Tubylcy niechętnie mówią o przeklętym urwisku, które można znaleźć gdzieś w wysokich górach. Nie jest to przesadzona historyjka do straszenia turystów, a prawdziwa zmora mieszkańców Mont Blanc. Wiatr huczy upiornie, śnieg nieustannie pada, a droga staje się coraz trudniejsza i tym samym niebezpieczniejsza. Tylko największym szczęśliwcom (pechowcom?) udaje się dostać na skraj urwiska, gdzie magicznie panuje spokój. Tutaj wiatr przypomina szepty, a niektórzy przysięgają, że można usłyszeć głosy zmarłych znajomych, dzielących się radami... Co zgadzałoby się z czarnomagicznym urokiem tego miejsca. Wystarczy podnieść z ziemi jeden z kamyków o ostrej krawędzi, a następnie zacisnąć pięść. Krew błyskawicznie się poleje i nie przestanie do momentu, w którym kamień nie zostanie wypuszczony z powrotem na ziemię. Dopóki zaś czerwień brudzi śnieg, jej właściciel może przyzwać najprawdziwszego ducha swojego zmarłego bliskiego.
Kostki na znalezienie urwiska:
Aby napisać w lokacji, najpierw należy rzucić kostką. Próbować można raz na tydzień. 1, 2 - Nie udaje ci się odnaleźć urwiska. 3 - Podczas poszukiwań wkraczasz na niebezpieczną ścieżkę. Na jednej ze skalnych półek tracisz równowagę, wywracasz się i spadasz z wysokości dwóch metrów. Niefortunnie, mocno się obijasz i łamiesz sobie przy tym nogę. Potrzebujesz pomocy z dostaniem się z powrotem do resortu (teleportacja nie działa) - znajdź dowolną postać, która ci pomoże, albo poproś MG. Noga będzie bolała przez kolejne dwa wątki, powodując kuśtykanie. Pomagająca postać nie musi rzucać kostką na odnalezienie urwiska, jeśli chce tylko zająć się rannym. 4 - Udaje ci się odnaleźć urwisko, ale droga nie była prosta. Po drodze musiałeś podtrzymywać się skalnej ściany, której zimno nie opuści cię przez ten wątek i jeden kolejny. Jeśli chcesz przyjść ponownie nad urwisko, nie musisz już rzucać kostką. 5, 6 - Udaje ci się odnaleźć urwisko. Jeśli chcesz przyjść ponownie nad urwisko, nie musisz już rzucać kostką.
Kilka zasad:
• W lokacji można napisać dopiero po wykonaniu rzutu kostką, opisanego powyżej. Rzut należy podlinkować w pierwszym poście. • Żadne magiczne/mugolskie zabiegi nie są w stanie wydłużyć czasu spędzonego nad urwiskiem. • Żadne magiczne zabiegi nie są w stanie wyleczyć ran po przeklętych kamieniach. Rany goją się powoli i boleśnie. • Duch znika w momencie, w którym przyzywający przestaje płacić krwią. Nie ma krwi = nie ma ducha. • Postać może przywołać tylko osobę, którą zna osobiście. Przykładowo: może to być przyjaciel z dzieciństwa, wujek albo sąsiad. Nie może to być Merlin ani znany tylko z magazynów piosenkarz. • Duch jest prawdziwy, posiada zatem całą wiedzę, jaką posiadała dana osoba. Nie może wyjaśniać jak przebiega śmierć i jak wyglądają zaświaty. Wygląda jak normalny człowiek, ale nie można go dotknąć. • Przeklęte urwisko znajduje się pod szczególną obserwacją Mistrza Gry. Nieprzestrzeganie podanych zasad będzie miało fabularne konsekwencje.
Ostatnio zmieniony przez Mefistofeles E. A. Nox dnia Pią Lut 07 2020, 13:37, w całości zmieniany 2 razy
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Boris nie czekając na innych gości resortu, ubrał swój najcieplejszy, zimowy płaszcz, grubą wełnianą czapkę i szalik oraz buty... Wszystko szło idealnie aż do momentu, gdy musiał sprostać się z pierwszą przeszkodą, jaką była oblodzona kałuża, która znajdowała się tuż przed wejściem do budynku. Ślizgawka ta zapewniła mu nie lada problem, który skończył się bliskim spotkaniem z ziemią, a raczej śniegiem. Po tym zawstydzającym incydencie, jedyną myślą Zagumova nachodzącą do jego głowy było to, że miał szczęście w nieszczęściu i nikt go tak nie zobaczył. Powodem tak wczesnego opuszczenia hotelu, była chęć dotarcia do miejsca otoczonego swoistą legendą w jego gronie, czyli na przeklęte urwisko, na którym podobno można przemówić do ducha bliskiej osoby. Taką dla Borisa była jego matka, za którą w głębi serca tęsknił i każdej nocy śnił o chwilach, jakie wspólnie mieli. Po około półgodzinnym poszukiwaniu, czarodziej w średnim wieku, znalazł zarośniętą pnączami, skalistą ścieżkę, która prowadziła wzwyż zbocza góry. Zagumov domyślił, się, że jeżeli nią pójdzie, to dojdzie do punktu docelowego i uzyska to czego oczekiwał od przyjazdu w te zimne miejsce. Niestety ii tym razem los nie uśmiechnął się do Rosjanina, gdyż chwilę po podjęciu próby dojścia na urwisko, rozszalała się olbrzymia śnieżyca, która spowodowała, że noga mężczyzny idącego bo oblodzonym, wąskim szlaku, nie wylądowała poprawnie, co skończyło się utratą równowagi oraz na szczęście dość krótkim upadkiem w niewielką, lodową szczelinę. O ile fartem przeżył, o tyle czuł przeszywający ból w lewej nodze, która nienaturalnie się wygięła, mniejszym zmartwieniem były obite plecy i obrażenia głowy, przez które jednak nie mógł przypomnieć sobie zaklęcia, które wyleczyłoby kontuzję i umożliwiło dalszą wędrówkę. Jedyne co przyszło mu na myśl, to wystrzelenie w powietrze czerwonych flar, które ktoś mógł zauważyć, jeżeli miał szczęście.
Zawsze zdawało mu się, że ma całkiem dobrą orientację w terenie. Nie zdarzało mu się gubić ani na terenach przy Souhvězdí, ani w miejskiej dżungli – czy to praskiej, czy petersburskiej i zapytany, odpowiedziałby raczej, że nieźle dogaduje się z matką naturą. Może podróż na zachód Europy tak bardzo namąciła mu w głowie? W Hogwarcie non stop gubił drogę, błądził gdzieś po błoniach i spóźniał się na zajęcia bo zbyt długo szukał odpowiedniej sali... a teraz miało się okazać, że nie tylko brytyjska szkoła tak na niego działała, bo ledwie wylazł na górską mini wyprawę, a już zupełnie niechcący zboczył z trasy, trafiając tym samym w miejsce, które nie znajdowało się na trzymanej w plecaku mapie. No dobra, nie był może taki zupełnie beznadziejny... w gruncie rzeczy nie zszedł ze ścieżki bez powodu, rozproszyła go powiem samotna wojsiłka, którą chciał obejrzeć sobie z bliska, nim się jednak obejrzał, wiewiórka czmychnęła gdzieś, zmieniając kolor futra na białe i nie był już w stanie jej dostrzec. Kiedy przystanął, zupełnie nie wiedział w którą stronę ma iść... poszedł więc przed siebie. Był przyzwyczajony zarówno do długich wędrówek, jak i niskich temperatur, więc starał się nie panikować. Chciał wpierw spróbować własnych sił i umiejętności by odnaleźć drogę, a dopiero potem, w absolutnej ostateczności, wysłać patronusa do któregoś ze swoich znajomych z prośbą o pomoc. Miał ze sobą trochę suchego prowiantu, wodę i, co zabawne, alkohol. — Niech to szlag — zaklął pod rosyjsku, kiedy zauważył, że zbiera się na śnieżycę. Podejrzewał, że w najwyższych partiach gór będzie ona znacznie gorsza, ale nawet w słabszej zamieci jego szanse na odnalezienie drogi znacznie malały. Wyciągnął różdżkę i miał już rzucać patronusa, kiedy zauważył coś przebijającego się przez szalejący śnieg – światło flary, która wystrzelona była chyba z niewielkiej od niego odległości. Ruszył w tamtym kierunku. — Halo? Czy ktoś tu jest? — zawołał, próbując przekrzyczeć świszczący wiatr. Osłonił dłonią oczy, by jakoś zwiększyć widoczność i ruszył ku domniemanemu człowiekowi.
| Bez kości, przychodzę na ratunek
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Boris leżał na plecach już jakiś czas, patrząc na warstwę śniegu, która zdążyła przykryć pierś osłoniętą płaszczem, na którym małe bałwanki toczyły zacięty pojedynek. Zagumov zawsze lubił to robić, kiedy tylko widział odrobinkę śniegu, otwierał jedno z okien lub wychodził do małego ogródka z tyłu swojego domu i tworzył niewielkie śnieżne bitewki, gdzie walczyli biali, okrągli wojownicy. Gdy tak przypominał sobie nie tak odległą przeszłość, usłyszał coś. Najpierw był to tylko niewyraźny pomruk na tle szalejącego wiatru, lecz chwilę później zdołał dosłyszeć wołanie "Ktoś idzie"- pomyślał Boris, jednocześnie przewracając się z pleców na brzuch, miażdżąc przy tym śnieżnych wojowników.
