1. Do lokacji mają wstęp tylko osoby pełnoletnie. Jeśli niepełnoletni chce pominąć ten krok musi znaleźć sposób, aby postarzyć się o odpowiednią ilość lat. Aby to zadziałało należy podlinkować w swoim poście dowód, w którym postać kupiła i zażywa eliksir/inny sposób. Wchodzenie do Domu Strachu bez ukrycia swojego wieku wiąże się z ryzykiem uszczerbku na zdrowiu (interwencja MG).
2. Cena biletu do Domu Strachów wynosi 20 galeonów.
3. Efekt literkowy jest obowiązkowy.
4. Dom Strachu odwiedzać można w godzinach 19:00- 5:00 (fabularnie).
5. Dom Strachu ma w sobie kilka elementów wyposażenia, które można wykorzystać w swoim wątku:
- gadające czaszki - szkieletory ciągnące z ubranie - w bocznym pomieszczeniu znajduje się uwięziony bogin, z którym można walczyć - w piwnicy urzęduje sztuczny dementor z funkcjami prawdziwego - nie zabije, ale może wywołać podobne efekty - z ziemi na zewnątrz i wewnątrz domu spomiędzy desek wydostają się ręce Glorii, których nie da się zabrać, bowiem znikają po dwudziestu minutach od dotknięcia - na suficie wisi ogromna akromantula, przemieszcza się za Wami przez kilka pomieszczeń, ale ucieka pod wpływem światła. Nie atakuje, jest jedynie dodatkiem wizualno-dźwiękowym. - wszystko co tylko sobie wyobrazicie.
Losowe efekty
Dom Strachów został otwarty ze względu na zbliżające się Halloween. Stary dom został odpowiednio przygotowany, a bilety zostały wyprzedane w ciągu tygodnia. Jest on umieszczony na pograniczu Hogsmeade i cieszy się niezwykłą popularnością. Nie działa tu żadne zaklęcie projektujące światło, a co za tym idzie należy polegać na sile własnego spojrzenia bądź przedmiotów magicznych. Deski pod stopami skrzypią, na ścianach widać ślady po pazurach, wokół wala się wiele plam krwi, a w powietrzu unosi się odór stęchlizny. W środku Domu panuje znacznie niższa temperatura niż na zewnątrz. Co chwilę słychać podejrzane szmery, szepty, zawodzenia czy upierdliwy i bolesny dźwięk drapania pazurami (paznokciami?) o ścianę. Raz po raz dobiega stąd czyjś krzyk, gdy odważny przeliczył się ze swoją siłą woli i jednak postanawia stąd uciec. Dom jest długi i ma wiele pomieszczeń, do których można zajść. Plotki głoszą, że Ci, którzy nie są w stanie wyjść o własnych siłach z Domu zostają zaatakowani klątwą Wiecznego Pecha. Ile w tym prawdy? Ktoś odważy się sprawdzić na własnej skórze?
Rzuć literką, aby wylosować efekt.
Spoiler:
A - Nietypowa atencja - Skręciłeś do jednego z bocznych pomieszczeń, gdzie w kącie leży wielka czarna trumna ozdobiona dziwnymi runami i znakami. Drzwi za Twoimi plecami zatrzasnęły się z hukiem i nie dają się otworzyć przez najbliższy post. Wieko sarkofagu otwiera się z nieprzyjemnym dźwiękiem, a ze środka wypełza mumia. Uderza Cię odór rozkładającego się ciała, dostrzegasz iż płótna na jej sylwetce są zgniłe i brudne. W pewnym momencie wykonuje bardzo szybki, jak na swoje możliwości, ruch sztywnymi ramionami, wystrzeliwując w Twoim kierunku dwa pasma bandaży. Jeden z nich oplata Twoja kończynę (dowolną) i zanim zdołałeś się uwolnić, spłynęła na Ciebie negatywna energia. Uderza Cię zmęczenie, zaś do końca tego wątku (albo jeśli chcesz to i w następnym) będzie za Tobą chodzić mumia i jeśli jej nie zatrzymasz, będzie napastować Cię fizycznie (opiera się o Twoje ramię, dźga Cię w żebra, ciągnie za włosy, obija się o Ciebie, przystawia twarz do Twojej, dyszy, wyje). Nieustannie bełkocze i wchodzi za Tobą wszędzie - nawet do toalety i łóżka. Rzucane na nią zaklęcia działają przez parę sekund i są znacznie słabsze niż zazwyczaj. Gratulacje. Zyskałeś tymczasowego cuchnącego towarzysza.
B - Oddam Wam wszystko - idąc głównym korytarzem rzuca Ci się w oczy jeden wielki przedmiot, który po bliższych oględzinach okazuje się kufrem. Wieko uchyliło się, gdy podszedłeś, nie musiałeś go nawet dotykać. Wystarczyło, iż się nad nim nachyliłeś, by zerknąć, gdy nagle przed Twoją twarzą wybucha proszek natychmiastowej ciemności. Gdy się już rozrzedził, możesz się rozejrzeć. Kufer okazuje się pusty… ale czy aby na pewno? Ni stąd ni zowąd spływa na Ciebie bardzo silne pragnienie rozdania galeonów wszystkim ludziom, których spotkasz. Twoja pula galeonów, która pragniesz rozdać to k6 x 13 (możesz więcej jeśli chcesz). Rozdaj ją dowolnej ilości osób w dowolnych dawkach. Jeśli nie masz tyle - w kufrze znalazłeś kwotę 80 galeonów, których nie możesz zatrzymać a pragniesz rozdać pierwszym napotkanym osobom. Pamiętaj, by upomnieć się o zmianę stanu konta w odpowiednim temacie, a Twoi obdarowani o wpłatę.
C - Słabo siebie dziś widzę - podczas wędrówki korytarzem w pewnym momencie wpadasz na gęstą i grubą pajęczynę. Wcześniej jej nie było… bowiem była niewidziana! Dopóki nie zdejmiesz jej z siebie, również jesteś niewidzialny. Pajęczyna bardzo mocno klei się do Twojej skóry i ubrań, od włosów aż po czubki palców u stóp, zaś odrywanie jej jest bardzo nieprzyjemne. Potrzebujesz wielu Chłoszczyść, by ją usunąć.
D - Kochaj nas inaczej zginiesz- wszedłeś do jednego z wielu pomieszczeń i od razu czujesz się obserwowany. Słyszysz drapanie pazurów o deski, syczenie i fukanie, a po paru chwilach z ciemności wyłania się kilkanaście par żółtych oczu. To czarne jak noc kughuary osaczyły Cię (i Twojego towarzysza, jeśli tu z kimś jesteś) i uniemożliwiały ucieczkę. Wystarczyło, iż uniosłeś różdżkę albo drgnąłeś, a jednocześnie się na Ciebie rzuciły. W pewnym momencie przewróciłeś się na plecy i momentalnie poczułeś ból na nogach, rękach i twarzy, gdy Cię drapały. Wystarczyło, że rzuciłeś jakiekolwiek zaklęcie (bądź udzielono Ci pomocy) a wszystkie kughuary skurczyły się do wielkości kociąt i momentalnie zmieniły swoje zachowanie. Zaczęły się do Ciebie łasić, jedno przez drugie. Jeden z nich, stosunkowo młody, ewidentnie się w Tobie zakochał, bowiem fukając na pozostałe rości sobie prawo do przytulania się do Twojej twarzy. Gratulacje! Czy tego chcesz czy nie, zyskałeś właśnie nowego pupila. Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie. Pamiętaj, że jesteś podrapany, a Twoje ubranie podziurawione.
E - Nie pozbędę się Ciebie nigdy - nie wiesz jak to się stało, ale w pewnym momencie spod sufitu wylatuje z piskiem ogromny rój nietoperzy. Prosto na Ciebie i Twoje towarzystwo, jeśli jakieś masz. Wpadają Ci we włosy, płatają się w Twojej szacie bądź ubraniu, uderzają o Ciebie, kiedy nie zdążyły Cię wyminąć. Jesteś poobijany i przez dobre kilka chwil nie wiesz co się dzieje dopóki nie zatrzymasz nietoperzy zaklęciem albo nie przeczekasz aż odlecą. W pewnym momencie czujesz, że jeden z nich Cię ugryzł. Nie, nie zmieniasz się w batmana, a jedynie czujesz jak Twój umysł się rozjaśnia. Zyskujesz +1 pkt do ONMS.
F - Liczy się wnętrze - słyszysz nagle czyjeś kroki. Ktoś biegnie. Odwracasz się i dostrzegasz ogromnego mężczyznę - pół olbrzyma, który wypełnia sobą większość pomieszczenia. Monstrum o żółtych ślepiach, ubrane w kucharski fartuch, a w ogromnych dłoniach trzyma dwuręczny topór ociekający krwią. Wygląda naprawdę realnie, bowiem zrobi jedynie krok, a ziemia niemal drży pod jego ciężarem. Śmieje się histerycznie, obłąkańczo, wyraźnie ucieszony Twoją obecnością. Bardzo szczegółowo opowiada co z Tobą zrobi, gdy Cię tylko upoluje. Wnioskujesz, że jest kucharzem kanibali… a Ty jesteś głównym daniem w Menu. Ignoruje Twoich towarzyszy, a zaklęcia, które w niego rzucacie (bądź nie) działają jedynie połowicznie i absolutnie go nie zatrzymują na dłużej niż kilka sekund. Jeśli połączycie zaklęcia (jeśli jesteś sam to po prostu ucieknij) to jesteście w stanie go zatrzymać i unieszkodliwić. Do końca tego wątku (bądź jeśli chcesz i przez następny) słyszysz ściszony głos Kanibala, utrudniający Ci skupienie się na jakiejkolwiek rozmowie. Cały czas słyszysz jego cichy obłąkańczy śmiech zamiennie z opowiadaniem cóż zrobi z Twoimi wnętrznościami, gdy tylko je dopadnie.
