże się spotkanie z ukochaną osobą. Wciąż pamiętał dotkliwy ból kiedy kamień wbrew jego woli rozciął mu skórę, a mimo to bez zawahania schylił się po ostry odłamek i zamknął go w ciasnym uścisku szczupłych palców. Zrzucił na śnieg plecak, wyprostował się dumnie – musiał wszak jakoś się prezentować, skoro miał rozmawiać z... ...kim właściwie dla niego była? Teraz, po tych wszystkich latach? Może właśnie dlatego – może dla tego jednego pytania i tej jednej odpowiedzi tak bardzo potrzebował tutaj wrócić? Zaczerpnął lodowatego górskiego powietrza, zacisnął zęby i w tym samym momencie ścisnął kamień w pięści, pozwalając by boleśnie i głęboko przeciął skórę i wypuścił ciepły szkarłat, który zmieszał się ze śnieżną bielą podłoża. — Chodź do mnie — powiedział cicho, otwierając oczy i szukając nimi znajomej twarzy. Kiedy w ogóle je zamknął? Nie wiedział.
Jack sądził, że rudzielec odpuścił. W końcu brunet zostawił go w tyle, pchany przez jakąś głupią chęć popisania się przed samym sobą i całym światem, że potrafi. Urwisko nie jest mu takie straszne. Nie boi się ani ciężkich warunków, ani wysokości. Słysząc znajomy dialekt, chociaż wypowiedziany lekko zachrypniętym od zimna głosem, uniósł głowę w górę zatrzymując się niespodziewanie. Ciężko było przejrzeć przez zaparowane szkła, uniósł swoją zranioną dłoń nieco wyżej. Krew zdążyła przesiąknąć przez rękawicę. Przez chłód nie czuł jej zbyt dobrze, toteż nawet nie zauważył. - Tss… przewróciłem się. I nikogo nie spotkałem. Na szczęście… znalazłem Ciebie. - Cmoknął z niezadowoleniem i żwawiej podszedł bliżej, całkowicie wyrzucając wszelkie wspomnienia ze swojej głowy. Przyszło mu to z taką łatwością, jakby właśnie podpalał pergamin z owym zapisem. Ten ogień chłonął kartkę szybko i bezlitośnie, nie pozostawiając nawet skrawka myśli po wcześniejszym spotkaniu ze zjawą. - Mam dość. Chodźmy stąd. Nie ma tu nic poza stertą kamieni. - Granie marudera szło mu bardzo naturalnie, zresztą nawet nie musiał kłamać. Naprawdę miał dość, a przed nimi jeszcze kawał drogi w dół i ból związany z odtajaniem. Przystanął naprzeciwko Neirina. Bardzo chciał się ogrzać. Ale zbyt czułe, pozbawione frustracji gesty, mogłyby zwrócić jego uwagę, na zmianę nastroju Momenta. Nie chciał aby rudzielec tam szedł. Nie powinno się powracać do tragedii z przeszłości. Szczególnie gdy się z nimi nie pogodziliśmy. Nie wiadomo co lub kogo zobaczyłby chłopak. Duchy z odciętymi głowami… miewają odcięte głowy. Czy Ci którzy spłonęli wyglądali by lepiej? Człowiek nie umiera od pierwszego muśnięcia płomieni. Na pewno było ich wiele… i były bolesne. Jego przyjaciel mimo upadku nie wyglądał najgorzej. Spadł, uderzył się i utonął. Ale co z tymi, których miałby zobaczyć Nei? Nie znał tej historii na tyle dobrze, by to stwierdzić, jednak miał co do tego bardzo złe przeczucia. - Już myślałem, że zawróciłeś. Chyba nie dałbym rady zejść bez ciebie... no i nie czuję jej. - Przelotnie pokazał mu rękę i ujął go pod ramię, aby ukraść nieco ciepła. - To była prawdziwa strata czasu. Na dodatek pogoda do kitu. Jeśli stąd zaraz nie pójdziemy, to zaraz sam tu zdechnę i zacznę straszyć tych frajerów z dołu. Przynajmniej będzie wiarygodnie. - Mówiąc to, pociągnął go zdecydowanie ze sobą poprawiając szalik. Nie miał już nic więcej do dodania.
