W ciągu dnia to miejsce nie przykuwa twojej uwagi, jednak kiedy się ściemnia, a snopki śniegu zaczynają się świecić - trudno nie docenić tego wyjątkowego widoku. Podobno, jeśli lampiony zgasną choćby na sekundę, po tym, jak wejdziesz na oświetloną ścieżkę, to oznacza ogromnego pecha w najbliższym czasie, a jeśli zaczną świecić się na niebiesko - to dobry znak. Jeśli nie jesteś tu sam, wróżba dotyczy rozwoju relacji z osobą, z którą stoisz na świetlistym polu.
Postanowiła wybrać się na spacer i przekonać, czym właściwie są te Świetliste Pola, o których już słyszała, ale nie miała okazji zobaczyć ich na żywo. Relacja zaś nigdy na pewno nie oddawała rzeczywistości, nic zatem dziwnego, że ubrała się ciepło i dostatecznie wygodnie na tę wyprawę, zabrała ze sobą nawet czapkę, której nie lubiła nosić i opuściła bezpieczne ściany resortu. Zrobiło się już na tyle ciemno, że światła na śnieżnym polu powinny być naprawdę dobrze widoczne. Musiała przyznać, że to wszystko wydawało jej się wręcz przesłodko romantyczne, co wcale do niej nie przemawiało, ale pomijając ten element, który pasował całkiem dobrze do nadchodzących walentynek, nie uważała tego małego dzieła sztuki za coś, co w jakiekolwiek sposób odrzuca. Nie wierzyła oczywiście w te wróżbiarskie brednie, bo nigdy nie ufała horoskopom, fusom i temu całemu gwiezdnemu bałaganowi, szklane kule pozostawały dla niej martwe, tak samo jak wszystkie przepowiednie, jakie znała, nic zatem dziwnego, że jedynie parsknęła, gdy dowiedziała się o zmieniających kolory światłach, po czym całkiem wdzięcznie wzruszyła ramieniem i skierowała się po prostu na miejsce, by samej przekonać się, jak się sprawy mają. Może była niedowiarkiem, ale jednak wolała przekonać się na własnej skórze, jak wyglądają pewne rzeczy, niż później aż płonąć po czubki uszu z zażenowania, bo uwierzyła komuś na słowo w jakąś skończoną głupotę. Zatrzymała się na chwilę, gdy dotarła na miejsce i spojrzała uważnie na to, co się przed nią znajdowało. Musiała przyznać, że faktycznie Świetliste Pole miało w sobie coś magicznego, coś, czego raczej nie spotykało się każdego dnia, ale domyślała się, że blasku nabierało w pełni, dopiero kiedy miało się z kim dzielić ten widok. Ona była tutaj zupełnie sama i jak zawsze w takich chwilach, podchodziła do sprawy zapewne zbyt analitycznie, zastanawiając się jednocześnie, w jakim celu powstało to miejsce. Czy miało coś symbolizować? Czy może faktycznie było jakąś wróżbą, w którą ona po prostu nie wierzyła? Przekrzywiła nieznacznie głowę, co wskazywało na głęboki namysł, ale wiedziała doskonale, że jeśli będzie próbowała ogarnąć to rozumem, a nie sercem, nie dojdzie do żadnych logicznych i konstruktywnych wniosków, bo na te po prostu nie było tutaj miejsca. Niemniej, jednak kiedy zostawała sama ze swoimi myślami, bardzo często próbowała ułożyć wszystko w jakąś całość bez wykorzystywania abstrakcyjnego zacięcia, jakie przejawiała, kiedy pozwalała, by wodze jej fantazji całkowicie puściły i mogła przelać na papier to, o czym myślała. Na razie zaś okolica nie dawała jej natchnienia, które mogłoby ją gdzieś dalej poprowadzić, więc przestępowała z nogi na nogę przyglądając się temu, co dzieje się dookoła niej, aż w końcu wcisnęła czapkę na głowę, bo było naprawdę zimno.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Leonardo swego czasu kręcił się trochę po Afryce, co może nie pomagało mu z aktualnym klimatem, ale za to ułatwiało sprawę języka. Język francuski w możliwie najbardziej uproszczonej formie utkwił w głowie ćwierćolbrzyma, teraz pozwalając na względnie sensowne porozumienie się z mieszkańcami gór. Problem pojawiał się w momencie, w którym tubylcy dochodzili do wniosku, że "ten typ coś wie" i postanawiali mówić do niego jak do swojego. Leo rozumiał tylko banalne sformułowania francuskie i tylko te włoskie, które jakoś kojarzyły mu się z ojczystym hiszpańskim. Jeśli po drodze zaczepił go ktoś z Wielkiej Brytanii, Gryfon zaczynał kompletnie głupieć. Ostatecznie trzeba przyznać, że jak na tak wielką gadułę... po prostu mało mówił, niemiłosiernie plącząc się nawet we własnych myślach. Kiedy usłyszał o świetlistym polu, które może zapowiedzieć szczęście, od razu postanowił je odnaleźć. Nie był pewny czy nie jest to tylko bajeczka dla turystów, ale potrzebował odrobiny odosobnienia, żeby zmienić się w niedźwiedzia. Zwierzęca forma nie tylko pomagała pozbyć się językowego mętlika z głowy, ale przy okazji działała cuda w kwestii nieprzychylnej dla latynosa pogody. Starał się nie przybierać animagicznej formy w zaludnionych miejscach, coby nie przestraszyć zbyt wielu mieszkańców gór. Minął pierwszy snobek śniegu i trącił go lekko nosem, niezbyt wiedząc jak to powinno działać. Robiło się już ciemno, więc krajobraz był naprawdę malowniczy... Ale dopiero niebieskie światło miało ucieszyć nieufnego niedźwiadka. Dobra wróżba chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła, prawda?
Druzgotek w wodzie nie czuł się tak dobrze, jak Clarke pośród francuskojęzycznego towarzystwa, a więc dobór wyjazdowego miejsca wyjątkowo przypadł mu do gustu. To znaczy - "wyjątkowo" było mocnym słowem, kiedy wciąż pozostawało wiele do życzenia, niemniej po namiotach na pustyni wymagania Ezry drastycznie się obniżyły. Rozumiał nawet, że skoro był to wyjazd na ferie, to zimno i śnieg musiało być tego skutkiem ubocznym. Przynajmniej nie pomieszkiwali w dzikich jaskiniach z lokalnymi zwierzątkami... No i nie mógł narzekać na właściciela resortu, przy którym jeszcze nie miał szans się zakręcić, choć zajmowało to wysoką pozycję na jego liście "rzeczy do zrobienia". Na razie jednak zadowalał się innymi pracownikami, a oni ewidentnie doceniali jego starania w odwzorowywaniu czystego akcentu - czy chodziło o język francuski czy włoski - wynagradzając mu to anegdotkami z życia resortu i informacjami o najciekawszych miejscach do zwiedzenia. Dlatego też, kiedy tylko łagodny mrok zaczynał wstępować na czyste niebo, przywdział ciężkie buty i wyruszył szlakiem w stronę świetlistego pola. Nie miał wielkich nadziei w kwestii prawdziwości lokalnych opowieści. Ezra w ogóle sceptycznie podchodził do wróżbiarstwa, lubiąc po prostu wierzyć, że miał wpływ na swój własny los. Sam widok był wystarczającą motywacją dla okręcenia trzykrotnie wiecznie modnego szalika, coby żaden podmuch wiatru nawet nie musnął jego skóry. W takim miejscu jak to, bardzo łatwo można było poczuć się malutkim - przed nim rozciągał się zapierający dech widok monumentalnych gór, pokrytych gęstą puchową pierzyną. Prowadzony łagodnym światłem ze snopków, wdychał głęboko świeże powietrze, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie i głową opustoszałą z negatywnych myśli. Spłoszył go ruch, który zarejestrował kątem oka. Drgnął, początkowo myśląc, że to tylko inny turysta, potem jednak dojrzał w ciemności zarys dużej, zwierzęcej głowy. Serce momentalnie podeszło mu do gardła i zabiło trzy razy szybciej; nawet pewna ręka Ezry zadrżała, gdy w panice wyciągał różdżkę przeciwko wielkiemu niedźwiedziowi. - Expecto patronum! - zawołał, licząc że nagły hałas i ruchome źródło srebrzystej mgiełki - nawet tak małe jak niuchacz - odstraszy niedźwiedzia. Pokładał przy tym ogromną nadzieję, że alpejskie niedźwiedzie w takim turystycznym miejscu nie są bardzo agresywne. Nie chciał go ani krzywdzić, ani tym bardziej być krzywdzonym. Cofnął się o krok, nie orientując się, że zaraz za nim był jeden ze snopków. W efekcie wylądował plecami w śniegu, jeszcze głową uderzając o ziemię, że na chwilę gwiazdy zatańczyły mu przed oczami, a różdżka wymsknęła się spomiędzy palców, przez co i mały niuchacz również w sekundę rozpłynął się w mroku...