G - Śpij kochanie, śpij - idąc korytarzem nagle niewidzialna siła zmusza Cię do zatrzymania się. To dziwna melodia… bardzo hipnotyzująca… ona Cię… woła… Całkowicie zapominasz, że z kimś tutaj jesteś i absolutnie nie masz ochoty stąd wychodzić. Czujesz ogromną potrzebę pójścia za melodią, którą słyszysz tylko i wyłącznie Ty. Rzuć kostką i sprawdź czy się oparłeś urokowi.
Parzysta - zabrakło Ci siły woli. Poszedłeś za melodią i nic ani nikt nie mogło Cię powstrzymać (w dowolny sposób opisz jak reagujesz na potencjalne próby zatrzymania Cię przez swoich towarzyszy, jeśli takowych ze sobą masz). Melodia dobiegała z ukrytego pomieszczenia pod klapą, do którego ochoczo schodzisz. To lochy, a w środku nich leży sarkofag. Ogromny. Otwarty. Złoty. Z ogromną ochotą poszedłeś się tam położyć, a wydaje Ci się, że to najpiękniejsze i najwygodniejsze łóżko na świecie. Z dziwnym uśmiechem na ustach sięgasz do wieka i zamykasz je. Nie dajesz się wyciągnąć ze środka przez cały swój następny post. Twoje zmęczenie znika, jak i rany, jeśli takowe posiadałeś. Jesteś wyspany jak nigdy w życiu. Twoje towarzystwo może otworzyć wieku po dłuższych staraniach (jeśli jesteś sam, to po prostu stamtąd sobie wychodzisz po upływie tego czasu). Pokryty jesteś pajęczyną. Gdy otrząsnąłeś się spod uroku, wyczuwasz w swojej kieszeni coś twardego. To garść kamieni szlachetnych, które po przeliczeniu u jubilera warte są 60 galeonów.0 Gratulacje, zgłoś się po nie w odpowiednim temacie.
Nieparzysta- nie z Tobą te numery! Nie dajesz się omotać, ale musisz się naprawdę mocno opierać - musisz czymś intensywnie zająć myśli, by nie ulegać (cytowanie w myślach wiersza? Skupianie się na swoim rozmówcy? Śpiewanie? Choćby szydełkowanie… znajdź sposób i opisz go). Dopiero po Twoich dwóch postach melodia cichnie, a na Ciebie spływa niesamowitą ulga. Czułeś, że mogło się stać coś bardzo złego, gdybyś za nią poszedł. Zyskujesz + 1 pkt do Wróżbiarstwa z racji obcowania z czymś, co wpływa na umysł.
H - Lubisz robaczki? - w pewnym momencie poczułeś łaskotanie. Zerkasz na swoje stopy i widzisz, że stoisz w samym środku gniazda małych pajączków. Jest ich chyba tysiące i co gorsza, zaczynają się po Tobie wspinać! Opisz jak próbujesz z nimi walczyć i choć Ci to wychodzi, non stop napływają nowe nawet, jeśli schodzisz z ich gniazda. Masz do wyboru: albo rozbierasz się do rosołu i zmieniasz ubranie na inne, dzięki czemu pajączki zajmują się Twoim poprzednim odzieniem wcielając je do gniazda albo do końca wątku (bądź jeśli chcesz to przez Twój następny) co post zdejmujesz z siebie przynajmniej trzy pająki, a i wywołują dyskomfort kiedy tak po Tobie krążą i nie dają się tak łatwo złapać.
I - Apetyt rośnie w miarę jedzenia - w tym pomieszczeniu jest zbyt cicho; zupełnie jakby nałożono tu zaklęcie wyciszające. Wchodzisz dalej i nagle poczułeś metalowy dźwięk pod stopą. O nie, uruchomiłeś magiczną pułapkę! Z czterech stron, ze ścian wystrzeliwuje w Ciebie pasmo pajęczyny... Rzuć kostką, by sprawdzić co się stało.
Parzysta - nim zdołałeś uciec bądź jakoś zareagować, pajęczyna oblepiła Twoje stopy i dłonie. W efekcie jesteś zawijany w pajęczy kokon... upadasz i czujesz jak jesteś cały czas zawijany niczym przygotowywane danie dla ogromnego pająka, którego szczęk żuwaczek słyszysz tuż przy uchu. Nie, nie ma tutaj akromantuli, ale jesteś zawinięty w pajęczym kokonie. Musisz poczekać aż ktoś Cię uratuje albo napisać post na minimum 2000 znaków, w którym czekasz aż pajęczyna się na Tobie rozpuści. Przez następny wątek czujesz nienaturalny chłód.
Nieparzysta - w ostatniej chwili zdołałeś uskoczyć i przewrócić się poza zasięg rażenia klejącej pajęczyny. Niestety, skręciłeś sobie tym samym nadgarstek (dowolnej ręki) i wymaga on zażycia 1 porcji eliksiru wiggenowego, nałożenia odpowiedniego zaklęcia leczniczego bądź napisania posta w św. Mungu, gdzie opiszesz proces leczenia.
J - Ja cię tylko przytulam - gdy skręciłeś do nowego pomieszczenia, na coś wpadłeś. Na humanoidalną postać, która okazała się… ożywionym zombie. Cuchnął okropnie, a wyglądał jeszcze gorzej zważywszy, że nie miał połowy czaszki i mogłeś bez problemu pooglądać jego mózg. Gdy wpadłeś na niego, zamknął Cię mocno w swoich ramionach. Opisz w jaki sposób się uwolniłeś i go pokonałeś. Niestety do końca tego wątku (albo Twojego następnego, jeśli chcesz) jest Ci przeraźliwie zimno, masz sine usta i się trzęsiesz. Zastosuj metody rozgrzewające inaczej odmrozisz sobie palce!
______________________
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Postanowił odwiedzić Dom Strachów samotnie. Diny nie mógł znaleźć, Po Cassiusie z kolei spodziewałby się raczej, że zaszył się gdzieś w zaciszu swojego rodzinnego domu i nie zamierza z nikim się socjalizować (jak błędnie). Został mu jeden bilet w zapasie. Dlatego opchnął go jakiemuś przechodniowi, który najwyraźniej nie załapał się na niego w trakcie sprzedaży. Nie wiedział czego może oczekiwać po wizycie w tym budynku. Pierwszym strzałem, oczywistym, ale też okraszonym pewną dozą wątpliwości był bogin, ale uznał, że być może założyciele Domu Grozy nie będą tak przewidywalni… Pomylił się. Kiedy z mroku wyskoczył na niego kolosalnych rozmiarów niedźwiedź, cisnął na oślep zaklęciem, rozwalając dekorację w pomieszczeniu, zanim przypomniał sobie o istnieniu zaklęcia Riddikulus, a misiek rozdarł się niczym pluszowa zabawka, wybuchając i tryskając watą na wszystkie strony. Stare deski skrzypiały pod jego stopami kiedy pokonywał następne metry w absolutnej ciemności. Za to chłód wdzierający się pod ubrania, mile schładzał skórę. Czuł się w tej temperaturze znacznie lepiej niż w Hogwarcie, w którym często zwyczajnie płonął z gorąca. Lodowe ściany Stavefjord przyzwyczaiły jego organizm do innej atmosfery. Dochodziły go odgłosy innych wizytatorów. Część z nich opuszczała dom z krzykiem i chyba dobrze ich rozumiał. Sam bliski był rozdarcia gardła, kiedy to białe, wlochate monstrum zagrodziło mu drogę. Nie minęło kilka chwil, kiedy po pokonaniu lubieznych szkieletów próbujących zedrzeć z niego szaty i po krótkiej pogawędce z wulgarnymi czachami (z których jedna postanowiła zostać jego towarzyszką, przywieszona do skórzanego paska), dotarł do piwnicy. Odczuł lęk i wrażenie, jakby opuściło go szczęście, szybko tego rodzaju uczucie identyfikując ze spotkaniem z dementorem, dlatego uniknął dalszej wędrówki po niższej kondygnacji, wracając wyżej. W jednym z pomieszczeń, z głośnym jazgodem dopadło go stato wielkich kotów. Wczepiły boleśnie pazury w jego plecy i lydki, rozdzierając jednen z nielicznych, eleganckich strojów jakie posiadał. Czarna bluza i spodnie poszły w szczępy, kiedy Gunnar szamotając się na oślep, próbował pozbyć się kocurów. Najpierw siłą własnych ramion, a później wspomagając się zaklęciem, które zmniejszyło je do rozmiarów kotków. Jeden z nich, temperamentny, prychający na wszystkich swoich braci, zwrócił jego największa uwagę. Mimo bólu i ran, które będzie zaleczał jeszcze przez kilka dni. Mimo to zyskał własnego towarzysza, zabierając go ze sobą, zaraz obok czaszki, którą nabył. Odkupił się za 25 galeonów jakie musiał wydać na wejściu, choć poświęcił temu zdrowie i dobre samopoczucie, bo teraz wlókł się bez przekonania, lekko przygarbiony, nie mogąc ściągnąć razem swoich łopatek. Aż odezwała się stara blizna na plecach i miał nadzieję, że obok niej nie zostanie mu nowa.
