Dom jest położony w pobliżu lasu, w dość znacznej odległości od pozostałych budowli.
Na zewnątrz:
Ogród
Typowy ogród, który wyróżnia się widoczną zielenią oraz różnymi roślinami, o które Matthew stara się dbać w wolnym czasie, jednak nieraz mu to nie wychodzi, jakby psociły i nieraz miały swoje humorki. Mimo wszystko można powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju miejsce spokoju dla mężczyzny - działa na niego relaksująco, zaś przyjemnie wiejący wiatr i szum liści pozwalają mu na zapomnienie chociażby o stresie wynikającym z pracy. Na zewnątrz domu biegają między innymi zwierzęta, które zaadoptował z ulicy oraz miski z karmami, aby psiaki nie chodziły głodne. Futrzaki są zazwyczaj łagodne i nie ugryzą bez konkretnego powodu, lubiąc każdego, kto zechce odwiedzić uzdrowiciela w jego własnym domu.
Garaż (warsztat)
Warsztat o niezbyt stabilnej konstrukcji, który ma na celu przechować wszystkie narzędzia służące w celu dbania o zdrowie i kondycję roślin - ale nie tylko. Ze względu na zamiłowanie do mugolskiej technologii, można tam znaleźć bardzo wiele rzeczy wykraczających poza normalne rozumowanie, zestawy śrubokrętów, jakieś drobiazgi porozwalane na stole... Jedno jest pewne - to nie jest najbardziej zadbane pomieszczenie, unosi się w nim charakterystyczny zapach... smaru? Cholera by to wiedział.
Parter:
Salon + Antresola + Kuchnia
Jest to ogromne, zajmujące niemalże cały parter pomieszczenie, które składa się ze salonu (stolików oraz kanap), antresoli wraz z ogromną ilością regałów na książki oraz kuchni niezbyt chętnie oddzielonej od reszty pomieszczeń. Całość utrzymywana jest w czystości oraz porządku, gdzie najchętniej przesiadują właśnie zwierzęta. Dodatkowo salon posiada wyjście na taras, w wyniku czego bardzo łatwo można udać się w stronę ogródka. Kuchnia, w przeciwieństwie do poprzedniej, która tutaj się znajdowała, jest o wiele mniejsza i nie zajmuje zbyt dużo przestrzeni; całokształt pokoju wydaje się być o niebo lepiej oświetlony od poprzedniej wersji.
Łazienka
Prosta, mała, aczkolwiek wystarczająco odpowiednia łazienka. Na umywalce znajduje się proste mydełko w płynie, zaś na półeczkach - żÉlé pod prysznic oraz inne produkty niezbędne do zachowania odpowiedniej higieny, chociaż można ukradkiem zauważyć, iż mężczyzna ma jeszcze te dla zwierzaków. Utrzymywana w należytym porządku.
Piętro I:
Sypialnia
Podstawowe miejsce do spania, które i tak zajmują prędzej czy później pupile. Jest to bardzo prosta sypialnia, gdzieś nieopodal łózka znajduje się komoda, szafa z litego drewna na ubrania, okno zasłonięte również roletą oraz typowa lampka do oświetlenia pomieszczenia - na wprost od drzwi można zauważyć balkon, służący zazwyczaj do spokojnej obserwacji okolicy. Matthew zazwyczaj stara się normalnie zasypiać, jednak nigdy mu to nie wychodzi, dlatego nieraz łóżko jest rozwalone oraz wydaje się sprawiać największe wrażenie bałaganu spośród reszty obiektów, a gdzieniegdzie znajduje się zwierzęca sierść. W ścianie, obok łóżka, znajduje się biblioteczka książek, po które można bez problemu sięgnąć. Jest tutaj także jedna fajna rzecz - można za pomocą różdżki zwyczajnie znaleźć się pod gołym niebem, patrząc wprost w gwiazdy; choć tak naprawdę jest to tylko efekt przezroczystości.
Pokój gościnny
Oczywiście wyglądający na nowy, praktycznie w ogóle nieużywany, wszak nikogo do siebie nie miał okazji zaprosić, aczkolwiek nic nie stoi na przeszkodzie, by ktoś tam przenocował. Pomieszczenie jest ciut mniejsze od sypialni, aczkolwiek nadal wygodne oraz zapewniające pewną dozę prywatności.
Garderoba
Typowa, męska garderoba, w której to można znaleźć niezbyt zróżnicowane ubrania oraz buty. Zrobiona w celu uniknięcia bałaganu oraz zachowania należytego porządku.
Zwierzaki
Spoiler:
Blau
mieszaniec | 8 lat
Pierwszy pies znaleziony podczas powrotu z pracy o późnej porze. Wówczas sierść zwierzaka była zalepiona błotem, poniszczona, na szyi zaś znajdowały się rany po ugryzieniu przez prawdopodobnie innego psa, w wyniku czego czworonóg pozostawiał ślady na ziemi poprzez kapiącą krew. Początkowo Matthew nie wiedział, co ma zrobić, wszak bał się, że nie będzie odpowiednim właścicielem dla futrzaka, jednak, przełamawszy się, postanowił mu pomóc. Rozpoczęcie ich relacji nie było zbyt szczęśliwe, aczkolwiek się udało - gdyż na samym starcie zwierzę było przestraszone, a przede wszystkim podejrzewało mężczyznę o jakiekolwiek złe zamiary. Alexander zachował wbrew wszelkim pozorom wyczucie - zrównoważone, spokojne oraz posiadające jak najmniej pierwiastka niepewności, którego nie potrafił się wyzbyć. Starał się jak mógł, starał się przez długi czas, nie chciał przyspieszać pierwszego etapu oswajania, przez co osiągnął pewnego rodzaju sukces - pies pozwolił na przełamanie barier, opuszczenie wysokiego muru, przez który nikt nie mógł przeskoczyć, a przede wszystkim podszedł, by z widoczną dozą ostrożności zapoznać się z zapachem Matthewa. Być może potem nie potoczyło się do końca z górki, jednak uzdrowiciel zaoferował mu swoją pomoc, a przede wszystkim przyjął pod swój dach.
Co można powiedzieć o Blau? Jest przede wszystkim lojalny i oddany swojemu właścicielowi. Wynika to prawdopodobnie z tego, iż ten jako jedyny zaoferował mu swoją pomoc. Kiedy Matthew jest w domu, pupil nie opuszcza go ani na krok, szukając nie tyle atencji, co bardziej chcąc go przy wszystkim pilnować. Jednocześnie nie pozwala wejść obcym do domu, chyba że wcześniej się z nimi zapoznał pod obecnością uzdrowiciela. Nawiązywanie relacji z ludźmi bądź zwierzakami przychodzi mu o wiele gorzej i naprawdę niezbyt łatwo jest mu się przyzwyczaić do towarzystwa innych osób. Blau może nie jest idealny, aczkolwiek jedno mu wychodzi - a dokładniej rzecz mówiąc, potrafi zadbać o porządek przy misce oraz unika brudnych miejsc.
Braun
mieszaniec | 8 lat
Drugi pupil Matthewa, który został adoptowany około sześć lat temu. Prawidłowa historia rozpoczyna się podczas słonecznego dnia na jednej z londyńskiej ulicy, gdzie wówczas uzdrowiciel korzystał z uroków dnia wolnego od pracy. Zbyt długo nie musiał on czekać na rozwój zdarzeń, mając do czynienia z kolejnym psem, kolejną przybłędą - która została skaleczona w łapę, porzucona głodna oraz spragniona. Przechodnie okazywali tylko częściowe zainteresowanie psem, zaś dzieci wskazywały na niego palcami, zaciekawione, aczkolwiek ostatecznie zgarnięte przez rodziców. Czar braku jakiegokolwiek wsparcia pęknął, gdy ten zainteresował się porzuconym czworonogiem bez większego zastanowienia - nie mogąc znieść nie tylko tego, jak ktoś potraktował znajdujące się w kącie zwierzę, lecz także znieczulicy wynikającej z obojętności przechodniów na los drugiego stworzenia. Na początku podszedł do niego ostrożnie, nawiązując bez trudu kontakt, by następnie zająć się nim w bardziej odpowiedzialny sposób, kupując mu jedzenie oraz wodę. Pierwsze zaklęcie rzucone w stronę skaleczonej kończyny nie powiodło się, aczkolwiek poprawa wniosła radość na pysku pieska oraz zdobycie zaufania. Matthew wziął go pod swoje skrzydła, zaliczając tym samym, podczas powrotu do domu, niefortunny upadek poprzez potknięcie się o wilczura wprost na kobietę niosącą kawę - wypadki chodzą po ludziach! Nie zmienia to faktu, iż mężczyzna zdobył kolejnego przyjaciela, kolejnego członka rodziny.
Niezwykle energiczny, skłonny do zabaw oraz poznawania ludzi. Bardzo cieszy mordkę, gdy zwyczajnie komuś przywali z całej siły pyskiem w kolano - przez co nie nadaje się zbytnio w kontaktach z małymi dziećmi. Lubi skakać, chociaż Matthew stara się oduczyć go tego zwyczaju, gdyż nie każdy sobie tego po prostu życzy. Potrzebuje bardzo dużo ruchu, jest idealnym partnerem do biegania i aporotowania - na stróża domu jednak się zbytnio nie nadaje, zważywszy uwagę na to, iż zwyczajnie nie przejawia żadnych większych oznak agresji wobec gości. Jego słabością są jednak wiewiórki, za którymi pobiegnie bez zastanowienia, ciągnąc tym samym właściciela za smycz - zazwyczaj reaguje na proste polecenia głosowe, niemniej jednak, gdy emocje zaczynają w nim buzować, jest naprawdę trudny do opanowania. Do wody wbiegnie bez zastanowienia!
Lucky
mieszaniec | ? lat
Z wyglądu przypomina sznaucerka; charskterystyczna sierść spowija mniejsze od reszty zwierząt cielsko futrzaka, który został przywieziony wprost z Meksyku. Jego historia również nie należy do najszczęśliwszych. Kiedyś był wiernym psem, aczkolwiek starsza właścicielka zmarła, w wyniku czego nikt nie miał ochoty się opiekować zwierzęciem, co poskutkowało jego strąceniem na brudne ulice tego charakterystycznego kraju. Dalsza część rzeczy, która go spotkała, wcale nie były przyjemne - każdy dzień był dla Lucky czymś kompletnie niemożliwym do zrozumienia, a przede wszystkim kolejnym źródłem zmartwień oraz obrażeń, w wyniku których czworonóg stawał się z każdym dniem coraz słabszy. Upatrzyły go sobie także młodsze dzieciaki, które zaczęły się nad nią znęcać przy pomocy magii, powodując ogromny ból oraz strach, w wyniku czego mieszaniec był przerażony z myślą, iż ktoś może się do niego zbliżyć; jest to wówczas jeden z najtrudniejszych przypadków, z którymi ma do czynienia uzdrowiciel. Drobnym kosztem udało mu się zdobyć zaufanie zwierzęcia; zdołał go deportować do Wielkiej Brytanii.
Lucky jest przede wszystkim nieufna wobec dzieci; nie potrafi, ze względu na trudną przeszłość, porzucić gniewu i zwyczajnie zapomnieć o rzeczach, które zostawiły widoczne ślady na jej skórze. Właściciel jest doskonałe tego świadom, tudzież nie pozwala, by osoby o mniejszej posturze starały się ją w jakikolwiek sposób dotknąć. Sama wykazuje wówczas zachowanie agresywne i nie można do końca odczytać jej ruchów - lepiej jest jej również nie prowokować. Boi się gwałtownych ruchów oraz dźwięków.
Euthymius
feniks | ? lat
Lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede lorem ipsum itede
Londyn, za Londynem, prowincje
Ostatnio zmieniony przez Matthew Alexander dnia Wto 1 Wrz 2020 - 23:41, w całości zmieniany 9 razy
Dzień oraz miesiąc posiadał znacznie zakorzenione w pamięci; niosły ze sobą plon zobowiązań - nawet, kiedy nie był sam zagorzałym wyznawcą kultu urodzin. Wręcz przeciwnie, groteskowość sztuczności nagle zaciekawionych (nie)znanych ludzi, pustych, składanych życzeń - tak najzwyczajniej działała jemu na nerwy. Żałosna funkcja jednodniowej atrakcji - na której to osiadały spojrzenia innych, arlekinady przyjęć, festiwal wychwalający fałszywość. Gardził on - takim postępowaniem, choć kameralne słowa, zdawały się jemu obowiązkowe - zwłaszcza, w przypadku osób wyraźniej zaznaczających się w życiu. Gdyby nie odnowienie kontaktu - podczas minionych całkiem niedawno wakacji - prawdodpobnie nie poszukiwałby Alexandra w zaciszu (bądź niekoniecznie - zważywszy na posiadanie zwierząt) posiadanego domu. Prawdopodobnie - kontynuowałby znany wszystkim scenariusz, scenariusz w którym zaczyna wypełniać pergamin artystycznie niedbałym pismem oraz - ostatecznie zamyka, w objęciach pieczołowicie nadanej w stronę uzdrowiciela koperty. Nic więcej. Tym razem - przynosi prezent, odpowiednio schowany, nienaruszony przez jego zwierzęcą postać. Wznosi się nad magiczną dzielnicą - w dystansie, rozmywają się w nieistotność sylwetki, budynki - przypominają wyłącznie swoją makietę - jest oderwany od sztywnej rzeczywistości, szybując - czyniąc poddanym oziębione powietrze. Nie chciał on bowiem zostać zauważony przez bandę sierściuchów - wizyta w owej formie była o wiele bardziej korzystna - nie wiedział również (wolał uniknąć nietaktu), czy Alexander nie spędza aby, ponadto, tej chwili z gośćmi. Z tych wszystkich względów - przysiadł już wreszcie na parapecie okna. Obserwował - jasne, paciorkowate ślepia pobłyskiwały bystrością.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Urodziny jak urodziny. Pełne inwersji, pozbawionego według uzdrowiciela sensu - nie ma to jak rocznica bycia człowiekiem o jeden rok starszym, wbrew pozorom tym samym, aczkolwiek fizycznie - sięgającym ostrożnie i powoli dna. Czy interesował go dzień trzynasty miesiąca dziewiątego? Niezbyt. Zawsze próbował się przełamać, jednak spędzane w samotności święto nie zdawało się to podbudować na duchu - prędzej prowadził istne dyskusje we własnej głowie, które miały naprowadzić go na cel działalności - po co, na co, dla kogo. Nie potrafił - znaleźć względnego szczęścia, zaznać go, złapać, kiedy to wiedział, że to kolejny rok bez jakichkolwiek rewolucyjnych zmian, chociaż teraz mógł się o to upierać. Może tamten - owszem, pozbawiony jakiejkolwiek chęci westchnięcia, pełny sprzeciwów, bezsensowny, niepraktyczny, pozbawiony charyzmy. Ten - wprowadził niewielki zamęt, spowodował zmianę, przyczynił się do odłożenia faktycznej myśli skończenia ze sobą. Siedział, rozmyślał, zastanawiał się nad wieloma rzeczami - jak to oczywiście przystało na uzdrowiciela, który nie może sobie poradzić sam ze sobą. Potrzebującego w pewnym stopniu pomocy, o którą nie chciał w żaden szczególny sposób pytać. Zatapiał się względnie w myślach, wędrował po pomieszczeniach, by tuż po chwili postawić na stole butlę pełną whiskey, bezbożnie chodząc bez koszulki, mimo panującej deszczowej pogody na zewnątrz. Czy przejmował się tym? Otóż nie. Nawet jeżeli blizna rozdzierała ramię swoim czerwonym śladem, zdołał się do niej już wystarczająco przyzwyczaić. Zamiast tego - siedział już po chwili spokojnie obserwował psy, ich działania oraz reakcje. Jak zwykle Blau pilnował go na każdym kroku, zaś Braunowi odbijało pełną parą, wskutek czego czworonóg wędrował radośnie po ogrodach, które były widoczne zza okna. Już Matthew się przyzwyczaił do pielęgnacji sierści, do jej skłonności do brudzenia się oraz szczególnej troski. Lucky przyzwyczajał się, starał się odzyskać ponownie nadzieję na lepsze jutro, w szczególności po incydencie w Meksyku. Blizny fizyczne się zagoiły - gorzej z tymi na sercu. Usłyszał drapanie po drzwiach - nie wiedział jeszcze, być może nie zdołał zauważyć, że kruk przysiadł na parapecie - przywdział wówczas szczątkowe ubranie, otworzył drzwi i wpuścił siedzące na tarasie koty. Zwierzęta były już do nich przyzwyczajone, nie zdawały się im dokuczać, a podczas deszczowych dni bardzo chętnie przesiadywały w wolnych pomieszczeniach. Oswajał je, chociaż te chciały tylko i wyłącznie opieki na poszczególny moment. Długo nie trzeba było czekać, aby czarny kot z białymi skarpetami usiadł wygodnie na kanapie, a rudzielec powędrował do kuchni w celu zjedzenia pokarmu przeznaczonego dla psów. Dopiero kiedy wrócił do pomieszczenia, zauważył czarnego kruka siedzącego na parapecie, w którego to skupił spojrzenie swoich chłodnych oczu, odgarnął wówczas kręcone włosy, by móc mu się dokładniej przyjrzeć. Ślepia zwierzęcia były nad wyraz charakterystyczne, nietypowe, kojarzył je doskonale - nie były one prostoliniowe, tym się chcący lub niechcący zdradzał Bergmann. Czy miał gości? Nigdy. Każdy trzynasty dzień dziewiątego miesiąca spędzał podobnie. Posępny uśmiech zawitał na jego twarzy, otworzywszy okno w celu wpuszczenia kruka do środka, prześwitującego bystrością, usiadł następnie na jednym z wielu siedzeń, obserwując poczynania stworzenia. - Nie spodziewałem się - rozpoczął ostrożnie, bez jakiegokolwiek zarzucania w jego stronę negatywnymi emocjami, wszak nie chciał, by ten dzień w jakikolwiek się zepsuł, struł, zniszczył - że postanowisz tutaj wpaść. - skończywszy, ruszył do specjalnej szafki, gdzie to trzymał kolejne szklanki do whiskey, wcześniej umyte oraz odpowiednio przyszykowane, chwycił za jedną z nich, stawiając na stole. Blau czujnie obserwował czarną sylwetkę, Braun zdawał się wariować, na co Matthew pstryknął palcami oraz skarcił ostrożnie zwierzaka. - Braun. - natychmiastowo zaprzestał, chociaż emocje nadal brały w górę i zwierzak bez problemu machał ogonem, kiedy to obserwował cały kształt zdarzeń. Lucky - nadal pozostawał ostrożny, chociaż Bergmann wyjątkowo mało o nim wiedział - jedynie fakt, iż został zabrany z ulicy w Meksyku. Matthew doskonale ukrywał to, ile zapłacił - dopiero po powrocie zdawał się zainteresować własnym stanem zdrowia.