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Pełne uporu wpatrywanie się w śnieżne snopki nie przynosiło żadnego rezultatu, co wcale się Leo nie podobało. Przystanął nawet w pewnym momencie, przylegając nisko do chłodnej powierzchni ziemi i zwyczajnie czekając. Brak wróżby był dobrą wróżbą, czy złą wróżbą? A może to wszystko to była kwestia tego, że świetliste pole nie odbierało sygnałów od animaga w jego zwierzęcej formie? Ostatnia myśl wydała się najsensowniejsza i Leonardo miał się już przemienić, kiedy wychwycił znajomy zapach. Czasem jako niedźwiedź nie potrafił zidentyfikować wszystkich bodźców, które do niego docierały. Rozpoznawał całość. Wiedział kto się zbliża, chociaż nie wiedział co dokładnie dawało mu ten sygnał. Parsknął cicho z niezadowoleniem nad swoją własną niekompetencją, później odwracając się w stronę nadchodzącego Ezry. Panujący tu półmrok był dość łaskawy dla masywnej sylwetki niedźwie- Patronus? Kompletnie nie spodziewał się zobaczyć tego rozkosznego niuchacza, toteż tylko zamarł w bezruchu i wpatrywał się z zaskoczeniem to na zwierzę, to na jego właściciela. Drgnął dopiero w momencie, w którym Clarke wylądował na ziemi; Vin-Eurico pospieszył w jego stronę, przeskakując ponad wadzącymi mu snopkami i zatrzymując się tuż obok Krukona. Żył! Z pełną świadomością, że został (chwilowo) obdarzony anonimowością i mógł bezkarnie siać grozę, warknął chłopakowi w twarz... I położył się tuż obok niego. Tylko jedną łapę przerzucił przez te drobny ludzki tułów, przygniatając go do tym samym zarówno do ziemi, jak i siebie.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Być może powinien był pomyśleć, że świetlisty szkodnik prędzej będzie wyglądał dla niedźwiedzia jak ciekawa i niespotykana przystawka niż groźny przeciwnik, przed którym należałoby ukrywać się po zaspach. Niedźwiedzi towarzysz minę miał może trochę głupio zaskoczoną, ale ani odrobinkę się nie cofnął, ba, nie zadrżał mu nawet mały pazur u łapy! Tak się właśnie kończyło zażywanie świeżego powietrza. Rozczłonkowaniem przez niedźwiedzia. Ziemia zadrżała, gdy zwierzę pokonało kilkoma susami odległość, a jedynym, co w tym czasie zdążył zrobić Ezra, był bolesny jęk i instynktowna próba osłonięcia twarzy ramieniem, jakby miało to cokolwiek pomóc, gdyby stwór zechciał urządzić sobie z niego kolację. Ręki było mu mniej szkoda... Leżał tak z twarzą przyciśniętą do śniegu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że drży - nie z zimna, a z przerażenia, szczególnie kiedy niedźwiedź zawarczał mu groźnie zaraz nad uchem i... I ułożył się obok niego na ziemi. Minęło dobre dziesięć sekund, zanim Clarke zdał sobie sprawę, że hej, nie jest rozdzierany na części. Bardzo powoli odsunął ramię od twarzy, wciąż z drżącym sercem, ale potrzebującym zrozumieć, co właściwie się działo. I tak nie miał wielkiego pola do popisu, skoro ciężka zwierzęca łapa przygniatała go na całej linii do śniegu, a zarazem olbrzymiego cielska. Serio, olbrzymiego. Myśl przeskoczyła mu w głowie jak stary mugolski włącznik światła. Niepewność dalej ściągała jego brwi, kiedy odważył się wolną dłonią dotknąć brązowego futra. Futra miękkiego, nieposklejanego śniegiem, krwią, bez grudek ziemi, futra, które być może kiedyś już przeczesywał. Niemożliwym było, żeby dziki zwierz zachowywał się w ten sposób, tak łagodnie i - mimo wszystko - z wyczuciem niepasującym do jego gabarytów. W to przynajmniej starał się wierzyć Ezra. - Leoś? - zaryzykował, nie znając innego animaga, który przybierałby taką formę. Nawet jeśli to konkretne zachowanie nie pasowało mu szczególnie do Vin-Eurico, jeszcze mocniej nie pasowałoby do kogoś zupełnie obcego. Czekając na jakiekolwiek potwierdzenie - czy mrugnięcie można było wziąć za intencjonalne? - odetchnął głęboko, a za chwilę wreszcie parsknął cichym śmiechem. Jakoś te nerwy musiały z niego się wydostać... - Ty, podła kupo futra, to jest fatalny żart. Fatalny - wytknął mu, wcale nie wyglądając przy tym na urażonego. Natomiast wielką odwagą było zgarnięcie pełnej garści śniegu i wsmarowanie jej w gęste niedźwiedzie futro pokrywające ten nierozgarnięty łeb. (Oczywiście zrobił to z zachowaniem wszelkich zasad dobrego wychowania i jeżeli tylko Vin-Eurico nie wierzgał - a na pewno tego nie robił, coby przypadkiem nie przygnieść za mocno kruchego człowieczka pod sobą, nawet jeśli był wyjątkowo denerwującym człowieczkiem - żaden okruch śniegu nie wpadł mu do oczu.) - Serce mi prawie stanęło przez ciebie! - Ostatni raz go strofował, zaczynając powoli czuć jak zimna wilgoć przesiąka przez ubranie. Wtulił więc się jeszcze trochę bardziej w ciało niedźwiedzia, którego temperatura ciała była odrobinę wyższa niż ludzka. Vin-Eurico sam sobie był winien. O ile oczywiście Ezra dobrze zrozumiał sytuację i to był Vin-Eurico. Inaczej mogłoby być niezręcznie...
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Było mu całkiem wygodnie. Zimno nie przedzierało się zbyt boleśnie przez gęste futro, a nawet jeśli to jakoś zrobiło - grizzly nie narzekał. Trzymał przy sobie człowieka w dość ludzkim objęciu, przy okazji pysk lokując całkiem blisko jego twarzy; ciepłym oddechem rozwiewał te brązowe kosmyki krukonich włosów, których jeszcze nie pozlepiał śnieg. Było naprawdę przyjemnie, dopóki nie nadszedł czas na zastanawianie się, czy to wszystko nie jest zbyt nietaktowne. Leonardo dopiero co zastanawiał się, czy wysyłanie Ezrze życzeń urodzinowych nie jest nieodpowiednie... A teraz rozkładał się na nim na śniegu. Zupełnie jak wtedy, kiedy jeszcze byli razem. Wzdrygnął się z niezadowoleniem na to strofowanie i karanie, rozważając nawet dramatyczne odsunięcie się i pozostawienie chłopaka na pastwę chłodu. W tej samej chwili dostrzegł jednak pewną zmianę w ich otoczeniu; uniósł głowę nieco panicznie szybko, rozglądając się po niebieskich snopkach. - I pomyśleć, że swego czasu twoje serce szybciej biło na mój widok... - Wyrzucił z siebie jeszcze dość mrukliwie, powracając do ludzkiej formy. Czapka zsunęła mu się przy tym z kompletnie przemoczonych włosów, ale Leo nie zwrócił na to większej uwagi. Uśmiechnął się szeroko do chłopaka, którego dalej uparcie trzymał przy sobie. - Przynajmniej nie dźgnąłeś mnie soplem. To sukces, nie? I na żadne tego typu obrażenia raczej się nie zapowiadało, skoro świetliste pole przewidziało im coś pozytywnego. Coś, co może i miało być miłe, ale chyba niezbyt gorące... - Duży sukces - poprawił się zaraz. - Bo chyba bym zamarzł...
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Ewidentnie mieli zupełnie inne definicje przyjemności, kiedy jednak pierwszy strach przeminął z wiatrem, Ezra mógł szczerze powiedzieć, że w istocie mogło się to wszystko skończyć gorzej, więc poniekąd nie mógł być niezadowolony. Nad niestosownością niekoniecznie się w ogóle zastanawiał; pomiędzy ich dwójką stało się tak wiele rzeczy, że trudno było oddzielić te niepoprawne od zdarzeń trzymających się granicy przyzwoitości. Dla Ezry dawno już ją pogrzebali. Clarke nie zdążył jeszcze zarejestrować zmiany w otoczeniu - większość świata mimo wszystko przysłaniał mu Leonardo. W obliczu ataku grizzly też po prostu trochę zapomniał o tajemnych wróżbach, po które w teorii tu przyszedł. Po chwili dopiero podążył za wzrokiem Leonardo, spoglądając na zimną poświatę, którą emanowały kopiaste snopki. - To dla nas? - zdziwił się otwarcie, będąc już prawie pogodzonym z faktem, że pisane im było kopanie się po kostkach co i raz, tylko po to, by po chwili wracać do własnego, odrębnego życia. Co nie znaczyło, że ta wersja mu nie odpowiadała. Kąciki jego ust drgnęły więc niepewnie, gdy wrócił spojrzeniem do twarzy odmienionego już ćwierćolbrzyma. - Wciąż bije. Po prostu teraz trochę częściej z innych powodów... Więc zapamiętaj sobie, że strach nie jest metodą. To znaczy jest metodą, ale nie dobrą megodą - przekazał mu pseudo-surowo, jednak cały czas się przy tym uśmiechając. - Może gdybyś użył trochę języka, rozmawialibyśmy teraz inaczej? Trzy sekundy na uratowanie bicia mojego serca. Raz, raz - zasugerował żartobliwie, wyciągając rękę i pstrykając chłopaka w nos delikatnie. Zaraz jednak czas na żarty faktycznie się skończył. Położył dłoń na klatce piersiowej byłego Gryfona, żeby zasugerować zwiększenie dystansu, tyle chociaż, żeby usiąść. - Niee, nie powtarzam się w metodach. Nie zadziałało na tego byczka, którym kiedyś byłeś, to i teraz marna szansa. Tak po prawdzie moją drugą myślą po patronusie było incendio, więc raczej byś spłonął niż zamarzł, nie ma za co - wyjaśnił, macając dłońmi śnieg przy sobie i nie widząc gdzie konkretnie potoczyła się jego różdżka. Jakby jednak nie patrzeć, ten kawałek drewna był mu całkiem potrzebny.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Cicho, bo spłoszysz nam szczęście... - szepnął scenicznie, raczej przyjmując tę wróżbę do siebie, niż się nią szczególnie dziwiąc. Wolał się nie zastanawiać nad tym czy odnosiło się to do ich relacji, czy może do każdego z nich oddzielnie; brał, co magia świetlistego pola dawała. Zresztą, był bardziej skoncentrowany na obserwowaniu uśmiechu Ezry, który miał prawdę mówiąc tuż pod nosem. Był ładny, ciepły i chyba nawet całkiem szczery. Nie był już taki przerażający, jak kiedy widzieli się w rezydencji Sharkera... był zdrowszy i tym samym przyjemniejszy. Leo nawet nie spodziewał się tego dziwnego poczucia spokoju, które nagle rozlało się ciepłem po jego wnętrzu. Nie zdołał przez to odpowiedzieć, tylko przewracając oczami na to dziecinne pstryknięcie w nos. Grzecznie za to zaraz się odsunął, samemu siadając w tej znacznie mniej urokliwej, mokrej brei pośniegowej. - Jak nie działało na byczka, to na niedźwiedzia też? No nie wiem... - Przechwycił rękę Ezry, która zaczęła tracić kontakt z jego klatką piersiową; pomógł mu się podnieść, jednocześnie przeciągając językiem po wierzchniej stronie krukoniej dłoni. - Używam języka, tak na zapas... I cieszę się, że wracasz do tematu patronusa! - Puścił go i zajął się sobą, odgarniając z twarzy mokre włosy i odnajdując na ziemi jeszcze bardziej mokrą czapkę. Jak gdyby nigdy nic, bo przecież ślinienie się do swoich eks było zupełnie normalne. - Czy ja ci przypominam dementora? Tylko proszę, tak dla odmiany - przemyśl swoją odpowiedź... - Może szczęście rzeczywiście miało mu dopisywać? To Leo pierwszy dostrzegł zagubioną różdżkę Clarke'a. Być może dlatego, że częściowo na niej siedział... Nie zmieniało to faktu, że w jakże ryzykownym oczekiwaniu na odpowiedź, mógł ostentacyjnie bawić się swoim drewnianym zakładnikiem.