“Chciałbyś”, wybrzmiało cicho, ale na tyle stanowczo, by przeciąć gwizd wiatru wygrywającego na urwisku żałobną nutę. - Pierwsza Cię wołałam - wytknęła mu, a miękkie wargi wydęły się w zaczepnym uśmiechu. Ciemne oczy przebiegły czujnym wzrokiem wokół, kryjąc lekką dezorientację za woalką rzęs, aż nie zawiesiły całej swojej uwagi na mężczyźnie, nie pozwalając sobie na ucieczkę. Zresztą wcale nie chciała uciekać, ale nie mogła też podejść. Chciała wierzyć, że to wciąż on jest gotowy podążać za nią i przecież właśnie to pokazał poprzez powrót tutaj. Zawołała, a on wrócił. - Liczysz dni? - spytała, gdy zaczęła dostrzegać w nim drobne różnice, nie będąc pewna czy wynikają z upływu czasu czy ulotności jej pamięci. Zaraz jednak pokręciła głową, wprawiając gładkie fale włosów w ruch - Lata - poprawiła się, nagle rozumiejąc i rozplotła skrzyżowane na piersi ręce, przesuwając dłońmi po zakrytych cienkimi rękawami ramionach. Nawet nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak nie pasuje do tego zimowego krajobrazu, odcinając się wyraźnie swoimi brązami od bieli śniegu; kłamliwą imitacją ciepła skóry od panującego wokół mrozu; życiem od śmierci. Rejestrowała to tak, jak można rejestrować brak. Delikatnie.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Przewrócił się... I chce już iść? Przypatrywał się Jackowi długą chwilę, nie wiedząc, co zrobić. Z jednej strony Neirin bardzo pragnął spróbować. Nie po to błądził w śniegu i wietrze, aby rezygnować po tym, jak znalazł już urwisko. Jest tu. Osiągnął swój cel. Teraz musi tylko wypełnić rytuał z legend oraz nareszcie móc spotkać swoją rodzinę. Tak blisko... I tak daleko. Zamknął na chwilę oczy. Jack był wyraźnie przemarznięty oraz ranny. Zbliżył się do Neirina, starając się osłonić trochę od lodowatego wiatru. Nie mógł go winić, że ma dość. I nie miał podstaw sądzić, że kłamie. Zawsze mu wierzył. Może trochę naiwnie, ale wierzył. Coś ciężkiego przeturlało się po wnętrznościach rudzielca. Więc to tylko plotki? Ale tak zostawić urwisko bez choćby jednej próby? Może po prostu Jack nie miał dość silnych intencji. Może jakby Nei spróbował... Ręka bruneta wsunęła się Walijczykowi pod ramię; Moment przytulił go, lgnąc ciałem do ciała i pragnąc się rozgrzać. Odrzucenie tego gestu wydawało się chłopakowi strasznie brutalne. Zmarłych nie ma przy Neirinie od lat, kiedy żywi trwają blisko każdego dnia. To chyba na nich powinien się skupić. Duchy czekały tak długo... Mogą poczekać jeszcze trochę. Odetchnął, patrząc ostatni raz na skalną grań, nim odwzajemnił gest. Na trochę wziął Jacka w ramiona, starając się go ogrzać, chociaż sam był przemarznięty. - Mm. Nie. Trochę tylko się zgubiłem. Ale widać dobrze, że jestem. Zaraz zejdziemy i weźmiemy gorącą kąpiel. Przygotuję też eliksir pieprzowy, byś nie złapał zapalenia płuc - potarł jego ramiona w marnej próbie rozgrzania, nim obejrzał rękę. Nie ciecze mocno. A stanie tutaj i profesjonalne opatrywanie jest głupotą. Wcisnął mu więc jakąś gazę w rękawiczkę i ubrał ową, by choć trochę zatamować krwawienie, zanim wrócą do resortu. - Chodź. Może zaraz przestanie tak wiać - powiedział, ciągnąc go delikatne za rękę i prowadząc następnie w dół. Nie spoglądając już na urwisko ani nie rozmyślał o nim. Musi skupić się na żywych.
z/t x2
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Dźgnęła go sztyletem swojego głosu; choć wiedział już jakie to uczucie, jego ostrze wbiło się znacznie głębiej niż się tego spodziewał, zostawiając mu w sercu dziurę, której nie łatały kolejne wypowiadane przez nią słowa. Czy cokolwiek kiedykolwiek miało zapełnić tę pustkę? Zadrżał, bynajmniej nie z zimna, a gdyby nie był skryty pod kilkoma warstwami odzienia, wyraźnie byłoby widać gęsią skórkę, którą wywołała na jego ciele. A potem ...zupełnie absurdalnie... uśmiechnął się kącikiem ust. Poczuł się tak, jakby znów miał siedemnaście lat. Przyjrzał się jej roziskrzonym wzrokiem, chłonąc nim krzywiznę warg ułożonych w tak znajomy mu zaczepny sposób. Zapomniał o całym bożym świecie, a doskwierające mu dotąd zewnętrzne zimno zupełnie przestało do niego docierać, wyparte przez natężające się ciepło płynące z okolicy owej dziury, którą