-Tutaj!-zawołał Rosjanin- Na dole!- dodał tylko licząc, że nieznajoma mu osoba usłyszy jego wołania o pomoc i przyjdzie, zanim ten zamarznie na kość. Czekając na odpowiedź, wydawało mu się, że każda upływająca, cenna sekunda trwa znacznie dłużej niż powinna. Tym bardziej nie mógł się doczekać, z powodu bólu w nodze, który wzmógł się znacznie po tym, jakże niezgrabnym, manewrze.
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Przystanął, nasłuchując jakiejkolwiek odpowiedzi, a kiedy nic nie dobiegło jego uszu, zwątpił. Czy poszedł w złą stronę, czy może flara była wykwitem jego nazbyt bujnej wyobraźni? Czy naprawdę mógł wymyślić sobie wołanie o pomoc? Co w ogóle powinien zrobić w tej sytuacji? Brnięcie w góry w celu ratowania osoby, która była nie wiadomo gdzie nie wydawało mu się dobrym pomysłem, pewnie powinien zawrócić i zawołać w końcu o pomoc, tak dla siebie, jak i dla nieznajomego – powiadomić kogokolwiek, może zarząd hotelu o tym co zobaczył i złożyć ciężar poszukiwań na ich doświadczone barki. W jego głowie pojawiały się dziesiątki różnych scenariuszy i rozwiązań, ale nim zdążył którekolwiek wprowadzić w życie, dosłyszał w końcu ludzkie wołanie – wpierw mocno zniekształcone przez dmący wiatr, rozpływające się gładko w cichej melodii gór, a potem wyraźniejsze, krzyczące „na dole”. Popatrzył wówczas w dół i rzeczywiście go zobaczył, tę ciemną plamę na tle śniegu. — Już idę! — zawołał, aby dodać czekającemu na niego człowiekowi otuchy i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś łagodniejszego zejścia. Podejrzewał, że mężczyzna nie znalazł się tak nisko z własnej woli i nie bez powodu nie potrafił się stamtąd wydostać... i bardzo, ale to bardzo nie chciał podzielić jego losu. Zajęło mu to chwilę, w tej śnieżycy łatwo było o pomyłkę, a więc ostrożnie stawiał każdy kolejny krok, aż w końcu bezpiecznie zszedł na niższy poziom i podszedł do mężczyzny. — Co się panu stało? — zapytał z tym swoim niepozbytym rosyjskim akcentem. Darował sobie głupie pytanie o to czy wszystko dobrze. Gdyby było dobrze, to nie wołałby o pomoc... i nie siedziałby tutaj z nogą wygiętą pod kątem, który przyprawiał go o mdłości.
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Boris zaczął powoli przysypiać, otulony idealnie białą śnieżną pierzyną z prawie każdej strony, tylko co jakiś czas zgarniał ją sobie z piersi, po tym jak ponownie się obrócił na plecy, by widzieć niemrawe promienie słońca, przysłaniane w tej chwili przez padający śnieg. Nagle zauważył kształt na górze, który zawołał do niego "Ratunek"- pomyślał Zagumov. Uszczęśliwiło go to na początku, lecz z każdą dłużącą się chwilą, nadzieja z niego upływała, aż po pewnym czasie, usłyszał głos, wydobywający się z gardła osoby stojącej tuż nad nim. Gdy usłyszał akcent wypowiedzianego pytania, jak mu się zdawało, młodego mężczyzny, przypomniał sobie lata młodości, gdy wielu jego towarzyszy z matczynej ziemi przemawiało tak samo, co nieraz wprawiało go w dobry humor. Po chwili namysłu postanowił odpowiedzieć na zadane pytanie:
--Poślizgnąłem się...- wydusił z siebie łamiącym się głosem Boris. Rosjanin sam siebie zaskoczył tym, z jakim trudem przyszło mu teraz mówić. Nie spodziewał się, że w tak krótkim czasie aż tak upłyną z niego siły. Zawsze sobie radził z mrozem, kiedy był młodszy. Właśnie. Młodszy. "Może to faktycznie czas na emeryturę?- zastanowił się Boris- Nie, to Anglia i ludzie żyjący tam zrobili mnie słabym, dobrze mi zrobią takie przygody. Nie mogę zapomnieć skąd jestem."
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Chyba nie było z nim najlepiej. Och, głupie stwierdzenie, no jasne, z nikim kto leżał ze złamaną nogą w cholernych Alpach, w otoczeniu szalejącej śnieżycy nie mogło być ani „najlepiej”, ani nawet „dobrze”. Mężczyzna wyglądał na zmęczonego i właściwie Lazar miał wrażenie, że trochę sennego, co mogło świadczyć o tym, że leżał tu już od jakiegoś czasu. Czy musiało? Nie wiedział; w ogóle nie tak wiele wiedział o górach i teraz pluł sobie w brodę, że nie przygotował się jakoś lepiej. — Spadł pan stamtąd? — popatrzył w górę i skrzywił się, bo z tej perspektywy wyglądało to jeszcze gorzej niż kiedy patrzył z góry. Dobrze zrobił, że zachował odpowiednią ostrożność, mógłby w łatwy sposób podzielić jego los. Założyłby się, że mężczyzna po drodze poobijał się dodatkowo o skały i współczuł mu bardzo. — Długo pan tu tak leży? Boli pana coś poza nogą? Niechże pan nie będzie taki lakoniczny. — Westchnął, bo w istocie facet nijak nie ułatwiał mu sprawy. Mógł powiedzieć trochę więcej na temat tego co się tutaj wydarzyło, zamiast skąpić mu informacji, jakby były one co najmniej na miarę złota. Zrzucił z pleców plecak i kucnął przy nim, wyciągając ówcześnie różdżkę. — Niezbyt znam się na uzdrawianiu, ale mogę ją... nie, w sumie w ogóle się nie znam, nie będę ryzykować. — Skrzywił się i sięgnął do plecaka w poszukiwaniu butelki wody. Zaoferował ją też tajemniczemu jegomościowi. — Chyba że pan da ją radę usztywnić... — podsunął, patrząc na niego wyczekująco. Wyglądał na dorosłego, powinien móc to jakoś ogarnąć.
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Rosjanin nie za bardzo wiedział, co ma teraz zrobić. Z jednej strony czuł się słabo z powodu złamania i wyziębienia organizmu, z drugiej czuł się cały czas popędzony do działania, na co nie miał ani siły, ani ochoty. Jedyną pozytywną rzeczą było w tej sytuacji to, że raczej nic gorszego nie mogło mu się stać.
-Tak, spadłem z tamtej półki skalnej... Miałem pecha.- odpowiedział na pierwsze z pytań Boris.
Zanim zebrał się na kolejną odpowiedź, podniósł lekko głowę, co sprawiło mu większy wysiłek, niżby się spodziewał i zaczął obmacywać potylicę. Pomiędzy palcami poczuł ciepłą, klejącą się maź, której wcześniej tam nie było. "Chyba jednak mogło być gorzej"- pomyślał Zagumov. Na jego szczęście, było to tylko niewielkie stłuczenie, które nie było na tę chwilę groźne.
-Nie wiem ile leżę, straciłem rachubę czasu chyba dość dawno temu, nie jestem pewien. Oprócz złamania nogi, nic poważnego nic mi się nie stało.- powiedział najbardziej wyczerpująco jak mógł.
Następnie wyciągnął różdżkę i przemienił małe, lodowe sople w kamienne pręty, które następnie potraktował Quartario, by noga nie stała się zbyt ciężka. Następnie ruchem ręki wskazał na nią swojemu potencjalnemu wybawcy, licząc, że ten coś z nią zrobi.