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Zamilkł więc posłusznie w razie gdyby szczęście nadstawiało swoje wścibskie uszy, jednocześnie przygryzając wargę, a przy tym i głupi uśmiech, który uparcie chciał się poszerzać. Bo faktycznie Ezra był ostatnio całkiem autentyczny w swoich uczuciach, przynajmniej dopóki nie narażał się na nic szczególnie skomplikowanego. Przyjął pomoc Vin-Eurcio, notując w głowie, że ostatnio zbyt często ląduje w takiej pozycji, kiedy nikt nawet nie miał z tego korzyści. A już na pewno nie Ezra. Swoje dżentelmeństwo Leonardo wymazał jednak innym gestem. Krukon parsknął śmiechem pomieszanym z licznymi wyrazami zdegustowania, trochę jak dziecko krzywiące się na maziste zabawki, a trzy sekundy potem wpychające w nie ręce. Śmiała obrzydliwość dalej była śmiałością, więc jakimś cudem włączała się w listę tego, co Ezrze się podobało. Co nie zmieniało faktu, że zaraz wytarł wierzch dłoni o ubranie. Ale liczył, że żarty z patronusa to sobie darują. - To wygląda trochę jak szantaż emocjonalny - wytknął towarzyszowi zabawę różdżką; najwyraźniej jej być albo nie być zależne było teraz od słów właściciela. Ezra obdarzył więc Leonardo spojrzeniem prawdziwego znawcy, wypracowanym jeszcze za czasów pracy w sklepie - nie żeby musiał tam wykazywać się jakąś inwencją, ale zawsze lubił stwarzać pozory. - Cóż, na pierwszy rzut oka podobieństwo może być nieoczywiste. Któż by pomylił te wielkie mięśnie, ludzkie czy niedźwiedzie - motylim dotykiem przemknął przez ramię Vin-Eurico - z ukrytą za szmatami żylastą postacią? I któż by mógł nie w żartach stwierdzić, że te włosy i zarost, tudzież sierść, które zdecydowanie zbyt dawno nie widziały nożyczek mogą w panice skojarzyć się z wielkim kapturem? Nawet jeśli i tu nie widać twarzy, i tu... - Nie mógł odpuścić sobie tej odrobiny zgryźliwości, kiedy obaj wiedzieli, że Ezra wolał Leonardo trochę bardziej gładkiego. - Jednakże! - Uniósł ostrzegawczo palec do góry, aby powstrzymać towarzysza od wtrącenia się nim dojdzie do końca zawiłego tłumaczenia i aby na pewno nie zgubić jeszcze jego uwagi. - Jednakże, Leonardo, jestem przekonany, że swoim pocałunkiem możesz skraść człowiekowi duszę, więc uważam, że wybór zaklęcia był zupełnie uzasadniony. - I na koniec błysnął markowym uśmiechem, wyciągając otwartą dłoń w kierunku chłopaka, przekonany że bardzo dobrze uargumentował swoje stanowisko. Zaraz jednak zszedł z aktorsko komedianckiego tonu, jednak nie z absurdalnego humoru. - Poza tym, hej, musisz przyznać, że mój patronus jest trochę groźny. Jak Robin Hood. Nawet się nie obejrzysz, a zostaniesz pośrodku pola w samych bokserkach, bez galeona przy duszy. Ja bym uciekał. Pokiwał poważnie głową, w tym wszystkim zapominając o prawdziwej odpowiedzi, że chyba po prostu miał zbyt wielki sentyment do niedźwiedzi, żeby w nie miotać zaklęciami ofensywnymi, choć niewątpliwie ta prawda odnosiła się do zwierząt w ogóle. Clarke miał przecież niesamowicie wrażliwe serce!
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Kiedy nie było ze mną przyjaciół, Boyd poszedł akurat spotkać się ze swoją nową koleżanką, a Nessie należała się jakaś przerwa ode mnie, bo większość dnia nieznośnie pilnowałem jej nadużywania alkoholu, więc wieczorem musiałem w końcu odpuścić swoje natrętne łażenie. I nagle okazało się, że kompletnie nie mam co robić. Przecież nie mogłem iść na żadne sporty zimowe, bo zwyczajnie byłem w nie kompletnie beznadziejny i nie warto było samotnie się ośmieszać. Mogłem poszukać innych ziomków, dowiedzieć się co robią, ale kiedy spędza się większość czasu z dwójką ludzi, głupio potem szukać uparcie kogoś na zastępstwo. No i oczywiście był wieczór, więc należało się napić jakiegoś piwerka, ale tak po prostu samemu do baru? To wystarcza mi moja praca! Dlatego w końcu idę po prostu na spacer, chowam piwko do wewnętrznej kieszeni kurtki, coby może wyciągnąć je sobie przy jakimś ładnym widoczku. Minąłbym to pole, bo nawet nie mam pojęcia co to jest, gdyby nie lśniło tak ładnie w oddali. Uznaję, że właśnie czegoś takiego szukałem, więc idę prędko w tamtą stronę i rozglądam się z całkiem sporym uznaniem dookoła. Ach, szkoda, że Boyda tu nie ma, muszę mu pokazać tą niesamowitą miejscówkę! Zbiegam między te... zaspy czy cokolwiek to jest, bo byłem kompletnym ignorantem w każdej dosłownie kwestii, jeśli mowa o to co tutaj się odbywa, co gdzie jest i takie tam. W każdym razie wybieram sobie jeden snopek śniegu i postanawiam na nim przysiąść, a najpierw zapalam papierosa. Jednak kiedy tylko siadam na zaspie, czuję że odrobinę się z niej zsuwam, a ta rozpada się lekko, dlatego z prędkością światła wstaję z miejsca, a robię to tak szybko, że cofając wpadam na kolejną o którą teraz z kolei potykam się i nagle uderzam prosto w nieznajomą, stojącą nieszczęśliwie obok mnie. Klnę niezbyt ładnie i równocześnie próbuję ją złapać by się przeze mnie nie przewróciła, co robię średnio poradnie, bo jeszcze przy tym wciąż trzymam kurczowo odpalonego papierosa, jakbym niesłychanie się przejmował tym, że mógłbym go stracić. - Na bogów, nic ci nie jest? - krzyczę rozglądając się za Tobą czy nie leżysz moich starań na jakiejś zaspie, czy po prostu na śniegu. W tym momencie światła wokół nas mienią się na niebiesko, a ja z przerażeniem rozglądam się wokół. Zanim zwracam uwagę na dziewczynę. - O nie, zepsułem główną atrakcję tego zadupia - stwierdzam z rezygnacją i kładę dłoń na moich czarnych lokach, nawet nie orientując się, że gdzieś straciłem czapkę. Dopiero po chwili wracam do strat jakie mogłem narobić mojej towarzyszce i odwracam się prędko w jej kierunku, czekając na ogłoszenie jakichś uszkodzeń, czy strat, starając się zobaczyć, czy jest to znajoma buzia.
Victoria nie bardzo przejmowała się tym, co dzieje się dookoła niej. Jeśli ktoś tutaj przyszedł, nie zwracała na niego zbyt wielkiej uwagi, skupiając się po prostu na światłach, które dość mocno ją ciekawiły. Chodziło, rzecz jasna, o ich naturę i to, jak dokładnie zostały stworzone, bo naprawdę, ta cała zabawa w nie wiadomo co i dlaczego, te jakieś wróżby i inne bzdury, nie bardzo ją interesowały. Być może skrycie myślała o tym inaczej, ale ponieważ starała się podchodzić do tego wszystkiego na wskroś poważnie i logicznie, odsuwała całkowicie na bok kwestie dotyczące potencjalnej przyszłości. Inna sprawa, że ponieważ sama nigdy nie radziła sobie zbyt dobrze z wróżeniem, to jakoś nie chciało jej się wierzyć, że w fusach do herbaty albo takich jak te światła tutaj, mogłaby wyczytać swoje przeznaczenie. Pewnie dalej ignorowałaby wszystko, co dzieje się dookoła niej, gdyby nie to, że chłopak po prostu najzwyczajniej w świecie zaczął niszczyć to, co ich otaczało. Chciała się już odezwać, czując jednocześnie coś na kształt irytacji i marszcząc nos, gdy ten rozpoczął jakiś szaleńczy taniec, a ona nawet nie zdołała krzyknąć, gdy niespodziewanie wpadł na nią, by później próbować ją złapać. Poślizgnęła się w efekcie, trzeba w końcu przyznać, że ocieplane trzewiki na pewno nie są odpowiednim obuwiem na takie miejsce i takie okazje, zamachała rękami niczym jakiś wielki ptak i sama zniszczyła przynajmniej część jednej zaspy, kiedy odstawiała ten całkowicie szalony taniec w towarzystwie chłopaka, którego chyba nie kojarzyła, a przynajmniej na razie tak jej się wydawało. Nie miała w końcu zbyt wiele czasu na to, by przyjrzeć mu się dokładnie, ale teraz, kiedy ostatecznie po prostu rozsiadła się na ziemi po niezbyt eleganckim upadku, spojrzała na niego uważnie swymi jasnymi oczyma. Złość, jaką czuła na początku, dość gwałtownie przeszła w rozbawienie, bo doprawdy, czy to wszystko nie było na wskroś absurdalne? Za chwilę powinien pojawić się jeszcze jakiś nauczyciel, który powie im do słuchu albo woźny, o ile ktoś taki tutaj przebywał, który będzie ich gonił, wykrzykując przy okazji jakieś wściekłe obelgi. Nic zatem dziwnego, że zaśmiała się cicho. - Chyba nie dostaniemy pierwszej nagrody w kategorii tańca w parach - rzuciła całkiem beztrosko, nadal nieznacznie rozbawiona, a później spróbowała się podnieść, co okazało się jednak wyzwaniem, znowu ujechała i zamachała rękami, by skończyć ponownie w śniegu. Czuła się nieco idiotycznie, jakby sobie z niczym nie radziła, ale równocześnie bawiło ją to w jakiś sposób, bo przypominało jej po prostu czasy beztroskiego dzieciństwa i szalonych zabaw w śnieżnej aurze. Niemniej jednak zarumieniła się nieznacznie, bo wykazywała się całkowitym brakiem koordynacji własnych ruchów, na dokładkę przed chłopakiem, co było dla niej nieco niekomfortowe. Nie chciała wychodzić na żadnego błazna, co to, to nie! - Będę co najwyżej przemoczona, za to ty zaraz spalisz sobie palce - zauważyła, kiedy spostrzegła papierosa, a później spróbowała usiąść bokiem i w ten sposób dźwignąć się na nogi, co mogło wyglądać dość zabawnie. - Myślisz, że żyje tutaj jakiś straszny trójgłowy pies i pogoni nas za chwilę za tę dewastację? - spytała jeszcze, korzystając przy okazji ze sposobności i próbując przyjrzeć się uważniej światłu, do którego nawet wyciągnęła dłoń. Świeciło się na niebiesko, a ona przypomniała sobie wróżbę i uśmiechnęła się pod nosem, bo chociaż nie wierzyła w to wszystko, przecież!, to jednak było w tym coś ekscytującego.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Słuchał w ciszy swojego rozmówcy, starając się przy tym powstrzymać cisnący na usta uśmiech. Nie było to proste, bo po Leonardo zwykle widać było wszystko - zatem teraz, kiedy uparcie zaciskał szczękę i "w zamyśleniu" wydymał wargi, jego oczy wypełniał śmiech. Czekoladowe tęczówki roztopiły się w ciepłym odczuciu zadowolenia, a ciemne rzęsy raz po raz podrygiwały z rozbawienia; nic nie potrafiło zakryć drobnych zmarszczek tego przeklętego grymasu. Choć chciał się boczyć, Ezra miał gadane... Ezra zawsze miał gadane. Ćwierćolbrzym oddał mu różdżkę z uprzejmym skinieniem głową, w końcu nie wytrzymując i wypuszczając z siebie cichy śmiech. - Nie byłbym tego taki pewien - oznajmił jedynie z wyraźnie sztuczną skromnością, chociaż przecież mówił całkiem szczerze. Może i miał na koncie spore podboje miłosne, ale ostatecznie nic nie udawało mu się permanentnie... Podczas gdy dementorzy raczej dusz nie oddawali, Leoś chyba miał do tego tendencję. - Czy ja wiem? Patronus chyba jednak tak dobrze się nie sprawi... I wolę nie wyobrażać sobie jak rozbiera mnie niuchacz. To niepokojąca wizja, wszystko z tobą w porządku? - Poklepał Krukona pokrzepiająco po ramieniu, w końcu podnosząc się z tego śniegu. Pole wyglądało fenomenalnie, ale chyba robiło się coraz zimniej... - Zginiesz kiedyś, Ezra. Prawdopodobnie w wyniku ataku niedźwiedzia, którego chciałeś okraść z galeonów za pomocą srebrnej zjawy...