sama w nim wydrążyła. Rany, którą zostawiła. Czy to krew? Nie, krew płynęła w zgoła innym miejscu; kapała powolnie, lecz nieubłaganie. Wystawiona na mróz, chłodziła zabarwioną szkarłatem dłoń, obficie oblewała kamień i wsiąkała w jego zagłębienia, jakby nie chciała opuszczać jego powierzchni. Odnosił wrażenie jakby wrósł w przykrytą śniegiem ziemię i stał się już – w zastraszającym, trzeba przyznać, tempie – częścią opustoszałego, przeklętego urwiska, ale wtedy ze zdziwieniem odkrył, że tak naprawdę jest w stanie się poruszyć i czym prędzej poczynił w jej stronę krok, bez przerwy tonąc w ciemnej toni ukochanych oczu. Byłby dopadł do niej w kilku susach, tak bardzo chciał przecież porwać ją w ramiona, lecz nim zdążył to zrobić, swoimi słowami wyrwała go z tej chwilowej iluzji, przypominając mu, że w istocie miał co liczyć. Zatrzymał się, ledwie zmniejszając odległość między nimi. Czy liczył dni? Tygodnie? Miesiące? Lata? — Liczyłem nawet godziny — odpowiedział zgodnie z prawdą, przeklinając zdradliwe drżenie głosu, którego nie potrafił teraz opanować. Liczył je – przez pierwszy rok świadomość pustki była silniejsza od otaczającej go rzeczywistości. Potem przestał, znormalniał, a ostatnio... ostatnio częściej pozwalał sobie na zapomnienie. I wtedy go zawołała. Oblizał spierzchnięte od mrozu wargi i przywołał się do porządku. Przychodząc tu, miał przecież jakiś cel... tylko w jej obecności tak łatwo mu się wyślizgiwał. — Nie mamy wiele czasu — zagaił, po czym pojął swój błąd — ja nie mam. A...Al. — zamilkł na chwilę, próbując dobrać jakoś słowa. Nigdy nie był najlepszy w nazywaniu swoich uczuć, nie tego go uczono, nie po to był stworzony. Jej eteryczny, a jednocześnie szalenie realistyczny wygląd non stop go rozpraszał, wprawiał w zachwyt, zostawiał mętlik w jego głowie. Pochłonięty obserwowaniem znajomej sylwetki i twarzy, nie dostrzegał zdradliwego kontrastu, który wyciągał na wierzch brzydką prawdę. Zbliżył się jeszcze o półtora kroku, coraz lepiej widząc detale jej siedemnastoletniej twarzy. — Przepraszam. To ja... ja powinienem był go wypić. Ja powinienem... tak mi przykro. Zamknął znów oczy, w ciemności chcąc odnaleźć namiastkę spokoju. Wszelkie „proszę” i „przepraszam” nigdy nie przechodziły mu łatwo przez gardło, ale teraz – w tym konkretnym momencie nie było miejsca na dumę. Schował ją do kieszeni, wraz z maską z bólem zerwaną z powierzchni twarzy. Był nagi. I zaczynał topnieć.
Pochyliła głowę, pozwalając brązowym falom zakryć twarzy, by przytaknąć mu w odruchu zrozumienia, ukrywając w tym wszystkim, że usta zacisnęły się w nieszczerym uśmiechu, gdy tylko dosłyszała tę formę przeszłą. Liczył. Nie pozwoliła sobie, by ta chwila słabości potrwała choćby ułamek sekundy za długo, zaraz unosząc dumnie głowę, by uniesionymi kącikami ust przywitać krok zrobiony w swoją stronę. Krok wstecz. Pewna postawa roztopiła się nieco po jego kolejnych słowach, dając nieistniejącemu już ciału rozluźnić spięte w fantasmagorii barki. Uświadomił ją swoją pomyłką, wraz z zmniejszającym się dystansem między nimi ukazując nawarstwiające się różnice. Czujne, ciemne oczy wyłapywały nowe elementy do siebie zupełnie niepasujące, jakby byli puzzlami pochodzącymi z innych pudełek. Jego oddech burzył się ciężko w ulotną parę, a jej nawet nie rozbijał najsłabszych cząstek powietrza, ale nie to zastanowiło ją w tej chwili najbardziej. Dłoń oderwała się od biodra, by ułożyć się na wysokości mostka, palcami jedynie kierując się ku lewej stronie. Zamarła na chwilę i uśmiechnęła się, pozostawiając odpowiedź na niewypowiedziane pytanie wyłącznie dla siebie. On miał go mało, a ona czasu nie miała wcale. - Żebym to ja stała teraz na jakimś śnieżnym pustkowiu i przepraszała za to, że żyję? - spytała cicho, w końcu robiąc krok w jego stronę, pozwalając sobie spojrzeć z tęskną czułością na jego twarz, muskając ciemnym spojrzeniem przymknięte powieki, aż sama też nie zamknęła własnych oczu, jakby miało to cokolwiek im ułatwić. - Myślisz, że poradziłabym sobie lepiej z liczeniem tych godzin? To nawet urocze, Panie... - urwała melodyjnym przeciągnięciem, by uchylić jedno oko z zadziornym uśmiechem. - ....Profesorze?