Kostki:link scenariusz - B k6 (4) x 13 = 52g czaszka - I (druga znaleziona)
Nie zastanawiając się specjalnie przebierała dyniowymi nóżkami stukając obcasami prawie tak szybko, jak szybko łomotało jej w piersi serce. Może nawet szybciej! Oczywiście to dlatego, że się zmachała tym truchtem świńskim, a nie dlatego, że się czymś przejęła, oczywiście. Dlaczego było jej tak gorąco, to przecież noc ciemna i zimna, sapnęła rozpinając klamry pod szyją i ściągając z pleców płaszcz. Gdzie w ogóle dobiegła? Rozejrzała się po ludziach i zaraz za jakąś grupą nieznajomych weszła do domku tak strasznie zamyślona, że nawet nie zauważyła gdzie. Na wejściu policzyli jej zdrowo dwadzieścia galeonów, które bezmyślnie wyłuskała z kieszeni zakładając, że to pewnie na poczet jakiejś atrakcji i kompletnie rozkojarzona wkroczyła w ciemne zakamarki. Czuła jak pulsuje jej skóra, jak pieką ją uszy i drżą ręce. No aż tak się chyba tym biegiem nie zmęczyła? Zmarszczyła brwi, umysł usilnie próbował odepchnąć od siebie całą tę sytuację wynikłą przy wykrawaniu dyń - z tego wszystkiego zapomniała wziąć swojego kolorowego arcydzieła ze sobą, a tak byłoby przynajmniej jedno miłe wspomnienie. Rozejrzała się po pomieszczeniu, kiedy nagle coś grzmotnęło ją w sam środek głowy i upadło na ziemię, po której poturlało się w głąb pokoju. Masując głowę z niezadowolonym stęknięciem zauważyła, że to kolorowa czaszka kolekcjonerska. Podejrzliwie rozejrzała się na boki, wiadomo, że to właśnie to zjebane święto gdzie głupie psikusy czyhają na każdym rogu, a poprzednia kolorowa czaszka była mistrzynią sucharów i znikania. Nie widząc jednak nic podejrzanego sięgnęła po przedmiot, który oparł się o dziwny, ozdobny kufer. Podniosła czaszkę z zamiarem opuszczenia tego miejsca, kiedy wieko otwarło się zachęcająco, a Harlow poczuła nieprzebraną ochotę zajrzeć do środka. Głupia gęś zrobiła oczywiście właśnie to i dostała w twarz proszkiem natychmiastowej ciemności, na co z jej gardła wyrwał się skomlący kociokwik. Wpadając na inne przedmioty i ściany próbowała się wycofać z pokoju, drzwi którymi weszła jednak nie umiała trafić, więc błąkała się pocierając oczy aż wpadła do następnego pomieszczenia, w którym ledwie odzyskawszy wzrok została zaatakowana przez krwiożerczą - wypchaną i magicznie zaklętą, ale wciąż krwiożerczą - bestię przypominającą jakiegoś upiornego pająka z piekła rodem. Wrzasnęła ponownie, odskakując jak dzikie zwierze i rzucając się do niemal panicznej ucieczki przez szereg pokoi i pomieszczeń. Płaszcz zgubiła już z trzy ekspozycje temu, w chwili obecnej myśląc tylko o tym, że jest gotowa komuś oddać wszystkie pieniądze jakie miała przy sobie byleby ją stąd wyprowadzić.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie miał pojęcia gdzie biegnie. Mknął po prostu do przodu, niby w jakimś amoku. Potykał się o własne nogi, chociaż normalnie rzadko mu się to zdarzało. Trudno powiedzieć czy czasami nie specjalnie. Ciało podpowiadało mu, że nie powinien dogonić Diny tak szybko, sabotowało jego rozgorączkowany umysł, który mimo wszystko chciałby już teraz i zaraz, tupiąc zawzięcie nóżką. Albo wszystko to sobie wmawiał i był za wielkim tchórzem, aby dopaść ją w połowie drogi donikąd, na samym środku ulicy, gdzie ich konfrontację mogliby oglądać wszyscy. Lud spragniony igrzysk miałby swoją krew, bo Claudine zapewne miała rozerwać go na strzępy, gdy miała zorientować się, że za nią poszedł. Sam nie wiedział po co. Nie był człowiekiem, który zwykł cofać swoje słowa, wprost przeciwnie. Jeżeli już w coś zabrnął, podtrzymywał swoje zdanie z zajadłością godną Gryfona, nawet jeśli po fakcie uznawał, że nie było to warte zachodu. Może podświadomie czuł, że w ramach zadośćuczynienia powinien pozwolić na rozszarpanie mu gęby? No, może nie dosłownie. W każdym razie biegł, a raczej truchtał, bo biegiem to by tą niską flądrę dogonił bez żadnego trudu. I wpadł na grupkę ludzi, oddzielającą go od Harlow. Wstrząsnął ramionami jak byk schwytany linami. Nie dał rady się przebić, było ich zbyt wielu. Wyciągali do niego ręce. Po co? Kilka cennych sekund zajęło mu zrozumienie, że powinien za coś zapłacić. Skrzywił się, dławiąc się wściekłością za odbieranie mu tych kilku cennych sekund. Wysypał im złoto na dłonie i odebrał w zamian coś wielkości jego pięści, rechoczącego dziwacznie. Czaszka. To już teraz można je kupić? Zastanowiłby się nad tym dłużej, gdyby tylko nie był teraz tak zajęty. I wpadł do środka, przebijając się przez kilka niezwykle realistycznych szkieletów. Rąbnął nawet w pierś mumię i pogonił akromantule zaklęciem, gdy wyczarował prawdziwy ogień. Potem zaś spadł głową w dół przez klapę w podłodze, gdy za kostkę pociągnęła go jedna z rąk glorii. Wylądował na tyłku piętro niżej, gdzie natychmiast obleciały go nietoperze. Skulił głowę, osłaniając się od nich ramionami i warknął z bezsilności. Nigdy jej tu nie znajdzie. Nawet nie zwrócił uwagi na to czy one wciąż biją go skrzydłami czy faktycznie, któryś właśnie go ugryzł. Podkurczył kolana. Czekał, aż ten ból minie. W ramionach czy w klatce piersiowej? Może oba.
Wpadła na oślep do pokoju, który z początku wydawał się być pusty. Bogin Diny Harlow nie był bowiem niczym namacalnym, niczym materialnym, ciężkie burzowe chmury zebrały się gęsto pod sufitem przyspieszając jej oddech niemalże do stanu hiperwentylacji. Dobrowolnie prawdopodobnie nigdy w życiu nie weszłaby do Domu Strachu z tego prostego względu, że była śmierdzącym tchórzem. Pomacała się po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki, strach jednak zaczynał kipieć w jej głowie sprawiając, że najprostsze czynności takie jak prawidłowe złapanie magicznego patyka, czy przypomnienie sobie jak brzmi odpowiednia inkantacja wydawały się zadaniem karkołomnym. Jakaś część jej podświadomości wiedziała, że burze nie rozpętują się wewnątrz domów, jednak gdy pierwszy grzmot zadudnił potrząsając nawet kurzem zalegającym w kątach aż skuliła się w sobie czując napływające do oczu łzy. Poddała się kompletnie nie podejmując próby walki z boginem i rzuciła do ucieczki schodami, choć wcale nie przypominała sobie, żeby wyjście znajdywało się na innym poziomie. A już na bank nie w piwnicy. Kuląc się w sobie z różdżką w ręku dostrzegła zarys człowieka, niestety za późno bo wpadła na niego z całym impetem, rozganiając tym samym atakujące go nietoperze i wywalając się na ziemię. Boleśnie obiła sobie odsłonięte ramiona, kiedy nieporadnie próbowała uratować się przed upadkiem chwytając bezcelowo szafkę zastawioną jakimiś zalanymi w formalinie kuriozami medycyny. Kolejny odległy grzmot aż zatrząsł jej ramionami, a blondynka zasłoniła dłońmi uszy jak dziecko, choając głowę w ramionach. Wyciągnęła z kieszeni ostatnią garść galeonów, które chciała spożytkować na jakieś drobne przyjemności na tej zabawie. - Zabierz mnie stąd. - powiedziała cichym, drżącym głosem z zaciśniętymi oczami oferując wybawcy garść złotych monet za tę usługę. Kto jak kto, ale już Dina to wiedziała, że w życiu nie ma nic za darmo. Nawet w zęby dostać to trzeba zasłużyć. Na tę karuzelę śmiechu jaką Swansea będzie sobie z niej kręcił przez najbliższe sto lat właśnie też kładła szczodry datek z trzęsących się kolan, zaciśniętych oczu i dłoni zasłaniających uszy jakby chciała się schować w kącie i zniknąć. Mówi się, że ten, kto nie zdoła sam wyjść z tego domu przezwyciężając strach obłożony zostanie klątwą wiecznego pecha, ale bądźmy szczerzy. Czy można mieć większego pecha niż już miała?