Aby sprawdzić skutki przemiany, rzuć kostką:
Spoiler:
1,2 - całe szczęście; nie musisz się martwić powrotem do swojej ludzkiej postaci. Wszystko jest odpowiednio na miejscu i nie musisz się martwić potencjalnym upokorzeniem w związku z tą sprawą.
3,4 - myślałeś, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku? Najwidoczniej się pomyliłeś - podczas przemiany Twoje ubrania bezwładnie znajdują się na podłodze, natychmiastowo obwąchiwane przez stado zwierzaków, Ty zaś znajdujesz się w pomieszczeniu tak, jak Bóg sobie to wyobraził.
5,6 - totalna porażka! No, prawie totalna, bo prezent na szczęście pojawił się obok (wraz z różdżką oraz wszelkimi innymi rzeczami), aczkolwiek wszystko co, to wcześniej założyłeś, magicznie wyparowało. Zwierzaki patrzą się na Ciebie zaciekawione, co nie zmienia faktu, że znajdujesz się całkowicie nago w pomieszczeniu - może przydałoby się poprosić o jakieś ciuchy?
Punkt obserwacji miał jak najbardziej dogodny - milcząca, skąpana - pośród ciemności piór, opływowa sylwetka uskrzydlonego przybysza, nie naruszała membrany nieświadomości. Obserwował Matthewa - nasączonego zmęczeniem, kosztującego trunku, Matthewa - który to delektował się samotnością; korzystał, niepodważalnie z uroków kawalerskiego życia. Zapewne - gdyby istniała możliwość, na twarz Bergmanna wpełzłby jak gdyby wąż uśmiech, rozciągnął czerwień warg w lekko - okrywanym ironią, lekko serdecznym uśmiechu. W analogiczny sposób, z podobnie - towarzyszącą chęcią celebrowałby wszelkie, w tym osobiste święta. Trzydzieści siedem, czyż nie? Imponująca liczba, ukazująca wymownie stabilizację, najlepiej - założenie rodziny, wychowywanie uczęszczających wówczas do szkoły dzieci. Praca, żona oczekująca w mieszkaniu, ciepły, uleczający znużenie rutyną profesji obiad. Żałosne. Oboje nie wpisywali się w schemat - Alexander stanowił tym samym, dla Bergmanna zagadkę; ilekroć jednak próbował zarzucić sidła - Matthew wymykał się, niczym spłoszone zwierzę; zepchnięty jeden, pamiętny raz na granicę płaczu. Ujmując szczerze - Daniel Bergmann spodziewał się całkowicie stabilnej przyszłości uzdrowiciela, wyjętej wprost z ideału społecznych (oraz rodzinnych?) wymogów. To przecież - wydawało się oczywiste. Najwyraźniej - nie było; nie tylko on, sam wymykał się, zamiatał pod wdzięczny dywan iluzji - poświęconego wyłącznie swojej dziedzinie naukowca - wszelkie, wyolbrzymione wady. Dziwnym jednakże było - Alexander był niemal wyzbyty z okrutnych wad (jedynie - w wadliwości swej był zbyt dobry, zbyt bardzo skory do pomagania bez interesów), był niemniej jednak - chorobliwie zamknięty. Niezmiernie rzadko, Daniel Bergmann nie umiał rozwikłać zagadek ludzi. Tym razem - dotąd - musiał być pogodzony z porażką. Zauważony, przybrał znów ludzką postać. Wszystko zdawało się zmierzać - zgodnie z życzeniem mężczyzny; postać zwiększała się, pióra zmieniały w nieosłoniętą skórę, skrzydła stawały się kończynami chwytnymi - niemniej, anomalie ponownie zdołały zakpić. Stał. Nagi. Jego ubrania ulokowane zostały obok, obwąchiwane przez uporczywe sierściuchy. - Też się nie spodziewałem - odparł, ciszej, niespecjalnie zadowolony z takiego upokorzenia. Ściągnął brwi; siateczka zmarszczek pogłębiła się, linie - wyznaczane płynnością czasu. Starając się nie okazać przesadnego zmieszania, przywołał niewerbalnie bieliznę; bokserki powędrowały w kierunku dłoni mężczyzny. Chwilę później, wciągnął na siebie spodnie. - Pijesz? Bez towarzystwa? - zaintrygował się; obrócił swe obserwacje w formę półżartobliwego stwierdzenia. Dłoń Bergmanna - w tym samym czasie - zanurkowała ku zagłębieniu kieszeni. Wydobył prezent, który starannie później powiększył zastosowanym zaklęciem. Pakunek - w którym znajdował się łańcuch Scamandera był skromny (nie odpowiadał on przepychowi, w którym kobiety zdołały składać podarki swym przyjaciółkom). - Postaraj się nie odpaść zbyt szybko - złożył drobne życzenia; obecnie patos okazałby się groteską, zwłaszcza - włączając klęskę oraz wciąż, niestarannie pozapinaną koszulę. - To dla ciebie. - Wręczył, ostatecznie swój podarunek mężczyźnie. Oby wyłącznie służył.
Kostki: 4 na ubranie i 2 na zakłócenia, potem 1->2 klik
Uwaga! anomalie dotknęły również działanie wypitej przez ciebie whisky. Rzuć kością, aby przekonać się o efekcie, który obowiązywać będzie przez kolejne dwa posty
ROZWIŃ:
1 - czy aby na pewno świętujesz - trzydziestą siódmą rocznicę swoich urodzin? Trunek zawierał domieszkę eliksiru postarzającego; niemniej silnego - cóż, jesteś obecnie starcem
2 - szczęście w nieszczęściu? Alkohol posiadał niewielką ilość eliksiru wielosokowego! Zmieniasz się, na krótki moment w atrakcyjną kobietę o jasnych blond włosach
3 - czyżby była to amortencja? Zaczynasz nagle odczuwać wobec Bergmanna wzniosłe, wręcz obsesyjne uczucie (miłości?)
4 - alkohol zaczyna na ciebie działać, w wyniku magicznych zakłóceń jak afrodisia. Mimowolnie odczuwasz potrzebę rozpięcia koszuli Bergmanna i co najgorsze, twoje niespokojne dłonie nie wydają się wysłuchiwać umysłu - powoli, zahaczają o kolejne guziki!
5 - domieszka należała do bełkoczącego napoju. Chcąc czy też nie chcąc, jesteś zobligowany wobec ciągłego mówienia - w dodatku, mówienia bez najmniejszego sensu
6 - w alkoholu znajdował się eliksir zapomnienia! Nie pamiętasz ostatnich godzin - spoglądasz więc, widzisz ubierającego się, znikąd obecnego w twoim mieszkaniu Bergmanna - oraz siebie, w stosunkowo skąpym odzieniu...
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Wybiegał od schematu szczęśliwego męża, który to posiada już dzieci uczęszczające w rygorze pracy do szkoły, a w domu czeka na niego ciepły posiłek, mający na celu zregenerować straty poniesione podczas wykonywania zawodu. Chorobliwe wręcz zamykanie się, spowodowane różnymi mniej lub bardziej wypływającymi na światło dzienne dysfunkcjami, spowodowało nawet u niego oziębłość; nie odczuwał potrzeby jakiejkolwiek większej przyjemności. Jednocześnie, z biegiem lat, dotykając tej nieszczęsnej trzydziestej siódmej wiosny, myślał, zastanawiał się. Nie chciał dzieci, bał się jak diabli, że przejmą po nim jakiekolwiek z cech negatywnych, że nie byłby dobrym ojcem, że stałby się dokładnie taki, jak Thomas, co się do niego nie odzywa od kilkunastu lat. Pozostał zatem sierotą; a nie chcąc powtarzać błędnego koła, nawet nie ryzykował w żaden szczególny sposób założeniem rodziny. Serce do dzieciaków miał, owszem, aczkolwiek tak spore, że nie pozwoliłby żadnego z nich dopuścić do faktu, że bywa w domu stosunkowo rzadko, mimo przysługującego mu urlopu. Gdyby przeszłość potoczyła się całkiem inaczej, na pewno teraz wpisywałby się w ideały społeczne - zamiast tego krążył nieustannie, tworzył wręcz rodzinę z przybłęd, które to postanowiły powierzyć mu tak trudno dostępne zaufanie. - Ale tego to już w ogóle. - rzucił półżartobliwym, aczkolwiek bardzo ostrożnym, pozbawionym wewnętrznej kąśliwosci tonem, kiedy to zamiast sylwetki stojącego, a przede wszystkim ubranego Daniela, spod animagii wyłonił się nagi mężczyzna. Pierwszy raz miał okazję go zobaczyć nago, aczkolwiek nie zareagował zbyt przesadnie, prędzej naturalnie wzruszył ramionami, kiedy to doszło do tych niefortunnych zakłóceń uprzykrzających życie. Był przyzwyczajony dosłownie do wszystkiego; praca na szpitalu zahartowała go do tego stopnia, że śmiało można było posądzać go o branie jakichś nielegalnych substancji w celu zaznania świętego spokoju. Niestety lub stery - pośród sterty książek znajdujących się pod ladą biurka oraz reszty innych rzeczy (niefortunnie jedna z nich stała się podkładką pod laptopa) nie można było odnaleźć żadnego podejrzanego woreczka lub rośliny. Nie ćpał, nie palił, alkohol pił stosunkowo rzadko; jako człowiek pozbawiony i wyzbyty ludzkiej chęci zaznania przyjemności, nie potrafił zwyczajnie złamać ustalonych wcześniej przez siebie reguł. Trzymał się ich nieustannie; nie pozwalając na to, by przypadkiem wylądował w całkiem innym miejscu o jeszcze gorszej porze. - Zapraszam zatem do skosztowania whiskey - odparł na te słowa; od lat pił samotnie, a nawet jeżeli zamierzał dzisiaj przyjąć do głowy ten sam schemat, na pewno nie powinien odmawiać potencjalnemu gościowi posłużenia się dobrą ręką gospodarza - jeżeli oczywiście nie jest to problem w związku z pracą. - wiedział, że stanowisko nauczyciela jest równie odpowiedzialne i Bergmann nie mógł sobie pozwolić na jakąkolwiek wpadkę w związku z ponownym przedobrzeniem zażycia nieodpowiedniej nań substancji. Sam Matthew na razie nie miał sobie nic do zarzucenia. Był po zmianie nocnej, zaś w związku z przyjęciem roboty na festynie, otrzymał dodatkową ilość wolnego czasu; nikt ze Świętego Munga nie chciał mieć z tym do czynnienia, widząc zwłoki niedoszłej siedemnastolatki. Niemniej jednak, chłodne, aczkolwiek przeszyte widoczną ciekawością tęczówki zaobserwowały. Chryste. Nie, nie i jeszcze raz nie. Co on sobie wyobrażał? Rzadko kiedy cokolwiek otrzymywał, degenerat społeczny, a teraz przyjaciel z dzieciństwa postawił go w wyjątkowo trudnej sytuacji, przeszytej w pewnym stopniu ironią. Ewidentnie łatwiej było przyjmować cokolwiek przez sowią pocztę. Cholera - i jak tu wybrnąć? Wziąłby głębszy wdech, ale starał się tego zamieszania nie okazywać. - Jeszcze długa droga. - powiedział, aczkolwiek im dalej to brnęło, tym bardziej czuł, że się stresuje tak prostą sytuacją i nie może zbytnio wydusić żadnego słowa. Zebrał się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu na odwagę, a raczej wewnętrzną głupotę. - Ja... Ja nie mogę tego przyjąć... - wbił wzrok w fundamenty pokrycia podłogi; nie potrafił zachować się inaczej. Na szpitalu z łatwością odmawiał, a tutaj? - Po prostu... W żaden szczególny sposób nie z-zasługuję na coś takiego... - odrobinę się wytłumaczył. Odstawianie takich cyrków nigdy się nie działo, bo nikt nigdy wcześniej nie postanowił wpaść. Nie wiedział, że działał na własną niekorzyść, że łańcuchy Scamandera, które ma zamiar podarować w akcie dobicia do trzydziestego siódmego roku życia stary przyjaciel, po prostu czyniły z niego jeszcze większego cudaka. - Eh... Jesteś aby w stu procentach pewien, że chcesz mi to dać? - zapytał się najbardziej szczerze w swych słowach, chwytając prawdopodobnie ze stresu nalaną porcję własnej whiskey oraz biorąc jeden łyk. Szkoda tylko, że eliksir zaczął działać natychmiast. Gdyby oczywiście nawiązywał on do faktu tego, że pod wpływem innej psychiki długość życia Matthewa zdecydowanie się skraca, to byłby w pełnym odzwierciedleniem. Niestety lub stety, działanie eliksiru było nagłe i bez zapowiedzi, bez konkretnego ostrzeżenia - długo nie musiał czekać, aż alkohol połączony z nieznaną dotychczas substancją zaczął działać; przez licem Daniela pojawił się staruszek dobijający pewnie siedemdziesiątki lub nawet osiemdziesiątki, obwąchiwany nagle przez psy, które nie wiedziały, co się stało; nie zmienia to faktu, że zapach był ten sam, znajomy, dlatego nie zareagowały drastycznie. - Aż tak gwałtownego zestarzenia się w tym roku nie spodziewałem... - chwycił się sam siebie za łeb, przejeżdżając palcami po siwych, aczkolwiek nadal kędzierzawych włosach, rzucając ironiczny wręcz uśmiech, kiedy to postanowił spojrzeć na syf; a raczej stosy książek, mugolskie urządzenia oraz inne bzdety. Przydałoby się chociażby trochę posprzątać, jeżeli miał zamiar kogokolwiek przyjąć w gości pod swój dach.