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Też nie jestem zbyt dobry w tematyce wróżbiarstw i interesuje mnie mniej więcej tyle co sytuacja polityczna Uzbekistanu, dlatego nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem i co tutaj chodzi. Może gdyby przeczytał uważniej informacje i znaki, albo był zafascynowany tym tematem miałbym jakiekolwiek blade pojęcie w jakie miejsce się pakuję. Do pytania czy wierzę w takie rzeczy, powiedziałbym że byłbym głupi gdyby tak nie było, przecież są prawdziwi jasnowidze i takie tam, pytanie tylko, czy faktycznie każda z rzeczy, której daje się takie właściwości jest prawdziwa. W każdym razie pomijając te filozoficzne kwestie, właśnie robię bardzo przyziemne tańce na śniegu, spowodowane własną nieostrożnością. Na dodatek wciągam w to drugą osobę i moja towarzyszka wykonuje równie śmieszne, nieskoordynowane ruchy co ja. Kiedy w końcu udaje nam się przestać, moja ofiara siedzi na ziemi, a mi wciąż udaje się ustać, nie gubiąc papierosa. Odrobinę czekam na wybuch złości, szczególnie że widzę lekko zirytowaną ładną buzię pomiędzy świecącymi się słupkami. Ale ku mojemu zdziwieniu dziewczyna wybucha radosnym śmiechem, a ja z ulgą patrzę na jej rozjaśnione, ładne oblicze i uśmiecham się na zabawną uwagę. - A to niefortunne, w innych sytuacjach jestem niezwykle dobrym tancerzem - mówię rozbawiony, niekoniecznie prawdę, bo może królem tańca to nie jestem, ale nie chce mi się teraz prawdziwie analizować moich zdolności tanecznych. I oczywiście nie myślę, że jesteś błaznem, w pełni rozumiem problemy ze wstaniem na tej śliskiej powierzchni, to raczej ja się obawiam, że za takowego możesz mnie uznać z tym głupim pomysłem na siadanie byle gdzie i jeszcze gorszym w postaci wywalania się na inne niewiasty. Przez chwilę nie orientuję się, że wypada Ci pomóc, bo mówisz coś o moim papierosie i prędko poprawiam go w dłoniach, po czym dopiero ogarniam sytuację i zamiast tego wsuwam go między wargi. Łapię Cię za dłoń, którą chcesz chyba dotknąć niebieskich świateł. - Chodź - mówię i mocno zapierając się, pomagam Ci się podnieść, odwracając głowę na bok, żeby nie poparzyć Cię przy tym papierosem. - Jeśli jest, to nie masz się czym przejmować - mówię, kiedy już widzę, ze stoisz stabilnie, a ja mogę wyjąć szluga z ust wolną ręką, drugą nadal Cię przytrzymując pod pozorami asekuracji. Puszczam ją jednak po Twoich słowach i wyciągam różdżkę, mrucząc Silverto na swoje spodnie, a potem na Twoją kurtkę. - Ostatnio jak byłem na cmentarzu, zachowując się równie niestosownie co tutaj, spotkałem ghula, który teraz ze mną mieszka jako zwierzątko domowe, więc nie ma co się przejmować przy mnie atakiem zwierząt magicznych - opowiadam prawdziwą historię, którą przeżyłem niedawno z Boydem i uśmiecham się szeroko do mojej ładnej towarzyszki. Pytająco jeszcze macham różdżką, czy nie potrzebuje jeszcze gdzieś prędkiego osuszenia. - Fillin jestem - dodaję jeszcze na przywitanie i podaję ponownie wolną rękę dziewczynie. - O co z tym chodzi? Nie zepsuliśmy nic? - wyrażam ponownie moją obawę, patrząc na niebieskie znicze śnieżne wokół nas.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Gdyby Ezra miał się kiedyś zapisać jakoś w historii, niewątpliwie otrzymałby przydomek "złotousty" - jeżeli tylko rzeczywiście mu zależało, słowa gładko wypełzały z jego ust, pozwalając osiągnąć dokładnie to, czego oczekiwał. I bynajmniej nie chodziło wyłącznie o różdżkę, którą z równą gracją od Leonardo przyjął. Było coś wyjątkowego w tak prostejA chwili dzielenia głupich uśmiechów. - Ty siebie nie całowałeś - zbił tę skromność prostym argumentem, że w tym wypadku to nie Leo musiał być pewny. Przewrócił za to łagodnie skrzącymi się dalej oczami na fakt, że Vin-Eurico nie nadążał za jego artystyczną wizją personifikującą srebrzystego pomocnika. - Być może, ale nie stanie się to dziś. Zresztą, to eksperymentalna technika, a wszystkie wielkie umysły spotykały się z niezrozumieniem. Kiedyś się zdziwisz - parsknął, wydymając usta. Zaraz wzruszył ramionami, skupiając się na snopku, o który chwilę wcześniej się przewrócił. Przesunął palcem po zbitej, śniegowej powierzchni, a zamyślenie odbiło się na jego twarzy w postaci głębokiej zmarszczki pomiędzy brwiami. - Jak jesteś przeciwko wandalizmowi, to nie patrz... Diffindo - mruknął, przesuwając różdżką ukośnie po wierzchu snopka, z którego oderwał się dalej lśniący niebieskim światłem fragment śniegu wielkości garści i wpadł prosto w jego dłoń. I wszystko dalej działało. Usatysfakcjonowany uśmieszek przemknął przez jego usta. - Ha, nie byłem pewny, czy nie są jakoś powiązane i nie wysadzę światła we wszystkich, ale jak widać dalej w czepku urodzony. - Skierował koniec różdżki na wynik swojego wandalizmu, zaklęciem upewniając się, że śnieg nie roztopi się pod wpływem odrobiny ciepła. Potem odciął jeszcze kawałek szalika i owinął bryłkę szczelnie w materiał tłumiący blask, nie chcąc wyglądać dziwnie, gdy będzie wracał korytarzami w resorcie. Nie był przecież pewny, czy jego zachowanie było legalne... Schował różdżkę i otrzepał ręce, posyłając Leonardo niewinny uśmiech - to był dobry czas, aby zmienić miejsce. - Więc, wracasz do resortu, czy chciałeś się jeszcze gdzieś pokręcić? Bo ja czuję, że zaczynam odmarzać, ale nie narzekałbym jeszcze na chwilę twojego towarzystwa, choćby i w drodze. - Potarł ręce o siebie, próbując wytworzyć odrobinę ciepła, trzeba było jednak pamiętać, że przede wszystkim wilgotne to on miał całe spodnie i tylko marzył w tym momencie o cieplutkim szlafroku wiszącym na wieszaku pokoju numer trzy...