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Trzepoczące się zawzięcie stworzenia nie chciały odejść. Waliły w jego ciało skrzydłami tak zawzięcie, jakby chciały wybić mu z tego popieprzonego łba wszystkie złe pomysły. Siekąc na oślep nie dbały o to czy wplątują się w szatę czy wbijają w kapelusz, a sam Swansea też już dawno przestał zwracać uwagę na to czy faktycznie trzyma w rękach ptasią maskę czy kuca czy leży czy myśli czy już po prostu egzystuje. Jego pozycja rozbiła się w proch pod naporem czegoś dziwnie miękkiego, a zarazem twardego, co najpewniej właśnie nabiło mu na biodrze całkiem porządny siniak. Przetoczył się na bok, jęknąwszy cicho, bo czymże sobie zasłużył na bycie stratowanym, kiedy tak grzecznie kucał sobie w piwnicy i dawał się pożerać żywcem bandzie śmierdzących nietoperzy? Uniósł spojrzenie, starając się wyłowić z nieprzeniknionych ciemności jakiś kształt, który podpowiedziałby mu co to takiego. Zwierzę? Jakiś kulawy pies, który wpadł tu przypadkiem i teraz w amoku po prostu przeskakiwał przez kolejne pomieszczenia? Nie wiedział, nie mógł tego zauważyć. Odległe echo grzmotu też niewiele mu w tym pomogło. Zdezorientowany chciał się cofnąć i zaczął nawet uciekać pełzającym ruchem, szorując tyłkiem po brudnych deskach, kiedy coś go zatrzymało. Na podołek spadła mu garść złotych monet, a przeraźliwe skrzypienie drewnianych ścian bujających się na boki i pomruk burzy nieomal zagłuszyły te ciche, drżące słowa. „Zabierz mnie stąd”. Cassius nie był rycerzem. Nigdy nie dałby się przekupić pieniędzmi za ratunek z takiego miejsca. Szybciej uniósłby się śmiechem i z brutalną satysfakcją odszedł, patrząc jak potrzebujący zaczyna łamać się pod naporem własnych lęków. Teraz miało być inaczej? Tylko ze względu na to, że tak naprawdę sam nie był w najlepszej kondycji psychicznej. Coś się zmieniło, ale jeszcze nie wiedział co takiego. Tymczasem Diny nie poznałby nawet wtedy, gdyby wezwała go do tego imiennie. Nie był w stanie, ledwo widział, nic nie słyszał. Jedynie jej zapach był wyraźny i intensywny, ale sądził, że to magia tego miejsca miesza mu w głowie i nie pozwala na oddzielenie prawdy od kłamstwa. Bezmyślnie chwycił ją za ramię i starając się skupić, wyobraził sobie, że pojawia się przed tym piekielnym domem. I trzasnęło dwa razy, przerzucając ich przed gumową rurę wprost na chłodną, aczkolwiek suchą ulicę tuż przed tym miejscem. Zaciskając palce na przebraniu osoby, z którą właśnie się deportował, zacisnął mocniej zęby, kiedy wyrżnął kością ogonową w kocie łby, którymi pokryta była cała uliczka. Dopiero potem otworzył oczy, oślepiony jasnością, chociaż wokół panował podejrzany mrok. Wewnątrz światła nie było prawie w ogóle. Zamrugał ze dwa razy, a potem trzeci, tak dla pewności. Widząc kogo trzyma za rękaw, puścił ją. Zupełnie tak, jakby cała ta pogoń nie miała już dla niego sensu. Jakby wystraszył się tej konfrontacji. Nie wiedząc co powiedzieć, po raz jeden z niewielu razy w życiu po prostu milczał. Milczał i patrzył wprost w jej niebieskie oczy.
Czyjeś obce dłonie, które zdawał się zupełnie nie obce, złapały ją mocno za ramiona, jakby rzeczywiście nieznajomy podjął się tego niesamowitego zadania wyprowadzenia jej z tego przeklętego domu. Z trzaskiem deportowali się z piwnicy, co nawet przez myśl nie przeszło blondynce, która przecież deportację lubiła i stosowała gdziekolwiek była ku temu okazja od kiedy tylko skończyła siedemnaście lat. Trzęsła się w jego rękach jak spanikowany królik wyrwany z szaleńczego pościgu gończych psów i dopiero chłód nocy sprawił, że otworzyła okolone wilgotnymi od pierwszych łez rzęsami oczy, choć głównie po to, by rzucić zaniepokojone spojrzenie wpierw przez ramię na to co może czyhać na nią za plecami, a dopiero potem, upewniwszy się, że nic, że ten cholerny dom stoi tam, a nie straszy wokół niej, odwróciła twarz w kierunku swojego wybawcy. Patrzyła na niego raptem chwilę, choć koła zębate i pompy parowe w jej głowie wyczyniały cuda układając rozsypujące się zapadki myśli. Nie chciała z nim rozmawiać po tym debilnym żarcie, na pewno nie zamierzała mu się z niczego tłumaczyć, a tym bardziej o nic go pytać. Nic mu nie była winna, zapłaciła słono za tę akcje ratunkową, był jej dłużny jeszcze więcej za kompromitacje przed Ragnarssonem, czuła już na ramionach jego ciężkie spojrzenie domagające się wyjaśnień. Żadna jednak z tych myśli nie mogła zakotwiczyć się w świadomości na dłużej niż pół uderzenia serca, bo całą jej głowę, cały układ nerwowy rozciągający siatką pod skórą zalewała błoga i głupia wdzięczność, że ją stamtąd zabrał. Musiała wyglądać przedziwnie, w masce szkaradnego wampira, pod którą kryła się blada ze strachu, jeszcze bardziej niewinnie dziewczęca niż zwykle twarz i oczy, których wilgoć zdawała się perlić jak morskie fale pod błękitem tęczówek. Jak metaforycznie wydawało się to składać, idealnie z tym, kogo reprezentowała będąc na co dzień Diną Harlow, parszywą potworą kąsającą szyderczo każdego w zasięgu ręki, ukrywającą wewnątrz zapłakane, przestraszone dziecko, którego nikt nigdy nie próbował zobaczyć naprawdę. Czy to miał być proroczy gest jakiś, dziwna przepowiednia wiążąca dwóch głupków leżących na ziemi, że sięgnęła dłonią tej wampirzej mordy by ściągając maskę z twarzy. Gdy ją puścił usiadła bezsilnie na ziemi i spuszczając wzrok wytarła oczy nadgarstkiem. Miała ochotę się przed nim zasłonić, żeby jej takiej nie widział, bo ostatnie czego chciała, to żeby durny Swansea miał okazję do jeszcze gorszej szydery kiedy ona nie czuła się w pełni na siłach odpowiadać mu na docinki równie gorliwie. Z drugiej strony widział ją w stanie znacznie gorszym, znacznie bardziej zapłakaną i zrezygnowaną, co jej myśli znów wepchnęło na tor, na którym nie chciała, żeby się znajdowały. Opuściła bezwładnie dłonie i wbiła wzrok w swoje kolana.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
A on patrzył na nią, chwytając chciwie każdy odłamek jej słabości. Zapewne wbrew jej wszelkim podejrzeniom on nigdy nie pożądał jej realnego bólu i dotkliwej krzywdy. Ich wzajemna krzywda była tylko pretekstem do tego by czuć i podążać za sobą. Ścigać się w tych korytarzach nienawiści, które sobie przypisali. Nawiązywać więź nawet pomimo tego, że z pozoru nie mieli do tego żadnych podstaw. Bawić się. Własnym kosztem. Czy to miało jakikolwiek sens? Teraz wydawało mu się, że nie, a jednak w tej chwili oboje znaleźli w tym samym miejscu. Pokonani przez coś znacznie silniejszego od nich samych, a sam Swansea został popchnięty w kierunku, w jakim nigdy nie pragnął podążać. Zamiast wykorzystać jej słabość i ugodzić ją prosto w serce, on nie mógł oderwać wzroku od jej wielkich, jasnych oczu. Wrósł w ziemię, najwidoczniej niezdecydowany czy powinien uciec przez jej emocjami, tak jak zwykle by to zrobił, czy może wyłuskać z siebie niezdarne „przepraszam” jakie praktycznie nigdy dobrowolnie nie przechodziło mu przez gardło. Nie wiedział. Tak bardzo nie wiedział co zrobić, że nawet sama Claudine mogła dostrzec w nim zawahanie. Wewnętrzną walkę z demonem szarpiącym jego wnętrze. Postawił mu się. Jak skończony idiota, nie mając kompletnie żadnej gwarancji na to, że cokolwiek to da poza bólem i szczypiącym odrzuceniem, gdyby postanowiła dać mu w twarz lub ugryźć go w ręce, jakie właśnie do niej wyciągał. Po co to robił? Dlaczego aż tak bardzo nie mógł patrzeć jak ociera oczy, jak krzyżuje spojrzenie na własnych kolanach. Jak milczy… przecież ona nigdy nie milczała. Zawsze atakowała go słowami niby spluwając wężami, a on wyczyniał zgrabne wygibasy, kiedy czynił uniki. A kiedy dał się trafić, wysysał ten jad i spluwał nim w nią samą niby w parodii kontrataku. Dziwna była z nich para wrogów, ale jeszcze dziwniejsza para sojuszników. Zawiesił broń. Na teraz. Dotknął jej nieśmiało, jakby był to pierwszy raz kiedy tak naprawdę czuł ją pod palcami. Musnął jej ramię najpierw palcami, potem całą dłonią, ramieniem, barkiem. Bladymi dłońmi popchnął jej plecy, wymusił na niej zmianę pozycji. Wepchnął ją we własne objęcia jakby wiedział, że tego potrzebuje, podczas gdy znał się na ludzkich potrzebach prawie tak dobrze jak na tresurze kupkających mu w salonie wilków. Ściągnął usta. Chciał coś powiedzieć, a w gruncie rzeczy nie powiedział absolutnie nic. Po prostu przytulił ją do siebie, pozwalając aby wraz ze zmianą pozycji z jego ud z brzękiem spadły pozostałe galeony. I nie było w tym objęciu absolutnie nic poza troską. Poza pustą potrzebą ukojenia jej nerwów. Złożenia na jej barki tego niemego „przepraszam” i poddania go pod ocenę. Mogła je rozedrzeć pazurami i splunąć mu tym w twarz. Odsłonił się na jej trzeźwą ocenę chyba po raz pierwszy w życiu.