Naprawdę nie wiedziała, czemu tu wraca. Ostatnio to nie skończyło się dla niej najlepiej. Nie była mistrzem wspinaczki i z całą pewnością powinno to do niej w końcu dotrzeć. Ale nie - oczywiście uparcie musiała spróbować drugi raz. Oczywiście do wysiłku fizycznego Emily potrzebowała dostatecznie silnej motywacji, dlatego nie rozumiała, dlaczego nagle ewentualna rozmowa z matką nią była. A jednak nie potrafiła się oprzeć, nie mając Carmel w pokoju, która codziennie przypominała jej, jak wiele nie wie, jak wiele nie rozumie i jak wiele pewnie nigdy nie zrozumie. A na pewno jeśli nie skorzysta z tej okazji, która była niemal niepowtarzalna. Nie wiedziała nawet, czy legendy są prawdziwe, brzmiały nieprawdopodobnie a przecież magia miała swoje ograniczenia i igranie ze śmiercią często nim było. Przynajmniej w teorii, albo tam, gdzie sięgał zdrowy rozsądek, którego teraz widocznie jej zabrakło. Jakby tego było mało, weszła na tę samą trasę co poprzednio i docierając już na szczyt, noga po raz kolejny jej się omsknęła. Poczuła przeszywający ból i spojrzała na własną kończynę z niemałym niedowierzaniem. Oczywiście w okół po raz kolejny było pusto i po raz kolejny nie dało się teleportować. Westchnęła i zaczęła się rozglądać za ewentualną pomocą po raz kolejny zastanawiając się, czy zginie tu samotnie. W końcu jednak usłyszała coś - o dziwo, znajomego. Dźwięk dobiegał z góry i zastanawiała się, jakie ma szanse na wspinaczkę w tym stanie. Zaczęła pokracznie wciągać się po skałach i w końcu znalazła się tak wysoko, że mogła zobaczyć co dzieje się na szczycie urwiska, jednocześnie nie zdradzając swojej obecności. Zamrugała odnajdując w męskiej postaci Nathaniela i tym bardziej postanowiła chwilę pomilczeć, obserwując, co się dzieje. Widziała tylko jego, ale ewidentnie z kimś rozmawiał. Wyglądało na to, że legenda była prawdziwa, a ona mogła domyśleć się, kogo przyszedł tu zobaczyć. Przegryzła wargę, zastanawiając się, czy powinna to przerwać, ale wyglądało na to, że nie jest jeszcze w najgorszym stanie i polało się tylko trochę krwi. Słyszała co mówi. Słyszała jak przepraszał. To było takie dziwne, kiedy docierało z jego ust, z taką pokorą, z takim oddaniem. Przełknęła ślinę i poczuła nieprzyjemne ukucie. Żalu? Smutku? Dziwnej zazdrości? A może po prostu współodczuwała. Widziała, że cierpi i nie mogła znieść tego widoku. Nawet na chwilę odwróciła wzrok, jednak nie zbyt długą, czując, że powinna obserwować go w tej chwili jak najbardziej uważnie. Czy był w ogóle w stanie przerwać to z własnej woli?
Droga była długa. Trudna, ciężka. Jakby coś chciało ich zawrócić. Czy wykazał się odwagą, że nie zmienił zdania i nie odpuścił? Co dla jednych było brawurą, dla innych głupotą. Niemniej Jahleel nie chciał się poddawać, póki sytuacja nie zagrażała bezpośrednio ich życiu. Ferie już dawno się skończyły, uczniów nie było w kurorcie. Specjalnie odłożył tę wyprawę na późniejszy termin, aby ewentualne komplikacje nie przeszkadzały w wypełnianiu obowiązków opiekunów. I by Akai niczego nie zauważył. Wolał nie niepokoić młodego. Wrócili we własnym zakresie, sklep zostawili pod opieką, najmłodszy w szkole. Najlepszy termin. Przylgnął do skalnej ściany, trzymając jej się mocno. Wiatr był tak silny, że jeden nieostrożny krok zaowocowałby wywróceniem się, jeśli nie upadkiem długie metry w dół zbocza. Lód pokrywał kamienie, śnieg uderzał w oczy. A mimo to nie odpuszczał, postępując krok za krokiem. Zaciskając powieki, ilekroć ostrzejszy podmuch sypnął mu ostrymi drobinkami w twarz, odbierając dech. Wszelkie zaklęcia grzejące już dawno przestały działać, prawdopodobnie wyparte przez magię wzgórza. Nic zatem dziwnego, że kiedy stanął w końcu na urwisku, telepał się niczym osika, a każdy wdech bolał go, jakby wciągał w płuca żelazne opiłki. A mimo to nadal co jakiś czas spoglądał za siebie, aby upewnić się, że Hayaielowi nic nie grozi. Musi być ostrożny, musi go pilnować... Nawet, jeśli jemu samemu zimno posmagało twarz tak, że ze spękanych ust wypłynęły kropelki krwi... Zamarzając niemalże natychmiast. Zupełnie, jakby jego wargi zdobiły drobne rubiny. W tym zimnie zapewne nie poczuje nawet bólu, jak zdecyduje się naprawdę rozciąć sobie rękę. Zatrzymał się i przystanął tak, aby choć na chwilę odsłonić się od podmuchów. Zrobiło się ciszej. Spokojniej. Góra chyba odpuściła i za moment wycie wiatru ustało całkiem. Może wzgórze pogodziło się z przegraną? - Czuć tu magię... - Wymamrotał oczywistą oczywistość. Nie trzeba być mistrzem zaklęć, aby wyczuć, co wibruje w powietrzu. Spojrzał po leżących wokół, ostrych kamieniach i zawahał się.