-Zaryzykujmy jednak- powiedział na koniec Boris, wydając przy tym lekko ochrypły i niemiły dla ucha śmiech
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Pokiwał głową, bo rzeczywiście można to było nazwać pechem. Jasne, facet na pewno mógł być ostrożniejszy skoro błądził sobie gdzieś w górach, ale z drugiej strony nie jego wina, że rozpętała się śnieżyca, prawda? Kto wie, może nawet podzieliłby jego los, bo przecież gdyby nie wystrzelona przezeń raca, nie wiedziałby, że ktoś jest w tarapatach, a wobec tego nie zauważyłby też, że jest tu na tyle niebezpiecznie, że łatwo w nie wpaść. W normalnych warunkach tajemniczy jegomość może uniknąłby tego nieszczęsnego wypadku. Lazar pociągnął łyka wody, a kiedy mężczyzna nie zareagował na butelkę, wzruszył ramionami i ją schował, wyciągając w zamian coś innego – samonagrzewający się kubek, w który przezornie wlał herbatę z dużą domieszką miodu i rozgrzewającego rumu. — Niech pan się napije, rozgrzeje pana — powiedział tuż po tym jak sam napił się przyjemnie ciepłego naparu i podał facetowi kubek. Jednocześnie przyjrzał się stworzonemu przez niego usztywnieniu i zamarudził cicho pod nosem, że jest przekonany, że jest na to jakieś lepsze zaklęcie. Nie zamierzał jednak wybrzydzać, skoro sam nie potrafił zrobić niczego lepszego, należało korzystać z tego czym aktualnie dysponował. — Niech się pan tylko nie obleje jakby zabolało — spojrzał znacząco na kubek, sugerując, że byłby bardzo niezadowolony gdyby za szybko pozbyli się jego zawartości. Wyciągnął z plecaka zapasową bluzkę, którą wziął na wypadek wyjątkowego zimna i choć czuł, że mogłaby mu się jeszcze przydać, zacisnął zęby i niewerbalnym diffindo rozciął ją na długie pasy. To była całkiem dobra bluzka, niech go szlag trafi. Swoją niezbyt sprawną transmutacją połączył paski materiału, tak by tworzyły jeden, wyjątkowo długi, po czym przymocował nim usztywnienie, ówcześnie prostując złamaną nogę mężczyzny. To musiało boleć, był tego świadom. — Spróbujemy podejść kawałek, a jak wyjdziemy z tej śnieżycy to może uda się deportować do resortu. Gotowy? — założył plecak na plecy i wstał, nachylając się zaraz, żeby pomóc mężczyźnie stanąć na nodze. Na ich nieszczęście facet był niższy, przez co musiał zarzucać wysoko rękę, a Lazar nieco się schylał, co z dodatkowym obciążeniem na plecach było nader niekomfortowe. Ale, hej, przynajmniej im się udało, prawda?
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Boris przyjął od nieznajomego kubek z płynem, który zaczął powoli pić. Przyjemne ciepło zaczęło rozlewać się po najpierw po ustach i przełyku, a następnie ogarnęło całe ciało. Uczucie relaksu, jakie zaczął mieć Boris, pomogło mu zapomnieć na pewien moment o dość nieprzyjemnej sytuacji, w której się obecnie znajdował. Gdy usłyszał prośbę o nierozlanie zawartości kubka na wypadek bólu, Zagumov szybko go odłożył zastanawiając się jednocześnie, co mogłoby być przyczyną bólu w najbliższej chwili... Niestety w nie tak długim odstępie czasu od zadanego w myślach pytania, Rosjanin poczuł straszny ból, który przeszył jego lewą nogę. Jak się okazało, to chłopiec stojący nad nim postanowił ją dokładniej nastawić i usztywnić dodatkowo materiałem. Potrzebował chwili, by otrząsnąć się z paraliżującego bólu, by być w stanie odpowiedzieć na zadane mu pytanie i wstać na nogi, a raczej jedną nogę, tę, która wciąż mu funkcjonowała.
-Tak, możemy iść.- powiedział Rosjanin
Gdy jego wybawca schylił się, by mu pomóc, Boris wsparł się na jego ręce, wcześniej podnosząc kubek i w takiej pozycji przeszli kawałek, po to by teleportować się do resortu, gdzie z małą pomocą Boris został odprowadzony do swojego pokoju, gdzie mógł w końcu odpocząć.
Nie rzucacie kostką na odnalezienie urwiska. Otrzymaliście od zleceniodawcy instrukcję oraz mapę.
Otrzymaliście zlecenie od jednego z czarodziejów na Mont Blanc. Wyjaśnił Wam, że zostaliście poleceni przez brytyjskich tajemniczych jegomości i dlatego skontaktował się z Wami w delikatnej sprawie. Otóż bardzo zależy mu na przetransportowaniu żywego stworzenia do Doliny Godryka, gdzie czekać będzie na Was odbiorca. Podmiotem Waszego przemytu jest... gwiazdonos olbrzymi, zamknięty w obsydianowej klatce z dziobem związanym czarnym paskiem, jak i skrzydłami przyklejonymi zaklęciem do tułowia. Wasz zleceniodwaca zaznaczył dwukrotnie, że zależy mu aby towar dotarł nienaruszony. Obaj posiadacie informację, że handel tymi stworzeniami jest surowo zakazany przez fakt, że są objęte ochroną.
Waszym celem jest dostanie się do świstoklika znajdującego się w trudno dostępnym miejscu, do którego turyści nie zachodzą. To gwarancja niewykrywalności. Mowa tutaj o przeklętym urwisku. Pogoda jest paskudna, wiatr sieka po policzkach, a Wasz towar szamocze się w klatce i bez znaczenia jak go transportujecie - jest cholernie ciężki, więc utrzymanie klatki w ryzach graniczy z cudem. Zebraliście zapewne informację o tym stworzeniu i najistotniejszym faktem jest to, że ich wrzask potrafi uszkodzić słuch, a i są agresywne, jeśli narusza się ich przestrzeń.
Ustalcie między sobą, który z Was będzie losować efekt "drogi", a który "towaru". Możecie współpracować.
DROGA:
Trzymasz w ręku mapę, bez której z pewnością zgubilibyście się już jakieś kilka razy. Niełatwo jest z niej czytać przy takiej pogodzie, ale dla chcącego nic trudnego, prawda? Przez pewien czas to Ty odpowiadasz za prowadzenie do świstoklika (jest zakleszczony między dwoma charakterystycznymi monolitami, masz wszystko na rysunku).
Samogłoska - w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że zawodzenie wiatru przypomina do złudzenia wycie jakiejś kobiety. Wspinaliście się po tej górze już jakieś dwie godziny, a wiesz, że powinniście wracać w ciągu czterech następnych, jeśli nikt ma nie zainteresować się Waszą nieobecnością.
W pewnym momencie, gdy próbowałeś zapoznać się z dalszą trasą, zawodzenie wiatru (ducha?) przybrało na sile i nim się obejrzałeś uderzył w Ciebie silny podmuch, który wyrywa Ci z ręki mapę. Zdajesz sobie sprawę z dwóch rzeczy: zgubicie się bez niej, a i jeśli trafi ona w niepowołane ręce to macie przechlapane. Wiesz przecież że u podnóży góry, po której wchodzicie, znajduje się jedna część miasteczka, a więc obawy mogą być realne. Możesz więc próbować ją do siebie albo przywołać albo ją zniszczyć nim na dobre stracicie ją z oczu.
Twoje rzucone zaklęcie będzie wykonane bezbłędnie - pytanie czy zdążysz? Rzuć kostką, by się dowiedzieć jak zadziałał Twój refleks w tych trudnych warunkach atmosferycznych.
Parzysta - zdążyłeś przywołać/zniszczyć mapę. Chyba masz dziś szczęście. Nieparzysta - Twoje zaklęcie zostało zepchnięte przez wiatr, trafiasz w jakąś skałę, a mapa znika Ci z oczu. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że zostanie zniszczona w trakcie lotu, choć przecież pergamin został osłonięty zaklęciami... jednak nie jest to aż tak ważne, bowiem teraz bazujesz na swojej pamięci.
Spółgłoska - wskazujesz trasę, którą musicie podążyć, choć trzeba przyznać, że nie jest to łatwe przedsięwzięcie, skoro non stop wiatr popycha Was te dwa kroki w tył i musicie iść "pod prąd". W pewnym momencie nadepnąłeś na jakiś kruchszy kawałek skały przez co Twoja kończyna wpada aż do kolana w jakąś dziurę. Opisz sposób w jaki się uwalniasz. W trakcie całego procesu non stop jesteś przysypywany górą śniegu lecącego z pochmurnego nieba. Dorzuć. Parzysta - w trakcie wyjmowania nogi kaleczysz skórę ostrym i przeklętym kamieniem, a co za tym idzie... do końca tej ingerencji widzisz kątem oka ducha zmarłej osoby, którą znałeś, bowiem na samo skaleczenie nie działa żadna magia lecznicza ani eliksiry. Dopiero, gdy opuścisz to miejsce to duch przestanie się w Ciebie wpatrywać. Nieparzysta - po uwolnieniu nogi orientujesz się, że skręciłeś kostkę. Musisz udzielić sobie pomocy, jeśli nie chcesz spowolnić przemytu o dodatkową godzinę.