Nagłe, wbijane raptownie w spokój teraźniejszości zdarzenie - jawiło się dość głęboką oraz szpecącą rysą. Zakrawało na ośmieszenie; nawet, jeśli sam w sobie Bergmann był jak najbardziej bezpruderyjny. Nie odczuwał - specjalnie wstydu, który był w stanie nieprzyjemnie zalewać odsłonięte ciało wzburzeniem; nie odczuwał też wstrętu przed swą nagością, prawdziwym obrazem ciała bez kolejnych warstw - poczwarek noszonych ubrań, które to poddawały przeobrażeniu zewnętrzność. W milczeniu wkładał on - wówczas na siebie ponownie ich narzucaną przez obyczaje obecność; mimo wszystko, materiałowy dotyk na skórze koił - pozwalał łatwiej - osiągnąć stan równowagi. - Nie żartuj - odpowiedział; przekrzywił nieznacznie głowę. Nie miał najmniejszych problemów z pracą - do swej profesji, podobnie jak innych życiowych kwestii - odnosił się z należytym dystansem. Podobnie jak Matthew - nie wpadał w ciąg banalności używek; jedynie tytoń niezmiernie często nadgryzał przestrzenie płucne, wbijał się w ściany gardła, jedynie - zamiłowanie (uznane za naturalną cechę), nakierowane do kobiet - nakazywało niezmiernie często zawierzać się rozwiązłości. Prócz tego jednak - nie pił, nie igrał z narkotykami czy to rąk magicznego świata, czy wytworzonych z mugolską prymitywnością. Spomiędzy ust Daniela Bergmanna nie uleciało choć liche słowo, cisza wrzeszczała swą próżnią pomiędzy nimi - w drobnej ich konfrontacji - odmowie. Naprawdę? Odmawia prezentu? - Wypiłeś za dużo? - spytał półżartobliwie - niemniej, momentalnie spoważniał. - To mój prezent. Dla ciebie. Nie kupowałem go bez powodu. - Podkreślił. Emanował pewnością siebie - jak zresztą, zwykł emanować zawsze. W obecny sposób niejako zwyciężał nad niebywałą skromnością oraz spuszczonym wzrokiem, w jakim zastygał przed nim przyjaciel z dzieciństwa. Miał jedynie nadzieję, że jego prezent - spodoba się Matthewowi. Od zawsze wydawał się powiązany ze zwierzętami - właśnie dlatego, łańcuch Scamandera wydawał się Bergmannowi możliwie najlepszym podarkiem. Nieścisłości - nie stało się zadość. Skrzywiony uśmiech rozprzestrzeniał się na obliczu Bergmanna - kiedy mógł obserwować, jak skóra Alexandra staje się niby pergaminowa, jak wytyczają w niej ścieżkę zmarszczki - jak pojawiają się plamy starcze, zaś włosy gasną, stając się całkowicie siwe. Efekt ten nie trwał jednakże długo - wkrótce zamieszany eliksir zakończył swoje działanie. Nie chciał rozmawiać ze starcem - to źle - nieprawidłowo, zwłaszcza, skoro sam był od niego starszy. - Teraz całe szczęście młodniejesz - dostrzegał, jak ustępują zmiany - jak Matthew znowu zaczyna być sobą. - Masz inne whisky? To, zdaje się - dodał - zostało zanieczyszczone.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Wstyd, tak samo jak wiele innych pojęć miał dla każdego inne znaczenie. Chodzenie w całej okazałości przy jak najmniejszym udziale materiału dotykającego skórę wydawało się być Matthewowi czymś naturalnym. Dla niego nagość nie dotyczyła fizyczności; uderzając o sfery iście psychiczne, nie mógł, nie chciał zrozumieć pomocy niesionej przez psychologów. To tak, jakby miał przed nimi się otworzyć; pozwolić zbadać każdy milimetr odsłoniętego ciała, membrany skóry, jej manufaktury oraz struktury. Nie chciał, być może się wstydził, co nie zmienia faktu, że kompletnie nie chciał w jakikolwiek sposób zwracać się o pomoc. Nie. Po co i na co? Wolał siedzieć w czterech ścianach odgradzających dom od rzeczywistości, pozwalających zamknąć się we własnym świecie idei, kiedy to wówczas melancholia przejmowała nad nim władzę. Nie zmienia to faktu, że zaczęły pojawiać się pewne zmiany w jego działaniu po wizycie w Meksyku, starał się powrócić do normalności - co było w pewnym stopniu brane inaczej pod uwagę. U niego normalność była czymś rodzaju dynamicznie zmieniających się definicji, zależnych od stanu człowieka w danym momencie. Dla psychopaty normalnością będzie nagminne kłamstwo, skłonności sadystyczne oraz nadmierna wyniosłość. Czym dla niego, dla uzdrowiciela uzależnionego od pracy, będzie to pojęcie? Czy zmieści się w ramki społecznego zniewolenia, czy będzie na tyle odpowiedni, że przepuszczą go z przymrużeniem oka przez głębszą analizę? Nie wiedział. Nikt nie wiedział. Uśmiechnął się widocznie, być może niezbyt typowo dla jego charakteru, niemniej jednak wiedział doskonale o tym, że obydwoje rzeczywiście podchodzili do pracy z dystansem. Nie zmienia to nagminnego, jednego faktu - Matthew spędzał w swojej robocie dni i noce, traktując to jako swój obowiązek; z trudem wyzbywał się dodatkowych dyżurów, z trudem był w stanie odmówić innym przejęcia za nich części roboty. Sam zaś, jak na złość, wędrował między oddziałami Świętego Munga; i chociaż urazy magizoologiczne były jego domem, bez trudu można było go dostrzec o całkowicie innym czasie i miejscu. Tutaj coś się wydarzyło, więcej ludzi potrzebnych jest do pomocy, a w zależności od sytuacji, nie mógł ot tak przejść obok. To wtedy wówczas byłby Matthew. - Na pewno nie tyle, ile w Meksyku. - rzuciwszy zabarwionym żartem tonem wypowiedź, przypomniał sobie tę całą sytuację, wyolbrzymioną, nadaną poprzez hiperbolę, znaczeniu; niemniej jednak coś musiało się stać, żeby ściągnął swoje ubrania; musiał za dużo wówczas wypić. A rzadko kiedy miał okazję widzieć skutki upojenia alkoholowego w samym sobie; narzucał sobie odpowiednie granice, ów granice przekroczył podczas pracy jako opiekuna. - Zdaje się, że nie mam innego wyjścia... - jego lico przeszył wówczas serdeczny uśmiech, a na sercu po prostu zrobiło mu się ciepło. Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat ktoś wręczył mu samodzielnie prezent w tym jakże pechowym dniu, kiedy się urodził. Nie wiedział jednak, jak się odwdzięczyć; nie był wybitnym uczestnikiem życia społecznego, nie posiadał zawartego w głowie odpowiedniego systemu. Pierwszy raz odczuwał znaczną chęć przytulenia kogoś; żeby to jednak nie zostało odebrane w żaden negatywny sposób, powstrzymał się przed tą czynnością, biorąc głęboki wdech, widoczny oraz zmieszany, kiedy to ręka wylądowała za łeb, mierzwiąc własne kręcone kudełki. Zazwyczaj był przytulany, a tu proszę. - Dziękuję. - rzuciwszy trochę skrępowany, po chwili dodał. - Teraz mam otworzyć czy później? Niemniej jednak, nie spodziewał się tak mocnego działania alkoholu, który zmieszany był z eliksirem postarzającym. Zauważył ten krzywy uśmiech, sam zaś poczuł się wyjątkowo dziwnie, ostatecznie jednak przybierając poprzedni wygląd; wygląd faceta, któremu wybiła własnie trzydziesta siódma wiosna. To było jednak takie dziwne; nie żeby różnica dwóch miesięcy robiła dla niego większe znaczenie; po prostu tak wyglądać starzej, kiedy to w rzeczywistości jest się młodszym... - To byłoby jeszcze dziwne, gdybym zamienił się w takiego świeżego ucznia Hogwartu. Albo jeszcze młodszą wersję samego siebie. - rzuciwszy swoją uwagą, zbyt długo nie zwlekał ze znalezieniem kolejnej whiskey; było ono po prostu ukryte w jednej ze szafek, a jak wiadomo, Jack Daniel's nie należał do najtańszych przedstawicieli swojego gatunku. A tego jeszcze miał sporo, bo z dwie butelki; na zapas, gdyby ktoś postanowił przyjść w gości. - Zawsze mam. - dodawszy, postawił alkohol na stół i wymienił te cholerne szklane naczynia, które również mogły być skażone. Nalał pierwsze Bergmannowi; podawszy prostym gestem całokształt alkoholu nalanego do połowy, zachęcił do ulokowania miejsca gdziekolwiek; fotel, kanapa, gdzie by po prostu nie miał zamiaru. - Idziesz na jutrzejszy festyn? - rzuciwszy pytaniem; wreszcie zadbał o siebie; charakterystyczny napój okrył dno oraz został delikatnie upity przez uzdrowiciela. Interesował go ten fakt; tym bardziej że został przydzielony do pilnowania bezpieczeństwa. A czternasty był tuż tuż...
Przyznawanie prezentu Alexandrowi okazało się niebywałym wyzwaniem - nieuwzględnionym w pierwotnie spisanych planach. Nie spodziewał się - szczerze mówiąc, na tyle skromnej oraz onieśmielonej reakcji uzdrowiciela, wbijającego stępienie wzroku dokładnie w układ paneli - rozpościerany pod ich stopami. Daniel Bergmann był niemniej jednak nieustępliwy - upadające odmowy nie wydawały się jego zrażać. Po prostu - postanowił oraz nie miał zamiaru zmieniać swojego zdania; stosowną kwotę zainwestował dobrze - nie żałował - przeznaczenia swych galeonów na zakup. Wypadało. Należało się; w końcu, u licha - po zaistniałej wyrwie rozłąki, spędzili razem - jako opiekunowie nieomal dwa miesiące w Meksyku. - To już zależy od ciebie. - Nie miał zamiaru akurat w kolejnej kwestii naciskać; nie należał do sztucznie namawiających osób, które z błyszczeniem rozwartych oczu skłaniały - nadmiernie entuzjastycznie - wobec oswobodzenia podarku z formy opakowania. Subtelny uśmiech rozciągnął wnet Bergmannowi wargi - nareszcie, niedługo później przeszli na znacznie bardziej ludzkie tematy. Zanim jednakże to nastąpiło, zapytał: - Mugolskie, tak? Nigdy nie piłem. - Z zaciekawieniem taksował kołyszący się lekko, bursztynowego koloru trunek; z jednej strony - jakże podobny, z drugiej - o zgoła innych korzeniach, innych, wytwarzających dłoniach. Dotąd najczęściej pił bowiem - magiczne piwa oraz starą, Ognistą Whisky. Nie zamierzał jednakże odgórnie tej nowości przekreślać - kto wie, może zdoła pozytywnie zaskoczyć? - Postanowiłem pójść. Repertuar nie jest najlepszy - upił skromnego łyka; whisky smakowała dość dobrze; bez żadnych, istniejących zastrzeżeń - jednak wygrała ciekawość - ...i towarzystwo, o którym jednak nie wspomniał; bynajmniej nie wspomniał jeszcze. Postanowił zaprosić dawną znajomą od wernisaży - Aurorę Therrathiél. Nie chciał niemniej przesadnie się z tym obnosić - z pewnością nie Alexander, aczkolwiek inni bywali przesadnie wścibscy; wyolbrzymiali historie - opierane na swych domysłach. Całe szczęście, niewiele osób posiadało pojęcie o życiu prywatnym Bergmanna - a raczej, jego cholernym rozchwianiu i nieustannym nierządzie. - A ty? - Przekrzywił nieznacznie głowę. Matthewa wydawały się intrygować bardziej typowo wyzbyte z magii dziwactwa - aczkolwiek zapewne, byłby nie raz wzywany w kwestii typowo leczniczej. Prawda jest jedna - obejmujące spore rozlanie tłumu imprezy, od zawsze były związane z zagrożeniami. Podczas zeszłego roku, festiwal zdołał się okryć złą sławą - wszystko, przez atak Obscurusa oraz odejście Nebraski Jones, uczennicy. - Co to? - zapytał nagle, wyrwany z gąszczów rozmyślań. Spojrzenie mężczyzny - osiadło, ze sporą dozą nawarstwiających się niejasności, na jednym z przechowywanych urządzeń. Nie wiedział - że było nazywane laptopem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Pierwszy raz od wielu lat ktoś przyszedł do jego domu i złożył życzenia. Nie mógł jednak w jakikolwiek sposób się odwdzięczyć. Nie był zbyt doskonały w relacjach międzyludzkich; nawet jeżeli posada lekarza wymagała niemalże perfekcji w znajomości ze słabościami należącymi do tego samego gatunku, nie zmienia to faktu, że był pod tym względem chorobliwie upośledzony. Czyżby Meksyk wyszedł mu na dobre? Przynajmniej nie zechciał, przynajmniej nie spróbował raz jeszcze podjąć się marnej próby przekonania, co się stanie, kiedy to nogą postanowi przekroczyć wymierzone i widoczne dla charakterystycznych, chłodnych oczu granice. Skutecznie stąpał twardo po ziemi, chociaż nieraz marzycielskość chciała się wedrzeć w kanony codzienności, rozerwać łańcuchy, które to zadecydowały o tym, jaki jest. Nie zmienia to faktu, że gdyby umiał poprosić o pomoc, rzeczywiście wpasowałby się w normy społeczne. Zamiast tego błąkał między ścianami labiryntu, który sam wybudował; wprowadzał nieraz zaciekawionych do jego wnętrza, nie pozwalając poznać całkowicie planu. Pytania zmierzające w jego stronę, starające się podburzyć podwaliny tego, w czym się wychował, przyjmował całkowicie beznamiętnie; nie oznacza to, że odpuścił całkowicie sytuację, która przydarzyła się podczas wakacji. Za mocno się przywiązywał, w szczególności do ludzi, którzy znaczyli dla niego za wiele. - W porządku. - rozpoczął, kierując tęczówki w stronę lica Bergmanna; otrzymany pakunek wydawał się być wyjątkowo drogi, chociaż opakowany był w najbardziej podstawową rzecz. Ewidentnie się różnili; nie tylko faktem tego, że mężczyźni dojrzewają później, ale także tym, że po prostu potrafią bezpośrednio i bez owijania w bawełnę przejść do rzeczy. Nie zmienia to faktu, że nie zamierzał, z czystej grzeczności, otwierać podarku. Odłożywszy prezent w bezpiecznym miejscu, chciał do jego powrócić później, potem wysłać list. Ewidentnie łatwiej byłoby mu się wysłowić poprzez pergamin oraz pióro z kałamarzem niźli na miejscu. - Nie spieszy mi się - otworzę później. - zarzucił spokojnym, widocznym uśmiechem, kiedy to powrócił na swoje miejsce, dzierżąc tym samym whiskey, które bez problemu nalał gościowi. - Masz okazję. - dodawszy, rozsiadł się w miarę wygodnie na jednym z siedzeń; a tych było wyjątkowo sporo. Rzadko kto go odwiedzał; zazwyczaj były to osoby ze szpitala zaniepokojone jego stanem zdrowia bądź Thalia oraz Sidney, chociaż zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że obydwoje mają obowiązki - Ślizgonka musi się uczyć, zaś nauczyciel po prostu nauczać. Bez większego zastanowienia, poruszając ostrożnie naczyniem, przez chwilę powołał trunek do tańca, by następnie wziąć drobny łyk, który to odświeżył jego gardło. Jack Daniel był wyjątkowo dobry; a znajdując się na granicy między mugolami a czarodziejami, miał pole do popisu w kwestii znajomości alkoholu. - Dla mnie chyba tylko Felix Felicis utrzymują odpowiedni poziom tego festynu. - podzielił się swoją opinią - od chcenia lub niechcenia, po prostu dla znajomości tematu. Reszta zespołów wydawała się być wyjątkowo nieadekwatna do całości sytuacji, Łajnobomby już w szczególności nie dodawały uroku tej zabawie; wiedział także doskonale, że zbyt wielu zwolenników oni nie znajdą. Ciekawość - to pierwszy stopień do Piekła. Niemniej jednak ciekawość otwiera umysł na nowe horyzonty, tudzież kiwnął głową na słowa należące do Daniela, czując, jak Blau bez problemu opiera swoją głowę na kolanie - nie bez powodu zatem wolna dłoń mężczyzny wylądowała na jego łbie, kiedy to czujne, niebieskie oczy obserwowały gościa; coś ich łączyło. Palce bez problemów przedzierały się przed manufakturę sierści zwierzaka, którego nozdrza poruszały się zgodnie z wdechami i wydechami, zaś zimny nos nieraz dotykał skóry. Matthew przeniósł na chwilę spojrzenie na śnieżnego mieszańca, słysząc nadlatujące pytanie. Sam jednak nie pozwalał na to, by ciekawość w jakikolwiek sposób wydostała się na zewnątrz - nie lubił napierać, ingerować w rzeczy, które powinny pozostać poza zasięgiem jego wzroku. - Idę, ale to bardziej z obowiązków zawodowych. - uśmiechnął się trochę słabiej, albowiem jakoby został zmuszony do tego, by zjawić się na tym wydarzeniu. To nie tak, że nie chciał. Po prostu każdy, kto pracuje w tym zawodzie, zdawał sobie sprawę z wcześniejszych wydarzeń - składanie ciał do kupy, a przede wszystkim sekcja zwłok Nebraski Jones nie należała do najprzyjemniejszych rzeczy, kiedy to oddział pękał w szwach. Nikt z urazówki nie chciał ponownie festynu, skąd to najwięcej czarodziei się pojawiło - za dużo osób przecierpiało przez fakt wystąpienia Obskurusa, dodatkowo wielu uzdrowicieli zdawało sobie sprawę z tego, że nie zawsze fakt uczestnictwa w takim przedstawieniu oznaczał powrót do domu. Bądź jakikolwiek powrót. - Szukali kozłów ofiarnych, więc musieli paru z nas wybrać. Nikt jednak nie chciał - rozpoczął, biorąc głęboki wdech - w związku z poprzednim rokiem. - wziął kolejny łyk whiskey, jakoby chcąc wyzbyć sobie obraz ofiar, które to nie zdołał uratować. Niby się przyzwyczaił do śmierci, a jednak sama myśl o niej powodowała wiele widocznych symptomów. Najgorsza była jednak obserwacja ulatującego życia z człowieka - zanikający blask w oczach, zaprzestająca płynięcia krew w żyłach i tętnicach, kolor skóry blady jak kreda, brak poruszającej się klatki piersiowej, rozwierających żebra płuc. Pies jednak wyczuł tę nerwowość, skomląc przez bardzo krótki moment w jego stronę - w związku z czym bardziej zanurzył palce w białej sierści, przywracając prostym dotykiem zwierzę do wcześniejszego stanu. Nawet nie zauważył, jakie zbiorowisko wokół niego się zrobiło, gdzie zwierzęta zajęły miejsce na podłodze tuż obok niego. - Laptop. - odpowiedział prosto, spoglądając na otwarte urządzenie, zdobiące manufakturę stoliku. Nie był to najnowszy model, aczkolwiek na tyle zadbany, że swoją estetyką przykuwał oko. Obecnie z wygaszonym ekranem, wystarczyło proste wciśnięcie klawisza, aby bez problemów dostać się po prostu do środka. - Dość intrygujące urządzenie. Za jego pomocą można znaleźć odpowiedzi na większość pytań - rozpoczął, chociaż nie wiedział, czy tłumaczenie działania sieci będzie miało jakiekolwiek znaczenie, skoro przecież Daniel zna się na tym jak świnia na gwiazdach; bez obrazy dla niego, oczywiście. - chociaż w dzisiejszych czasach prędzej jest to porównywane to ogromnego bałaganu. - ruszył się powoli, jeszcze miziając Blau za uchem, by następnie pochwycić urządzenie we własne dłonie oraz usiąść tuż obok przyjaciela, by nie pozostawić go na pastwę losu z tym wszystkim. Owszem, mógł aczkolwiek zadecydował, że osoba, która nie jest obeznana w tych tematach, może zechcieć jakiejkolwiek pomocy. Kiedy to właśnie zajął miejsce, również za nim ruszył biały pies, bacznie obserwując rudowłosego swoimi ślepiami, położywszy pysk raz jeszcze na kolanie, po części zajętym przez urządzenie. - Wbrew pozorom korzystanie z niego jest wyjątkowo łatwe - rozpoczął - pomijam oczywiście zagłębianie się w tematy typowo specjalistyczne. W przeglądarce po prostu wpisujesz za pomocą klawiatury - wskazał prosto, wyjątkowo sprawnie wdrażając dane do komputera - wyszukiwaną frazę, zatwierdzasz i gotowe. - zademonstrował dość prosto, znajdując co nieco informacji o ostatnich wydarzeniach w Londynie - wszystko w jednym miejscu, oczywiście. Następnie ostrożnie podał laptopa w stronę Berga, mając nadzieję, że jakoś tego nie zepsuje.