W szeleście wiatru turlającego liśćmi po ulicach, odległych krokach maszerujących chodnikiem ludzi, w trzeszczeniu drewnianej bramki i dźwięku powietrza wciąganego opuchniętymi od wstrzymywanego płaczu drogami oddechowymi. Gdzieś między płucami, między żebrami, między warstwą naskórka a drżącymi strunami żył, w kształcie dłoni zaciśniętych w pięści na własnych udach i miękkości czarnych palców rozklejających się z tego wojowniczego gestu. W głębokich rowkach ozdobnych nacięć na masce, gęsiej skórki czujnie występującej na skórę barków i ramion, w jasnych włosach spływających leniwie, powoli, z barku na przód w bezładnej fali. Wszędzie w najmniejszej szparze życia, najciaśniejszym zakamarku rozpychała się wieczność jego spojrzenia, które utkwił w jej skurczonej słabością postaci. Dotyk jego palców wcale nie był obcy, a jednak trudno byłoby jej nazwać ten gest znajomym. Raz przecież już zgarnął jej żałosną postać w ramiona, był to wtedy jednak gest pozbawiony wrażliwości, pacyfikujący eskalującą złość, gest który miał jej zamknąć gębę. Zadrżała spoglądając na swoje ramię, obca forma życia, skóra której nie nastąpił samozapłon po tym przeskoku elektrycznego impulsu. Czy powinna rozumieć prąd żyjąc w świecie magii? Jak mogłaby go nie rozumieć, kiedy całe jej ciało reagowało żywo na każdy jego najdrobniejszy i najgłupszy gest. Najłatwiej jest kąsać. To już żadna sztuka, na tym etapie to odruch psa Pawłowa, nawet zbudzona w środku nocy z krawędzi umysłu zerwie jadowitą złośliwość komentarza, nawet jedną nogą w grobie odwinie się y ugryźć w twarz, nawet kłaniając się do odbioru dyplomu spojrzy podstępnie, knując jak poplątać wszystkim wszystkie plany. Tylko... najłatwiejsze rozwiązania okazywały się nie działać poprawnie w tym układzie współrzędnych, im częściej brała ten błąd w ręce, im bardziej mu się przyglądała obracając go w pamięci tym mniej rozumiała mechanizmy działania własnego umysłu. Czy to już zakrawa o definicję szaleństwa, kiedy zegarmistrz zerkając wewnątrz nakręcanej kukułki patrzy i nie rozumie na jakich zasadach i w jakim celu ptaszek wyskakuje na sprężynce by anonsować pojawienie się kolejnej godziny. Jak wąż w brzuchu Diny, wyskakujący kłami wprzód za każdym razem, kiedy poziom odczuwanych, szczerych uczuć przekraczał bezpieczne zero. Oparła się o niego, całkiem podobnie jak wtedy w Gwiezdnej Sali, a jednak zupełnie odmiennie, inaczej, a jednak pierwszy raz, jednak to był pierwszy raz. Nie dyktowany wyrzutem sumienia, kacem, czy moralnym kacem, alkoholem, narkotykami czy głupim zakładem jak w czwartej klasie, kiedy rudy Malley zarzucił jej, że nie poprosi go do tańca podczas zimowego balu. Pociągnęła nosem patrząc w przestrzeń i słuchając tych liści tańczących po bruku, tupotu butów, trzeszczącej bramki, słuchając odległego dźwięku jego serca pompującego w jego piersi krew, jedynego i ostatecznego dowodu, że był człowiekiem tam w środku, w Kasjuszu. - Słysze Twoje serce. - powiedziała tak cicho, że w sumie prawie bezgłośnie, tonem po którym trudno poznać, czy miała na myśli rzeczywisty organ, czy jakąś zawiłą metaforę rozumienia melodii życia. Zasłoniła dłońmi twarz obejmując głowę ramionami i podkuliła kolana na jedną krótką chwilę zmieniając się w taką małą, rozczochraną ludzką fasolkę, na kilka tylko oddechów, jakby mała Dina rozepchała się pod kopułą czaszki by skorzystać z tego, że chociaż przez tę krótką chwilę nie musi być wcale najlepsza, najbardziej rezolutna, o najostrzejszej ripoście. Przez ułamek chwili może pobyć niczym, tak sobie tylko, fasolką dyni, warzywo strączkowe.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Szumiało mu w uszach. Niczym niewygodne brzęczenie czające się gdzieś w oddali napierało na jego świadomość, uzmysławiając mu że tak naprawdę wciąż tutaj jest. Że niczego sobie nie wyobraził. Że naprawdę się na to zdobył. Że jednak miał ludzkie odruchy. I o ile o wyobraźnie mógł naprawdę się podejrzewać, tak o jakiekolwiek porywy serca o wiele ciężej było go posądzać. Wiedział o tym nawet on sam. Ten, który to zawsze uważał się za najlepszego, najzdolniejszego, najprzystojniejszego. Naj, naj i naj. Ten, którego żadna obelga nie potrafiła dosięgnąć, bo i mnąc przez pokój roztrzaskiwała się na kawałeczki niby szkło o jego niewzruszoną postawę i pierś wykutą ze stali. Ten, który nie uważał, aby jakiekolwiek cudze emocje mogłyby dotknąć go tym zimnym paluchem niepewności. Wepchnęła go w jego trzewia niczym stalowy nóż i przekręciła, napawając się zapewne okruchami lodu, które w nim rozproszyła siecząc jego tkanki niby miękki, letni owoc. Sprawiła, że chwytając się swego „ja” omsknęły mu się palce i nie po raz pierwszy, ani tym bardziej ostatni natrafił na pusty stopień w tych schodach życia, którymi uparcie podążał. Zapadłszy się w chłodnym marmurze aż po samo biodro, stał się transparentny dla samego siebie. Inna część Cassiusa po prostu przeszła mu po głowie, wpychając go w śliską, mroczną otchłań, w której ściany szczerzyły do niego kły, a podłoga rżała złośliwie z jego bezmyślności. I chociaż nikt tutaj nie mógłby go ocenić, on sam był dla siebie najszczerszym i zarazem najbrutalniejszym z krytyków. W tym momencie nie mógł go w sobie wyczuć. Macał na ślepo, niby tonąc wciąż w mroku domu strachów, ale natrafiał wyłącznie na głupawe, denerwująco żywe organy - śledzionę, nerki czy zwłaszcza to kretyńskie, nerwowo tłukące się w pustej klatce piersiowej serce. Obijało się o żebra zbyt szybko, zbyt nierówno, zbyt niepotrzebnie. Po co tak gnasz, maleńkie? I tak nikogo nie dościgniesz. Bo ty nie masz uczuć. Nie znasz szczerej i bezinteresownej przyjaźni, nie rozumiesz czym jest naiwność nastoletniej miłości. Nie zdajesz sobie sprawy po co ludzie oferują sobie takie gesty, jeżeli nie po to, aby poczuć się lepiej z samymi sobą. Odrzucasz wszelkie altruistyczne odruchy, drogie serce, a teraz stajesz na baczność pod jej szeptem, jakby ktoś pogładził cię miękkim, ptasim piórem i połaskotał najpierw w jedną, potem zaś w drugą komorę. Ledwo ją słyszał, zwłaszcza że szeptała, ale nie mógł wyobrazić sobie tego dźwięku. Poniesiony falą świszczącego powietrza otulił jego ucho dziwnym lękiem. Ot zwykłym, ludzkim strachem, który wzbudzał w nim potrzebę ucieczki z tego miejsca zbrodni na jego własnym sumieniu. Sumieniu, którego do tej pory w sobie nie wyczuwał, a które było pomięte i powykręcane niczym jakaś wynaturzona narośl lub niedorozwinięty, ogarnięty straszliwą chorobą bliźniak. Kopnął rzeczonego brata w dupę tak mocno, że aż zatrzeszczało mu w uszach. Wepchnąwszy poczwarę do szafy zamknął za nią drzwi, a kluczyk połknął, aby może w nieodległej przyszłości znalazł się wreszcie. Byle nie teraz. Bo teraz widzieć go nie chciał. - Co słyszysz? - Zapytał, czując jak jego symetryczne usta psują swą doskonałość na rzecz grymasu, który nazywano uśmiechem. Ironia brzęcząca w jego głosie wydała mu się tak właściwa, że wręcz nie na miejscu byłoby, gdyby w tej krótkiej chwili im jej zabrakło. Potwór bez serca, Cassius Swansea po raz kolejny spróbował zaprzeczyć istnieniu tego ważnego organu. Jak widać, bezskutecznie. Bo chociażby piorun z nieba strzelił i rąbnął i w te jego bladą gębę i w to warzywo strączkowe to nie potrafiłby sprawić, aby ten pusty kielich na krew zatrzymał się w nim tak jak powinien już dawno temu. Zamiast tego łomotał on szybko, dając świadectwo temu, że coś jest tutaj nie w porządku. I chociaż słowami można było kroić wszystko, począwszy od uczuć aż przez samo niebo, tak nie dało się ukryć reakcji ciała. Przyspieszonego oddechu, rozszerzonych źrenic. Odruchowego spięcia ramion, jakby w tym obronnym geście skrywał kogoś innego, niż rozczochraną ludzką fasolkę. Oddalił od niej splątane włosy, zagarniając ją podejrzanie troskliwym ruchem za jej czoło i po prostu siedział tak z nią jak skończony kretyn odmrażając sobie tyłek na lodowatej ziemi. Czekał na nią. Czekał aż się uspokoi i będzie w stanie rzucić mu tym wszystkim w twarz. Pogardzić jego troską i posłać go w diabły. Ponieważ on sam zapomniał jak to się robi. Nachylił ku niej głowę i musnął ustami jej włosy w geście tak pokracznie naturalnym, że aż kuriozalnym dla niego. Nie pytał jej czy lepiej się czuje, nie szukał z nią jakiegokolwiek innego kontaktu. Napawając się ciepłem bijącym od jej ciała zwyczajnie łykał jej zapach. Otulił palcami jej bok, podtrzymując ją przy sobie jak kobietę, jak dziecko, jak człowieka. Jak kogoś, kogo chciało się przytulać z czystej potrzeby, a nie z obowiązku.