Właściwie to dobrze, że ostatecznie nie zaczęła krzyczeć. Nie zrobiła z siebie furiatki, czego zawsze najbardziej się bała, nie zachowała się, jak jakaś niemądra księżniczka, a to zawsze był spory plus, nie zrobiła niczego, co mogłoby doprowadzić do rozpoczęcia tej znajomości w sposób, powiedzmy ogólnie, tragiczny. Te tańce na śniegu i lodzie nie były wcale takie złe, nawet ją bawiły, stawiając ich w nieco komicznej sytuacji, pokazując jednocześnie, że nie wszystko musi być takie idealne, jakby chcieli. Choć, musiała przyznać, ich pierwsze spotkanie wypadało niemalże jak w jakiejś książce romantycznej, czy czymś podobnym. - Chętnie się o tym przekonam - stwierdziła na to całkowicie lekko, nie czując się ani trochę skrępowana. Podobne rzeczy jej nie dotyczyły, mijała je w sposób tak lekki, jak to tylko możliwe. Nie była raczej jedną z tych dziewczyn, które płonią się na każdą uwagę, komplement, nie chichotała cicho i nie odwracała wzroku. Być może wiązało się to ze sporą pewnością siebie, własnej wartości i faktem, że doskonale wiedziała, iż zawsze wygląda dobrze, choć oczywiście ludzie dawali jej więcej lat, niż w rzeczywistości miała. Nie rozumiała, jak to możliwe, ale to była cecha typowa wszystkich kobiet w rodzie Brandonów i dziewczyna czasami zastanawiała się, czy przed wiekami ktoś przypadkiem nie rzucił na nich jakiejś niemądrej klątwy, która oto ciągnęła się przez kolejne pokolenia, aż do czasów współczesnych. Nie słyszała nic podobnego, ale w końcu należała do jednego z wielkich rodów, nie zdziwiłaby się zatem, gdyby okazało się, że w przeszłości ktoś ich nienawidził i robił niezbyt mądre problemy, które kończyły się ostatecznie w sposób taki, jak widać na załączonym obrazku. Nie spodziewała się zupełnie, że pomoże jej wstać i akurat w tej chwili, kiedy zacisnęła palce na jego dłoni, by pomógł jej faktycznie wstać, co zrobiła właściwie całkowicie bezwiednie, nieznacznie się zarumieniła, a później uśmiechnęła się lekko do chłopaka, który może nad nią nie górował, ale na pewno był od niej nieco wyższy. Zmarszczyła nieznacznie nos i spojrzała na niego bystro, gdy wypowiedział kolejne słowa, a później rozchyliła wargi robiąc słynne "o", kiedy usłyszała dalszy ciąg opowieści, dla niej jednak zdecydowanie zbyt krótki. Widać było, że chciałaby usłyszeć coś więcej, a ta przygoda była w jej oczach co najmniej intrygująca. - Ghula? Powiedz, że sobie ze mnie nie żartujesz? Spodziewałabym się pufka albo niuchacza, chociaż je chyba trudno znaleźć na cmentarzu, ale prawdziwy ghul? Powiedz mi jeszcze, że żyjesz pośród duchów! - rzuciła na to, śmiejąc się cicho, ale nie było to złośliwe. Spokojnie mógł dostrzec w jej oczach błysk zainteresowania, a kiedy wykonał wymowny gest, jedynie potrząsnęła głową na znak, że już wszystko jest w porządku, co zresztą było najprawdziwszą prawdę i podziękowała mu grzecznie, po czym ujęła jego dłoń i przytrzymała ją może o chwilę za długo, ale właściwie, kto ustalał w tym względzie jakieś standardy? - Victoria Brandon - powiedziała na to, z marszu, bez zastanowienia, dokładnie tak, jak została nauczona, a później spojrzała jeszcze na światła, które błyszczały dookoła nich, w oddali zaś dostrzegła jakiś zbliżających się ludzi, bez krępacji zatem ujęła chłopaka pod ramię i pociągnęła nieco dalej, ot, żeby nie dało się powiedzieć, że to oni zdewastowali tę piękną okolicę. - To podobno jakaś wróżba, coś jak odczytywanie przyszłości z fusów po herbacie, ale ja tam nigdy nie widziałam nic więcej, niż zwykłych liści - stwierdziła, być może mało romantycznie, ale na razie nie miała najmniejszych podstaw do tego, by uznawać to wszystko za jakieś cudowne zrządzenie losu. A nawet jeśli, nie wierzyła w to wszystko!
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
W sytuacji w której się znaleźliśmy, wydaje mi się że cokolwiek byś nie zrobiła, byłoby to równie zabawne, czy w najgorszym razie tragikomiczne. No chyba, że Twoja dusza bogatej księżniczki by w tym wypadku wygrała i odeszłabyś oburzona moim niestosownym zachowaniem. Ale faktycznie ten wypadek wyglądał książkowo, a raczej przedstawieniowo. A nawet kontynuowanie naszej rozmowy wypada w swobodny, lekki sposób, a moje jak zwykle żartobliwe odpowiedzi, flirciarskie zagrywki wypadają tu naprawdę dobrze. Dlatego dajesz mi swoim zadziornym zachowaniem wskazówkę, że wcale nie muszę się szczególnie zastanawiać czy stopować. Sama ocenisz kiedy przekraczam granicę, którą stworzysz. Bądź nie będziesz jej tworzyć. - Świetnie, po powrocie z ferii zrobię imprezę i z pewnością dostaniesz zaproszenie. Może w moim mieszkaniu nie ma zbyt dużo miejsca, ale na szczęście to jeden z nielicznych momentów kiedy moja postura jest moim atutem, ciasne pomieszczenie mi niestraszne - oznajmiam równie lekko, już wpadając w swój głupi trans mówienie głupot, byle mówić i wywrzeć dobre wrażenie na ładnej dziewczynie siłą konwersacji, czyli czymś co jest moją mocną stroną. Albo inaczej czymś co ja uważam za swoją mocną stronę. Nie widzę Twojego rumieńca, a nawet jakbym zauważył to z pewnością raczej zwaliłbym to na niezbyt ciepłą pogodę. Dlatego uśmiecham się pogodnie stawiając Cię do pionu i nie oddalając się szczególnie od Ciebie. Marszczę brwi tylko na koniec Twojej wypowiedzi, podejrzewając powoli, że to nie jest zupełny przypadek, że Cię spotkałam. Może chodzisz ze mną od tygodni, by rzucić ten zabawny komentarz? - Prawdziwy ghul, nazywa się FUJ, mieszka u mnie i mojego współlokatora teraz. Nie chciał się odczepić i jakoś nie miałem serca go odesłać. Śpi na zmianę w wannie i w moich nogach, bo czasem się stamtąd wyślizguje kiedy śpię - opowiadam o swoim towarzyszu zwierzaku i wzruszam ramionami. Wracam do marszczenia brwi i rzucania Ci zastanawiającego spojrzenia. - No, duchy to inna sprawa. Nie wiem co tam słyszałaś, ale one nie są szczególnie interesujące, szczególnie kiedy długo je znasz - mówię, bo naprawdę zakładam, że po prostu słyszałaś o tym, że moja rodzina ma przytułek dla duchów i całkiem możliwe, że jesteś jakimś maniakiem życia po śmierci i chcesz mnie po prostu o to wypytać. A to mi się zdarzało. Nie biorę nawet pod uwagę, że może być to jakiś zwykły przypadek. Puszczam Twoją rękę, dopiero kiedy Ty to robisz. Nawet jeśli faktycznie jesteś jakimś maniakiem, nie zamierzam uciekać, bo nigdy nie miałem silnego, bądź nieprzyjemnego charakteru (marudnego to co innego), a co dopiero przy ładniejszych dziewczynach. Szczególnie, że właśnie bierzesz mnie pod rękę, a ja z przyjemnością daję się ciągnąć dalej. - Też nie jestem dobry we wróżbiarstwo - oznajmiam ze wzruszeniem ramion, rozglądając się dookoła. - Da się jakoś odczytać tą wróżbę? Jakieś wytłumaczenie? - pytam i jeszcze bardziej wyciągam głowę, by znaleźć tabliczkę z wyjaśnieniem czy co tam mogłoby być w takich atrakcyjnych turystycznie miejscach. Jestem gotowy szukać jej i próbować coś odczytywać ze świateł, o ile Ty mnie nie oświecisz.
Czy Victoria miała charakter księżniczki? To było coś, o czym zapewne można było dyskutować, wahać się i zastanawiać, nie znajdując jednoznacznej odpowiedzi. Byliby pewnie tacy, którzy pokiwaliby skwapliwie głowami, najpewniej ci, którzy doskonale wiedzieli, że niczego jej nie żałowano. Inni zaś wzruszyliby ramionami i uznali, że czasami bywa nieznośna, ale to wszystko, co faktycznie łączy ją z księżniczką i nie można szukać tutaj niczego więcej. Inną sprawą było to, że dla niej bycie właścicielem pokoju wielkości niejednego mieszkania, czy posiadanie najnowszej miotły, nie było niczym nadzwyczajnym. Urodziła się jako córka spadkobiercy całej fortuny Brandonów, miała ją również nadal podtrzymywać i prowadzić, nikt zatem nie powinien się dziwić, że posiadała wszystko to, co najlepsze. To zaś, że się z tym nie obnosiła, było już kwestią odrębną i z całą pewnością całkiem dobrą, bo nikt nie lubi rzucania galeonami w twarz. Tak czy inaczej, mimo wszystko nie była rozkapryszona, czy coś podobnego, po prostu wychowywała się w świecie bogactwa i splendoru, więc pewnie odstawała od przeciętnych Smithów, czy innych przedstawicieli mniej zamożnego świata czarodziejskiego. Była jednak pod wieloma względami dokładnie taka sama, jak oni i choć bywała furiatką, to jednak umiała się czasem pohamować, a ostatecznie ten wypadek nie był przecież niczym aż tak wielkim i zdrożnym. - Mogę liczyć na ręcznie pisane zaproszenie? - spytała jeszcze i uśmiechnęła się do niego ciepło. Cóż, skoro on dawał się wciągać w tę prostą zabawę, to dlaczego miałaby przerywać albo zachowywać się, jak oburzona matrona, która nie widzi dalej niż czubek własnego nosa? Czuła się przy chłopaku całkiem swobodnie, a taki niewinny flirt w niczym jej nie przeszkadzał, ba, nawet sprawiał jej całkiem sporo przyjemności, bo w końcu szukanie rycerza na białym hipogryfie było zajęciem dość fascynującym dla kogoś, kto osiągnął już wiek nastoletni i wkraczał w czas prawdziwej hormonalnej burzy. Blisko jej było, teoretycznie, do dorosłości, ale jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że do prawdziwego bycia dojrzałą kobietą, jest jej jeszcze daleko. Przynajmniej było tak wtedy, gdy po prostu myślała, a nie dawała się porywać tej nastoletniej, bezsensownej stronie własnej natury, która czasami była w stanie ją upokorzyć, a czasami, jak w tej chwili, dawała jej momenty słabości, które mogły skończyć się całkiem przyjemnie. Przynajmniej taką miała nadzieję, bo chłopak był w gruncie rzeczy całkiem miły, na dokładkę dość przystojny i wyglądał na dość zainteresowanego, co powodowało, że dziewczyna niewątpliwie stroiła się podświadomie w piórka. - To chyba całkiem adekwatne imię? Naprawdę jest taki strasznie szpetny i zjada pająki? - spytała i widać było, że sprawa ta ją nieco szokuje, a na pewno w dużej mierze zastanawia, bo raczej nigdy nie spotkała kogoś, kto hodowałby, czy dbałby, o ghula. Była to myśl tak niespotykana, że w pierwszej chwili aż nie do końca załapała o co chodzi z duchami. - Blefujesz. Duchy muszą być fascynujące. Och, może nie ten, którego mamy w wieży, on nie jest zbyt intrygujący, ale jestem pewna, że mają sporo historii do opowiadania - powiedziała jeszcze, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że trafiła na specjalistę w tej dziedzinie, a w skoro wydawała jej się dość mocno intrygująca, to zamierzała ją dalej ciągnąć. Och, z tą małą przerwą na uwagę dotyczącą świateł. Uśmiechnęła się lekko, nieco jakby tajemniczo, aczkolwiek widać było, że się wygłupia, mimo wszystko jednak przysunęła się nieco do Filina, jakby chciała wyszeptać mu coś wprost do ucha. - Podobno kolor świateł oznacza, jaka przyszłość nas czeka - rzuciła tonem, który mógłby pasować do nauczyciela wróżbiarstwa, ale jej oczy lekko błysnęły, bo inaczej było spacerować tu samotnie, a inaczej - z przystojnym chłopakiem u boku, prawda?