TOWAR:
Transportowanie towaru powinno być proste, jednak nie w przypadku, gdy ten szamocze w klatce i próbuje się uwolnić. Utrzymanie klatki czy to ręcznie czy to zaklęciami jest ciężkie, a sypiący z nieba śnieg i zawodzący wiatr niczego Ci nie ułatwia. Rzuć kostką, by dowiedzieć się czy Wasz towar nie postanawia Ci się naprzykrzyć.
Parzysta - Wiatr popycha nie tylko Ciebie ale i klatkę. Dzielnie drałujesz przez zaspy i wspinasz się po pagórkach, po których prowadzi Cię Twój kolega po fachu. W pewnym momencie z Twojej lewej strony zaatakował Cię śniegowy podmuch wiatru. Przewracasz się wraz z klatką, ale gdy próbujesz ją podnieść i się nad nią nachylasz gwiazdonos zadrapuje Twoje ręce ostrymi pazurami nawet, jeśli masz na sobie grube rękawiczki. Twoje dłonie są poranione i szczypią dopóki nie udzielisz sobie pomocy. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli zaniedbasz te rany to może wdać się w nie paskudne zakażenie.
Nieparzysta - świetnie dajesz radę z holowaniem klatki. Doskonale dawkujesz siłę i energię, a więc nie męczysz się tak szybko jakby to było u pierwszego lepszego czarodzieja. Najbardziej dokuczliwy jest ten śnieg i wiatr, bowiem w pewnym momencie zrywa on płachtę okalającą klatkę, popychając w środku gnieżdżącego się gwiazdonosa. Zauważasz, że pas oplatający jego dziób nie tylko się poluzował, ale również się zsuwa. Rzuć kostką, by dowiedzieć się czy zdążysz zapobiec uwolnieniu jego dzioba:
Parzysta - w jakikolwiek sposób ratujesz sytuację to niestety spóźniasz się o tę sekundę. Dziób gwiazdonosa został uwolniony i z racji, że jesteś najbliżej niego to zostałeś narażony na jego atak dźwiękowy. Tym razem warto cieszyć się z huczącego wiatru, bowiem dzięki temu nie straciłeś słuchu - ptak wrzasnął przy Twojej twarzy i przez to do końca ingerencji słyszysz co trzecie słowo swojego towarzysza. Po tym wszystkim po chwili walki (a może pomocy Twojego kolegi?) ponownie go zakneblować.
Nieparzysta - czy to ręcznie czy to zaklęciami, ale udaje Ci się przytrzymać pas na jego dziobie. Co prawda w trakcie tak mocno szamotał iż zajęło Ci to dobre dziesięć minut, ale jako tako opanowałeś sytuację. Wiesz również, że najlepiej będzie zasłonić klatkę, aby śnieg go nie przysypał w trakcie transportu. Opisz w jaki sposób osłaniasz towar.
______________________
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Od samego początku czuł, że uda mu się wykorzystać ten wyjazd o wiele lepiej, niż po prostu pilnując dzieciaków w swojej nowej roli asystenta nauczyciela. SPA i okoliczne atrakcje umilały mu pobyt, sprawiając, że mógł się w końcu w pełni zrelaksować, ale nie sprawiły, że przestał szukać dodatkowej aktywności. Jako że dzielili z Leonelem pokój w resorcie, poruszane przez nich wieczorami tematy szybko zeszły w okolice przemytnictwa, którym zajmowali się obaj. Zazwyczaj nie współpracowali – wręcz przeciwnie, nie mówili o tym zbyt wiele, bo było to jedno z tych zajęć, o których dla dobra bliskich nie mówiło się i nie słuchało, jeśli to oni się tym zajmowali. Im mniej wiedzieli o sobie nawzajem, tym lepiej – w razie ewentualnych komplikacji, rzecz jasna. Tym razem miało być inaczej. Udali się do grubej ryby szemranego półświatka, która miała dla nich niełatwe zadanie. Wiedzieli o tym już w chwili kiedy kierowali do niego swoje kroki, ale... cóż, klatka ze zwierzęciem z całą pewnością nie była tym, czego się spodziewali. — Pojebało go — mruknął do Leo kiedy opuścili górskie schronienie zleceniodawcy i zyskali pewność, że już ich nie usłyszy — w nienaruszonym stanie, niech go avada trzaśnie w dupę — przedrzeźnił mężczyznę po francusku, bo i w takim języku się dzisiaj porozumiewali. Nathaniel nie miał z tym przecież najmniejszego problemu, a na samym zleceniodawcy wywarło to chyba dobre wrażenie. Same plusy. W końcu westchnął i postanowił skupić się na zadaniu – a to nie było przecież łatwe. Czekała ich trudna droga przez góry, a klatka była spora i bardzo ciężka. Wiatr dął i siekał w policzki, podrywając śnieg, którym miotał prosto w ich oczy. Rozłożył mapę, uważając żeby mu nie uciekła i zmrużył oczy, by cokolwiek z niej odczytać. — W tamtą stronę — mówiąc to, zwinął mapę w rulon i wskazał Leonelowi miejsce, o które mu chodziło. Minę miał przy tym nietęgą, bo było to nie tylko pod górę, ale i pod wiatr. Nie mieli dziś szczęścia.
Pilnowanie rozwydrzonych dzieciaków znajdowało się na szarym końcu jego listy, jeśli chodziło o aktywności, jakich pragnął się podjąć podczas zimowych ferii. Wpisał się jako opiekun jedynie po to, by załapać się na hogwarcką wycieczkę, ale kiedy tylko znaleźli się na miejscu, zignorował wychowanków i udał się na czarty. Miał również nadzieję, że na tak odległym terenie uda mu się natrafić na jakieś przemytnicze zlecenie, a że temat ten pojawił się również przy okazji wieczornych pogawędek z Nathanielem, obaj postanowili, że tym razem połączą siły. Zazwyczaj, ze względów ostrożności, pracowali osobno, ale czasami warto było zrobić jakiś wyjątek, szczególnie kiedy darzyli siebie wzajemnie naprawdę ogromnym zaufaniem, a nie oszukujmy się, że w półświatku to słowo praktycznie nie miało prawa istnieć. Oczy dookoła głowy. Najwyraźniej w swej ojczyźnie zdążyli już sobie wyrobić niezłą renomę, zważywszy na fakt, że zostali poleceni jakiejś grubiej rybie zamieszkującej tę malowniczą wioskę. Plus dla nich. Fleming nie ukrywał jednak, że znacznie bardziej fascynowały go zlecenia dotyczące artefaktów, zwłaszcza tych czarnomagicznych, podczas gdy handel żywym towarem, kiedy tylko mógł, starał się omijać szerokim łukiem przez wzgląd na wiele trudności w transporcie. Gwiazdonos olbrzymi zwiastował jednak spory zysk, który zdecydowanie przesłonił wady ich wspólnej misji. - Gdyby nie przyzwoita oferta, darowałbym sobie ten szajs. – Mruknął do swojego kompana, w pełni podzielając jego opinię. Wyglądało na to, że mieli podobne upodobania co do swojej pracy. Niekiedy jednak należało zerwać z nawykami i podjąć się zupełnie innego wyzwania. A że akurat pracowali razem… przynajmniej mogli wspólnie ponarzekać. – Obsydianowa. Wspaniale. – Dodał zaraz niechętnie, uderzając ręką o kraty. Pewnie powinien się cieszyć z tego, że ptaszysko zostało odpowiednio zabezpieczone, ale nie musiał nawet podnosić tej klatki, by wiedzieć, że jej ciężar będzie wyjątkowo dotkliwy. – Chodźmy. – Rzucił w końcu, na szczęście nie musząc zbyt długo czekać na swego towarzysza. Złapał pakunek na tyle wygodnie, na ile się dało i ruszył we wskazanym przez chłopaka kierunku. Warunki niewątpliwie im nie sprzyjały. Gwiazdonos pomimo związanego paskiem dzioba i przyklejonych do tułowia skrzydeł szarpał się i wiercił po swej klatce, a przecież czekała ich długa droga na szczyt, w dodatku w towarzystwie arktycznego mrozu i porywającego wiatru. Co gorsza, przemycane przez nich zwierzę należało do stosunkowo niebezpiecznych gatunków, których wrzask potrafił nawet trwale uszkodzić słuch. Musieli uciec się do wszelkich środków ostrożności, co przy tej paskudnej pogodzie i agresywnym zachowaniu ptaszyska nie było wcale takie proste…