Słodki smak zwycięstwa jest obcy w ustach, które nigdy nie są nasycone. Komuś, kto jest wiecznie głodny, kto nie zna umiaru, a ponad wszelką miarę kłam zadaje światu mówiąc, że przecież nie chce niczego takie egzotyczne owoce w ustach stają się popiołem. Bo przecież Ci nie wolno, sam sobie zabroniłeś dawno temu jakiejkolwiek satysfakcji, nawet łapiąc ją w dłonie, wcierając w twarz, skórę i włosy nie wiesz, że to to, bo nie chcesz wiedzieć, bo nie możesz wiedzieć, bo Ci nie wolno. Jak bardzo można zakrzywić własny obraz postrzegania rzeczywistości świata , żeby dostać w twarz od losu i nawet tego nie zauważyć, potknąć się o złote runo i obić sobie kolana, ale wstać i iść dalej zaglądając pod rozłożyste liście wielkich leśnych paproci z wiarą, że w końcu, pod którymś znajdzie się ten obiecany kwiat. Jak w dawnych legendach wpuściłby korzenie w młodzieńczą pierś pozbawiając serce bicia. Ale kto by chciał w wyścigu po złote runo, po krzakach paproci błąkać się jak sarna, i on i ona przecież znacznie bardziej od wszelkiego bogactwa miłowali soczysty kolor królewskiej purpury, miękki dotyk gronostajowego futra kołnierza, gładzący policzki dotykiem poczucia wartości i ważności. W czyim życiu jeszcze łudziła się, że jest ważna, w czyim, skoro każde jedno umiała jedynie zatruć i jak każda choroba napawać satysfakcją jedynie, jeśli chory organizm stawiał opór. Pierdolone rusałki. Chciała być każdym stopniem marmuru po którym stąpał, zarówno tym twardym i lśniącym wiodącym do rzeczy wielkich jak i tym zdradzieckim, umykającym spod nóg, tym o który rozbije sobie czoło, nos, na którym poskręca kostki. Zdjęła z dłoni szkaradne szponiaste atrapy, uwalniając palce od lśniącego silikonu. Spod czarnej skóry potwora wyzierały te słabe i kruche ręce, których dotyk mógł dawać zupełnie nic, bądź atencyjne błaganie o fałszywą adorację. Zdawała sobie sprawę z tego, że najpewniej czułość gestu z jakim zaplatał palce na jej boku podyktowana była sztywno zasadami działania feromonów wili - nie wierzyła przecież nigdy wcześniej w ludzi tak głupich, że chcieliby okazywać jej czułość bez magicznego nacisku genotypu urodziwej harpii. Dawno temu Konstantyna powiedziała jej, że ten głupi urok to jedyny powód przez który w ogóle została adoptowana. W ogóle ma znajomych. W ogóle ktoś chce dotykać tych ramion i włosów. Z wrodzonej przekory, skoro poza wdziękiem rusałki, do zaoferowania miała jedynie potworność - stawała się potworem. A jednak, mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi, mimo oczywistości toczących się wokół nich sytuacji, wielkich, niekończących się osobliwości międzyludzkiej interakcji - on tu był. Pomimo pogryzień i połamanych palców, pomimo zamachów na życie, pomimo wszystkich słów i gestów, przekleństw i planów zagłady. Jeśli czegoś mogła być w życiu pewna poza tym, że wschód jest na wschodzie a zachód na zachodzie to to, że zawsze będzie do niego pałać równie intensywnym ogniem, a w chwilach, gdy chłód nieczułymi palcami kochanki wedrze się jej pod ubranie, zawsze będzie mogła ogrzać skostniałe palce w jego równie gorliwych płomieniach. Melodia jego głosu zatańczyła na skórze zmarzniętych ramion. Bez płaszcza zaczynała marznąć taka odsłonięta w październikową noc. Dotyk jego ust na jej włosach, niewzruszona rama barków, przedramion, stawów łokci, szeroka pierś o którą chciała się oprzeć tak, żeby wejść do środka, zajrzeć chociaż i przekonać się, czy rzeczywiście ma omamy słuchowe. - Tu-tum, tu-tum, tu-tum. - szepnęła infantylnie w odpowiedzi na to pytanie. Podniosła głowę ocierając się o jego szyję i policzek, z niebezpiecznie bliska zaglądając mu w oczy niemal wsparta twarzą o jego twarz. Podniosła rękę i dotknęła palcami jego policzka. - Widze Cie. - powiedziała i trudno znów zgadnąć, czy tonem zwycięscy czy cichą melodią przegranego.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie czuł smaku słodkich, egzotycznych owoców. Oczyma nie chwytał blasku złotego runa. Nos nie rozpoznawał woni paprociowego kwiatu. Smakował wyłącznie własny oddech i zapach jej skóry czy włosów, gorąco jej ciała pomimo toczącego ją zimna. Aromat śmierdzących ulic nie przebijał się przez jego aktualną ślepotę na pozostałe bodźce. Niewygoda kocich łbów również niewiele znaczyła. Ile w tym było z willowej magii? Sam nie wiedział, bo nie zastanawiał się nad tym. Nawet jeżeli w jakikolwiek sposób na niego wpływała, on po raz pierwszy w życiu poddał się temu zupełnie bez jakiegokolwiek grymaszenia. I było w niej coś takiego, coś niewyjaśnionego, co gdy nie nakazywało mu jej nienawidzić, nakazywało z niej czerpać jak z wielkiego dzbana chłodnej wody w upalną noc. Zanurzyć dłonie w jej ciepłym ciele czy poznać smak tej słonej od emocji skóry. Nachylać się nad nią i czuć ją całym sobą. Ile było w tym emocji, a ile czystej potrzeby ciała? To też stanowiło dla niego niewyjaśnioną zagadkę. I chociażby miał głowić się całymi dniami, rozpracowanie wszystkich właściwych ścieżek nie byłoby możliwe. Chociaż każda zdawała się wygodna i przytulna, żadna nie oferowałaby mu ukojenia. Bo i żadna nie była tą, którą powinien i chciałby pójść. Zagłębił się w gąszcz własnych powinności odrobinę za daleko. Lekkomyślnie wpadł po sam czubek włosów w wilczy dół niespełnionych pragnień. Starczyło mu do tego jedno jej spojrzenie, jedno otarcie się jej głowy o jego ciało. Elektryczność. Czuł jak prąd parzy go w palce. Jak zażarcie kąsa go w brodę i nieomal wprawia w drżenie jego niewzruszone przez wielogodzinną pracę w sztywnej pozycji palce artysty. Wyrwała go z jego własnego ciała. Zmrużył oczy, kiedy dotknęła jego policzka. Spodziewał się ciosu, było to aż nadto widoczne. Nastawił go nawet machinalnie, jakby sądził, że znów dojrzy na czubkach jej palców czarne szpony. Nie kostiumu, a jej własne. Palce przepoczwarzone w brzydotę i ubrane w krzywdę. Palce, którymi rozbiłaby to kruche coś, które zalęgło się między nimi. Może nawet tego pragnął w pewien sposób? Nie znał tych emocji, nie rozumiał własnych działań. Zejście ponownie na wojenną ścieżkę oferowałoby mu stabilizację, a jednak trudno było mówić o tym, aby się zawiódł. I stopniał pod jej dotykiem oraz spojrzeniem. Po prostu rozpadł się na tysiące kawałków, rozsypując się pod nią w pył. Kopnęła go mocno w śledzionę, wyrywając mu z ust ostatnie tchnienie złośliwej myśli, a tym samym pozostawiła w nim jedynie odległy blask jego dawnej zajadłości. Zagubienie krzątające się w jego spojrzeniu nie mogło być silniejsze, a jednak przebłysk zdecydowania jaki wreszcie się przez nie przebił mógł zwiastować tylko jedno. Podjął decyzję. Tę jedną jedyną, która mogła zmieść w proch wszystko to co teraz przeżywali albo wznieść ich jeszcze wyżej, wpychając ich na nieznane wody niby pisklęta wypchnięte z gniazda, brutalnie uczone latać. - Zamknij oczy - nakazał jej szeptem, mrucząc do niej znów tym głosem, który zwykle wibrował od wściekłości i milczącej groźby. Dziś był pełen wielu innych emocji, ale z pewnością nie tych, które znała. Jednakże jego ruchy wydawały się być już łatwe do przewidzenia, bo i Cassius nie znał przecież innych modelów działań. Gdy czuł, że tak potrzeba, robił to, nie wstrzymywał się. Czy więc było coś naturalniejszego dlań od pochylenia się jeszcze bardziej? Musnął ustami jej wargi. Dokładnie tak jak zrobił to wcześniej, pewnego leniwego poranka we własnym domu. Pozostawiając jej furtkę do wycofania się z tego narzuconego jej gestu. Jednakże jego oczy śledziły ją nieustępliwym spojrzeniem. Miała je zamknąć, a on zamierzał dopilnować, aby go posłuchała. Zaatakował ponownie, cmokając jej usta leniwym pocałunkiem. Drżał z bezsilności, kotłując się wewnątrz ze wściekłej niemocy powstrzymania w sobie tych odruchów. Sięgnąwszy tam myślą uświadomił sobie, że to po prostu lęk przed ciśnięciem mu tych gestów prosto w twarz. I po raz pierwszy świadomie się z nim zmierzył. Jego ręka wpełzła na jej policzek. Pogładziła kość, potem objęła jej ucho zakleszczając je nienachalnie między kciukiem, a resztą palców. Tym razem nawet on zamknął oczy, gdy ostatecznie po raz trzeci położył jej usta na swoich własnych.