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Nawet jeśli miałaś charakter księżniczki, albo raczej jakieś zalążki jej w sobie, w tej chwili, dzisiejszego dnia, o tej godzinie, kompletnie bym tego nie powiedział. Nie widzę też dziś, byś szczególnie wyróżniała się ode mnie. Najwyraźniej luźna, przyjemna atmosfera sprawiła, że schowałaś swój splendor i bogactwo i dzisiaj, idąc z Tobą pod rękę w tym urokliwym miejscu, nie widzę byś specjalnie się wyróżniała od innych dziewcząt. Pewnie też dzięki temu nie jestem w żadnej sposób onieśmielony, czy jeszcze głupszy w swoich próbach przypodobaniu się. Nawet jeśli Twoje nazwisko powinno mi mówić coś więcej, niestety nigdy nie przykładałem się specjalnie do badania genealogii czystokrwistych czarodziejów, a nawet jeśli to były to raczej rody irlandzkie. - Tak, od mojego ghula - mówię żartobliwym tonem, aż uśmiechając się szerzej kiedy wyobraziłem sobie jak mój zwierzak próbuje coś napisać i utrzymać choćby pióro w ręku. Oczywiście, że niewinny flirt w niczym nie przeszkadza. Ja również czekam na księżniczkę z wieży, czy na kogo tam czekają chłopcy, jeśli dziewczyny na rycerza. Ale w międzyczasie nie mogę się zdecydować kto faktycznie jest królewną, a kto nie, więc po prostu migam się między niejasnymi relacjami i flirtami, na co w moim odczuciu jest obecnie idealny czas. - Nazywa się Fillin Ueueueue Junior, tylko niechcący w sumie wyszedł skrót FUJ. Jest całkiem obrzydliwy... podejrzewam że je i pająki, w zasadzie nie zwracałem na to uwagi. Ale jest mega lojalny. Całkiem śmieszny. Lubi sanki - przedstawiam w superlatywach mojego ziomka, jakbym to jego planował umówić na randkę z Victorią. Patrzę też na Ciebie z ukosa, wciąż nie rozumiejąc dlaczego wprost mnie nie zapytasz o te duchy, skoro dalej ciągniesz temat, ale uznaję, że zwyczajnie nie chcesz sama narzucać kwestii tego jak mieszkam, więc jedynie wzruszam ramionami. Unikam duchów z Hogwartu, głównie dlatego, że w domu mam ich pełno. - W mojej kuchni mieszka obleśny duch, umarł na syfilis, wiecznie opowiada o obleśnych rzeczach ze średniowiecza, kiedy chce nas poirytować. To dopiero fascynujące, szczególnie gdy próbujesz zjeść obiad - żartuję sobie, ale szybko też kiwam głową na zgodę i unoszę dłoń w geście poddania się. - Tak, tak, najstarszy duch który mieszka u mnie to... podejrzewam jakaś celtycka druidka. Nie rozumiem połowy z tego co do mnie mówi, albo o co pyta, ale sposób w jaki mówi, próbuje coś przedstawić jest dość niesamowity. - Chcę Ci jakoś przekazać o co mi chodzi, ale nie jestem pewny czy potrafię, ubieram to więc w takie słowa jakie umiem. Pochylam się ku Tobie, kiedy widzę, że chcesz ujść za tajemniczą. - Nie możesz mówić takich rzeczy i nie tłumaczyć - jęczę kiedy słyszę Twoją wróżbę równie mdłą jak wszystkie, które słyszałem. - Co oznaczają więc niebieskie światła? Że umrzemy za dwa dni? Zjemy jutro kotleta? Nasze dzieci utworzą drużynę quidditcha? - zadaję serię mądrych pytań, na to ostatnie zalotnie machając brwiami i lekko kopiąc po drodze jeden ze śnieżnych snopków.
Zaraz po śniadaniu do każdego z Was osobna podszedł stary jak świat skrzat. Poczekał na odpowiedni moment aż każdy z Was będzie sam i wtedy wprost wyjaśnił, że ma problem i potrzebuje do pomocy porządnego czarodzieja, a Wy na takowych wyglądacie. Wyjaśnił, że w pewnym miejscu (podał Wam dokładne namiary) od wczorajszego wieczora stoi lodowa rzeźba, która skrywa w sobie coś, na czego zdobyciu mu bardzo zależy. Wyjaśnił, że raz na cztery lata w pewnym miejscu pojawia się kwiat zwany Glacies Lacrimam - przypominający różę o granatowych, mieniących się blaskiem płatkach i twardej jak kamień łodydze. Kwiat ten rośnie tylko i wyłącznie w lodowcu albo w rzeźbach, jeśli zadziała ku temu odpowiednia magia. Nie wyjaśnił po co mu potrzebny jest kwiat, ale zapewnił, że sowicie Was wynagrodzi za fatygę oraz dodał, że to, co znajdziecie w rzeźbie poza kwiatem należy do Was.
Rzeźba znajdowała się na świetlistym polu. Spotkaliście się po drodze do niej, a zobaczyliście ją po godzinie marszu. Trzeba przyznać, że robiła wrażenie, ale Waszym zadaniem - jeśli spełnicie wolę skrzata - jest roztopienie jej i wyciągnięcie ze środka nietypowego kwiatu. Po bliższych oględzinach dostrzegacie w samym środku jego drobny zarys. Na Wasze oko to dwie godziny wspólnej pracy, jeśli nie chcecie uszkodzić cennej rośliny.
Kostki na proces wydobywania kwiatu - technika dowolna. Każdy z Was rzuca osobno.
Parzysta - masz wyczucie w dłoniach, a Twoje zaklęcia są po prostu perfekcyjne. Świetnie negujesz ich siłę dzięki czemu idzie Ci bardzo sprawnie. Niestety to wszystko wymaga czasu, a więc pod koniec pracy pobolewa Cię nadgarstek magicznej ręki a Twoja różdżka jest mocno nagrzana. Mimo wszystko udaje Ci się wydrążyć dziurę w rzeźbie i zrobić miejsce na wsunięcie dłoni by wyciągnąć ze środka kwiat.
Nieparzysta - jest tak zimno, że nawet jeśli masz rękawiczki to palce szybko kostnieją i marzną. Przez to Twoje zaklęcia nie są tak subtelne i celne jakbyś chciał. W pewnym momencie spada na Twoje dłonie spada kawałek roztopionego dzioba - jeśli masz rękawiczki to dłonie są jedynie poobijane i zaczerwienione - jeśli ich nie masz otrzymujesz lekkie obrażenie rąk, które poza pieczeniem nie wymagają jakichś wielkich zabiegów medycznych. Reszta pracy jest już mniej przyjemna przez dyskomfort dłoni i chłód, który nie chce Cię opuścić. Po dłuższym czasie udaje Ci się wydrążyć dziurę z drugiej strony i masz możliwość wyciągnięcia kwiatu.
Uwaga. Rzućcie jeszcze raz kostkami i je zajmujcie, a dowiecie się czy w środku znaleźliście coś jeszcze, co będziecie mogli zabrać ze sobą.
2-5 - niestety nie znaleźliście niczego ciekawego. 6-9 - udało się Wam znaleźć w środku skrzydeł dwa kryształowe kamienie, warte jeden 50 Galeonów. 10-12 - znajdujecie w obu kopytach zamrożoną kulę émotif oraz światełko dźwiękowe.
Skrzat płaci Wam po butelce skrzaciego wina. Najwyraźniej dla nich takowe wino jest sowitą zapłatą, a trzeba przyznać, że otrzymany alkohol jest naprawdę z wyższej półki.