Nie miała pojęcia, co tu robi. Usłyszała plotki o tym urwisku i ciekawość zwyciężyła, musiała tu przyjść, nie ważne jak absurdalne to było. Nigdy nie próbowała szukać matki za życia, nawet się nie starała, prawdę mówiąc, bała się podejmować próby. A teraz, kiedy umarła, miała specjalnie wspinać się na niebezpieczne wzgórze tylko po to, żeby przez chwilę z nią porozmawiać? Może to wszystko przez ten dziwny etap w który weszła, chciała pokonywać słabości, a to z całą pewnością się do tego zaliczało. A może po prostu powrót Carmel sprawił, że na nowo rozbudziły się w niej wszystkie pytania i wątpliwości, które chciała rozwiać i niestety na niektóre tylko ona była w stanie odpowiedzieć. Ubrała wygodne, górskie buty i ruszyła w kierunku urwiska. Nie była najlepsza we wspinaczce, więc kiedy zaczęło robić się stromo, przestawała sobie radzić. Starała się znajdować prostsze drogi, ale tutaj nie dało się rozegrać tego bez komplikacji. Kiedy była pewna, że stawia nogę stabilnie, okazało się, że bardzo się pomyliła. Skała się ukruszyła a ona poleciała w dół, nie mając pojęcia, jak szybko uda jej się zatrzymać. W końcu jednak natrafiła na stabilną, stałą półkę o którą uderzyła głową, na szczęście nieznacznie. Dużo gorzej było z jej nogą, która zawinęła się w niefortunny sposób. Emily pisnęła z bólu i panikując, starała się wstać, ale ból zdecydowanie ją przerósł. Każdy ruch nogą kończył się przeszywającym bólem, którego nie mogła zignorować. Zarówno dalsze wspinanie, jak i schodzenie w dół nie mogło się udać, kiedy nie mogła nawet porządnie się podeprzeć. Zaczęła panikować, zastanawiając się, czy ktokolwiek ją tu znajdzie. Rozglądała się nerwowo. - Pomocy! - krzyknęła na cały głos i prawie usłyszała swoje echo, tak cicho i pusto było w okolicy. Mimo to krzyczała to co chwilę, mając nadzieje, że znajdzie się ktokolwiek, kto też wpadł na tak nierozsądny pomysł.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Możliwość zwykłego, ludzkiego, przyziemnego narzekania była dla niego czymś nowym w tym, nazwijmy to, zawodzie. To była całkiem przyjemna zmiana, choć trzeba przyznać, że na dłuższą metę niezbyt korzystna – przemyt powinien wiązać się bowiem ze stałą czujnością, a nadmierne odprężenie zdecydowanie jej przeczyło. Właśnie dlatego po chwili ucichnął, nie chcąc niepotrzebnie rozproszyć ani siebie, ani Leonela; skupił się na mapie, a potem na obraniu odpowiedniej drogi... zresztą pokonywanie tej trasy i tak nie należało do łatwych, wobec czego szybko odechciało mu się przyjacielskich pogawędek. Na pogodę nie narzekał – to znaczy, utrudniała im ona życie, ale poza ograniczoną widocznością, sam mróz i dokuczliwy wiatr nie przeszkadzały mu aż tak bardzo. Kanada przyzwyczaiła go do srogich zim i szeroko pojętego górskiego klimatu, i wyglądało na to, że pomimo biegnącego nieubłaganie czasu, wciąż dobrze pamiętał czas spędzony w Riverside. Czyżby? Szybko okazało się, że wbrew swoim optymistycznym przypuszczeniom – a może właśnie za ich sprawą – był o wiele mniej czujny niż należało. Nadepnął na skałę, która nie wytrzymała jego ciężaru, a nim zdążył zareagować, noga wpadła mu w odsłoniętą teraz dziurę. — Kurwa mać, czekaj — powiedział do towarzysza, choć ten zapewne zdążył już zauważyć, że coś jest nie tak, szedł wszak za nim, gdyż to Bloodworth wytaczał dla nich drogę. Szarpnął nogą, ale ta w pierwszej chwili ani myślała wyleźć z ciasnego więzienia. „Utknąłem” – cisnęło mu się na usta, a jednocześnie w ogóle nie chciało przez nie przejść. Nie miał ochoty na głos przyznawać się do kolejnej porażki, nie po przygodzie w Meksyksu, kiedy Leonel musiał ratować mu tyłek. Miał ochotę sięgnąć po różdżkę, ale do głowy nie przychodziło mu żadne zaklęcie, którego nie bałby się użyć. W wysokich górach wpływanie na rzeźbę terenu nie wydawało mu się dobrym pomysłem. Mógł spróbować pogłębić dół, ale jaką miał pewność, że pod nimi nie znajduje się jakaś jaskinia? To zdecydowanie nie była rzadkość. Spróbował znów pociągnąć nogę – wpierw delikatnie, by wyczuć jak duży jest opór i czy da radę się stąd wyszarpnąć. Śnieżyca zyskała na intensywności, bezlitośnie miotając śniegiem prosto w jego twarz. — Podaj mi rękę — to mówiąc, wyciągnął w jego stronę dłoń, zapewniając sobie w ten sposób lepszą stabilność i... pociągnął mocno, zaciskając zęby kiedy uderzył go przeszywający ból – nieporównywalnie intensywniejszy, niż mógłby się spodziewać po zwykłym skaleczeniu. Zacisnął oczy, bo zrobiło mu się jakoś tak słabo i usiadł na zimnym śniegu, zaraz barwiąc go kapiącą z licznych ran czerwienią.
Żaden z nich najpewniej nie poradziłby sobie samodzielnie z transportem gwiazdonosa, aczkolwiek taka współpraca miała swoje wady i zalety. Razem mogli podjąć się trudniejszego zlecenia, stanowili też dla siebie ogromne wsparcie w razie jakichkolwiek komplikacji. Niestety jednak obecność przyjaciela wzmagała chęć rozmów i wspólnego narzekania na niesprzyjające okoliczności przyrody, a to z kolei sprawiało, że nie byli tak ostrożni i skoncentrowani na swoich celach jak podczas działania w pojedynkę. Obaj zdawali sobie z tego sprawę, więc w drodze starali się nie odzywać do siebie, jeśli tylko nie było to konieczne. Ot, Bloodworth skoncentrował się na mapie, a Fleming na bezpiecznym przeniesieniu klatki ze zwierzęciem. Na skutek ruchliwości ptaszyska i silnych podmuchów wiatr co rusz musiał zmieniać ułożenie dłoni, by wzmocnić uchwyt, ale póki co nie napotkał większych problemów. Mógłby sobie wymarzyć lepsze warunki pracy – jasne - ale poza mroźną aurą i głośnym jazgotem gwiazdonosa, nie doskwierało mu nic, co należało określić mianem niebezpiecznego. Wydawać by się mogło, że z łatwością dotrą na szczyt, ale niestety los postanowił pokrzyżować mu plany w chwili, w której Nathaniel nadepnął na jedną z nie do końca stabilny skał, zatapiając się swą nogą w paskudną dziurę. Leonel zajęty przytrzymywaniem obsydianowych prętów uświadomił to sobie dopiero wtedy, kiedy usłyszał siarczyste przekleństwo, jakie uwolniło się z ust jego towarzysza. Widział jak chłopak próbuje wyrwać swą kończynę z zastawionej przez naturę pułapki, ale póki co nie wyglądało to najlepiej, a jego zachowanie nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Co gorsza, w tym przypadku nie mogło im pomóc żadne z szerokiego arsenału zaklęć, po prostu Bloodoworth musiał fizycznie zwalczyć opór, narażając się tym samym na niezbyt przyjemne konsekwencje. Niedobrze. Marnowali cenny czas, a śnieżyca nabierała na sile. - Dawaj, na raz. – Zmotywował go do szybszej reakcji, odkładając klatkę w taki sposób, by nie potoczyła się samoistnie w dół zbocza. Zaraz po tym podał chłopakowi swą dłoń, by asekurować go przy okazji potencjalnej utraty równowagi. Wystarczyło, że Nate pociągnął nogę za sobą, by poczuł podobny ból w kościach, ale musiał przyznać, że jego kompan dzielnie zniósł tę niedogodność. – Czekaj, naprawię to. Patrz na klatkę. – Poprosił go, by przez moment przypilnował pozostawionego samego sobie gwiazdonosa, a sam sięgnął po swoją różdżkę, przystawiając jej koniuszek do zakrwawionej rany. Najpierw oczyścił ją za pomocą prostego zaklęcia Astral Forcipe z zaostrzonych, kamiennych odłamków, a dopiero potem skorzystał z dobrodziejstwa Vulnus Alere, obserwując jak rozcięcia zabliźniają się na skórze Bloodwortha. – Możesz iść? – Zapytał, choć w istocie nawet nie oczekiwał odpowiedzi. Nie mieli wyjścia, jeśli chcieli zdążyć przed burzą śnieżną, toteż sam ponownie złapał za klatkę, skinieniem głowy wskazując na Nathaniela, by przypomnieć mu, że przydałby się również i przewodnik tej wątpliwie miłej wycieczki.