To wszystko trwało chwilę, tak naprawdę poza tą osobliwą bańką w jakiej zamknęli się na ten moment trwający całą wieczność. Kolejka do domu strachów zdążyła zmaleć tylko o trzy osoby, ktoś zauważył ich siedzących, ktoś komuś powiedział "Ale się musiała przestraszyć!" ze śmiechem, ktoś inny wpadł w sidła rąk Glorii czających się na nieuważnych gości krzątających po ganku. Patrzyła mu w oczy przyglądając się tak jak wtedy, z ciekawością ale nie jak na rzecz nową, ale coś co znasz przecież dobrze, coś co pamiętasz jak zamkniesz oczy to umiesz odtworzyć formę tego w głowie. Zamknij oczy. Znała ten ton głosu, nie znosiła tego tonu głosu. Rozkazów samych w sobie, a już z pewnością tych, które on wypluwał tymi przeklętymi oczami. Z tak bliska jednak nie wydawał się aż tak straszny, aż tak wymagający, gdzieś w cieniu jego rzęs dostrzegała ślad przestrachu, który wydawał się jej tak obcy w przyrównaniu do niego, że w pierwszej chwili w ogóle uznała, że to jakaś głupia fatamorgana. Czego bałby się Cassius Swansea? Jak głupią gąską musiała być Dina Harlow, żeby nie wiedzieć, że - no, właśnie tego. Jej wdechu ociężałego, powiek powoli, zbyt powoli opadających przesłoną na te nieugięte lampiony emanujące niezdrowym zainteresowaniem. Dotknięcie jego warg, pierwsze, drugie, nim jasne palce drobnych marznących dłoni zamknęły się na materiale jego ubrania powoli i bez cienia wątpliwości - jak wnyki, sidła, teraz nie uciekniesz. Wraz z ciemnością zamkniętych oczu utonęła ostatnia wątpliwość, która do tej pory próbowała utzymać swój parszywy łeb powyżej linii wody. Zabrakło fajerwerków, sztucznych ogni, palpitacji serca wyrywającego się niespokojnie z piersi, zabrakło iskry skaczącej gwałtownie pomiędzy ich twarzami. To był gest tak oczywisty i prawidłowy w tym miejscu w którym się znaleźli, że nie zadrżał jej przy tym ani jeden mięsień, wpadła w te usta, naturalna kolej rzeczy, rozkwitanie kwiatów, dojrzewanie słodkich na drzewach wiśni. Pocałunek pozbawiony smaku goryczy, pretensji, odoru oprylaku, wódy, słodkich cukierków z kwasem. Nie zachłanny ale i całkiem bezwstydny, nieskrępowany, daj mi ale nie daj mi natychmiast. Normalny, a przecież między nimi nigdy nie było normalnie. Czy ta normalność więc była kolejną miarą szaleństwa? Czy wspięli się już na ten poziom nienawiści, by przebić przez pancerz, przekopać przez wnętrzności i jako dzieło ostateczne powyrywać sobie serca? Przechyliła głowę lgnąc do dotyku jego dłoni, a podstępne spojrzenie meduzy wyrwało się w końcu otwierającym chciwie oczom. Widziała siatkę małych, sinych żyłek na cienkim pergaminie jego powiek, uniosła dłoń by ich dotknąć, oczu, kości łuku brwiowego, nosa, był taki piękny. To tylko pół oddechu, jedna urwana z kosmosu myśl, że wcale nie musiał skręcać się w cierpieniu łamany przez urok wili, żeby wydawać się jej najdoskonalszym człowiekiem na ziemi, dwa uderzenia serca. Potem wszystko wróci do normy, wzrokiem znów już ucieka, rozgląda się, gdzie my jesteśmy i czemu na ziemi. Co najlepszego wyczyniasz głupia gąsko. Drżąc z zimna podniosła się z ulicy wspierając nieco na jego ramieniu i dopiero teraz z siłą pociągu towarowego uderzyła w nią świadomość tego co zaszło. Jasne brwi złamały się w przedziwnym grymasie niezrozumienia kiedy oplotła się ramionami by bezcelowo potrzeć ich skórę z naiwną nadzieją, że zrobi się cieplej. Przez chwilę było cieplej. W jego ramionach. Wyciągnęła rękę oferując mu pomoc przy wstawaniu, choć gdyby rzeczywiście skorzystał to pewnie pociągnięta prędzej wywaliłaby się na niego niż rzeczywiście była pomocna. Spojrzała kątem oka na Dom Strachu, no, to się go najadła aż ją brzuch rozbolał. Zacisnęła palce na jego dłoni na wpół świadomie. - To chyba koniec imprezy.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Zalała go fala, gdy wzburzony ocean jego myśli przypomniał sobie, że nie jest zamarznięty. Otoczyła go miękkość jej palców, chociaż do tej pory kojarzył je wyłącznie z chłodem i wrogością. I zmrużył oczy, kiedy otuliła nim jego łuk brwiowy, powiekę, nos niby uciekając od tego dotyku, a jednak ani w nim drgnąwszy. Skamieniały i zapatrzony, milczący. Inny, lecz zdaje się wcale przez to nie gorszy. Nie czuł się komfortowo w tej pozycji. Odkrywając, że potrafi tak zastygnąć, niespodziewanie widział w tym jakieś zagrożenie dla samego siebie. Nie dość, że nie sądził, iż jest w ogóle zdolny do tak dziewczyńskich odruchów to jeszcze wiedział dobrze, że zwyczajnie nie jest w nich najlepszy. Zaraz wszystko zepsuje, był tego pewien. Więc zanim zdobył się na kolejną porcję destrukcji, pozwolił jej się cofnąć. Tak po prostu, bo i uświadomił sobie, że sam również nie pragnie niczego więcej jak po prostu stąd iść. Uciec sprzed tego domu strachów i koszmarnego Halloween, na które został zorganizowany. Zaskoczył samego siebie tym, że faktycznie ujął jej rękę. Raczej dla samego faktu, symulując na niej, że ma jakikolwiek wpływ na to czy wstanie czy nie, podczas gdy on po prostu wsparł się o drugą i dźwignął tyłek do pionu nawet jej nie pociągnąwszy. Ale trzymał i to się dla niego liczyło. Nie dość, że trzymał to i nagle strącił z głowy głupi kapelusz, który miał przytwierdzony do włosów za pomocą prostego zaklęcia. Po tylu godzinach osłabło na tyle, że starczyło jedno stanowcze pacnięcie. Potem chciał cofnąć palce, ale uświadomił sobie, że zacisnęła je mocniej. Spojrzał na nią, bardziej podświadomie wyczuwając, że może być jej zimno, niż zdając sobie z tego sprawę. Jej słowa odbiły się echem w jego myślach, ale nie odpowiedział jej od razu. Najpierw strząsnął ze swojego ramienia płaszcz. Musiał wykonać odrobinę akrobacji, aby pozbyć się go bez puszczania jej ręki, ale podjął to wyzwanie bez zbędnego marudzenia i otulił ją nim. Nie był specjalnie wyjściowy, ale uznał, że lepszy taki niż żaden. Jeszcze jeden ruch wystarczający do odczepiania żabotu, który podzielił losy czapki i Swansea spojrzał na Dinę nieco dłużej. - Odprowadzę cię - odpowiedział na jej słowa, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, chociaż nawet nie miał pojęcia gdzie mieszka i czy aby na pewno wciąż w Hogwarcie. Jeśli nie zdradziła mu innego miejsca, po prostu chwycił ją przez ramię i deportował ich pod same bramy zamku, eskortując ją aż po same drzwi wejściowe. A gdy wreszcie zniknęła mu z oczu, siedział na schodach w chłodzie i bez płaszcza jeszcze niemalże pół godziny. Kryjąc twarz we własnych dłoniach trwał tak, aby milczeć.