4
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Czy był ją w stanie zranić? Czy w tej formie – w tej eterycznej, zakłamanej postaci, wciąż była na to podatna? Nie fizycznie, oczywiście, wszak rany zadane słowami były znacznie gorsze od zaklęć i ostrzy; docierały głębiej i goiły się dłużej. Jeśli tak – czy powinien bardziej uważać na to co mówi? Kochał ją przecież, w pewnym sensie wciąż równie intensywnie co przed laty, nawet jeśli zdarzały mu się momenty, kiedy o tym zapominał. Ostatnim czego pragnął było dokładanie jej cierpienia... zwłaszcza, że i bez tego przysporzył jej go tak wiele. Z drugiej zaś strony... jeśli nie był w stanie jej zranić, cała ta rozmowa była jednym wielkim aktem masochizmu – wbijaniem sobie pod paznokcie kolejnych igieł, po to tylko, by przekonać się, gdzie leży granica ludzkiej wytrzymałości. Jakim cudem on, dumny Bloodworth, godził się na podobne traktowanie i co gorsza – stał tu i pragnął więcej ........................................wciąż więcej ...................................................i więcej. Lgnął do niej wzrokiem, lgnął cały, choć nie miał w sobie na tyle odwagi (a może po prostu miał jeszcze na tyle rozumu?), by sięgnąć do niej w jakikolwiek sposób; bał się, że uchwyci w palce co najwyżej powietrze... a dopóki nie przekonał się o tym w niepozostawiający złudzeń sposób, mógł okłamywać się w najlepsze. Ignorował wszystkie oznaki mówiące, że rozmawia tylko z duchem. Nie chciał ich widzieć. A może naprawdę ich już nie dostrzegał? Zacisnął wargi, nie zgadzając się z jej słowami. To nie było takie łatwe, nie mogło być. Nie mogła tak po prostu mówić mu teraz, że jego postępowanie, sposób, w jaki prowadził swoje życie przez te lata, był pozbawiony sensu. Nie miała do tego prawa... prawda? Przez długi czas nie potrafił normalnie funkcjonować, potem – przestać karać samego siebie za to, czego nie zrobił, a co zrobić mógł. Samookaleczał swoją duszę, bo to przynosiło mu pewną ulgę; bo skoro cierpiał, to pokutował. Głęboko wierzył, że to słuszne wyjście – jedyne wyjście. A ona pokazywała mu jak bardzo się mylił. Zdenerwował się, zirytował, zawstydził. Nikt nie lubił być – wprost, lub między wierszami – nazywany głupcem. — Myślę... — myślał? Przecież już niemalże całkiem zatracił w sobie tę umiejętność, otumaniony jej widokiem. Wzmocnił siłę, z jaką ściskał kamień i krew popłynęła mocniej... ale czy wystarczająco? — Nie wiem. Nie tak miało być, pamiętasz? Żyliśmy tak jakby śmierć nie istniała i chyba naprawdę tak nam się wydawało. Jakbyśmy mieli żyć wiecznie. On już nie potrafił. Ona już nie mogła. Oboje byli zaiste beznadziejni. Nazwała go profesorem, z tym swoim beztroskim tonem, zupełnie tak, jak tamtego dnia. Zapamiętał to z jakiegoś powodu, wżarło mu się to w umysł. Gwałtowniej nabrał lodowatego powietrza, zadrżał od nadmiaru emocji, które kłębiły się w każdym, zdawałoby się, atomie jego ciała. — To już nie jest życie, Alicia, to tylko przetrwanie. Z dnia na dzień, od nocy do nocy, z takim lub innym sposobem żeby to sobie ułatwić. Czym to się różni od tego kim jesteś... jaka jesteś... teraz? — Mówił coraz szybciej, coraz intensywniej, coraz mniej wyraźnie. Wiodły go emocje i to z mocą, która nie zdarzyła mu się chyba jeszcze nigdy. — Nie mogę Ci pomóc, więc nie mogę się zmienić. Myślałem... — przełknął ślinę. Nie myślał, przecież już nie myślał. Ze zniecierpliwieniem podciągnął rękaw, odsłaniając przedramię i przyłożył zimny, mokry i zabrudzony czerwienią kamień do skóry, przeciągając nim bezmyślnie od łokcia aż po sam nadgarstek. Chciał się przekonać, czy jeśli to zrobi, będzie mógł jej dotknąć. Choćby na chwilę. Na sekundę albo dwie. Krew spłynęła obficie. — Myślałem, że powrót do Hogwartu coś zmieni. Ale nic nie zmienił. Wciąż jesteś martwa. I ja też jestem martwy. Wyciągnął do niej rękę – tę broczącą krwią z długiej i głębokiej rany i zatrzymał palce tuż przed jej obrazem. Przed dłonią, którą uparcie szukała w sobie żyjącego serca. Poruszył palcami, by poczuć jej ciepło, ale te przepłynęły przez jej niematerialną postać, spotykając się zaledwie z lodowatym powietrzem. Osunął się na kolana, tyleż z osłabienia, co zwykłej ludzkiej bezsilności.