Patrzył się nieświadomie - jak dziecko - wrzucone w morze nieznanej rzeczywistości. Dłoń zacisnęła się w owej chwili niepewnie, chwytając dziwne, niezrozumiane ustrojstwo. Z zaciekawieniem - Daniel Bergmann położył na swych kolanach laptopa (tak twierdził Matthew); początkowo, jasne tęczówki taksowały ów przedmiot, wwiercając się prosto w sztuczne struktury - wytworu mugolskiej pracy. Był całkowicie nieufny - zupełnie, jak gdyby owa maszyna - miała w odgórnym zamiarze jego oszukać bliżej nieokreśloną sztuczką. Minęła chwila - wpatrywania się, posyłania spojrzenia w kierunku nierozumnego kształtu, obiektu pozbawionego pierwiastka życia - zanim, Daniel Bergmann wypełnił resztę zaleceń owej jego obsługi. Rozłożony, przenośny komputer wpatrywał się w niego wzorzystą źrenicą ekranu; na prostokątnej twarzy, oczekującej na wypełnienie poleceń. Palce niepewnie zstąpiły, muskały wypukłość klawiszy wpierw koniuszkami - nie nacisnęły, nadal nasiąkłe podejrzliwością. Daniel Bergmann dopiero później - spróbował cokolwiek napisać - cokolwiek przycisnąć - cokolwiek zrobić. Laptop zwariował? Matthew nie opowiedział prawdy? Przez moment zerknął na przyjaciela, zupełnie, jak gdyby w jego obliczu, w układzie zastygającej mimiki i naniesionych wraz z dekadami zmarszczek - ukrywały się odpowiedzi na każdą, dręczącą wówczas wątpliwość. Daniel Bergmann był nieświadomy - tragicznie był przepełniony niewiedzą, spowijającą jak gdyby gęsty, nieprzenikniony materiał. Znał tylko - jedną, niepełną stronę rzeczywistości - choć przepełnioną magią, bez wytworzonych maszyn, bez metalowych wnętrzności. Odkąd pamiętał - wychowywał się w środowisku posiadającym magię, bez jakichkolwiek mugoli wplecionych w rodowe drzewo. Nie stał się zapalczywym miłośnikiem mugoli; nie uczęszczał na dodatkowy przedmiot - choć teraz, zaczął powoli zgłębiać dorobek ich niemagicznej kultury. Nie zawsze jednak - było to przepełnione łatwością. Pełen dezorientacji mężczyzna - zauważył - na sporej części ekranu kobietę; praktycznie nagą. Kuszącą. Oczekująca sąsiadka? Zdziwienie pogłębiało się - coraz bardziej - chociaż ciekawość zdołała odnieść już pełnoprawne zwycięstwo. Przycisk przeniósł Bergmanna na całkowicie odmienną stronę. - Mogłeś powiedzieć od razu - zauważył. Laptop służył - do rozmów ze spragnionymi sąsiadkami - z okolicznych terenów? Wniosek wyciągnięty był prędko, choć Bergmann - chciał dalej wszystko niezawahanie odkrywać (gdzieś w tle pokazane zostało ruchome zdjęcie dwóch kobiet w dość jednoznacznych pozach).
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Prosta rzecz. Nie była tak prosta dla Daniela. Owszem - siedział, tłumaczył ostrożnie i powoli, jego głos był stały, choć gardło niemiłosiernie drapało. Żebra spokojnie rozwierały się pod wpływem wdechów, jak również i powracały do swojej pierwotnej postaci przez prosty fakt wydechów, jeszcze nie nasączonych aż nadto alkoholem w czystej postaci. Nie wymuszał określonych postaw, albowiem sam nie widział w tym jakiegokolwiek sensu, chociaż ewidentnie w tych nietypowych, zmieniających barwę pod wpływem otoczenia tęczówkach, można było zauważyć pewnego rodzaju błysk. Błysk zaciekawienia. Był iście zaintrygowany tym, jak sobie z mugolskim sprzętem poradzi ktoś o wysokim statusie krwi; o ile kompletnie nie zwracał na to uwagi, o tyle mimo wszystko i wbrew wszystkiemu źrenice były skierowane ostrożnie w stronę ekranu laptopa. Na szczęście Matthew nie był na tyle głupi, by nie wiedzieć, z czego jest zbudowane urządzenie - wynalazek w pewnym stopniu pomyłki oraz geniuszu ludzkiego. I, broń Boże, nie określał tym przymiotnikiem w żaden sposób przyjaciela z dzieciństwa - po prostu po tylu latach musiał znać budowę, tym bardziej że dość często szperał w różnych układach elektronicznych. Gdyby ktoś dał mu do rozwiązania układ bramek, na pewno zrobiłby to po dłuższym zastanowieniu, choć odpowiednie prawa gdzieś zniknęły, powodując kompletną pustkę w jego głowie. Również wykazywał się trochę wiedzą specjalistyczną; wiedział, jak zainstalować system, tudzież zadbał o bezpieczeństwo na tyle, że nikt nie powinien ich śledzić. Nie zmienia to jednego faktu - że niewiedza ze strony Bergmanna mogła z łatwością przełamać te bariery, zważywszy uwagę na fakt tego, iż to właśnie użytkownik powinien stanowić kopalnię rozsądku. Obserwował. Ostrożnie, powoli, tak samo jak Bergmann powoli muskał klawiaturę i spojrzał na niego, jakoby chcąc uzyskać z membrany skóry i wzroku jakąkolwiek odpowiedź. Kolejny łyk alkoholu ocieplił jego gardło, kiedy to siedział, okryty bluzą, mając na swoim kolanie pysk należący do białego psa. Był ciepły. Niekiedy właśnie dłoń wędrowała na łbie zwierzaka, zapoznawała się z manufakturą sierści, chociaż nie trwało to zbyt długo, zważywszy na fakt tego, co zaczęło się dziać na ekranie. Kusząca kobieta? Matthew wyjątkowo nie był odpowiednim widzem, zważywszy uwagę na fakt jego jakże nikłych popędów, jakoby natura usunęła mu je, nie zważając uwagi na to, jak mogło to zostać przez kogokolwiek odebrane. - Nie mów że- - nim jednak zdołał dokończyć, przyjaciel bez problemu nacisnął guzik, uruchamiając natrętną reklamę w mgnieniu oka. W tym momencie Alexander miał ochotę się załamać, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że Daniel nie jest świadom zagrożeń wynikających z niewiedzy w sieci. Nie wiedział jednak, czy ma się śmiać, czy płakać, kiedy to przetarł własną dłonią kilkudniowy zarost, spoglądając na ekran urządzenia i słysząc słowa domysłu ze strony rudzielca. - Do wielu rzeczy służy. I nie tylko, jak tam zostało napisane, do "rozmowy ze spragnionymi sąsiadkami w Twojej okolicy". - dodał zgryźliwie, chociaż nie zahaczało to o żadną z negatywnych emocji. O ile nie musiał się martwić o fakt wyczyszczenia na nowo dysku, o tyle jednak to, co pojawiło się przed jego oczami, musiał przepić jeszcze większą ilością whiskey. Dwie kobiety, prawdopodobnie dwie lesbijki, mieszczące się na wyświetlaczu - być może coś, co naprawdę zaintrygowało Bergmanna, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że Matthew pozostawał wobec tego całkowicie obojętny. Nie czuł żadnej narastającej presji, instynktów podpowiadających rzeczy uznawane w tych czasach za całkowicie normalne. Nawet zaciekawiony mężczyzna mógł rzucić spojrzeniem na ubranego przecież skromnie Matthewa, czyż nie? Nie potępiał zachowania, co nie zmienia faktu, że w chwili obecnej wyciągnąłby popcorn, patrząc na akcję na monitorze. - Wierzysz w te brednie? - nawiązał oczywiście do sąsiadek, które niby miały znajdować się w zasięgu kilometra. Śmieszyło go to ogromnie, aczkolwiek jeszcze nie wyłączył karty - jeszcze.
Zagarniał wiele od życia - pozwalał sobie na mnóstwo, ile tylko był w stanie - zagarnąć w jednym z hedonistycznych występków. Rytuały oddawania się przyjemnościom, w tym amoralnym - wydawały się trwale być już wpisane w przewijającą się bez wytchnienia codzienność; obecne - pośród osnowy wciąż przędzonego życia. Zapomniał jednak o alkoholu, zapomniał - w tej jednej chwili o wszystkim, wpatrzony tylko w mieniący się kolorami obraz. Niemagiczne ustrojstwo. Zdaniem Matthewa laptop powinien wypełniać o wiele bardziej rozległą listę ewentualnych komand; chociaż chwilowo, zdanie Bergmanna pozostawało niezmienne. Był niebywale uparty, pochłonięty bezwstydną wizją półnagich, uśmiechających się doń nęcąco, rozkosznie spoglądających kobiet. Oglądanie dwóch żeńskich, splecionych w zatraceniu sylwetek wpisywało się w obręb spełnienia prymitywnych, żywionych marzeń - które z pewnością towarzyszyły zdecydowanej części gatunku mężczyzn. Zdziwił się jednak; głos przyjaciela był niczym zgrzyt pośród westchnień wyodrębnianych w drżeniu niewielkiego głośnika. Odmienił - obiekt swojego zaciekawienia na rzeczywisty, siedzący wszak nieopodal. Brednie? Czy sąsiadka - nie mogła poszukiwać partnera? Wszystko było niezmiernie prawdopodobne; w szaleństwie mugolskich urządzeń musiała tkwić chociaż drobna, zdolna do wychwycenia metoda. Podobno - czarodzieje posiadali o wiele bardziej konserwatywne, zakorzenione w ich społeczności podejście do rozwiązłości; chociaż i tutaj, wiele kobiet - zwyczajnie poszukiwało ramion - w które mogły osunąć się jednej nocy. Zapomnieć. - Uważasz - zapytał nagle z przekąsem; pełen ironiczności uśmieszek uginał krawędzie warg - że tylko mężczyźni czerpią przyjemność z seksu? - Przechylił głowę, skupiając się na Matthewie; nie wydawał się być specjalnie zaciekawiony wyzbytą z pruderii sceną. Odwrócenie uwagi - było akurat w przypadku Bergmanna błogosławieństwem - odskocznią, wypełnianą w zupełnie perfidny sposób.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Absurd technologicznego wynalazku, który odwracał się na korzyść przyjaciela z dzieciństwa, Daniela Bergmanna, powodował może nie tylko co uczucie frustracji, a bardziej chęć głębokiego, teatralnego westchnięcia w stronę mężczyzny. Metalowe części, tak dokładnie dopracowane, możliwość uzyskania odpowiedzi na cokolwiek, a tu dosłownie jak dziecko nauczyciel transmutacji, nauczyciel przedmiotu wymagającego zasoby wyobraźni, postanawia ewidentnie wcisnąć przycisk na umówienie się ze spragnionymi sąsiadkami w okolicy. No najlepiej. Jeszcze potem okaże się, że będzie przychodził tylko i wyłącznie dla możliwości uzyskania widoku na owe kobiece ciała. Matthew jednak nie czuł się jakoś zobligowany do ekscytacji na ich widok; w pracy co jakiś czas był do tego zobowiązany, choć nie był to zbyt przyjemny, zważywszy na obrażenia, jakie w międzyczasie musiał wyleczyć. Nie ujawniał żadnych odmiennych reakcji, pozostając praktycznie tym samym Alexandrem, z którym wcześniej rudowłosy mężczyzna miał do czynienia. Różnili się ogromnie; i, o dziwo, tolerowali siebie nawzajem. Podobno przeciwieństwa nawzajem się przyciągają; a jeżeli to prawda, obydwoje stanowią doskonały duet. Ten praktycznie czystej krwi, on zaś - posiadający matkę mugolkę. Ten teoretycznie bez większej krzty empatii, on zaś - emanujący nią w widoczny dla siebie sposób. Ten idealnie przybierający maski, on zaś - zaskakująco szczery. Ten powściągliwie jadowity, on zaś - za dobry. Ta jadowitość, być może szczegółowość, została wezwana właśnie poprzez proste słowa. No tak. Miał ochotę prychnąć, albowiem myślał o czymś innym, o tym, że nie wszystkie ogłoszenia zawarte w Internecie są prawdziwe, no ale Bergmann zakwalifikował go do wszystkich. I niefortunnie, oskarżył w pewnym stopniu o niewiedzę. Nie uważał w żadnym stopniu, że kobiety nie mają żadnych zapotrzebowań; został po prostu źle zrozumiany. - Skądże - powiedział, popijając tym samym whiskey, zatrzymując się w pewnym momencie czasu; dźwięk z głośników nie wzbudzał w nim żadnych instynktów - w przeciwnym przypadku byłbym skłonny powiedzieć, że sto procent facetów to geje, skoro, jak to ująłeś, "Uważam, że tylko mężczyźni czerpią przyjemność z seksu". - wzruszył ramionami jak gdyby nigdy nic, tym samym odstawiając szklankę z whiskey gdzieś na bok. Czuł się pewniejszy, był bardziej otwarty, a przede wszystkim alkohol działał na niego po prostu zbawiennie. Oparł się tym samym wygodniej o kanapę, spoglądając na to, co znajdowało się na laptopie, prychnięcie zaś wydobyło się z jego ust. Długo nie myślał - nalał sobie tym samym kolejną porcję charakterystycznego napoju, jakoby znajdując w nim o dziwo równie ciekawego towarzysza.
Bawiła jego mgła obyczajów ludzkich. Bawiła - narzucana iluzja, otaczanie się nieustannie tkaniną powściągliwości. Teatralne wzburzenie, ilekroć sprawy zdołały wkraczać na zacienioną intymność - ludzkość usiłowała powierzchownie wypierać, odrzucać - ten całkowicie niechciany, zakorzeniony w zezwierzęceniu pierwiastek. Ukazywano - idee wyłącznie wzniosłe, w rzeczywistości - noc za kolejną nocą oddając się, prosto w objęcia uciech. Kobiety potępiano szczególnie, kobiety - zakładały na swoich obliczach maski oszukańczego dystansu oraz niedostępności; wierzył, wiedział - w rzeczywistości same poszukiwały tego samego, delektowały się rozwiązłością bez zobowiązań. Był już skrzywiony - nie umiał dostrzegać w ich duszach wyłącznie ognisk, ostoi zdrowych i kochających rodzin. Potrafiły być zakłamane na równi z resztą rzeczywistości; prześlizgiwały się niczym żmije - w kierunku swych upragnionych celów. Zmysłowo kołysząc biodrami. - Muszą nas jakoś zatrzymać - zaznaczył - półżartobliwie, półdrwiąco. Mężczyźni - odwiecznie mogli się (nie) cieszyć opinią płytkich, koncentrujących uwagę na powierzchownych aspektach. Kobiety - z kolei - postrzegano za uczuciowe, za kochające, pragnące wychować dzieci oraz utrzymać męskie słabości w ryzach. Tak wyglądała zewnętrzna konstrukcja świata; homoseksualizm włączony był do mniejszości. Nie żyli wśród starożytnych czasów - kiedy kolejny młodzieniec upadał w morze posłania ze znacznie starszym mężczyzną. Z drugiej strony - podejście Matthewa wydało się nietypowe. Nie drążył. Wiedział - to skończy się źle, to wyjątkowy czas (aż?) trzydziestych siódmych urodzin. Zbyt intensywne osaczanie Alexandra miało w zwyczaju przybierać tragiczny skutek. Zamiast - tego wszystkiego - bezceremonialnie odebrał przyjacielowi whisky; dopił dalszą część, którą ewidentnie uzdrowiciel wydawał się pochłonięty bardziej niźli kobiecym występkiem, zwykle - zwodzącym na pokuszenie zaciekawione zmysły. - Nie zapomnij o swoim podarku - przypomniał. Przystanął jeszcze przy parapecie; uśmiech niezmiennie pozostawał utkwiony na jego twarzy. Przybrał sylwetkę kruka. Odleciał.