Dni takie jak ten dłużą się niemiłosiernie. Wydają się nie mieć końca. Jakby zaczynało się je w poprzednim życiu, a kończyło teraz – ledwo pamiętając poranek, który jak majaki zanikał w trudach codzienności. Przez cały dzień była tak spięta, że wręcz czuła jak mięśnie jej drżą, gdy tylko opuściła gardę i pozwoliła sobie odetchnąć. Przesunęła dłonią po twarzy, jakby opuszkami palców próbowała ściągnąć z niej maskę cierpliwości, zawziętości, ale i należnej złości. Bo, jakby nie patrzeć, była wściekła. Odkąd się tylko obudziła. Minęła gdzieś beztroska dnia poprzedniego, który spędziła cudownie, jakby nadal była dzieckiem. Dzieckiem, które co prawda zostało wrzucone w wir niespodziewanych przypadków, ale śmiało się z nich wniebogłosy. Czy przypadki w ogóle istnieją? Czy może wszystko jest nam przeznaczone, ale dla niepoznaki niektórym sytuacjom dodaje się dozę zaskoczenia? Jaka by nie istniała odpowiedź na pytanie, to co działo się wczoraj, należało już do przeszłości. Dziś musiała być twarda, dziś musiała wejść w strój aurorki, kobiety oszukanej – lecz nie ofiary, co to, to nie! Dlatego z samym świtem zerwała się z pościeli, która pachniała mieszanką niepewności i dawno zapomnianej skóry Rowle’a, ubrała się skrojony garnitur i nie marnując nawet czasu na śniadanie, skierowała się do pobliskiej miejscowości, gdzie świstoklik czekał na chętnych, udających się do Londynu. Nikt oprócz niej nie postanowił przerwać sobie górskiej sielanki. Być może nikt nawet się nie obudził, omijając widok płatków śniegu, tańczących w pierwszych promieniach zimowego słońca. Myśl, że pracownik ministerstwa odebrał efekty kilku miesięcy pracy, by sprzedać je u Borgina i Burkesa sprawiała, że była (delikatnie mówiąc) wkurwiona. Nie wiedziała, czy najpierw porozmawiać z Aurorą, spotkać się z Ministrem, czy przyszpilić Borisa i włożyć mu różdżkę w jego parszywe, zakłamane dupsko. Na swoje nieszczęście w Ministerstwie nie spotkała nikogo z tej trójki, więc pod przykrywą pojawiła się na Nokturnie. Wybadała owiany złą sławą sklepik, ale gdy pokrętnie pytała o sprzedane tam ostatnio przedmioty, usłyszała tylko: - Panienko, nic takiego nie widziałem. Ale może zdecyduje się Panienka na naszyjnik, jedyne sto galeonów, a ktokolwiek na Panienkę nie zerknie złym spojrzeniem, ten… Nie słuchała dalej, tylko wyszła, trzaskając drzwiami. Pokręciła się jeszcze po ulicach Londynu, zastanawiając się nad następnymi krokami. Jednocześnie chciała to załatwić i oficjalnie, i po cichu, pokazując Borisowi jak kończą Ci, którzy z nią zadzierają. Szkoda, że obdzieranie ze skóry zostało już dawno zakazane. Deszcz wlewał się jej za kołnierz, kiedy w końcu zadecydowała, że równie dobrze może myśleć, patrząc przez okno na Mont Blanc. Całkowicie nic nie wnoszący dzień chylił się ku zachodowi, dlatego teleportowała się na miejsce świstoklika, który odlatywać miał za parę minut. Z ciężkim sercem, pełnym uczucia porażki opuszczała Anglię, po raz ostatni wypełniając płuca charakterystyczny, wilgotnym powietrzem. Znajoma sowa odnalazła ją na granicy miasteczka z terenem kurortu. Poznała to pismo od razu. Alex. Nie była zdziwiona, tylko całkowicie uradowana, wodząc wzrokiem po krótkich linijkach tekstu. Ot, jedyny jasny punkt jej dnia. Zawsze tak było – potrafili nie odzywać się do siebie miesiącami, ale nijak nie osłabiało to ich relacji. Czasem wydawało się jej, że są z sobą tak zżyci, że ta dziwaczna przyjaźń przetrwa nie tylko wybuchowa humorki aurorki, nieczułość Alexa, ale i wszystkie lata, domniemane wojny, upadki cywilizacji. Wiadomość od niego jak zwykle była zwięzła i rzeczowa. Niczym pracownicza notka, cichy rozkaz, niepodszyty żadnymi emocjami. Po prostu: przyjdź tu i tu, o tej i o tej. „Ubierz się ciepło”. Kto jak kto, ale Talia wiedziała, że w tym krótkim zdaniu czai się największa dawka czułości, na jaką może liczyć od swojego przyjaciela. Na jej ustach pojawił się uśmiech, który rozświetlał jej twarz, kiedy tylko po powrocie z Londynu wpadła do hotelowego pokoju, by się przebrać i odszukać gdzieś pod łóżkiem parę swoich górskich butów. Za oknem zapadała już noc, lecz w oddali na niebie tańczyły kolory, niczym obietnica nieodkrytego miasta, schowanego wysoko w chmurach. Aurora. Szła w kierunku światła. Słyszała o tym świetlistym polu od miejscowych, a teraz, kiedy tylko się zbliżała, tym bardziej zachwycona była. Świetliki tańczyły jej przed oczami, a ona nie mogła się skupić na niczym konkretnym. Czy szukać znajomej postaci? Czy obserwować łunę na niebie? A może zastanawiać się, czemu lampiony zmieniają kolor? Może najpierw odnajdzie Alexa, a później wklei swoje wielkie oczy w to, co rozgrywało się nad ich głowami. Nietrudno było go dostrzec. Oto i on. Człowiek-głaz. Pieszczotliwie go tak nazywała, bo w jej oczach był twardo ociosany. Rzadko go dotykała, ale wyobrażała sobie, że jego skóra jest jak kamień. Nie ma w niej grama miękkości. Stał teraz, brodząc w śniegu, z głową wysoko uniesioną do góry, by podziwiać to, czym trudno nie było się zachwycać. Volarberg jak zwykle górował nad wszystkimi, prawie zrównując się z drzewami. No, może przesadza, aż tak wysoki nie był. Na początku nie planowała go podejść, ale jakoś samo tak wyszło. W końcu nie widziała go tyle czasu, a teraz zdawał się nieświadomy jej przybycia. Przecież wybaczy jej ten jeden raz, kiedy pozwoli sobie na fizyczny kontakt. Raz na kilka lat można, nie? Dlatego zakradła się, modląc się w duchu o to, by skrzypiący śnieg jej nie zdradził i z cichym piskiem radości, rzuciła się w jego stronę, wyciągając ramiona. W jej głowie miało to być całkiem miłe. Miała go objąć w locie. Oj, miała.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Może i siebie nie całował, ale niewątpliwie miał jakieś zdanie na swój temat wyrobione... i to mu chyba wystarczało, żeby (choćby we własnych myślach, jeśli nie słownie - weź człowieku takiego przegadaj!) obalić słodki komplement Ezry. Leonardo nie zamierzał jednak pozbywać się uśmiechu, a na uwagę chłopaka wymownie skinął głową, w tym jednym przyznając mu rację. - Niektóre niewielkie też spotykały się z niezrozumieniem, ale niech ci będzie - machnął ręką, nie chcąc dalej psuć świata innowacyjnych wizji, nad którym pracował jego rozmówca. Było za zimno na dyskusje, a zresztą temat patronusów łatwo było zakończyć... Leonardo nie posiadał takiego nietypowego stworzenia jak niuchacz i ośmieliłby się stwierdzić, że nie jest mu nawet blisko. - No ładnie... - Wandalizm Ezry skwitował cmoknięciem z dezaprobatą i teatralnym przysłonieniem oczu. Koniec końców i tak miał szansę zobaczyć odłupany fragment snopka. - Ciekawe, czy kiedyś ci się to skończy... - Nie to, że życzył Ezrze nieszczęścia, ale może czasem życzył mu nieco mniej szczęścia. Wsunął dłonie do kieszeni i przeskoczył kilka razy z nogi na nogę, coby odrobinę się rozruszać. - Hm? No co ty, za zimno. Chodźmy stąd - przytaknął ochoczo, wymijając snopki i energicznym krokiem kierując się w stronę resortu. Skulił się też nieco, chowając twarz częściowo w szaliku i dzięki temu zakrywając ten swój głupkowaty uśmiech; fakt faktem, Leonardo również nie narzekał na towarzystwo.
Jedyne, na co mógłby zwrócić w tej chwili uwagę, to jej ubranie. Było wykonane z niewątpliwie doskonałych i drogich materiałów, czego nie dało się w żaden sposób ukryć, ale poza tym naprawdę starała się nie rzucać w oczy. Nie zaczęła się również obrażać, kiedy w żaden sposób nie zareagował na jej nazwisko, bo mimo wszystko zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszyscy wiedzieli, kim była jej rodzina i czym dokładnie się zajmowali. Nie byli twórcami różdżek i na razie jeszcze nie zajmowali się produkcją mioteł, nie kojarzyli się zatem z niczym szczególnym, nawet głupiutki proszek fiu nie do końca był tym, co z nimi łączono. Nie wszyscy musieli również zdawać sobie sprawę z tego, że auta Ministerstwa były szykowane starannie przez jej rodzinę, która nie od dzisiaj kształciła się w zakresie znajomości zaklęć, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że z pomocą roślin na pewno nie zmienią mechanicznego silnika w wąską płytę, która przeciśnie się przez każde miejsce. Owszem, znała również zastosowanie niektórych ziół w procesie wytwarzania konkretnych magicznych środków transportu, ale jej wiedza nie była jeszcze na tyle szeroka, by móc mówić, że była w tej dziedzinie znawczynią. - Sanki? A ty je lubisz? - rzuciła, uśmiechając się do niego cały czas, jakby nieco zaczepnie. Nie wiedziała, jakim cudem zdołał zaprzyjaźnić się z ghulem, jak w ogóle mógł z nim mieszkać i żyć, ale, co dziwne, wydawało się to mocno ekscytujące, nie było bowiem czymś, co było powszechnie spotykane i pewnie właśnie dlatego powodowało, że Victoria miała wrażenie, iż przechodzą ją co najmniej dreszcze ekscytacji. Nie wiedziała, czy chciałaby się zapoznać z Fillinem Juniorem, jak go nazywał jej rozmówca, ale słuchać o nim mogła, bo dlaczego by nie? - Zgrywasz się! - stwierdziła na to, ale jej oczy aż zabłyszczały, a na policzkach pojawiły się nieznaczne rumieńce. Więc oprócz ghula, miał w domu również duchy? Gdzie on mieszkał, na Merlina, na starym cmentarzysku? Coś jej tam w głowie przeskoczyło, jakaś zapadka się otwarła i zaczęła się zastanawiać, czy nie pochodzi z tej rodziny, która prowadziła coś w rodzaju schroniska dla duchów błąkających się po okolicy, ale ponieważ nie znała zbyt wielu szczegółów, trudno jej było coś z tego wywnioskować. - Co za okropieństwa wam opowiada? Kto wie, może to jakiś mój bardzo pradziadek - rzuciła jeszcze, nim przeszli do kwestii świateł, a ona postanowiła pobawić się w budowanie napięcia. Ponieważ była nieco podekscytowana tą całą rozmową i sytuacją, parsknęła śmiechem, kiedy tylko się odezwał, a później wywróciła oczami na znak, żeby nie opowiadał nawet takich głupot, bo to aż nie przystoi, ale nachyliła się ku niemu ponownie, gdy wzięła się za udzielanie odpowiedzi. - Znając kreatywność wróżbitów, to spotkamy ponuraka - stwierdziła teatralnym szeptem, a później uśmiechnęła się i spojrzała na chłopaka spod rzęs. - Ponoć, kiedy świecą na niebiesko, są dobrą wróżbą. Dla relacji dwojga osób, które tutaj spacerują/