Granica jej istnienia była cienka. Łapane oddechy wcale nie kradły powietrza, a i w swoim istnieniu nie miały żadnej racji bytu, czerpane nie z konieczności, a z wspomnienia przyzwyczajeń organizmu jeszcze za życia. I tak samo oczy, choć rozszerzały się z rosnącej w nieruchomej klatce paniki, tak źrenice wcale nie łapały światła, pozostając duże, łagodne i puste. - Nie - Bezgłośny szepty wyrwał się spomiędzy warg, niby w chwilowym przypomnieniu o oddechu, zapominając w zamian jak popycha się struny do wibracji, nie tworząc nic poza kształtem, w który wygięły się usta. I nawet ona, wiecznie taka dumna, musiała porzucić dla tej chwili ironiczny uśmiech i gwałtowniej pokręcić głową, wprawiając włosy w taniec, w który nie mógł wprowadzić ich wiatr. Pokonała te dzielącą ich ćwierćmetrową przepaść, chcąc zgarnąć jego głowę ramionami ku sobie, przytulić ją do łona w geście wybaczenia tego, co wybaczenia wcale nie potrzebowało. Zapomniała już o prowadzonej grze, o czekaniu na jego krok, o utraconych latach, potrafiąc myśleć tylko o jednym - o zimnej, bezsensownej śmierci. Nie swojej, stanowiącej efekt nastoletniej pychy, a tej tutaj - dojrzałej, romantycznej, niepotrzebnej - Nathaniela. Ale palce przemykały przez ciemne kosmyki, nie chcąc zawiesić się na nich ani odrobinę, nawet nie naznaczając opuszków delikatnym mrowieniem, by zapenić ją, że nawet jeśli jej tu nie ma, to on przecież jest. - Bloodworth, Ty samolubny kretynie - nakreśliła te słowa powoli, chcąc w każde z nich tchnąć pełny siebie bunt, ukryć drżącą nutę strachu, opadając przed nim w bezsilności na kolana, chcąc by chociaż widział usta kreślące słowa, nawet jeśli odchodząca świadomość odbierze mu słuch. - Masz żyć. Masz wykorzystać czas za mnie, jeśli sam go nie chcesz - ciągnęła dalej, w eterycznym wzburzeniu nie mogąc wyciągnąć odpowiedniej głośności, musząc polegać jedynie na pewności kryjącej się w spojrzeniu, gdy dłonie co raz próbowały zacisnąć się na płynnym szkarłacie. - Masz być ambitny, masz kochać, masz posiadać. Masz robić wszystko, co tylko sprawi, że zechcesz żyć. Cokolwiek co udowodni Ci, że wciąż może bić - szeptała gorączkowo, nachylając się ku niemu, by każde słowo wraz z melodią wiatru dotarło do jego świadomości, gdy jedna z dłoni zanurzyła się gładko w torsie po lewej stronie od jego mostka. Żyj.
To było dziwne. Patrzeć na to, obserwować to z ukrycia. Czuła, że przekracza granice, że nie powinna, że to nie był moment, w którym chciał być obserwowany. Jednocześnie - nie mogła się oprzeć. Zresztą, pomijając niewyobrażalną ciekawość, wiedziała, że spuszczenie go z oka było po prostu nierozsądne, a przerwanie w takiej chwili, może zbyt pochopne. Nie odwracała wzroku, czujnie przyglądała się wszystkim jego gestom. W pewnym momencie zrobił coś niespodziewanego, coś, czego nie mogła już po prostu biernie obserwować. Złapał brudny kamień i wyjątkowo drastycznie rozciął skórę na swoim przedramieniu tak pewnym ruchem, że aż przeszedł ją dreszcz i skrzywiła się lekko. Widziała, że słabnie, a ta rana była głęboka, nie mogła mu na to pozwolić. Nie wiedziała tylko, czy jest w stanie interweniować, czy jest w ogóle w stanie się ruszyć z tak obolałą nogą. W końcu jednak odpychając się od kamienia wspięła się trochę wyżej i znalazła na szczycie urwiska, bardzo blisko niego, z łatwością mógłby ją teraz dostrzec, gdyby jego koncentracja nie była tak wyostrzona na nierzeczywistej dziewczynie, zamiast której Emily widziała tylko pustkę. Podbiegła do niego i złapała jego rękę, starając się minimalnie opanować krwawienie. - Przestań. Haemorrhagia itarus - wyszeptała, celując różdżką na jego ramę, tym samym sprawiając, że krew powoli przestała lecieć, a zaczęła sklejać się na jego skórze w twardy strup. Nie była mistrzem zaklęć leczniczych, póki co, to musiało wystarczyć. - Wiem, że to trudne, ale to tylko złudzenie. Pułapka. Nie jesteś martwy. Żyjesz i tak ma zostać. Nie chcesz, żeby ktoś czuł to, co ty, nie?