|zt x2
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Niebo upadło, Swą czerwieniością zachwyciło. Nie czuł się dobrze. Wręcz przeciwnie. Czuł się źle. Chciał spać, nie mógł spać, znowu, deja vu, czyżby coś zaczęło się w nim znowu zmieniać? Miewał powoli luki w pamięci. Czuł się nagi, nagi wobec niebezpieczeństw, które na niego czyhają; nagi wobec niepokalanych prawd o byciu albo łowcą, albo zwierzyną. Podróżował, starał się zrozumieć jakikolwiek sens własnego ja, koegzystencję duchową i metafizyczną; może nie był zagorzałym psychologiem, jednak nadal, w swej bezsilności starał się coś odnaleźć. Jakieś oparcie. Cokolwiek, co spowodowałoby zachowanie stabilnego gruntu pod podeszwą poniszczonych butów. Zastanawiał się, krążył wokół jednego pytania; dlaczego, dlaczego to właśnie spotyka jego? Nie miał powodu do uśmiechania się, nie miał powodu do życia, jak również nie miał powodu do umierania. To wszystko wydawało się być tylko i wyłącznie grą - grą dwóch osobowości, tej z dzieciństwa oraz tej z dorosłości. Bał się, kiedy zsunął palce po własnej, otwartej dłoni, by następnie w połowie je zatrzymać oręż zacisnąć kończynę w pięść; charakterystyczne, zielonkawe oczy obserwowały nader czujnie otoczenie, jakby wyczekując tym samym niebezpieczeństwa ze strony... Zwierząt? Roślin? Wiatru? Deszczu? Czy to mogło stanowić bezpośrednie zagrożenie jego prywatności? Niezbyt. Kogo on będzie oszukiwał. Sam dla siebie jesteś zagrożeniem. Im więcej myślał, tym było z nim gorzej - i analogicznie, im mniej myślał, tym był w znacznie lepszym nastroju. Nic nie mogło mu jednak pomóc; już od dawna potrzebował wsparcia, aczkolwiek nikt nie zauważył jego problemu introwertyzmu, a tak naprawdę choroby, przez którą bał się zasięgnąć po jakąkolwiek zdrową pomoc. Zawsze wydawało mu się to wiązać z nieznanym ryzykiem będącym na pograniczu dwóch niemożliwych do zetknięcia dla siebie dwóch substancji. Matthew znajdował się na tej cienkiej granicy, kiedy to otworzył oczy, gdy umysł zaczął mu płatać ponownie figle. Która była godzina? Czy miał wolne? Czy mógł zwyczajnie zapomnieć o spełnianiu roli społecznej oraz się przekręcić na drugi bok? Poczuł pacnięcie nosa w dłoń. Był wilgotny, pozostawił po sobie mokry ślad na skórze, kiedy to Matthew zdołał otworzyć oczy oraz spojrzeć na zwierzęta - zlęknione oraz przestraszone. Nie wiedział, co się dzieje, jeszcze nie wiedział, na co musi uważać, kiedy to postanowił podjąć się pierwszych kroków wyjścia z łóżka oraz tym samym zauważenia Armagedonu, który to wzbudzał uczucie niepokoju u futrzaków. Pamiętasz? Nie? To dobrze. Krew. Szkarłatna, gęsta, zaschnięta ciecz zdobiąca podłogę, która to nasiąknęła specyficznym barwnikiem jednocześnie będącym odpowiedzialnym za przenoszenie tlenów do organów. Co się tutaj stało? Dlaczego? Matthew pierwsze, co zrobił, to schował twarz w dłoniach, jakoby próbując się tym samym skupić. Ile spałem? Przechodziło to przez jego umysł tak gładko, że nie mógł w to wręcz uwierzyć. Sen miał wyjątkowo dziwny, odbiegający od podstawowego schematu śmierci - z jakiego powodu jednak? Czujnym, choć jednocześnie rozproszonym wzrokiem starał się odnaleźć źródło rozwiązania, kiedy to odsunął kończyny od twarzy, przeczesując kilkudniowy zarost opuszkami palców. Te również posiadały na sobie plamy krwi. To było zbyt podejrzane. Zabił kogoś? Nie, on nie jest do tego zdolny. Ale zapominał, że tylko wysoce empatyczni ludzie są skorzy do okrucieństw. Czy mógł sobie w tej kwestii ufać? Przecież nie skrzywdziłby kogoś bez przyczyny. Bez konkretnej przyczyny; o siebie samego nie dbał. Każdy, dosłownie każdy mógł go dźgnąć, zabić, zakopać w ogródku i na specjalną okazję wykupić sobie psa, by następnie zanieczyścił zwłoki znajdujące się pięć metrów pod jednym z rodzinnych drzewek. Czy aby na pewno? Zauważył. Głównym winowajcą były leki. Leki umiejscowione na stabilnym gruncie, kiedy to postanowił opuścić sypialnie, opierając się przez chwilę na meblach, jakby nie mając zamiaru w żaden szczególny sposób zlecieć. Opakowania pozostawiły na sobie ślady, ślady odcisków, ponownie tego samego składnika ciała. Alexander nadal próbował odnaleźć rozwiązanie tego problemu, dlaczego miał lukę w pamięci, a przede wszystkim - co miało tutaj miejsce? Reszta po wiggenowym dała o sobie znać - również zniknęła cała fiolka Eliksiru Słodkiego Snu. Psychotropowe - co prawda w mniejszej ilości, ale jednak. Nie pamiętał... nie pamiętał niczego? Starał się popełnić samobójstwo? A może niepokój oraz nawracające, dziwne dźwięki skłoniły go do takiej, a nie innej sytuacji? Czuł się słaby. Blada skóra spowijała jego lico, mimo iż zdołał się wyspać. Czy jego wątroba wytrzymała takie podejrzane połączenie? Nie wiedział. Zauważył jednak narzędzie - owym narzędziem był nóż. Zakrwawiony, który wzbudził w nim mieszane emocje; nadal jednak rzucające na różne elementy wystroju niebieskawe oczy nie zdołały w żaden sposób odtworzyć zdarzeń. Co... dlaczego. Chwycił ostrożnie za ostrze, które przypominało mu doskonale o Lucky, którą uratował, gdy był w Meksyku - co prawda współlokatorzy nie przepadali za dodatkowym "sierściuchem", ale nie mógł odmówić pomocy. Poniekąd sam jej potrzebował - ale nigdy nie odmawiał w stosunku do pokrzywdzonych zwierząt, które jako jedyne go rozumiały i kochały za to, jaki jest naprawdę. Przy nich właśnie nie obawiał się pokazywać swojej całkowicie innej, przyjaźniejszej natury; dopiero ludzie wzbudzali w nim obawy i lęk. Poniekąd było to spowodowane prześladowaniami ze strony Ślizgonów. Spójrz. Zauważył więcej śladów wydobywających się z łazienki. Odchyliwszy stare, skrzypiące drzwi, dopiero wtedy zdołał zauważyć jeszcze większą ilość śladów czerwieni spowijającej kafelki zdobiące tę specyficzną część pokoju. Bał się tam wejść, jego mieszane myśli oraz intuicja mieniąca się charakterystycznym kolorem na początku spowodowały zawahanie, kiedy to chwycił za klamkę. O dziwo, kończyny górne dziwnie go piekły, gdy wykonywał gwałtowne ruchy. Nie chciał sprawdzać - ale musiał, zatem pozwolił otworzyć swój umysł na dalsze horyzonty. Ewidentnie nie tego się spodziewał, jego serce stanęło na chwilę w miejscu, albowiem wyglądało to na miejsce zbrodni, gdzie dokonano właśnie morderstwa. Matthew chciał zawrócić - zrobił krok do tyłu, jednak musiał się dowiedzieć, co się tutaj stało. Nie mógł przetrwać, nie mógł uciec, musiał stawić w pewnym stopniu czoła z tym, co się tutaj stało. Ślady krwi wydawały się być kompletnie zaschnięte, choć największe źródło niepewności oraz paraliżu wszelkich mięśni wydobyło się wtedy, kiedy to skierował uwagę na pełną szkarłatnej cieczy wannę. Czy kogoś zabił? Chwycił się tym samym za swoje kędzierzawe włosy, zastanawiając się, co się dokładnie stało. W pewnym momencie nawet osunął się na bok, czując, jak bezsilność wgryza się w jego ciało niczym pasożyty, żerujące przede wszystkim na umyśle. Osunął się ostrożnie na podłogę, nie wiedząc, co ma zrobić. Dopiero ponowne pieczenie dało o sobie znać, w wyniku czego mężczyzna zobaczył to, czego nie chciał widzieć. Rany cięte zdobyły jego odkryte od czarnej koszuli dłonie, a w sumie to miejsca, gdzie najwięcej sklepień niebieskich żył mógł zaobserwować. Rozerwana membrana skóry zaskakująco dobrze wrzucała się w oczy; szczelina zdawała się być zaskakująco głęboka. Nadal jednak pustka opanowywała jego głowę, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie się stało. Może miał gościa? A może zwyczajnie naszła go chęć na skuteczne samobójstwo, które jednak się nie udało? Trzeba było działać. Nie chciał, ale trzeba było - uporządkować wszystko, przywrócić wcześniejszą harmonię, choć było mu niezwykle trudno podjąć się jakiejkolwiek akcji. Gwałtowne ruchy dłoni ponownie otworzyły spore rany; rany, z których wąskim strumyczkiem śmiała się lać krew. Przyłożenie różdżki było czymś łatwym; gorzej, gdy nie potrafił w żaden sposób przedostać przez swoje gardło jakiegokolwiek słowa. Jakby coś go wewnętrznie blokowało przed podjęciem się jakiejkolwiek akcji. - Haermorrhagia Iturus. - skierował drewniany patyczek w stronę rany, aczkolwiek tylko i wyłącznie pogorszył sprawę rzucania czaru, w wyniku czego szkarłatny strumyczek zamienił się w dość nieładny wodospad. W jednym momencie Matthew zacisnął ranę w jakikolwiek sposób, starając się uchronić przed dalszym wykrwawianiem. Czy jednak to, co robił, miało jakikolwiek sens? Nie pamiętał, nie wiedział - czy przypadkiem nie strzeliło mu do głowy coś więcej niż tylko i wyłącznie chęć zaszkodzenia sobie w jakiś mniej niebezpieczny sposób. Zacisnął mocniej zęby - nie, musiał się dowiedzieć. Musiał. Tylko to go trzymało obecnie na łańcuchach, kiedy to nie miał powodów do charakterystycznego poruszania patykiem w celu zniwelowania ran. Jeszcze raz. - Haermorrhagia Iturus. - tym razem się udało; krowotok został zażegnany, choć ran było zaskakująco wiele i jednocześnie były głębokie. Czy mógł o nich zapomnieć przy pomocy Episkey? Nie wiedział. W obecnej chwili myślał tylko i wyłącznie o tym, by się osunąć w cień oraz zwyczajnie zapomnieć o tymże dniu. Że to tylko sen - sen, którego nie może w żaden sposób kontrolować. Czy jednak zaklęcie tak zaawansowane będzie konieczne do użycia? Cięcia zdawały się pozostać bezpieczne, aczkolwiek skąd miał pewność, że wszystko będzie w porządku? Przyłożywszy kijek do rany, wypowiedział trzy razy Vulnera Sanentur. Pierwsze na zahamowanie jakichkolwiek krwotoków. Drugie na powrót skóry do poprzedniego stanu, choć blizny zdawały się pozostać. Trzecie - na zakończenie, w wyniku którego teoretycznie mógł poruszać łapą, aczkolwiek nie było to w żaden sposób wskazane. Nim jednak zdołał w pewnym stopniu odetchnąć z ulgą, wystarczyło unieść prawy rękaw, by się przekonać, że to nie koniec zadań, kiedy to kropla krwi spłynęła po drewnie, które otulało rdzeń z pióra feniksa. Cholera. Chciał spokoju. Chciał zniknąć, ale nie mógł. Nie wiedział, co się z nim działo, ale chciał się dowiedzieć. Zamknięty w sobie, specyficzny, jeszcze raz uniósł różdżkę, tym samym wypowiadając ponownie kolejne zaklęcie, które było dość znacznie zaawansowane. Prawa ręką wydawała się być mniej pokiereszowana, ale nadal - jakby z premedytacją zadane rany nie dawały mu spokoju. - Vulnera Arcuatum. - ostatnie zaklęcie, ostatnie cokolwiek, kiedy to następnie zacisnął mocniej zęby, odsuwając wszystko na bok. Był cholernie słaby - na tyle słaby, iż nie miał nawet w jakikolwiek sposób odwagi na to, by udowodnić, że rzeczywiście jest inaczej. Szala goryczy przebrnęła przez jego umysł oraz serce; ściskane mocno, a przede wszystkim gwałtownie, wywoływały niemiłosierny ból; klatka piersiowa kurczyła się rytmicznie. Łzy, łzy słone i pełne pogardy dla samego siebie, spłynęły po policzkach, kiedy czuł, jak pęka i nie może sobie z tym wszystkim poradzić. Dlaczego?
Nie było go dwa dni od poprzedniej sytuacji. Trzeci dzień był dniem nadziei oraz chęci do podjęcia się czegokolwiek. Kiedy to leżał, kiedy to wiedział, w jak nieprzyjemnym stanie się znajduje, kiedy to rany zdołały się odpowiednio zregenerować, poczuł; zechciał wyjść z pościeli, rozruszać zdrętwiałe kończyny, podjąć się jakiejkolwiek akcji. Było to coś niezwykle trudnego; czuł nieprzyjemny ciężar tego, co zrobił, a czego tak naprawdę nie chciał zrobić. A może jednak chciał? Wdechy znacząco się uspokoiły; spierzchnięte wargi były delikatnie zagryzione ze zdenerwowania, zaś kończyny nie układały się w podkulenie, niezwykłe podobne do tego, jak śpią nieraz zwierzęta. Na szczęście o te swoje zadbał; różdżkę miał przy sobie, wystarczyło użyć odpowiednie zaklęcia, by je nakarmić oraz otworzyć drzwi. Niemniej jednak, robił to w tamtych chwilach z czystego przymusu, tak to by się w ogóle nie ruszał. Jeszcze wcześniej zdołał wysłać jakiś pseudolist do pracodawcy, gdzie powiedział o jakiejś chorobie zakaźnej, w wyniku czego właśnie wyszła ta nieobecność. Bladość spowijała jego membranę skóry znacząco; podkrążone oczy, niezwykle czerwone na linii wodnej, obserwowały uważnie otoczenie, kiedy to przekręcił się na drugi bok, starając się odzyskać świadomość sytuacji. Był słaby, niezwykle słaby; nie jadł, schudł, jego akcja serca zdawała się znacznie spowolnić, ciśnienie spadło, cukier także. Na szczęście pił. Pił wodę - w wyniku czego nie doszło do nadmiernego odwodnienia organizmu. Brak jednak energii spowodował u niego pojawianie się kolejnych objawów choroby. Zasłony były zakryte, półmrok panował w pomieszczeniu, uniemożliwiając komukolwiek na obserwację tego, co tutaj miało miejsce. I co najgorsze - on najwidoczniej był tego wszystkim sprawcą, kiedy to opuszki palców spotykały się z całym przedsięwzięciem, które wywołały u niego jeszcze większy strach i cierpienie. Było mu zimno, mimo że leżał pod kołdrą; słyszał, mimo że nikt nic mu nie mówił. Prowadzona w głowie konwersacja zdawała się ciągnąć w nieskończoność, gdy to leżał bezczynnie, czując ciepło bijące od stworzeń, które wcześniej przygarnął. Od czasu do czasu przeczesywał sierść, która była wyjątkowo ciepła, wyjątkowo przyjazna. Oparł się dłonią, oparł się ramieniem, westchnął głęboko, starał się przywrócić siebie do stanu normalności. Nie czuł się zbyt dobrze, co nie zmienia faktu, że leżenie tutaj, nawet jeżeli wydawało się być jedynym wyjściem, jeszcze bardziej go dogłębiało. Przeczesał palcami ostrożnie kędzierzawe włosy, by następnie podjąć się jakiegokolwiek kroku, by dostać się do salonu. Był zmęczony. Nawet jeżeli leżał przez ponad dwa dni, to jednak nie czuł się zbyt wypoczęty. Matthew w żaden sposób nie chciał odkrywać tego, co się tutaj stało, choć mogłoby to wyjątkowo rozjaśnić całą sprawę; podejrzewał, przeczuwał, intuicja wrzała na alarm, kiedy to spojrzał jeszcze raz na blizny zdobiące kończyny górne. Były cholernie widoczne, nie zasklepiły się jeszcze do końca - czuł ciągle ból, ale nie tylko fizyczny, lecz także psychiczny. Wiązało się to ze zbyt wieloma emocjami, przypominało o bardzo świeżej sprawie, której nie chciał odkopywać za wszelką cenę, kiedy powoli powracał do życia. Ktoś, ktoś musiał namieszać w systemie - wziął lek umiejscowiony w torbie, by powrócić do normalności. Przywiązany do zbyt wielu kabli, zbyt wielu urządzeń, ktoś musiał spowodować awarię - kiedy to ostatnia kropla krwi uderzyła o podłogę, zaś głowa zwisła nieustannie w dół, zmęczony, zepsuty wzrok zniknął za powiekami, a ostatni wydech zapieczętował w pewnym stopniu koniec. Początek jest końcem, a koniec początkiem. Koło nie ma ani końca, ani początku. Chwycił za różdżkę, zacisnął dłoń na manufakturze drewna, by skupić się przede wszystkim na przywróceniu porządku. Krwi nie było tyle, ile w łazience, ale i tak - mogła zaniepokoić, kiedy to postanowił sięgnąć za magiczny sposób na odzyskanie harmonii całego pomieszczenia. Mieszane emocje jednak nadal spotykały się z jego licem, mieszały i targały pędzącymi myślami, ciało odmawiało posłuszeństwa, pozbawiona kolorytu skóra wskazywała na osłabienie zbliżające się do omdlenia. Pierwsze jednak napił się czegoś, czegokolwiek słodkiego, by przypadkiem ponownie nie spowodować powstania jakiegoś większego głupstwa. Czuł się okropnie, czuł się zmęczony, musiał powoli zacząć funkcjonować. Żebra w charakterystyczny sposób reagowały na napływające do płuc powietrze, krew niezwykle słabo przenosiła tlen do reszty organów; jej brak był właśnie odznaczony kolorytem, całokształtem wyglądu uzdrowiciela. Na początku ten usiadł na kanapie - musiał pozbierać myśli, musiał przestać jednocześnie myśleć. Cześć umysłu kazała mu znaleźć odpowiedzi na nurcące go pytania, reszta zaś kazała mu tego nie robić. Dlaczego nikt go wcześniej nie dobił? Dlaczego przeżył? Skulił się, kierując dłoń na łokciu, jakby chcąc znaleźć stabilny grunt dla samego siebie. Dopiero potem - mógł przystąpić do działania, kiedy błękitne oczy spotkały się z całokształtem tego, co się tutaj stało. - Chłoszczyść. - wszystko zaczęło powracać do porządku. Praktycznie wszystko - oprócz stanu psychicznego, który był rozbity niczym szklanka, pozostawiony samemu sobie, bezradny, kompletnie pozbawiony sensu. Schował swoje tęczówki pod przykryciem dłoni, z widocznymi wówczas bliznami. Czemu jego życie musiało tak wyglądać. Dlaczego. Mógł narzekać, mógł przeklinać, mógł się złościć, mógł się szarpać, spróbować wyjść z tego systemu, zapomnieć, że w ogóle istnieje. Nikt by na to nie zwrócił uwagi, zaś jego ciało zostałoby znalezione martwe, bez jakiegokolwiek tchnienia duszy. Wszystko się zmienia, a nic nie może zostać wyjaśnione - przynajmniej dotychczas, kiedy to starał się naprawić to, czego nie pamiętał. Dziwne uczucie przeszyło jego głowę raz jeszcze, czując tylko i wyłącznie pozbawione sensu słowa brnące przez umysł. Czy to ma jakikolwiek sens? Czy będzie mógł zaznać odrobiny spokoju? A może ta próba, próba jakiejkolwiek zmiany, być może na lepsze, była właśnie kluczem do bram zapomnienia? Kolejne kroki były wyjątkowo proste w swoim schemacie, aczkolwiek niezwykle trudne do podjęcia. Zauważył zniszczone myśli, zniszczone spojrzenia; teoretycznie nie mógł odstawać, nie mógł zostawać w tyle, nie chcąc zostać złapanym. Upadek byłby wyjątkowo bolesny; chociaż nadal w głowie panowała ciemność, brak pamięci do poprzedniego wydarzenia, brak pamięci do czegokolwiek. Nie bez powodu zatem nie wyszło Reparo, które miało zlikwidować pęknięcia na jednym z przedmiotów; bez jakiegokolwiek znaczenia, aczkolwiek nadal połączony łańcuchem sentymentu z mężczyzną. Zła inkantacja? A może zwyczajnie anomalie? Nie wiedział. Jeszcze raz. Odpowiedni ruch nadgarstka. Drewniany patyczek zdawał się zablokować, kiedy to usiadł na czystym już materiale, z którego został wykonany miękki mebel, jakby zatapiając się w prostocie świata upadającego przed jego oczami - którego nie miał siły ratować. - R... Reparo. - wydobył z siebie, słysząc swój własny głos, chrypki oraz nieprzyjemny. Zrozumiałe, skoro go nie używał przez ten dłuższy czas - na szczęście aparat mowy jeszcze działał prawidłowo. Jeszcze, dopóki całkowita ciemność go nie pochłonie.