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Jedną wielką niewiadomą było dla niego to, dlaczego akurat dzisiaj się tu znalazł. Poza oczywistą kwestią tego, że przyszedł tu ponieważ się umówił, to wszystkie inne okazywały się być cięższe do zrozumienia niż zakładał. Całkowicie impulsywnie nabazgrał krótki list do osoby, która mogła pomóc mu w tej jakże dziwnej karuzeli niepewności jaka go nawiedzała od kilku tygodni, a przy tym doprowadzała go cholernego braku skupienia i powstrzymywania się przed bardziej radykalnymi czynami. Mimo, że zwykle radził sobie z podobnymi rzeczami sam, to teraz szło mu to dużo gorzej niż za każdym innym razem. Z drugiej strony zbyt wiele takich przypadków w jego życiu się nie zdarzało. ....Śnieg skrzypiał pod każdym, kolejnym krokiem jego zimowych traperów w rozmiarze o którym się przed dwudziestą drugą nie rozmawia. Dziwo ubrany był dość ciepło, o ile można tak powiedzieć o zarzuconej na koszulkę, grubej bluzie rozpiętej do połowy i czarnych dżinsach. Włosy jak zwykle zmierzwione nie tyle wiatrem co swoją własną naturą i fajka w gębie oznaczały raczej, że kolejna nieciekawa noc za nim. Brakowało jeszcze ciemnych okularów zakrywających jego podoczne siniaki, ale noszenie tego typu dodatków w nocy wyglądało co najmniej dziwnie. Poza tym w związku w swoim niewyspaniem musiałby nosić je cały czas. ....Stanął gdzieś pomiędzy świetlistymi lampionami, z daleka od ludzi którzy mogliby zawracać mu głowę. Nie miał dzisiaj ochoty rozmawiać z kimkolwiek, szczerze mówiąc to średnio widziało mu się też zamienić słowo z Talią, w sposób w jaki to sobie wyobrażał albo w jaki po prostu robili to zwykli ludzie. Wiedział jednak, że ona jedyna – choć bardzo tego nie lubił – będzie w stanie wyciągnąć od niego to i owo i być może nawet go uzewnętrznić. Było to trudne i zdawał sobie z tego sprawę, ale akurat w jego przypadku nie wystarczały jedynie chęci. Ona jednak należała do tych ludzi, którzy nie poddawali się tak łatwo i można było powiedzieć, że… miała do niego podejście? Zupełnie jak do wystraszonego traumą zwierzęcia. Nie wiedział jak to robiła, ale udawało jej się, a w takich przypadkach chyba najważniejszy był skutek, tak więc nie narzekał. Pomijając fakt, że czasami starała się wyciągnąć z niego zbyt wiele. Na szczęście nie bez powodu był nazywany antyemocjonalnym głazem. ....Uniósł głowę do góry przyglądając się majaczącym na niebie polarnym światłom. Niespecjalnie ruszały go takie widoki, ale musiał przyznać, że ten, choć mało emocjonujący, to jednak był całkiem piękny. Jego ręka powędrowała do fajki w jego ustach, której końcówkę złapał i spalił na dłoni tak jak to miał w zwyczaju. Kiedy ogień odbity w jego białych oczach wygasł – usłyszał ją. ....- Mam świetnie zrekompensowany słuch. – mruknął, dokładnie w tym samym czasie w którym postąpił jeden, większy krok w bok, tym samym unikając jej podchodów i tym samym wszelkich, nagłych przytulasów i innych fizycznych kontaktów. Patrzył jak dziewczyna próbuje złapać równowagę, ostatecznie lądując w śniegu tuż przed nim i uniósł brwi do góry. Wsadził dłonie w kieszenie bluzy, przyglądając się jej uważnie i uśmiechając się z lekka pod nosem. Naprawdę za nią tęsknił. ....I doskonale wiedział, że ona za nim też.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
A ponieważ nie było tak jasno, plus bardzo daleko mi było do znawcy materiałów i ubrań, dlatego nie mogę stwierdzić jakości Twoich ciuszków, nawet jakbym bardzo chciał. Obstawiam, że Twoje nazwisko już prędzej skojarzyłbym z historią, nie z interesami rodzinnymi, bo pamiętam, że nie tak dawno czytałem książkę o czarodziejach mających wpływ na mugolską historię, kiedy mój ojciec wspomniał coś, że jest tam i o nas. Jeśli coś jest, nadal nie dobrnąłem. Patrzę na Ciebie rozbawiony, kiedy pytasz czy lubię sanki i kiwam na to głową. - Tak, uwielbiam, to tak naprawdę mój ulubiony zimowy sport. Jak chcesz, kiedyś mogę Cię zaprosić na romantyczną przejażdżkę - proponuję jedyny magiczny powóz, który mogę Ci zaoferować. W zasadzie sam nie wiem czy mieszkanie z Juniorem jest jakoś szczególnie ekscytujące. Może odrobinę obrzydliwe, czasem irytujące i dość problematyczne. No ale trzeba przyznać, że ghul stał się bardzo lojalnym stworzeniem i nie mógłbym wymyślić lepszego domowego towarzysza. Oprócz Boyda oczywiście. Kiedy ponownie wyrażasz swoje zdumienie, a potem mówisz o dziadku, patrzę na chwilę na Ciebie z zastanowieniem. - Chwila, czy chcesz mi wmówić, że o duchach wspomniałaś przypadkiem? - pytam w końcu, marszcząc brwi i przypatrując Ci się uważnie. - Wiesz, że mam poniekąd przytułek dla duchów, moja rodzina znaczy. Myślałem, że kogoś miałaś kogo chcesz żebym sprawdził, albo wypytać o jakieś szczegóły związane z życiem po śmierci... - W końcu stwierdzam, że należy wyjaśnić tą sytuację, bo nie jestem pewny czy oboje wiemy o czym mówimy i jak wiele mamy pojęcie o to kto kim jest. - Kim był Twój pradziadek? - pytam jeszcze wobec tego, bo kto wie może jakiś duch z Twojej rodziny był u nas na jakiś czas. Niewiele dusz decyduje się na błąkanie się po śmierci, ale jeśli tak było zazwyczaj chociaż raz pojawiali się przed naszymi drzwiami, by przemyśleć co teraz. Parskasz śmiechem na moje słowa, chociaż równocześnie wywracasz oczami w dezaprobacie na moje gustowne żarciki. Cóż, trzeba się do nich przyzwyczaić przy spędzaniu czasu w moim towarzystwie. - Wcale bym się nie zdziwił - mruczę, lekko się krzywiąc, bo czasem mam wrażenie, że mój pech nie ma granic. Szybko jednak zmieniam nastawienie na podekscytowanie, słysząc prawdziwe znacznie wróżby. - Cudownie! Powiem ci w tajemnicy, że relacja ze mną jest zawsze niezwykle przyjemna - mówię i macham do Ciebie zalotnie brwiami. Naprawdę od kiedy rozwaliłem swój możliwy początek związku z Sol, flirtuję zdecydowanie zbyt dużo.
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Czy kiedykolwiek cokolwiek wychodzi jej tak, jak sobie to planuje?
Zadawała sobie w myślach to pytanie, kiedy zdała sobie sprawę, że leci do przodu – i nic już z tym nie mogła zrobić. Automatycznie zamachała rękoma, uświadamiając sobie, że nie odnajdzie w nim oparcia i pozostanie jej tylko upadek całą swoją niewielką masą w śnieg. Cholera, Alex, Ty parszywa istoto. Na szczęście puch zamortyzował upadek – no, nie było to jak zanurzenie się w miękkiej pościeli, ale nie bolało aż tak bardzo. Można powiedzieć, że o wiele bardziej piszczała w niej jej duma, kiedy kobieta przez kilka sekund leżała bez ruchu, zastanawiając się, jak dziwnie musi to z boku wyglądać. W końcu podszedł ją jak dziecko. Niech pomyśli, że umarłam, może głupio mu się zrobi - pomyślała, wciąż się nie ruszając. Po kilku długich sekundach, ostatecznie jednak zebrała się w sobie. Odkleiła się od podłoża, przeniosła ciężar z rąk na kolana, a później na stopy, by ostatecznie stanąć przed mężczyzną, rumiana na twarzy od zimna. - Talia, jak dobrze Cię widzieć! Tyle miesięcy. Nic się nie zmieniłaś. O nie, chociaż muszę przyznać, że jesteś jeszcze piękniejsza niż ostatnio. Ależ Alexander, dziękuję Ci bardzo. Ty też się nieźle trzymasz. W starości Ci do twarzy. – mruczała pod nosem nieco obruszona, wybierając z włosów bryłki śniegu. Przedrzeźniała jego głos, jednocześnie wiedząc, że prędzej włożą sobie różdżki w tyłki, niż dojdzie między nimi do takiej wymiany zdań. Czasem ją to bawiło, innym razem niesamowicie smuciło. Bowiem miała wrażenie, że po każdym zburzonym przez nią murze, on skrupulatnie budował dwa kolejne. Jakby dotarcie do niego było ciągłą walką. Wojną, która za wszelką cenę ma ochronić dostęp do perły, najjaśniejszego ze świateł, czającego się w jego wnętrzu. Niekiedy miała ochotę położyć mu rękę na sercu, przeniknąć skórę i mięśnie i wlać mu w ten organ całe ciepło, jakie posiada. Pokazać mu piękno, na które wydawał się ślepy. Czułość, którą gardził równie mocno, co ona przemocą. Tymczasem mogła na palcach jednej dłoni zliczyć momenty, w których ich skóra się dotknęła. Wiedziała jednak, że metaforycznie dotykała go znacznie częściej, bezszelestnie przemykając przed strażą. - Domyślam się, że nie zaprosiłeś mnie tu, by oglądać gwiazdy? – Rzuciła, charakterystycznie dla siebie przechylając w bok głowę, jakby myśli miały jej wypaść uchem. Powoli, bardzo ostrożnie uniosła dłoń, by wyjąć mu spomiędzy palców zapalonego papierosa. Przez moment zastanowiła się, czy zaraz wrzuci ją w zaspę za ten zuchwały gest – dlatego czym prędzej wsunęła sobie filtr między wargi, odsuwając się o krok. Zaciągnęła się raz, zakaszlała, wypuściła dym i z cichym przekleństwem zdematerializowała papierosa, pod nosem rzucając coś w stylu: „Okropne. Jak możesz to palić”. Zaraz jednak się zreflektowała, że przecież oczywistym jest, że w jego ustach nie pozostaje ten paskudny posmak, który przypominał jej eliksir Wielosokowy stworzony z kogoś o najbardziej obrzydliwym, lepkim charakterze. Jakby ktoś splunął jej na język. W końcu jednak zadała pytanie, które ciężko przechodziło jej przez gardło: - Czy wszystko… czy wszystko, no wiesz, w porządku? – Chociaż przyjęła jego list z ogromną radością, to kierując się na Świetliste Pole, zaczynała czuć pewną podejrzliwość. Niepewność. Obawę. Czy ma jej do przekazania jakąś złą wiadomość? To całkiem możliwe, skoro ich spotkanie nie mogło poczekać do momentu, aż wrócą: on do Doliny, a ona do Londynu. Znała go na tyle, że wiedziała, iż w jego głowie istniał jakiś powód. On przecież niczego nie robił ot tak, nie podlegał kaprysom, porywom serca. Wszystko było przemyślane. Może i dobrze, że nie mógł wyczytać na jej twarzy troski, która wręcz wylewała się jej z oczu. Wolała się kryć ze swoją miękkością.