- na przykład ja - Wystarczy - szepnęła i przytuliła go do siebie, licząc, że powstrzyma go to od gwałtownych ruchów. Wiedziała, że jest słaby i chociaż normalnie nie byłaby w stanie go przed niczym powstrzymać, to teraz nie dałby rady niczego wywalczyć. Nie miała pojęcia co robić, byli na wyobcowanym, wysokim urwisku, oboje byli słabi, niezdolni to teleportacji, nawet gdyby to było możliwe. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek zobaczy go w takim stanie. Nie sądziła, że będzie go miała przed sobą tak bezsilnego, słabego, w zasadzie - gotowego na wszystko. Tak ludzkiego.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie chciał się zabić. Czasem nie bardzo miał ochotę istnieć, ale to na swój pokręcony sposób było zupełnie co innego. Mógł brzydzić się sobą – z trudem patrzeć w taflę lustra, w której widział własną twarz i zmęczone oczy. Mógł tęsknić, żałować, gryźć się jej śmiercią mimo upływu czasu... ale nigdy nie mógłby targnąć się na swoje życie. Był na to zbyt dumny, paradoksalnie wciąż zbyt przekonany swojej wartości dla świata; nawet w tej utrapionej formie samego siebie, okadzanej dymem i non stop zalewanej alkoholem, nawet w tym najgorszym dla siebie czasie – nie mógłby tego zrobić. Nie mógłby odebrać sobie życia. Chciał się tylko do niej zbliżyć. Dlaczego wciąż nie mógł jej dotknąć? Jak wiele musiał poświęcić tym przeklętym skałom, by pozwoliły mu na choćby sekundę bliskości? Oddałby wszystko co mógł, choć w tym momencie nie było tego już wiele. I kiedy myślał już, że przegrał, poczuł to – uścisk na przedramieniu, chłodny, ale niewątpliwie ludzki, mocny, a jednak kobiecy. Poczuł, że pieką go oczy, więc przymknął powieki, pozwalając, by na twarzy rozlał mu się rozmarzony uśmiech. — Al — szepnął, rozkoszując się tą chwilą. Nie rozumiał, dlaczego go nie objęła, ale bał się pytać – bał się nad tym nawet zastanawiać; może to wszystko, co mogła mu dać? Haemorrhagia itarus — Al, co ty... — otworzył oczy i spojrzał w bok, ale zamiast ciemnych kosmyków, zobaczył jasne, zupełnie niepasujące do przechowywanego w pamięci obrazu Alicii. — Nie — wyszeptał gorączkowo, patrząc na ranę. Ta jednak, choć zasklepiła się na moment, zaraz na nowo spłynęła krwią. — Nie, nie, nie — powtarzał jak w malignie, coraz bardziej zamglonym wzrokiem — nie zabieraj mi jej — załkał w końcu, czując na policzkach wilgotne zimno. Co to? Łzy? Czy tak właśnie się płacze? — Chciałem tylko... ja nie... Otarł twarz zakrwawioną dłonią. Wypuścił kamień, nie wiedział nawet kiedy i w którym dokładnie miejscu. Fakt, że pierwszy raz w życiu naprawdę się rozpłakał, wstrząsnął nim tak dogłębnie, że wyrwał się ze stanu zawieszenia, w którym trwał od dłuższego czasu. Choć nie był w pełni świadomy co się dzieje, odzyskał choć połowiczny kontakt z otaczającym go światem. — Jak się tu dostałaś? — zapytał i słychać było, że tym razem nie myli jej już ze zmarłą dziewczyną. Czuł, że z każdą chwilą słabnie. — Widzisz ją? — Dodał ciszej i rozejrzał się za dawną ukochaną. Ale jej już nie było – zakrwawiony kamień zatonął w śniegu, poza zasięgiem jego rąk.