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Obaj nie mieli lekko. Jeden z nich utknął w niespodziewanej pułapce, drugi męczył się z pułapką stworzoną dla kogoś – czegoś – innego. Właściwie przejmując mapę, przywłaszczył sobie łatwiejszą część zadania, przynajmniej pod kątem fizycznym... choć nie był to z jego strony czysty konformizm, Leonel był zwyczajnie silniejszym z ich dwójki. Był lepiej zbudowany i częściej ćwiczył. Ostatecznie zresztą i tak chyba skończył lepiej, bo przynajmniej z nogą w całości. Choć trzeba przyznać, że ich przygoda dopiero się rozpoczęła i wiele jeszcze mogło się zdarzyć. Zacisnął palce na jego dłoni, w duchu ciesząc się, że nie jest tutaj sam. Gdyby przyszło mu wykonywać to zadanie w pojedynkę, nie wiedziałby co zrobić. Musiałby teleportować się stąd z powrotem do miasteczka, ryzykując rozszczepieniem, o które w wysokich górach było łatwo i bez szalejącej wokół śnieżycy. Nie miałby co liczyć na dostarczenie gwiazdonosa właściwej osobie, ba, na wyniesienie go w ogóle z tych przeklętych gór. Być może wówczas nie przyjąłby tak trudnego zlecenia, ale kto go tam wie, typowo ślizgońska ambicja dawała o sobie znać i w dorosłym życiu, a nie zawsze działała na jego korzyść. Ze wsparciem w postaci przyjaciela, wyszarpnął nogę z uwięzi i skinął głową, nie tylko zgadzając się tym samym na testowanie na nim zaklęć leczniczych, ale i poświadczając, że będzie pilnował ich cennego towaru. Wtem coś zawyło dziwnie, niepokojąco o tyle, że w swoim dźwięku przypominało brzmienie jego imienia. — Słyszałeś to? — odezwał się, rozglądając się z przymrużonymi oczyma. To musiał być wiatr, zwykły wiatr; nierzadko umiał płatać figle. Wyciągnął różdżkę zza paska i niewerbalnym Aexteriorem roztoczył wokół nich – również wokół zwierzęcia – barierę, która powstrzymywała ów wiatr i sypiący się na nich śnieg. Zapadła przyjemna cisza, ale dźwięk... dźwięk nie ustał. Wręcz przeciwnie, był teraz wyraźniejszy i nabrał barwy, która była mu dobrze znana, a której nie umiał przypasować do niczego i nikogo konkretnego. Oderwał wzrok od klatki i uniósł go w przestrzeń przed nimi, a wówczas zerwał się na równe nogi, jakby w odpowiedzi na pytanie Leo. Powód był jednak zgoła inny. — Co to ma, kurwa, być. Też to widzisz, czy pomieszało mi się we łbie? — głos mu zadrżał, wybrzmiał nagromadzonymi w nim emocjami. Miał do tego prawo, nie co dzień widywało się zmarłą przeszło pięć lat temu dziewczynę. W tym wszystkim nie dostrzegł, że jedna z ran, ta najbardziej bolesna, nie zasklepiła się ta jak pozostałe. Non stop sączyła się z niej krew, gdyż czarna magia płynąca z kamienia, który go skaleczył, uniemożliwiał uleczenie jej w łatwy sposób. Miał to zauważyć, lecz dopiero za moment, teraz za bardzo pochłaniało go obserwowanie Alicii, która wyglądała jak żywa, zamknięta w swoim siedemnastoletnim ciele. Zupełnie zaniemówił i na domiar złego zapomniał o niedokończonym – ba, ledwo zaczętym zadaniu.
Nie ukrywał, że chętniej sięgnąłby po mapę, zawierzając bardziej swym umiejętnościom orientacji w terenie niż tym powiązanym z opieką nad magicznymi stworzeniami, szczególnie tak niebezpiecznymi jak wręczony im gwiazdonos. Nathaniel wyrwał się jednak jako pierwszy, nie dając mu większego wyboru, a chociaż w duchu zwykł narzekać na wszystko wokoło, tak niewątpliwie nie obawiał się ciężkiej pracy. Gotów był więc wnieść tę obsydianową klatkę na samą górę. Inna sprawa, że te wszystkie zabezpieczenia, jakkolwiek do tej pory skuteczne, nie do końca go przekonywały i z każdym silniejszym podmuchem wiatru przyglądał im się z naturalną dla siebie podejrzliwością. Bloodworth, wpadając w skalną pułapkę, wymusił krótki odpoczynek, co właściwie ostatecznie mogło im wyjść na dobre. Fleming, dopiero kiedy odłożył na bok klatkę ze zwierzęciem, odczuł bowiem siarczysty ból spowodowany nienaturalnym ułożeniem mięśni. Rezygnując na chwilę z noszenia ciężaru, mógł przynajmniej rozprostować kości, a i przy okazji wspomóc towarzysza prostymi zaklęciami leczniczymi, ratując tym samym jego zakrwawioną, zanieczyszczoną odłamkami nogę. Skoncentrowany na zadaniu nie usłyszał za to pośród szelestu wiatru imienia Nathaniela. Spojrzał więc na niego pytająco, ale ufając jego zmysłom, jak i intuicji, sam rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu źródła zagrożenia. Dopiero roztoczona bariera Aexteroriem uświadomiła mu o czym mówił drugi z przemytników. Kiedy do jego uszu dobiegł drżący głos Bloodwortha, skupił wzrok w tym samym punkcie, dostrzegając mglistą sylwetkę jego dawnej przyjaciółki. Nie odpowiedział początkowo na pytanie kolegi, zastanawiając się, co mogło wywołać ducha zmarłej, a dopiero gdy zauważył sączącą się z dopiero co zabliźnionej rany krew, domyślił się, że to efekt jakiejś czarnomagicznej klątwy. - Pewnie nagła zmiana ciśnienia. – Nie podzielił się jednak z chłopakiem swymi obawami, nie chcąc wzbudzać paniki. Przed nimi pozostawała jeszcze długa droga na szczyt, a chociaż zdrowie i bezpieczeństwo z pewnością przedstawiało dla niego większą wartość niż wykonanie zlecenia, tak w tym momencie nie za bardzo mogli już zawrócić. Wskazał więc swemu kompanowi, że muszą ruszać, po czym zacisnął palce na obsydianowych prętach. Pech chciał, że nim przestąpił przez pobliską zaspę, z lewej strony zaatakował go śnieżny podmuch wiatru, który przewrócił go wraz z przenoszonym pakunkiem. Próbował ponownie podnieść klatkę, ale kiedy się nad nią nachylił, ptaszysko zdrapało jego ręce do krwi swymi ostrymi pazurami. Gruby, skórzany materiał okazał się żadną przeszkodą, a Leonel wściekły syknął na skutek pieczącego bólu. - Pieprzone ptaszyko. Ostatni raz biorę zlecenie na żywy towar. – Mruknął do Nathaniela, nie będąc pewnym czy ten w ogóle zdołał oprzytomnieć po ujrzanej marze. Na razie musiał jednak zająć się ranami, więc znów wyciągnął zza paska różdżkę, stosując na swych dłoniach dokładnie ten sam zestaw czarów, którym wcześniej uraczył Bloodwortha.
Nathaniel Mapa w Twoim ręku delikatnie zawibrowała i po chwili na górze pojawiły się słowa : Świstoklik teleportuje się o godzinie 15:43. Doczepić towar. Następny Świstoklik pojawi się o 22:26. Potencjalny brak oznacza niepowodzenie i rozwiązanie umowy.
Na Twoje oko macie jeszcze 58 minut na dotarcie we wskazane miejsce i zlokalizowanie… starego parasola, umiejscowionego między dwoma ujściami skalnymi. Rzuć kostką, by odkryć czy dostrzeżesz oznakowania skalne, mające Was zaprowadzić do celu.
Parzysta - rozglądasz się, szukasz ale z jakiegoś powodu nie możesz dostrzec oznakowań. W tym miejscu, w którym stoicie nie da się zauważyć dalszej trasy. Zegar tyka. Możesz rzucać do skutku kostką, ale każdy rzut to 1k6 + 2 minut mniej do odlotu Świstoklika. Nieparzysta - pomimo wiatrzyska udaje Ci się (z pomocą zaklęć bądź nie) całkiem szybko dostrzec z prawej strony niebieskie oznakowanie trasy. Musicie tam odbić i przede wszystkim ominąć/zlikwidować wysoką zaspę uniemożliwiającą Wam przejście.
Twoje rana na łydce nie została zasklepiona pomimo zastosowania zaklęć. Ból skaleczenia narasta i sprawia, że odrobinę kuśtykasz.
Leonel Twoje rany zostały oczyszczone i zasklepione. Zauważasz z lewej strony lecącą w Waszą stronę stronę kolejną zaspę - tym razem znacznie większą. Wiesz, że może Was zasypać i będziecie mieć problem z wydostaniem się ze środka, jeśli nie zastosujecie środków ochronnych przed morderczym żywiołem. Zaklęcie rzucone przez Nathaniela spowolni siłę pędu zaspy, ale czy aby na pewno je zatrzyma? Zdążysz rzucić tylko jedno zaklęcie zanim wirujący gęsty śnieg w Was uderzy.