Zabierał niepotrzebne miejsce. Zaprzątał sobie głowę myślami zbyt jego młody umysł wyczerpującymi. Nie był stworzony do przeżywania takich trosk. Ale stało się to jego obowiązkiem. Podobnie jak łączenie wściekłości ze wstydem, a strachu z samokontrolą. Odzywało się jego sumienie. Pozostawał ograniczony w swoim poczuciu zaniedbania. Mógł być mistrzem sofizmatu, profesjonalnie zachowywać względnie zimną krew i utwierdzać w tym każdego. Ale wewnętrznie się zapadał. W niepamięć odeszła duma i stawianie na pierwszym miejscu własnych potrzeb. Wszystkim była rodzina, ci, którzy mu z niej zostali, a dla nich miał stać się fenomenem. Tak cholernie nieosiągalnym. Dawał z siebie dużo, niezaprzeczalnie, może wszystko? Gotowy był już nawet do wyrzeczeń. I wyrzekał się - imprez, dragów, cielesnych przyjemności, zaspokajania pragnień. Trwał przy łożu matki, powoli umierającej. Trwał przy wiecznie nieobecnej Cass, która nie chciała mówić. A w tym wszystkim, zdarzało się, że i on potrzebował pomocy. Znał jednego mężczyznę, który nauczył go wołać o pomoc. Właściwie to facet poznał jego, odkrywał zaśmiecony umysł Corneliusa, dawał poczucie stabilności. Wszystko to, na co dwudziestolatka nie było stać. Matthew Alexander stał się autorytetem. Czystość intencji i empatia, jakiej doświadczył Cornelius, nie pozwalała mu zostawić przeszłości w tyle, gdy wrócił do świata rówieśników, do swojej alternatywnej rzeczywistości, jaką stanowiły studia. Wymieniali listy, by coś z wcześniejszego kontaktu w szpitalnych ścianach im zostało. Tego dnia to nie starczyło. Tak po ludzku, potrzebował zobaczyć mężczyznę, zaczerpnąć z jego słów. Cornelius nie miał pojęcia z jakim umysłem ma do czynienia, ale przyjmował wszystko, co mogło dotyczyć Matthewa, za bezbłędne i niepodważalne. Wcześniej nie próbował wnikać. Nie doszukiwał się czegoś niszczącego. Nie dostrzegał niebezpieczeństwa. On sam czuł się zagrożony - i być może ten stan zaprowadził go ostatecznie pod drzwi Alexandra. Nie wiedział. Zapukał, poczekał cierpliwie, ale nie snuł domysłów odnośnie reakcji na swoją osobę. Nie zdążył się też zapowiedzieć. Impuls kolejny raz pokierował jego działaniem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew z trudem wydostawał się z łóżka. Niemniej jednak, mimo panującego przygnębienia emocjonalnego oraz wciąż nieznanej przeszłości, której nie zamierzał odkrywać spod kryjącej prawdę pierzyny, musiał powoli przywrócić się do porządku. Działał przeciw swojej woli - zawsze przecież mogło być gorzej, czyż nie? Nie zmienia to faktu, że jego stan psychiczny nadal nie był stabilny, jak również parametry życiowe w pewnym stopniu szwankowały. Pierwsze zmuszony został do zakrycia śladów zbrodni - zbrodni, której dopuścił się na własne życie. Nadal nie chciał patrzeć, nadal nie zamierzał kierować spojrzenia zielonych obrączek źrenicy w stronę obrazu, który własnoręcznie namalował, własnymi rękami, rękami, na których znajdowały się blizny. Widoczne, trudne do zakrycia, jakby za wszelką cenę nie chciały zniknąć pod wpływem zaklęć uzdrowicielskich. Dlaczego? Nie wiedział, mimo iż chwytał się za te kędzierzawe włosy i starał za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na nurcące go pytanie. Może opóźnienie i przypadkowe zaniedbanie tych ran spowodowało, że cała sytuacja potoczyła się wbrew wszelkim myślom znajdującym się pod kopułą czaszki? Pędzące niczym wzburzona rzeka, z trudem był w stanie je oswoić, zapanować nad siłami wyższymi, jakby były one wówczas dla niego wyjątkowo nieosiągalne pod tym względem. Jedna rzecz nie została poddana metamorfozie - udało mu się zwalczyć chwilowo własny strach oraz wcześniej okiełznać całokształt śladów, które to obecnie pozostawały poza zasięgiem. Dopiero potem - uchylił głowę ku przysznicowi, aczkolwiek nie czuł się na siłach, by stać. Nagie ciało mężczyzny leżało swobodnie w wannie - wcześniej zakrwawionej, przepełnionej mieszanką krwi oraz wody, przyjmując na skórę odpowiednią ilość życiodajnego związku. Nie potrafił się ocknąć; dłoń powoli przeczesywała manufakturę słuchawki, kiedy to strumień okalał jego bladą skórę. Wyglądał gorzej niż wcześniej - lico było zdecydowanie pozbawione wcześniejszej, cieplejszej barwy; oczy zdobiły podkrążenia o delikatnej, karmazynowej barwie, nadgarstki zaś - blizny. Nie mógł jednak siedzieć w miejscu i czekać na cud; mimo chcącej go obalić bezsilności, postanowił przywdziać na siebie bieliznę oraz najzwyczajniejsze ubranie, kiedy to począł powolnymi kroczkami wracać do życia. Ciemne spodnie oraz grafitowa koszula otuliły jego sylwetkę - chudszą oraz marniejszą. Dopiero potem, kiedy opuścił pomieszczenie, zdołał przełknąć przez gardło małą kromkę chleba, jakby każąc tym samym organowi odpowiadającemu za trawienie pokarmu po prostu się uspokoić. Pukanie do drzwi - delikatnie odsunięte na bok rolety pozwalały na większy dopływ światła, zaś powietrze przeszywało delikatnie swoim chłodem pomieszczenie, kiedy to postanowił coś zdziałać. Psy wcześniej zdołał zabrać na bardzo krótki spacer - swoją drogą, również wydawały się być w pewnym stopniu nieobecne, uzależnione od obecnego stanu uzdrowiciela. Do tego, jakby niespodziewanie, doszły kolejne zwierzęta; nie tylko ten przywieziony z Meksyku, ale także bezdomne koty z okolicy. Mówiąc wprost - całe stado futrzaków zbiegło się, kto wie, być może podtrzymując nieświadomie lub świadomie przy życiu Matthew'a. Siedział wówczas na jednym z wygodniejszych foteli; trzymał w swoich dłoniach kubek herbaty, kiedy to dźwięk przeszył jego głowę. Znowu zapomniał leków? Skądże. Okazało się, że ten odruch był najprawdziwszy; Braun szczeknął, dobiegając z zaskakującą prędkością do miejsca, skąd wydobywał się odgłos. To samo poczynił Matt - zaciągnął rękawy, by nie było niczego widać, tym samym odkręcając klucze w zamku oraz spostrzegając ucznia Hogwartu. - Cornelius...? - nie spodziewał się go, kojarzył chłopaka, kojarzył jego wyjątkowo trudną sytuację oraz fakt, że chciał mu pomóc. Dobra dusza Alexandra zawsze objawiała się wobec tych, który tego potrzebowali - zauważał w nich dobro, zauważał samego siebie, samego siebie wołającego w pewnym stopniu po pomoc w całkowitej samotności. Jeżeli mógł być ostoją spokoju i stabilności, robił to - niezależnie od własnego zdrowia psychicznego, choć było po nim widać, iż coś jest nie tak, jakby piętno na wyglądzie odcisnęły co najmniej cztery dyżury z rzędu. Charakterystyczny wilczur o przyjaznym mimo wszystko spojrzeniu pacnął chłopaka z niewielką siłą w dłoń, jakby oczekując jakiejkolwiek reakcji. Biały mieszaniec husky'ego bacznie się przyglądał, gdzieś z boku, gdzieś z tyłu. Trzy koty, które przygarnął na czas nieokreślony, nawet nie zareagowały na obecność gościa. - Wejdź, nie chciałbym, abyś się przeziębił. - zaprosił go prostym gestem ręki do środka, sygnalizując, że nie musi się martwić o nanoszenie błota poprzez buty. Kiedy chłopak przekroczył próg drzwi, Matthew je zamknął, by chłód nie dostawał się do mieszkania. - Kawy? Herbaty? Gorącej czekolady może? - zapytawszy się z czystej gościnności, postanowił przyrządzić jeden z napojów, które następnie wybrał Gryfon. Jeżeli odnowił - nie naciskał, nie napierał, albowiem nie to znajdowało się jego interesie; nie lubił zmuszać, a przede wszystkim testować ludzi. To byłoby nie w jego stylu. - Proszę, usiądź. - wskazał, kiedy to podał ewentualny napój, na jedno z wygodnych siedzeń, zajmując miejsce po przeciwnej stronie w odpowiednim dystansie. Nie czuł się zbyt dobrze do prowadzenia tego typu rozmów, aczkolwiek musiał - coś musiało się stać, że listy przestały wystarczać. Czyżby na któryś z nich nie odpowiedział? Nie było go przecież przy życiu przez parę niezłych dni. - Nie spodziewałem się Twojej nagłej wizyty. Czy coś się stało? - zapytał się, tak na wszelki wypadek; spokojny głos przeszył pomieszczenie, otulił ich obydwóch w towarzystwie zwierząt; sam Matthew zaś dopijał swój wcześniejszy napój. Może Ramsey chciał zwyczajnie porozmawiać? Czy możesz być teraz w ogóle podporą?
Nie mógł być niczego pewny. Nie do końca wiedział, co dzieje się wokół niego. Stał z boku. Pamięć podsuwała mu melancholijne obrazy z domu rodzinnego, gdy tylko próbował odwrócić swoją uwagę od tęsknoty. Aksamitne wejrzenie gdzieś zanikło wraz z przybyciem otępienia. Może gdyby nie to, spostrzegłby szybciej. Każdy jest skrzywdzony na swój sposób. Nikt nie otrzymał obietnicy bezwzględnej sprawiedliwości. Cornelius mógł kojarzyć fakty, ale nie był pewny. Coś mu umknęło. Zaślepiła go własna nieporadność, kiedy inni przeżywali swoje osobiste tragedie. Matthew zmarniał. Wydawał się chłodniejszy. Mniej żywy. Po ujrzeniu mężczyzny, Ramsey momentalnie odczuł niepokój. Nie był to strach, lęk, obawa - zatem żaden z jego mięśni twarzy nie drgnął. Zwyczajny niepokój, który sparaliżował go na tyle, iż nie wydobyły się z jego ust żadne słowa, mające służyć przywitaniu. Skinął głową, sztywno i wciąż niepewnie, na zaproszenie do środka. Niezgrabnie pozbył się ze stóp zabłoconych butów, nie chcąc znosić do domu Matthew'a większego nieporządku od tego, który już przyniósł w głowie. Bezwładną dłonią poklepał miękko po głowie jednego z czteronożnych współlokatorów, który domagał się najprostszego przywitania. Cornelius mimowolnie całą swoją uwagę skupił na twarzy Alexandra, w której coś się zmieniło, a której nie potrafił błyskawicznie rozszyfrować. Żałował, że nie potrafi czytać z oczu. Może podsunęłoby mu to do głowy słowa, które ułożyłyby się w konkretne zdanie. We właściwe pytanie. Jak się czujesz, Matthew? Nieznany mu wcześniej rodzaj troski ściskał serce, gdy stopniowo docierało do niego, jak z twarzy mężczyzny w pewien sposób zeszło... życie. Intuicja podpowiadała Corneliusowi nieprawidłowość. Ale nie odważył się zapytać. - Wystarczy szklanka wody - głosem nieco zachrypniętym, grzecznie odpowiedział. - Dobrze cię widzieć, Matthew - dodał ostrożnie, zasiadając we wskazanym przez Alexandra miejscu. Złapał się na strzelaniu kośćmi, jednym z tych uciążliwych tików nerwowych, które usilnie próbował stopować. Równocześnie nastąpił moment, w którym wypadałoby Gryfonowi wytłumaczyć swój powód nagłej wizyty. A jednak chłopak sam nie znał odpowiedzi. Upił łyk wody i nie zastanawiając się ani przez sekundę nad słowami, odparł najszczerzej: - Pomyślałem, że warto przerwać milczenie. - Z pewnością odwlekał ten moment, bo faktem było, iż często jego myśli wracały do obranego autorytetu. Szukał wymówek, do najczęstszych należał brak czasu uzdrowiciela tudzież niezastanie go w domu. Musiał zaistnieć impuls, musiał dotrzeć do niepewnego, niejasnego umysłu, musiał rozkazać Ramsey'owi wybrać się w odwiedziny akurat teraz. A teraz pragnął, by jego słowa nabrały sensu. Poczułby ulgę, zbierając się na odwagę i pytając o to, co się zmieniło. Tymczasem tonął w niespokojnym bezczynie. Nie miał jednak zamiaru zupełnie utonąć. - Opowiedz mi. Co się działo, gdy milczałeś? - Nie miał zamiaru robić wyrzutów ani zabrzmieć, jak gdyby czuł żal za nieprzeprowadzenie rozmowy listownej w ostatnich dniach. Równocześnie nie chciał martwić się dodatkowo tym, czy nie zostanie posądzony o niestosowną dociekliwość. W końcu to Cornelius przez większość czasu otwierał swój umysł przed mężczyzną. Paraliż zaczynał opuszczać jego ciało. Pozornie.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Sprawiedliwość nigdy nie istniała przez cały czas. Po pierwsze - była ślepa, kiedy to na jej oczach znajdowała się śnieżnobiała opaska, po drugie - swoją obecnością szczyciła tylko i wyłącznie nielicznych; osoby bez woli walki o swoje, bez krzty chęci zadziałania na swoją korzyść, z góry skazane są na zrządzenie losu. Zrządzenie losu, które dotyka w najgorszym stopniu najbardziej tkliwych rzeczy, najbardziej czułych i ważnych. Człowiekowi wmawia się, że jest wolny niczym ptak, iż może otworzyć własne skrzydła, by odlecieć i o wszystkim zapomnieć. Niestety - pierwsze ograniczenie istniało ze względu na panujące prawo. Drugie - było niczym klatka w klatce, zamknięcie się na jakiekolwiek doświadczenie, na jakąkolwiek możliwość zmiany losu. Matthew starał się wówczas, doszukiwał rozwiązania, powoli odnajdywał klucz, by wypuścić stworzenie z krat, które postanowiło postawić właśnie życie przez nagminne zdarzenia odbierające chęć do życia. Nie zauważał jednak tego, że z każdym dniem tworzył dla siebie sznur - sznur ostatniego ratunku, sznur, dzięki któremu mógł poczuć się niczym marionetka, pozwolić kierować sobą komuś całkowicie innemu. Wówczas wyłączał się, jego głowa zwisała bezwładnie w dół, zaś z dłoni, pod wpływem siły, leciała krew, zachlapiając tym samym podłogę. Niektórym spektakl się podobał - inni zaś - nie zauważali tego, co się tak naprawdę dzieje. Być może rzeczywiście wyglądał tak, jakby uszło z niego życie, co było tylko i wyłącznie prawdą - spostrzeżenia gościa wówczas były najbardziej słuszne, najbardziej trafione, wręcz precyzyjne. Jakby nie było - parę dni temu obudził się i nie chciał pamiętać o tym, jaka sytuacja miała miejsce. Jakby nie było - zapomniał o tym, co dokładnie musiało się tutaj wydarzyć. Pozwalało mu to uciec od rzeczywistości, zapomnieć o problemach, choć pytania oraz strach pod względem tego, iż kiedyś może się dokładniej dowiedzieć, spędzały mu sen z powiek. Jedno było pewne - przybycie gościa w pewnym stopniu zapewniło stabilność pod względem umysłowym, kazało myśleć trzeźwo, z drugiej zaś - całokształt uzdrowiciela zdawał się rzeczywiście iść w przeciwnym kierunku wraz z każdym miesiącem. Kiedy jednak wyż emocjonalny przeżywał w Meksyku, jego załamanie musiało nastąpić niedługo po odpoczynku i powrocie rutyny. Wpuścił gościa do środka i podał z łatwością szklankę wody przy pomocy własnych rąk - wcześniej zagotowana, oczywiście. Sam powrócił do regenerowania sił, powolnego uderzenia podeszwą buta w stronę rzeczywistości. Ciche westchnięcie wydobyło się spod jego bladych warg - spojrzenie, jakby wyjątkowo przenikliwe, wstąpiło na chwilę na sylwetkę Ramseya. Ogromna empatia pomogła mu wyczuć w pewnym stopniu napięcie - może chłopak nie zachowywał się tak, jakby uczucie nim targało na lewo i prawo, co nie zmienia faktu, iż dosłownie każda z emocji powodowała powstanie enigmy, powstanie mgiełki otaczającej sylwetkę. Jakby nie było, miło mu się zrobiło, że ktoś uważa, iż dobrze jest go widzieć. Tak po prostu. Ostatnimi czasy nawet nie czuł się wart jednego marnego knuta. - Również - cieszę się. - może Matthew nie był mistrzem w ekspozycji emocji poprzez słowa, co nie zmienia faktu, że te słowa były w pewnym stopniu nasiąknięte wdzięcznością. Brakowało mu czegokolwiek. Wychodzić się bał - tudzież ktoś postanowił go odwiedzić w jego własnym miejscu zamieszkania. To było po prostu miłe - rzadko kiedy ktoś się martwił o niego więcej niż w zwyczajnym zawodzie; dopóki sprawował się dobrze w murach Świętego Munga, jego ogólny stan pozostawał wielką, ogromną niezbadaną. Musiał zapytać. Chciał wiedzieć, chciał znać liczbę dni, które upłynęły od całokształtu wydarzeń. Miał rzucić pytaniem - wysunąć w myślach dłoń, poprosić w pewnym stopniu o rozrzedzenie mgły otaczającej jego umysł. - Milczenie nie jest naszą najlepszą stroną. - przyznał, jakoby dając tym samym pole do popisu Gryfonowi. Ten musiał wysilać wcześniej gardło - wszelkie pytania mogły wylecieć z jego ust niczym poranne ptaki. Zmęczony uzdrowiciel bał się otwierać, to po pierwsze. Jego problemy nigdy nie stanowiły wyższego autorytetu niż samopoczucie pacjenta. Coś jednak musiało skłonić ucznia do przyjścia, do odwiedzin. Intuicja? Wyczucie czasu? Poleciało wówczas nieme Jeżeli masz pytania, zadawaj je. Kto pyta, nie błądzi. Rób to jednak ostrożnie. - Sam chciałbym wiedzieć. Kto wie, być może zabłądziłem, być może zgubiłem odpowiednią drogę. - odpowiedział jak najbardziej szczerze, czując w pewnym stopniu własne, napięte mięśnie. Unikanie kontaktu wzrokowego w rozmowach o samym sobie było czymś najbardziej normalnym. Niemniej jednak - nadal było za wcześnie, by mógł się zwierzyć ze swoich realnych problemów. Pochwalić nowymi bliznami. - Podejrzewam, że jestem chory, zaś ta choroba - poczęła ostatnio zbierać żniwa. Dlatego milczałem. - miał na myśli nie tylko depresję. Nie bez powodu faszerował się psychotropowymi. Nie chciał zatruwać innych swoimi problemami. - Nie da się jej do końca uleczyć. - przełknął ostrożnie ślinę. Zdawał sobie sprawę z tego, że zwierzanie się z własnych problemów nie jest czymś dobrym. Do oczu już dawno by napłynęły słone łzy, gdyby nie fakt, że już nie miał nawet na to siły.