Sama już nie wiedziała, czym on się naprawdę kieruje. Nie wiedziała jak dokładnie działa to urwisko, jak bardzo potrafi zaślepić. Może ta namiastka dziewczyny obiecywała mu coś? Dawała nadzieje, że jeszcze trochę i będzie mógł naprawdę się do niej zbliżyć, kto wie, może nawet do niej dołączyć. Nie miała pojęcia, czy stracił już wszystkie zmysły, czy ma przed oczami Nate'a, czy kogoś całkowicie pochłoniętego czarną magią tego miejsca. Wiedziała tylko, że musi reagować. I chociaż naprawdę nie chciała pogłębiać jego cierpienia, nie wahała się ani przez chwilę, nie dając mu szansy na powrót utęsknionej dziewczyny. Poczuła się dziwnie, kiedy zwrócił się do niej tym imieniem, pokręciła tylko głową zagubiona, nie mając pojęcia, jak właściwie powinna się zachować. Jak powinna się czuć? Nie potrafiłaby opisać tej mieszanki emocji, która teraz miała nad nią całkowitą kontrolę. - Ona już dawno odeszła. Muszę - szepnęła, patrząc na niego i zupełnie nie wiedziała jak się zachować. Poczuła się jak stereotypowy mężczyzna, który staje się zupełnie bezradny w obliczu kobiecych łez. To zbiło ją z tropu do tego stopnia, że nawet nie zauważyła, jak rana znowu się otwiera. W końcu jednak dostrzegła strugę krwi kątem oka i wiedziała już, że jej kiepskie zaklęcia uzdrawiające na nic się tu nie zdadzą. Zamiast tego ścisnęła swoją dłonią źródło krwawienia, starając się opanować je tak, jak tylko mogła. - Weszłam, bo... - zaczęła, ale urwała, uznając, że ani nie ma ochoty na takie zwierzenia, ani nie jest to najlepszy czas. Zaczęła gorączkowo myśleć, co mogą teraz zrobić. Wołać o pomoc? Kto ich tu niby usłyszy? Rozglądała się, próbując opracować jakikolwiek sensowny plan, ale jego pytanie znowu wybiło ją z rytmu. - Nie. To pewnie działa tylko w naszej głowie, tak myślę - przegryzła wargę, patrząc na niego. Lepiej, żeby uwierzył, że to co widział nie było prawdziwe. Żeby nigdy nie chciał tu wrócić i zatracić się w tym obrazie bez pamięci, bo wiedziała, że ryzyko było ogromne. Ona chciała zobaczyć matkę, żeby poznać odpowiedzi. Nienawidziła jej, nie chciałaby z nią zostać. Ale on? Odkąd stracił dziewczynę, było tylko gorzej. Tracił wszystko, łącznie ze zmysłami i jakąkolwiek kontrolą. Emily, chociaż była w błędzie, naprawdę wierzyła w to, że on może nie chcieć żyć. Jego łzy tylko potwierdziły jej obawy, w końcu podobno nigdy nie płakał. Jak źle musiało być, skoro wreszcie coś w nim pękło? - Nie wiem co teraz, chyba coś złamałam, więc nie zejdziemy - mruknęła, starając się chociaż przez chwilę spojrzeć na tę sytuację rozsądnie. Na pewno nie mieli czasu na zbyt długie rozważania, widziała, że słabnie w oczach, a ona nie była w stanie nic na to poradzić. Nie potrafiła ani wyleczyć jego rany, ani ukoić bólu. Może powinna w końcu zaakceptować fakt, że to nie było możliwe. Że coś w nim zepsuło się tak bardzo, że nie dało się już tego naprawić.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Odeszła? Dokąd? Gdyby tylko miał dość sił, poszedłby za nią drugi koniec świata. Głupiec. Otaczały go ciepłe ramiona, czujnie spoglądały na niego jasne, zmartwione oczy. Nie była jego, ale mogłaby być, gdyby przestał gonić za przeszłością. Jeśli nie ona – ktokolwiek inny; każdy będzie lepszy niż zamknięty na lodowatym urwisku duch. Każda byłaby lepsza niż Alicia... i nieskończenie gorsza, bo nikt nie był w stanie jej dorównać. Zamknął ją w swojej głowie, włożył między najcieplejsze przeżycia, przydzielił obraz niezbrukanego ideału, którym nigdy przecież nie była. Żył zatartymi wspomnieniami, które nie były nawet w pełni prawdziwe i co gorsza, świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Świadomie dążył do samozniszczenia. Łzy mieszały się z roztartą na twarzy krwią, żłobiły bruzdy w gęstej czerwieni, dopełniając makabrycznego obrazu. Trząsł się, z każdą chwilą coraz bardziej – wyczerpany, wystawiony na zimno organizm nie miał zamiaru dłużej udawać, że jakoś sobie z tym wszystkim radzi. Był gorszym kłamcą niż Bloodworth. Mruknął coś niezrozumiałego, coś na pograniczu „pewnie tak” i „szkoda”; walczył ze sobą, by utrzymać przytomność i w pełni pomogły mu w tym dopiero jej słowa. Uchylił powieki, by jej się przyjrzeć. Miał ochotę zostać tu, zyskać święty spokój... ale nie mógł skazywać jej na podobny los. Skoro nie mogła sama się stąd wydostać, musiał z tym coś zrobić, cokolwiek, nie chciałby przecież, by utknęła na tym przeklętym zimnie. Chciał się odezwać, ale na to brakło mu sił, ich ostatkiem bowiem wygrzebał różdżkę i skupił się na teleportacji. Był świadom, że w takiej sytuacji najpewniej się rozszczepi... ale czy mogło mu to jeszcze zaszkodzić?