Efekty zderzenia poznacie w następnym poście MG, jednak dużo zależy od Waszego zachowania.
______________________
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Rana, choć bolesna, nie była wielka, wobec czego i zwabiona nią zmora była osłabiona. Rozpływała się na krawędziach swojej cielesności, krztusiła ilekroć próbowała powiedzieć coś więcej niż kilka słów. Choć nie była równie przezroczysta co duch, nie wyglądała też jak żywa; niedoskonały magiczny twór, który ułatwił mu tym samym powrót do rzeczywistości. — Milcz. Odejdź. Zostaw mnie, nie teraz — powiedział do niej dość cicho, zakładając, że w zaświatach wcale nie trzeba mieć dobrego słuchu, by usłyszeć czyjeś błaganie. Choć najchętniej by z nią porozmawiał, wiedział, że teraz nie może sobie na to pozwolić. Zmusił się do odwrócenia od niej spojrzenia, choć było to dla niego bolesne. Pomogło mu w tym syknięcie Leonela, które właściwie przypomniało mu o obecności przyjaciela – ba, o całym otaczającym go świecie. Rozejrzał się z nieco nieprzytomnym wyrazem twarzy i skrzywił się, widząc, że klatka się wywróciła, a ptaszysko jakimś cudem zdołało zranić Fleminga. Nabrał w płuca lodowatego powietrza, cudem powstrzymując się przed głośnym westchnięciem – bynajmniej nie z rozczarowania niepowodzeniem, bo tu nie miał prawa mieć pretensji, a raczej ze świadomości, że to będzie długa i wyczerpująca ponad miarę droga. — Okej? — upewnił się, pozerkując na zaleczone dłonie, a zaraz potem wzrok uciekł mu w stronę stojącej z boku Alicii. Dlaczego nie mogła tak po prostu zniknąć? Noga bolała go jak diabli, ale jeszcze dokuczliwszy był ciężar jej spojrzenia, które non stop w nim wbijała. Jakby z wyrzutem, że kazał jej zamilknąć; znał tę minę aż za dobrze. Fakt, że trzymana w garści mapa zawibrowała magią dotarł do niego z opóźnieniem. Duch rozkojarzał go i sprawiał, że tracili niepotrzebnie czas. Pokręcił głową, rozłożył znów mapę i zaklął pod nosem. — Mamy mniej niż godzinę do odlotu świstoklika, masz zegarek? — przymrużył oczy, wypatrując trasy, którą mieli podążać.
Wpatrywał się w niewyraźną postać, która z każdą chwilą coraz intensywniej wtapiała się w jaskrawe niebo, jak gdyby jej dusza no nowo ulatywała do nieba. Zmora usilnie próbowała przekazać im jakąś ważną wiadomość, ale bycie skutecznym posłańcem nijak nie zgrywało się z jej efemerycznym stanem. Na szczęście Flemingowi udało się choć w niewielkim stopniu zasklepić ranę na nodze Nathaniela, dzięki czemu chłopak miał wystarczająco siły, by zwalczyć tę zgubną w skutkach wizję. Wreszcie odwrócił od niej swe spojrzenie, na co Leonel w odpowiedzi odetchnął z ulgą. Niestety „zniknięcie” zmarłej dziewczyny nie oznaczało równocześnie zwieńczenia ich problemów. Coś podpowiadało mu, że również piekące rany na dłoniach są jedynie przedsmakiem przed znacznie większymi komplikacjami. A może przez tę wyczerpującą podróż w akompaniamencie niesprzyjającej pogody zaczynał już popadać w lekką paranoję? - Tak. Możemy ruszać dalej. – Odpowiedział ze spokojem, widząc jak szkarłatny kolor powoli znika z jego skóry, a rany goją się szybciej niż na psie. Nadal musieli się jednak zmagać z kontuzją Bloodwortha, a to sprawiało, że w jego myślach pojawiały się same czarne scenariusze. Ich największym przeciwnikiem był wszakże czas, a póki co niezwykle skutecznie marnowali go na leczenie kolejnych obrażeń i zupełnie niepotrzebne rozmowy ze stworzeniem z zaświatów. Nie spodziewał się jednak, że pozostają aż tak bardzo w tyle. Uświadomił mu to dopiero jego kompan, który z opóźnieniem zareagował na wibrowanie magicznej mapy. - Niedobrze. – Mruknął bardziej do siebie, niźli do Nathaniela, ukradkiem doglądając stanu jego nogi. Nie chcąc jednak wywoływać jeszcze większej presji, uniósł tylko rękę, pokazując mu srebrzysty zegarek oplatający lewy nadgarstek. Zastanawiał się czy powinien zapytać kompana czy ten może iść dalej pomimo swej kontuzji, ale nim w ogóle to zrobił, dostrzegł sunącą ku nim w zastraszającym tempie lawinę. Niewiele myśląc zbliżył się więc do Bloodwortha, wyciągając zza pasa swoją różdżkę. - Accenture! - Wykrzyknął, jakby chciał wzmocnić siłę zaklęcia. Zwykle uciekał się do niewerbalnego stosowania czarów, ale tym razem zależało mu na maksymalnym skupieniu. Musiał bowiem wytworzyć solidną ścianę, która zdolna będzie ochronić ich przed nadchodzącym zagrożeniem.
Szybka i sprawna reakcja Leonela uchroniła Was przed głębokim zasypaniem. Zaspa uderzyła w zaklęcie w potężną siłą, aż obaj się na siebie przewróciliście, a klatka wylądowała twardo tuż przy Waszych głowach. Zaklęcia sprawiły, że nie spadł na Was nawet jeden płatek śniegu. Gwiazdonosa to chyba nie ruszyło - był przystosowany do życia w trudnych warunkach.
Gdy się podnosicie Waszym oczom ukazuje się gruba warstwa śniegu, blokującą Wam dalszą wędrówkę. Nie pozostaje nic innego jak usuwać na bieżąco pokłady śniegu, by odgrodzić sobie drogę.
Rzućcie obaj kostkami: po 4k6 na głowę i zsumujcie. Jeśli wynik będzie równy bądź większy niż 42, to znaczy, że spóźniliście się na pierwszy świstoklik i musicie pozostać na urwisku aż do 22:26. Pamiętajcie, aby dbać o ochronę temperatury swoich ciał i zorganizować sobie warunki do postoju. Bez problemu znajdziecie drugi świstoklik - wróżbiarska szklana kula przymarznięta do jednej ze skał.
Nathaniel - raz na jakiś czas duch będzie pojawiać się w zasięgu Twojego wzroku i będzie wymawiać echem Twoje imię. Twoje skaleczenia zagoją się po opuszczeniu tego miejsca.
Tuż obok świstoklika (obojętnie którego) znajdujecie dwie fiolki z ciemnozielonym płynem. Po głębszej analizie rozpoznacie w nich Eliksir Zapomnienia (1/1 porcji). Możecie zgłosić się po nie w odpowiednim temacie, jeśli je ze sobą zabierzecie.
______________________
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Wpatrzony w przestrzeń przed nimi w poszukiwaniu odpowiedniej drogi, nie zauważył nadciągającego ku nim niebezpieczeństwa. To było lekkomyślne, nie powinien pozwalać sobie na podobne rozkojarzenie... z drugiej jednak strony miał dla siebie całkiem niezłe wytłumaczenie – wiedział, że tuż za plecami miał najbardziej zaufanego człowieka, jakiego znał. Ufał nie tylko samemu Leonelowi, ale i jego zdolnościom i z nim u boku czuł się po prostu stosunkowo bezpiecznie. Nie zawiódł się – na szczęście; spostrzegł, że coś jest nie tak dosłownie ułamek sekundy przed tym, nim pojawiła się przed nimi wysoka ściana będąca ich wybawieniem. Siła magii odrzuciła ich do tyłu, zwaliła z nóg, a klatka upadła tak blisko ich głów, że przez moment miał śmierć w oczach. — Ożeż kurwa — wydusił z siebie, biorąc głębszy wdech. Podniósł się, dotknął głowy żeby upewnić się, że nie odniósł żadnych obrażeń i popatrzył na kumpla z wdzięcznością, podając mu jednocześnie rękę, by ułatwić mu siad. Zanim wstał, chwycił za różdżkę, która podczas upadku wypadła mu z ręki i zaklęciem vulnerra ferre wyczarował bandaż, którym obwiązał krwawiącą nogę. Z boku dosłyszał wołanie Alicii, ale zignorował je z zaciśniętymi zębami. Nie odzywał się już do niej, nie patrzył w jej stronę; nie mieli na to czasu, a on na dokładkę nie miał na to wystarczająco dużo psychicznej siły. — Ładnie zasypało, niech to klątwa. Trzeba się będzie przekopać i to szybko, jeśli nie chcemy tutaj siedzieć do nocy — minę miał niewyraźną. Ze złością wepchnął mapę za pazuchę i niewerbalnie odsunął pierwszą porcję śniegu na bok. Zapowiadało się na mozolną pracę, ale jeśli dobrze zgrają ze sobą częstotliwość naprzemiennego rzucania zaklęcia, powinno pójść dobrze.