Choroba. Czuł się przez nią ścigany. Osiadała w kościach jego bliskich, chwytała ich za gardła i kazała patrzeć na swoje poczynania. Ale sama nigdy nie chciała zamieszkać w chłopaku. Wpraszała się w jego życie, a jednak pozwalała się tylko obserwować - nigdy bezpośrednio poczuć. Abstrakcją dla młodego, zagubionego umysłu było pojęcie choroby, która dotknęła samego uzdrowiciela. Cornelius prowadził z lekarzem dialogi na temat powolnej śmierci własnej matki i wyjawiał przed mężczyzną swoje myśli, ale nie przypuszczał zamiany miejsc. Pasował mu ten układ jednostronnej pomocy. Do czasu, w którym dojrzał w mężczyźnie pewną słabość. Chłopak stał się tak zwyczajnie zmartwiony. Poczytywał się za zobligowanego do wykazania rzeczywistego zainteresowania. A przy tym absolutnie nie wiedział czy potrafi jakkolwiek pomóc. Sam sobie wydawał się większość czasu zupełnie bezradny, niezręczny, wręcz nieudolny. Irytował się swoją indolencją, zatem jak mógłby utwierdzić drugą osobę w przekonaniu, że będzie w stanie przynieść pomoc? Cass całe życie odrzucała wsparcie Cornela, dając mu do zrozumienia, jak niekompetentny jest w swojej próbie stanowienia oparcia dla młodszej siostry. Był kruchy, bardziej kruchy od niej. Jakby w każdej chwili miał złamać się pod własnym ciężarem. A przecież chciał grać tego niezachwianego. Wciąż nieskutecznie. Tymczasem Cornelius na swoje barki dokładał ciężar innych. Nie był pewny, czy próbował coś udowodnić - sobie, im, pobocznym obserwatorom? Odbywało się to dość mimowiednie, w momencie którym nachodziło go przeczucie, że warto zapytać. Po pytaniu zwykle nie było odwrotu. Cornelius nie miał zamiaru więcej uciekać. I nie próbował nawet odwrócić wzroku. Przeciwnie, łagodnie wpatrywał się w oczy Matthew'a, gdy ten przemawiał. Nie było to w żadnym wypadku komfortowe dla żadnego z nich, o czym Gryfonowi przypominały pocące się dłonie i mniej istotne, jednak wciąż niepohamowane tiki. Aczkolwiek pragnął słuchać. Nie sądził, że z mówieniem radzi sobie aż tak dobrze, ale nie wypadało też milczeć. W końcu przerwanie milczenia było jego najistotniejszym powodem przybycia, jak sam bezbłędnie odnotował. - Choroba - powtórzył jak echo. Miał lichą nadzieję, że nie wymówił tak przesiąkniętego dla siebie odrazą słowa głośno. - Nie neguję werdyktu nieuleczalności, bo gdzie tam moim zasobom wiadomości do wiedzy uzdrowiciela. A jednak, pozwolisz, że spytam. - Mimowolnie zacisnął wszystkie mięśnie, nim z jego bladych ust wydobyło się pytanie: - Czy próbowałeś leczenia, Matthew? - Spojrzenie Corneliusa, zwykle rozbiegane, nie całkiem obecne, stało się istotnie zatroskane. Tak jakby Matthew, osoba, która wcześniej stanowiła dla niego pomoc, zamienił się miejscem z osobą, która od początku pomocy sama potrzebowała. Aczkolwiek twarz przed Gryfonem pozostała ta sama - może jedynie smętniejsza? I to miażdżyło jego serce. Cholerna świadomość, że ruchem dłoni nie może zdjąć udręki z duszy dobrego człowieka.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Choroba była czymś na porządku dziennym w przypadku Matthewa. Nie tylko pod względem tego, iż będąc w pracy narzucane są łańcuchy, w wyniku których musi przejmować opiekę nad osobami dotkniętymi różnymi schorzeniami; objawy depresji pojawiły się w jego życiu znacznie wcześniej. Alexander męczył się, dusił się, ale pozwalał sobie na to, by trwać dalej w rutynie. Być może jego dysfunkcja nie była śmiertelna, aczkolwiek prowadziła ostatecznie do rozdzielenia duszy od ciała, rozszczepienia, utraty świadomości umysłu, przenikania omamów słuchowych oraz wzrokowych do świata rzeczywistego, mieszania się własnych wizji z wizjami tego, co namacalne i możliwe do dotknięcia przez zwykłego człowieka. Dłonie nerwowo przecierał, starał się znaleźć jakąkolwiek ostoję stabilności, mimo trwających zbyt trudnych chwil w jego życiu. Śmierć, usposobienie Śmierci, na pewno przekroczyłoby granicę zabierania duszy do wędrówki w całkowicie inny wymiar, gdyby tylko zobaczyło jego ból; niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Zmuszony do funkcjonowania, rurki oraz środki do iniekcji skutecznie utrzymywały go przy życiu. Niepotrzebnie. Czuł się kompletnie zbity z tropu, nadal nie pamiętał, nadal nie chciał sobie przypominać niczego, co się stało. Chciał za to dotknąć kościstej dłoni należącej do osoby dzierżącej ze sobą ogromną kosę, poprosić ją o zabranie, o ingerencję w los, o zwyczajne, bezbolesne zniknięcie, spowodowane nie tyle co utratą umysłu, a bardziej zachcianką. Ewentualnie chciałby oddać własne życie za kogoś, kto bardziej cierpi, kto na pewno byłby o wiele przydatniejszy od niego. Nie, spokojnie, jego zasady nie opierały się na hierarchii ludzi oraz ich przydatności w jego życiu; unikał faworyzacji, jak również unikał za wszelką cenę ignorancji, w wyniku czego nie był w stanie zazwyczaj przejść obojętnie obok jakiegokolwiek cierpienia. Wysoka empatia wiązała się ze zbyt wieloma wyrzeczeniami; nie potrafił spełnić żadnych żądań płynących ze strony myśli, które tak gładko rozcinały jego świadomość oraz powodowały rozdwojenie wizji postrzegania świata. To był błąd - błąd z jego strony, że nie stłumił w sobie tego uczucia, możliwości, umiejętności zauważenia aury emocji płynącej w powietrzu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. To czyniło z niego wyjątkową osobę - jednak doszczętnie go zabijało. Od zawsze czuł się niepotrzebny, jedynie wykonujący swoją pracę nad wyraz dobrze. Wiązało się to głównie z tym, że jego plecy od dawna były przeciążone tym, co zdołał zabrać na siebie ze strony innych, w wyniku czego powoli tego wszystkiego nie wytrzymał. Wcześniej miał skrzydła - teraz te skrzydła były pozbawione piór, uniemożliwiały uniesienie się w górę, jedynie ciążyły i psuły całokształt dorobku, o który tak się postarał. Odsuwając się w cień, miał nadzieję, że to wszystko będzie łatwiejsze do przeżywania. Otóż nie. Łagodne spojrzenie ze strony chłopaka zostało zarejestrowane. Kontakt wzrokowy zawsze był czymś w rodzaju zaufania; niemniej jednak stworzenia zazwyczaj unikały go ze względu na to, iż jest to prowokacja do walki. Ludzie różnili się od zwierząt; wyzbyli w części tego, co uważane jest za dzikie oraz kompletnie nieludzkie - jakby nie było, tylko prawo i hierarchia rządowa utrzymywały całokształt społeczeństwa w idealnym kształcie, z drobnymi odchyleniami. Nie unikał tęczówek, chociaż zazwyczaj był wielce niedostępny; tylko osoba sprawna pod względem rozpoznawania emocji mogła odczytać to, to ukrywała pozornie otwarta księga. Czasami jednak uchylał rąbek - Cornelius mógł zauważyć, że spojrzenie pozbawione blasku przekazuje w pewnym stopniu o zmęczeniu. Zaniku życia. Braku nadziei. - Nieraz brak zasobów wiedzy podręcznikowej przyczynia się do odnalezienia całkiem nowego rozwiązania; inne poglądy, inne doświadczenie. - zauważył, chociaż w żaden sposób nie uśmiechnął się, jedynie upił odrobinę napoju ukrytego w szklance, kiedy to siedział. Psy zaś domagały się częściowej atencji z jego strony; dłoń, dłoń, po której można było widać spięcie, wylądowała na łbie białego psa, zapoznając się z manufakturą sierści. Braun był bardziej nastawiony w stronę Gryfona; merdając ogonem i znajdując się bardzo blisko jego kończyn dolnych, szukał również częściowego zainteresowania. Koty zasiadały w całkowicie innych miejscach, w bezpiecznej odległości; półmrok panujący w kątach zdawał się nadawać nieznanej atmosfery enigmy obnoszącej się z niebywałą dumą. - Próbowałem. - przyznawszy, wziął głębszy wdech, stukając ostrożnie palcami o szklankę. Nerwowość? Prawdopodobnie. Matthew zazwyczaj dawał wrażenie stabilnego; tutaj zdawał się być przerażony; niekiedy głos zdawał się w jakiejś części drżeć. - Na własną rękę. Jednak to się nie zdało w żaden sposób na poprawę. - odpowiedział jak najbardziej szczerze. - Przez jakiś czas mam spokój, ale potem wraca ze zdwojoną siłą. - odwrócił na chwilę wzrok; cała sylwetka zdawała się być marna, blada, pozbawiona kolorytu, tudzież nawet duszy. - Też nie mogę poprosić o pomoc, udać się do szpitala. - odpowiedział. Zapewne odebraliby mu licencję na wykonywanie zawodu.
Nieporozumienie codzienności. Walka o każdy jeden dzień. W jednej sekundzie gniew, w drugiej już sama paranoja. Cornelius znał ten schemat. Dane mu było obserwować to na przykładzie matki. Dni tygodnia scaliły się w jedno, noc nie różniła się od dnia, kalendarze traciły swoje pierwotne znaczenie. Próbował wskórać c o ś, cokolwiek, zaoferować rodzicielce lepsze jutro, ale to nie miało najmniejszej wartości - w obliczu choroby. Zatem nawet jeśli chłopak nie mógł wejść w głąb psychiki Matthew'a, miał wyobrażenie o egzystencji, jaką ten aktualnie prowadził. Beznadzieja odbierająca ostatnią siłę do wykonania najprostszej czynności. Bierność przeplatająca się ze zwątpieniem, uroki dnia codziennego. Nie mógł podsunąć potrzebującemu lekarstwa pod nos, bo i ono prawdopodobnie nigdy nie powstało na tyle skuteczne. Niemoc działała chłopakowi na nerwy. Strzelił kilka razy kośćmi, gdy Matthew udzielał mu odpowiedzi, jak domyślał się Cornel - wymagającej od niego niemałego pokładu energii. Próbował nie przyglądać się zbyt nachalnie. Wykonywał przerwy na mruganie, lokował przez jakiś czas wzrok na poczciwym Braunie, którego sporadycznie poklepywał po łbie i grzbiecie. Gdy już jednak wracał spojrzeniem do Alexandra, odczytywał na nowo wyczerpanie z jego twarzy. Coś przytłaczająco smutnego płynęło z jego oczu. Dostrzegał, jak zmęczyło go życie. Przytłumiło wolę bytu. Prawdopodobnym dla Ramsey'a było, iż równowaga mężczyzny została gdzieś po drodze silnie zaburzona, co na myśl przyniosło mu nawet jakiś ślad wyrzutów sumienia za obarczanie dobrodusznej głowy uzdrowiciela własnymi problemami. Wydało mu się nagle jasne, iż czerpanie pomocy od człowieka, który sam jej potrzebuje, nie było niczym wybitnym z jego strony. Czy potrafił się do tego przyznać? Zapewne, ale jeszcze nie w danej chwili. Hamował go wichrzący brak pewności. Wnikał w każde słowo Matthew'a. Analizował je, jak gdyby kryła się wśród nich odpowiedź na nieprzerwane pytanie Ramsey'a - jak może pomóc? Chłopak próbował być przydatny. Głęboko w to wierzył znikając na dwa lata ze swojej codzienności studenta. Jak dotąd, nie spełniał własnych oczekiwań. A emocje serca ściskać nie przestawały. - Rozumiem - przyznał nieco bardziej zdrętwiały niż by sobie tego życzył, natomiast słowa jego były zupełnie szczerze. Sytuację, choć nie prostą, pojmował. Nie próbował wchodzić w skórę Matthew'a, bo bezsprzecznie nie odnalazłby się. Był słabszy, a odkrywając całkowicie umysł starszego od siebie mężczyzny, najpewniej nie wytrzymałby presji choroby. Jednak wciąż - nie musiał się zupełnie utożsamiać, by docierały do niego emanujące emocje. - Masz we mnie wsparcie, Matt. Choć znajdujemy się w różnych sytuacjach, musisz pamiętać, że jestem tu dla ciebie. Zwykle rzut listem, mimo iż możesz się spodziewać moich częstszych odwiedzin. Jeśli nie masz nic przeciwko. - Przełknął ślinę. Nie było niczym zwyczajnym dla Cornela wygłaszanie podobnych monologów. Wypowiedziane słowa były wiążące - zatem brał na siebie świadomą odpowiedzialność. I nie chciał zawieść. - Potrzebujesz opieki i ludzi, którzy mogą cię nią otoczyć. Jeżeli zatem mogę ci jakkolwiek pomóc, pamiętaj, że postaram się być przydatny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Początkowe stadium, początkowe sekundy, by następnie z paranoi przejść do zakończenia żywota. Nadal czuł się jak egoista - nie pamiętał, co się stało, choć był w stanie podsunąć sobie pod nos odpowiednie rozwiązanie, odpowiednią odpowiedź - a tak bardzo nie chciał. Zamiast tego - bał się, niemiłosiernie trząsł się ze strachu, że wszystko runie, że wszystko zniknie. Byli przecież Ci, którzy bardziej potrzebowali pomocy niż on. Byli Ci, których spotkały gorsze kary. Byli Ci, którzy nie chcieli zmian. A jednak trwał nadal w swym zawodzie, chociaż nie robił to głównie pod względem swoich obowiązków - nie oszukujmy się, był z oddziału urazów magizoologicznych, a nie psychiatrą, tudzież psychologiem. Niemniej jednak w każdym z pacjentów widział cząstkę nieporadności, cząstkę wołającą o pomoc, cząstkę samego siebie. Zaskakująco szybko Matthew wnikał do umysłów osób, którymi się opiekował, znajdował ten najbardziej cierpiący punkt i koił tym samym rozdrapane do krwi rany, przejmując po części na swoje barki tę samą rutynę, te same problemy. Nie inaczej było z Corneliusem - widział w nim samego siebie. Widział w nim utratę matki; wszak sam był młodszy, kiedy jego rodzicielka zaginęła w nieznanych okolicznościach, aczkolwiek był w stanie przeniknąć przez skórę oraz wczuć się w najbardziej prawdziwym tego słowa znaczeniu. A ze swoją był wyjątkowo zżyty. Tego pewnego dnia nie wróciła, zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu - ciała podobno jeszcze w ogóle nie znaleziono, jeżeli coś z niego pozostało. Następnie częste podróże z ojcem, potem - odejście, zapomnienie, zniknięcie, oddalenie się, wyznaczenie odpowiednich granic. Nie miał nikogo, kogo mógłby poprosić o pomoc, tłumił w sobie to wszystko, co było ogromnym błędem. Z czasem bańka uczuć negatywnych, nieudostępnianych szerszej publiczności, postanowiła pęknąć - i to była ta sytuacja, której nie miał zamiaru rozpamiętywać. Metafory znajdowały się na porządku dziennym, kiedy to Matthew nauczył władać słowem do tego stopnia, że równocześnie mogło ono zostać uznane z broń. I owszem - jeżeli uzdrowiciel chciałby się schylić po mikrofon, który rzucił na podłogę już na samym początku, mógłby poprzez kąśliwość wiele osiągnąć, jak również wiele stracić. W przeciwieństwie do wielu osób, z którym przyszło mu współpracować - zawsze dbał o dobro, o uczucia, niekoniecznie o racje. Gdzieś między wierszami musiało zostać ukryte rozwiązanie - rozwiązanie będące kluczem do całej zagadki psychiki uzdrowiciela. Cornelius nie mógł się obwiniać, a jakimś cudem jeszcze, mimo iż mężczyzna nie czytał w myślach i uważał tę umiejętność za przekraczającą wszelkie granice, zdołał wyczuć to z jego postawy, z jego braku pewności. Częściowo, aczkolwiek nie był pewien - jednocześnie jego dar empatii mógł zostać zaburzony. Wtapianie się w skóry innych ludzi powodowało, że gubił się, nie wiedział, co jest prawdziwe, a co znajduje się pod płaszczem mroku; prowadziło to do degradacji psychicznej, pozbawienia poczucia własnego ja, własnej osobowości. Przynajmniej nie przejął złych nawyków, starał otaczać się dobrymi ludźmi, aczkolwiek zagubionymi mniej niż on. - Głupio jest mi prosić o pomoc, kiedy inni jej potrzebują - kiedy wiem, że powinienem stawiać innych ponad siebie. - przyznał szczerze, kierując spojrzenie jeszcze raz w stronę Corneliusza, tym samym nienachalnie spoglądając charakterystycznymi tęczówkami w jego stronę. Jeżeli Matthew mógł go odczytać, to vice versa, również Gryfon miał taką możliwość. Widzę Cię. Widział jego szczerość, szczere słowa bijące zgodnie z rytmem wskazówek zegara, zgodnie z ciszą, która mówiła więcej, niż byliby w stanie przekazać słowami. - Oczywiście, że nie mam. Nie chciałbym jednak, żebyś przypadkiem nie miał kłopotów z nauką; głównie na tym powinniśmy się skupić, nawet jeżeli nie daję sobie rady. - był idiotą, że dbał o innych bardziej niż o siebie? Najwidoczniej. Nie przejmował się tym, mimo iż stan psychiczny wskazywał na coś innego. Sam potrzebował wsparcia, wyłączał się, a chciał innym zaoferować własną, pomocną dłoń. I nie była to odmowa, względem tego, jak to brzmiało - wystarczyło jedno spojrzenie w jego stronę, by przekonać się, że chce, ale waha się, znajduje się rozdarty między dwoma iluzjonistycznymi światami, w których obecnie się obraca. Świat wizji, świat jawy. Świat realny, świat marzeń. Nigdy nie prosił o więcej, niż potrzebował - blizny nie były jednak żadnym dowodem na to, iż sobie radzi. Sprytnie ukryte pod materiałem koszuli. - Jesteś przydatny. - przyznał najszczerzej, jak potrafił, tym samym kierując spojrzenie przez chwilę na dłonie, bladą skórę, by następnie przeczesać przez chwilę nią swój zarost. Czuł się jak na łańcuchach. - Co Cię skłoniło do odwiedzin? Impuls, przeczucie? - zapytał, zaintrygowany. Zazwyczaj, kiedy ktoś nie odpowiadał, nie chwytał nici kontaktu, ludzie zwyczajnie unikali dalszych starań. Tak było z nim. Przerwał wszelkie relacje. Nie odpowiadał. Starał się pozbierać w jedną całość; czy jednak stłuczona filiżanka może powrócić do pełnej sprawności bez użycia Reparo? - Dziękuję. - wypowiedział, biorąc głębszy wdech, z konkretnym powodem. Dziękuję za troskę.
Nigdy wcześniej nie próbował wykorzenić z siebie egoizmu. Teraz, miał ku temu mnóstwo powodów. Najbardziej przekonywującym była rola głowy rodziny, najbardziej aktualnym zaś rola odwzajemnionego wsparcia. Wszakże jak niestosownym pomysłem mogło być w obecnej chwili zarzucanie chorego własnymi udrękami. Niemoc Matthewa w żadnym stopniu nie umniejszała mu w oczach Corneliusa - przeciwnie! Nieoczekiwanie zyskał do mężczyzny jeszcze więcej szacunku, choć sam wcześniej nie podejrzewałby się o to, iż go na to stać. Ramsey powszechnie mógł być uznawany za bezczelnego szczeniaka czy irracjonalnego dupka, a on sam w tej roli czuł się komfortowo. Można by rzec, stabilnie. W końcu w takiej sytuacji mało kto chciał na nim polegać. A jednak, Cornelius potrzebował komuś posłużyć ramieniem, które nie zostanie odepchnięte. Od początku widział w Alexandrze niespotykaną obecnie empatię oraz szlachetność, a więc cechy, których u siebie nie zauważał. Gdyby wcześniej świadomy był jeszcze ciężaru cierpienia, jaki nosił każdego dnia Matthew, być może mogłoby udać się tej dwójce odbyć szczerą rozmowę dużo wcześniej. Wcześniej, zanim z mężczyzny odeszła krzta życia. Obydwoje gdzieś się zgubili. Na różnych etapach swojego życia, w różnym wymiarze, o różnym stopniu nasilenia. Obydwoje z czegoś rezygnowali. I może nawet obydwoje podejmowali się trudu dnia codziennego z podobną niechęcią. Niewątpliwie, obydwoje potrzebowali pomocy. Żaden nie powinien zaprzeczać czy z niej rezygnować na rzecz drugiego. Jeśli pomoc mogła stać się ostatecznie obustronna - dlaczego mieliby się jej nie podjąć? A może to Cornelius próbował zbyt prędko wejść w rolę, do której nie był od początku stworzony? Machnął ręką na samą wzmiankę o nauce. Była ona wszakże problemem odkładanym od zawsze na ostatnią, najwyższą półkę, tę z kategorii nieważnych. Nigdy nie zawalił żadnego przedmiotu, do czego przyczynił się przelotny spryt i brak obiekcji przed wykorzystywaniem uczniów o większym zasobie wiedzy. Już miał zamiar stanowczo oponować, gdy odczuł narastającą suchość w gardle. Upił łyk wody, kiedy dotarły do niego słowa, których pewnie nieświadomie wyczekiwał. Słów, jakie wcześniej nie zostały skierowane w jego osobę. Jedno stwierdzenie - czy było ono w stanie tak odbudować wiarę człowieka w samego siebie? Zapewne Cornelius musiałby jeszcze rzeczywiście poczuć się tym potrzebnym. Nie zmienia to faktu, że jego oczy zabłysnęły, może próbowały zakryć się łzami - tymczasem, nic takiego, ani kropelka. Na zewnątrz pozostawał zwyczajnie rozchwiany. Jeszcze nie próbował rozpaść się na milion kawałeczków. Pytanie Matthewa powinno skłonić go do przemyślenia własnej odpowiedzi, szczególnie, gdy słowa wychodziły mu źle, ale mętlik zabierał już całe miejsce w głowie. Mimo to, był pewien, iż istniało coś. - Pewnie oba. Zjawiam się tam, gdzie źle się dzieje. Taka moja cecha specjalna, chyba. - Westchnął. Uśmiechnął się? Na pewno spróbował. Kąciki lekko uniosły się ku górze, a wzrok po raz kolejny spoczął na tęczówkach mężczyzny. Nie chciał dłużej myśleć o tym, jak egzystencja wydobywała z człowieka to, co najgorsze. Nie chciał przejmować się tym, czy nie wygląda na słabego. Może potrzebował wszystko z siebie wyrzucić. - Nie ma za co. Matt, możesz płakać, jeśli chcesz. Możesz mi opowiedzieć więcej, jeśli poczułbyś potrzebę. Wszyscy jesteśmy uszkodzeni we własny sposób. Nie mamy czego udawać przed innymi. Nikt już nas nie osądza. - I do tego samego zachęcił Alexandra.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Egoizm u Matthewa był czymś kompletnie obcym. Substancja wywołującą odczyn alergiczny, wstrząs anafilaktyczny - coś kompletnie niezrozumiałego dla umysłu pod względem działania wedle własnych zasad, aczkolwiek kompletnie społecznie akceptowalnego. Nikt nie musiał być taki jak on - nikt nie musiał jednocześnie być dokładnie taki sam jak on. Wystarczyło drobne zauważenie czegoś, co w nim drzemie od dawna, co w nim zostało zakorzenione, by móc odczuć człowieka oraz wpoić się w jego myśli, odczucia, możliwości, troski oraz przeszłość. Nie do końca - nie zawsze jego werdykty się sprawdzały zgodnie z tym, do czego zdołał sam po prostu dotrzeć. Niemniej jednak szanował każdą duszę, niezależnie od charakteru, a przede wszystkim starał się w innych dostrzec dobro. Dla niego nie ma takiego człowieka, którego nie dałoby się zaakceptować i pokochać; ludzie, pozostawieni samym sobie, wpadali w różne złe nawyki. Problem zazwyczaj leży wśród właśnie relacji międzyludzkich; brakiem stosowności otoczenia, odpowiedniej troski i miłości. Być może nie zachowywał się profesjonalnie wobec pacjentów, nad którymi sprawował opiekę - zaspokajał jednak poczucie stabilności i bezpieczeństwa, był odpowiednim ramieniem, o które ktoś zwyczajnie mógł się oprzeć i zapomnieć o otaczającym go świecie; chociaż głównie na tym skupiała się praca, której postanowił się podjąć. Polegała na obejrzeniu otaczających ludzi pod kątem mniej krytycznego, za to bardziej racjonalnego oka ludzkiego. Dar empatii, dar pomocy innym, z którego korzystał, by udzielić wsparcia, okazywał się być nie tyle orężem, co bardziej czymś wywołującym pokój wśród zgromadzonych. Niestety - w natłoku obowiązku i dbania o innych, zapomniał o samym sobie. Matthew zagubił się w przeszłości, zaś umysł, nie mogąc wytrzymać presji, zaczął tworzyć świat, o którym nie miał kompletnie pojęcia. Nie bez powodu zatem, kiedy to wysilał się, kiedy to stawiał innych ponad siebie, zapomniał o tym, że jeszcze w ogóle istnieje. System, w jaki się wplątał, system ochrzczony, polegający głównie na pracy oraz braku przyjemności, prowadził go na samo dno; dno wypełnione lodowatą wodą o ciemnym odcieniu. Wtapiał się, pozwalał, by substancja zalewała jego płuca, by następnie zaczął się nią dusić, a następnie zwyczajnie zniknął. Niektórzy jednak, między innymi właśnie Cornelius, mimo natłoku własnych problemów, postanowił zaryzykować; przerwać milczenie, chwycić go za rękę i spróbować wydostać z bagna, w które to zdołał się wpakować. Skutecznie? Wcześniej sam się tego podjął. Wcześniej sam oferował wsparcie Gryfonowi. Niemniej jednak - proszenie o pomoc go bolało. Bolało go przyznanie się do tego, że jest tak naprawdę jedynie słabym bytem, bytem poddanym działaniu własnego umysłu; psotliwego, który rozszczepiał się i powodował, że miewał coraz to więcej luk w pamięci. Nie pamiętał nawet, jak doszło do tego, iż przeżył. Podcięcie sobie żył nie zadziałało najwidoczniej - lub coś kazało mu jeszcze trzymać się przy życiu. Słowa bywały skutecznym orężem - orężem do podbudowania własnego ja dowolnego człowieka, jak również kompletnego rozpadu jego emocji oraz następnie wyładowania większych pokładów gniewu. Rzadko kiedy zwracał się do tej drugiej metody - praktycznie wcale. Nie chciał narażać Corneliusa na wszelkie niedogodności spowodowane własnym stanem emocjonalnym, rozchwianiem, brakiem taktowności, a przede wszystkim - egoizmem. Jakby nie było, podjęcie się czegoś tak trudnego do zrozumienia jak próba samobójcza w wielu przypadkach było czymś samolubnym. Niemniej jednak - rodziny nie miał. Rodzinę tworzył z losowych przybłęd, zwierząt, nawet pacjentów - kompletnie nieświadomie. Przyciągał do siebie osoby o różnej historii, różnych przejściach przez życie, różnych charakterach, aczkolwiek nadal - niezwykle podobne. Dlatego właśnie unikał spoglądania w oczy tych, którzy zdawali się nie być w żaden sposób przypodobani do tego schematu, zaś wiedział, iż to może zostać wykorzystane przeciwko niemu. Czy aby na pewno? Czy Ramsey był kimś, komu mógł zaufać w tej kwestii? Przecież ten zwierzył mu się - dlaczego miałby tego samego nie zrobić? Mieszane emocje przeszły przez jego umysł z dość ślimaczą prędkością; nie był pewny. Nie był gotowy? Musiał powoli, drobnymi krokami - przechodzić oraz stawać się jednocześnie bardziej zdrowym człowiekiem. Nie wtedy, kiedy to uczucia zdawały się wkraczać do jego życia i zaburzać wizerunek. Chociaż o to w ogóle nie dbał. - Odpowiednia osoba w odpowiednim czasie i złym miejscu może naprawdę wiele zmienić - po przebieg zdarzeń, kończąc na uratowaniu wielu istot. - to wyjątkowy talent - jednak wymagający wielkiej cierpliwości, chciałby zawrzeć, aczkolwiek się powstrzymał. Te maksymy, choć wydobywające się zazwyczaj z własnego doświadczenia, zdawały się kierować życiem uzdrowiciela. W Meksyku przecież był odpowiednią osobą, która w odpowiednim czasie znalazła się w złym miejscu i uchroniła od śmierci niczemu winne stworzenie. Kto wie, być może nauczył dzieciaki szacunku względem żyjących na świecie istot - nie był w stanie tego jednak bezpośrednio stwierdzić. Ludzie bywają wyjątkowo zmienni - on zaś bywał wyjątkowo niestabilny względem siebie. Było to widać, po tęczówkach, po umyśle, który inaczej odbierał otaczającą go rzeczywistość. Mimo aury pewnego niepokoju nadal miał odwagę zauważać w pewnym stopniu plusy, odwracać wady w zalety. - Zarysowani, próbujący ukryć własne wady, które ostatecznie stają się naszymi koszmarami. Zagubieni w czasie, zagubieni w myślach, tłumiący w sobie zbyt wiele. Aż to wszystko pęka, ze zwielokrotnioną siłą... - oczy mu się zaszkliły widocznie, aczkolwiek nie uronił jeszcze żadnej łzy. Jeszcze, choć go mocno kusiło. Dostał pozwolenie - dlaczego jednak się wstrzymywał, dlaczego nadal wszystko ukrywał? Nie wiedział. Wstyd było mu przyznać, że jest słaby? Przecież przez to samo musieli przechodzić inni ludzie, nad którymi sprawował opiekę, których trzymał pod swoimi zmieniającymi barwę na czarną skrzydłami. Pióra zaś traciły na swym pięknie, znikały, marnie wyglądały, jakby rzeczywiście - ulatywało z nich życie. - Ja... Ja nie jestem jeszcze gotowy. Nie teraz, muszę oswoić się z tą myślą. - nie odrzucał jego pomocy, nie było tego po nim widać, wręcz przeciwnie - przyjmował, aczkolwiek niepewnie, okrążając ją ostrożnie, niczym zwierzę trzymające między swoimi nogami ogon. Niepewne, patrzące nieufnie, aczkolwiek potrzebujące pomocy. Był zakłopotany, między jednym światem a drugim. Niemniej jednak - był jednocześnie człowiekiem. - Odwiedź mnie wtedy, kiedy znajdziesz wolny czas. Muszę się ustabilizować. Przemyśleć parę spraw. Powrócić w pewnym stopniu do normalności - przeanalizować samego siebie i dopiero potem - zwierzyć się. - zalecił, choć nie wiedział, czy ten go posłucha. A może jednak? Wstał z miejsca, upił jeszcze chwilę własnej szklanki wody - tak dla pewności. Majaczył? A może rozmawiał tylko z własnym umysłem? Nie wiedział. A chciałby się upewnić - w jakikolwiek sposób; nie mógł jednak przekroczyć własnych barier, pozwolić sobie na dotyk, choć ten również mógł być w pewien sposób sfałszowany przez membrany skóry i narządu znajdującego się pod kopułą czaszki.
| Twój post będzie szóstym - wystaw sobie zt. Za jakiś czas rozpoczniemy kolejną wizytę !