Żaden z nich nie powinien sobie pozwalać w takich okolicznościach chociażby na chwilę rozkojarzenia, ale jednocześnie nie miał niczego za złe swojemu kompanowi. Sam nie był pewien jak zareagowałby na widok tak realistycznej mary, przedstawiającej wizerunek – na przykład – jego własnego ojca. Obrazy z przeszłości potrafiły nieźle namieszać w głowie, nawet tym najbardziej doświadczonym czarodziejom. Wszak każdy człowiek miał swoje własne słabości, trzeba było jedynie dowiedzieć się, w jaki punkt uderzyć. Zresztą praca w duecie miała to do siebie, że można było zaufać swemu towarzyszowi i rozdzielić odpowiedzialność, o ile oczywiście pieczołowicie dobierało się tylko swego partnera. Fleming tym razem przejął więc pałeczkę, tworząc niewidzialny, otaczający ich mur, który zdołał ochronić ich, wraz z drogocennym pakunkiem, przed sunącą w ich stronę lawiną. Nie obyło się co prawda bez rewelacji w stylu lecącej ponad ich głowami klatki, ale na szczęście udało im się zachować względne bezpieczeństwo. - Było blisko. – Mrukną w odpowiedzi na przekleństwo Nathaniela, samemu również rozglądając się dookoła. Nie widział nigdzie krwi, więc wydawało się, że ani oni, ani gwiazdonos, nie odnieśli żadnych istotnych obrażeń. Wreszcie ujął dłoń Bloodowortha i zajął się ogarnianiem klatki z ptaszyskiem, które wściekłe wrzeszczało w niebogłosy. Próbował uspokoić zwierzę, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, że jego próby nie mają nawet nikłej szansy na sukces. Musieli jakoś znieść ten przeklęty pisk. - Może powinniśmy użyć ognia? – Zapytał niepewnie, kierując również i swoją różdżkę na ogromną zaspę wyrosłą tuż przed ich oczami. Co rusz wykręcał nadgarstek, by jak najprędzej odgarnąć kolejne kupki śniegu na bok. – Chociaż… to chyba nie najlepszy pomysł. – Sam się zaraz poprawił, bo zdołał sobie wyobrazić lodowisko, jakie mogliby stworzyć, uciekając się do łatwiejszych, ale i bardziej ryzykownych sposobów walki z matką naturą. Wyglądało na to, że musieli pozostać przy mozolnej pracy z nadzieję, że wyrobią się do czasu „odlotu” pierwszego ze świstoklików.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Popatrzył na kumpla kątem oka, żeby upewnić się, że ten aby na pewno mówi poważnie. Ogień w takiej sytuacji byłby samobójstwem, temperatura była za niska, roztopiona zaklęciem woda zamarzłaby, tworząc w tym miejscu kolejny, jeszcze bardziej szalony tor saneczkowy. Z drugiej strony może nie powinien dziwić się, że pomyślał o tym w taki sposób, wszak ciepło ognia było pierwszy bo przychodziło na myśl w walce ze śniegowym chłodem; Bloodworth nabył obycia z górami w czasie studiów, Riverside nie rozpieszczało i dało mu kilka lekcji odnośnie do radzenia sobie w podobnym terenie. Często wybierał się z kumplami na kilkudniowe wypady poza obręb szkoły i musieli sobie podczas nich jakoś radzić. — Nie ma rady, odrzucanie tego to chyba najbezpieczniejsza opcja — sam nie brzmiał na zachwyconego, ale, cóż, pogodził się z tym. Szło im mozolnie, ale bez niepotrzebnego zatrzymywania się. Choć stawiali pozornie małe kroki, non stop przesuwali się na przód, nie tracąc niepotrzebnie czasu. Byli zdeterminowani – w każdym razie tak czuł się Nathaniel, który naprawdę nie chciał dopuścić do sytuacji, w której miałby czekać kilka godzin na świstoklika. Nie byli do tego odpowiednio przygotowani i właściwie gdyby nie dysponowali magią, w ogóle nie mogliby sobie na to pozwolić. W końcu po długiej wędrówce dotarli do wbitego w śnieg starego parasola, który według wszelkich wskazówek jakie otrzymali, miał być ich świstoklikiem. — Jak czas? — zapytał Leo, który miał zegarek i zbliżył się do parasola. W oczy rzuciło mu się coś ledwo wystającego ze śniegu. Odgarnął jego warstwę ręką i wyciągnął dwie fiolki z eliksirem, który nie zamarzł chyba wyłącznie dzięki zawartej w nim magii. Otworzył jedną z nich i powąchał niepewnie. — Zapomnienia — padł zaraz odpowiedź na niezadane przez nikogo pytanie. Podał obie fiolki eliksiru Leonelowi — Pewnie prezent od zleceniodawcy, weź obie jeśli masz odwagę. Skrzywił się nieco i przyszykował do złapania za świstoklik w odpowiednim momencie. Sam nie zamierzał brać owej fiolki, nie ufał eliksirom przygotowanym przez innych i praktycznie nigdy ich nie spożywał, zwłaszcza teraz, kiedy powrócił do warzenia ich własnoręcznie.
Sam złapał się na tym, jaką palnął głupotę i całe szczęście, że sam zdążył się również poprawić. Każdemu zdarzała się przysłowiowa zaćma, ale czułby się jeszcze gorzej, gdyby po wymownym spojrzeniu jego towarzysza nastąpiła jakaś moralizatorska mowa. Cierpiał na manię kontroli, a przez wzgląd na ryzyko związane ze swoją pracą, zawsze pieczołowicie opracowywał plan działania i z roztropnością podchodził do realizacji kolejnych jego kroków. Nie lubił popełniać błędów, jak każdy. Sęk w tym, że jednocześnie znosił wszelkie porażki gorzej niż większość ludzi i przesadnie dużo czasu spędzał na analizowaniu tego, co zrobił źle. Miało to swoje plusy, bo dzięki temu często unikał wcześniejszych pomyłek. Nie dało się jednak ukryć, że takie rozmyślania i napływ negatywnych emocji stanowiły spore obciążenie psychiczne, które nazbyt często zatapiał w szklaneczce szlachetnego trunku. Tego dnia też miał ochotę na jakąś dobrą irlandzką whiskey, jak tylko uporają się z transportem gwiazdonosa. - Zdążymy. – Odparł zaraz po Bloodworthie, jakby w ich obu chciał tchnąć nieco więcej siły i zapału. Chyba nie było trzeba, bo smagali swoimi różdżkami z zawrotną prędkością, która jako jedyna mogła ich wspomóc w wykonaniu tej mozolnej pracy. Przynajmniej byli skupieni na swoim celu i nie tracili czasu i energii na zbędne rozmowy. To sprawiało, że śniegu powoli ubywało, a oni zbliżali się do utorowania sobie bezpiecznego przejścia – dokładnie tego, które miało uratować ich przed czekaniem kilku godzin na mrozie na kolejnego świstoklika. Nie potrafił zresztą opisać uczucia, jakie towarzyszyło mu, kiedy wreszcie dotarli do poszukiwanego parasola. - Minuta i czterdzieści trzy sekundy. – Podał Nathanielowi czas z dbałością o jak najwyższą dokładność wyniku. Nie mogli przecież ominąć momentu odlotu, skoro przeszli tak trudną drogę. Cały ich wysiłek poszedłby wówczas na marne. Czego by natomiast nie powiedzieć o tej wątpliwej przyjemności wycieczce, mieli przynajmniej trochę szczęścia w nieszczęściu. Tuż obok świstoklika znaleźli bowiem dwie fiolki z zamarzniętym eliksirem. Fleming nie zamierzał nawet sprawdzać ich zawartości, w pełni zawierzając bardziej doświadczonemu w magicznych miksturach kompanowi. – I tak nie zamierzam testować ich na sobie. – Tymi słowami podziękował swemu druhowi za ponadprogramowy podarek. Sam nie był pewien jak wykorzysta coś, czego pochodzenia nie mógł zbadać z autopsji, ale zdecydowanie nie zamierzał pozostawiać czegoś tak wartościowego w śniegu. – Trzy… dwa… jeden… - Zaczął w końcu odliczanie, wskazując chłopakowi, że muszą jednocześnie złapać za rękojeść parasola. Kiedy ich dłonie zetknęły się z magicznym przedmiotem, zostali wysłani wprost do miejsca odbioru przesyłki, gdzie wreszcie mogli odebrać swoją wypłatę.