W gruncie rzeczy nie byłam wielką fanką tego typu rzeczy, niemniej trudno było przepuścić ciekawostkę jaką był Dom Strachów - jego otwarcie wiązało się z dosyć głośną reklamą, dlatego trochę z ciekawości, trochę z powodu dość nudnego wieczoru zdecydowałam się wybrać w to miejsce. Musiałam przyznać, że twórcy tego przybytku dość mocno zadbali o stworzenie w pomieszczeniu unikalnej, naprawdę przerażającej atmosfery. Musiałam przyznać, że momentami naprawdę bardzo się bałam - choć gadające czaszki i akromantula na suficie nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, to gdy jeden z kościotrupów zahaczył o mój płaszcz musiałam wydać z siebie przeciągły krzyk. Uciekając przed kościotrupem wbiegłam do bocznego pomieszczenia. Drzwi za mną zatrzasnęły się, a moim oczom ukazała się przeogromna modliszka - panicznie bałam się tych owadów, a dopiero co w takim rozmiarze. Przerażona zaczęłam miotać zaklęciami, ale żadne z nich nie działało. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że to nie prawdziwy owad, tylko bogin. Drżącym głosem rzuciłam zaklęcie Riddiculus, a wielka modliszka zaczęła skakać na skakance. Z trudem otworzyłam drzwi i wybiegłam z pomieszczenia chcąc jak najszybciej opuścić ten paskudny przybytek. Moje poszukiwanie wyjścia przerwała dziwna melodia, która za wszelką cenę kazała mi pozostać w pomieszczeniu. Czułam się skonfundowana - z jednej strony miałam świadomość, że nie chce tu byc, z drugiej siły głosu ciągnęła mnie aby nie opuszczać tego miejsca. Magia otępiająca mój umysł przerażała mnie jeszcze bardziej niż wszelkie potwory, dlatego zaczęłam robić wszystko by odwrócić własną uwagę od tego okropnego zjawiska. Zaczęłam robić to co umiałam najlepiej, a stuprocentowe skupienie się na śpiewie sprawiło, że w końcu udało mi się pozbyć natrętnych myśli/dźwięków i opuścić pomieszczenie. Wiedziałam jednak, że to był głupi pomysł i że już nigdy tu nie wrócę!
Czaszki:J (czwarta próba - udana) Efekt Domu strachu: J
Zostało mu jeszcze trochę czasu do spotkania ze Skylerem, a że słyszał od mieszkańców Hogsmeade o niezwykle realistycznym Domu strachu w okolicy, postanowił go odwiedzić. Zwykle nie bał się takich rzeczy, więc pomyślał, że i tym razem będzie podobnie. Kiedy tylko znalazł się przed wejściem, uiścił wymaganą opłatę i rozpoczął swoją przygodę. Miał trochę szczęścia, bo w pierwszym pomieszczeniu odnalazł jedną z ozdobnych czaszek rozrzuconych po całym magicznym miasteczku i Szkole Magii i Czarodziejstwa. Schował ją do kieszeni, a zaraz po tym zaczął się bacznie przyglądać wszystkim mijanym po drodze gadającym szkieletom. W którymś z kolejnych pomieszczeń znalazł nawet rękę Glorii, ale jak się okazało niestety nie dało się jej zabrać ze sobą. W międzyczasie jakiś stwór pociągnął go również za jego diabelskie przebrane, ale póki co nic nie zdołało go jeszcze naprawdę przestraszyć. Wtedy właśnie skręcił do nowego pokoju i zdał sobie sprawę z tego, że wpadł na coś z impetem. Wpierw otrzepał swoje ramiona z kurzu, a następnie spojrzał na przeszkodę. Humanoidalna postać, ożywione zombie. Cuchnął niesamowicie, a wyglądał jeszcze gorzej, zważywszy na fakt, że nie miał połowy czaski, brakowało mu oczodołów i bez problemu dało się podejrzeć jego mózg. Sam ten widok był już odrażający, ale na domiar złego to monstrum złapało go zaraz i zamknęło w swoich ramionach. Kurwa! Teraz zaczął rozumieć, co mieszkańcy mieli na myśli, a jego serce zaczęło bić o wiele szybciej niż zwykle. Musiał się jakoś oswobodzić – pozostawało pytanie w jaki sposób? Mimo uścisku truposza jakimś cudem udało mu się sięgnąć po swoją różdżkę, a tym samym użył prostego zaklęcia Expulso, by odepchnąć od siebie śmierdzącego oprawcę. Zagrożenie zostało zażegnane, ale aż do końca wycieczki po Domu strachu było przeraźliwie wręcz zimno, a z tego powodu trząsł się jak galareta. Nijak nie mógł sobie również poradzić z zasinionymi ustami. Nie znał zaklęcia Calefieri, ale po wyjściu z budynku znalazł inny sposób na rozgrzanie swojego organizmu. Użył bowiem na swojej torbie czaru Flagrante, a następnie przytulił się do niej. Dopiero, kiedy widział, że efekty wizyty w Domu strachu mijają zakończył działanie zaklęcia za pomocą Finite. Następnie udał się na główną ulicę w Hogsmeade, by spotkać się z Schuesterem.
zt.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
- Wiem, wierzę w Ciebie. Ale muszę przyznać, że jesteś naprawdę dobry czasem w tym ukrywaniu swoich zdolności - mówię przyjacielowi i klepię go po brodzim ramieniu, pokrzepiająco. - Kiedy jest ten moment kiedy dajesz z siebie 100 % do czegokolwiek? - zastanawiam się, marszcząc brwi. Może na jakichś imprezkach, czy coś w tym stylu? Ja tu paplam, opowiadam jakieś bzdury, ty jak zwykle mnie sprytnie ignorujesz, skupiając się na takich rzeczach jak słomki do naszych drinków. Ech, niech cię. Ale szybko Ci wybaczam i sama popijam sporo swojego nowego alkoholu, gratulując sobie w duchu tego co wybrałam. Potem następuję parę niezręczności z mojej strony, na które uprzejmie nie zwracasz uwagi, bo przecież powiem ci, kiedy uznam za słuszne, że jest cokolwiek do mówienia. Na szczęście też szybko zmieniasz temat na bardziej przyziemny i przyjemny do słuchania. - Aż nie wiem co jest bardziej obiecujące. Te Twoje kształtujące silną sylwetkę geny, czy to jaką partią jesteś - śmieję się z tego komentarza, myśląc o Twojej restrykcyjnej rodzinie, gardzącej moimi przodkami i stylem życia. Mimo to, jakbyś chciał kiedyś zrobić wyjątkowo im na złość, jestem partią doskonałą. Możemy się spierać, czy zasłużyłam, czy nie zasłużyłam na takiego męża jak Ty. Jeśli miałabym ten cały czas żyć tak naprawdę z kobietą - pewnie całkiem mi się to należy. A o geny nie ma co się martwić. Wiadomo, że to Pennifoldowie oddawali całą swoją pulę potomstwu, więc z Twojego rodu zostałyby jakieś marne resztki. W każdym razie idziemy sobie do domu strachów tym razem, a po drodze nawet znajduję jakąś czaszkę, którą łapię prędko w zgrabne rączki. Jestem weselsza po tym drineczku, ale niestety szybko go kończę i zostawiam go gdzieś pod płotem, a co mi tam. Płacimy obydwoje za wejście, bo to przecież świetny pomysł się trochę pobać! I muszę przyznać, że o ile na początku mam super fan, o tyle w pewnym momencie ta wycieczka przemienia się w jakiś koszmar. Bo oto, kompletnie jej nie widząc, wpadam w pajęczynę, która sprawia, że człowiek jest niewidzialny. A skoro nie mogę jej dojrzeć, to zamiast się wyplątać, całkowicie w niej tonę. Wiecie jak przyjemnie jest przylepić się do pajęczyny, która jest gigantyczna i wcale nie czujesz, że jest sztuczna? Nie jest fajnie. Nie boję się zwierząt, pajęczyn, tym podobnych rzeczy. Ale bez przesady. Dlatego oto ja, całkiem niewidzialna, na tyle spanikowana, że nie mogę wyciągnąć różdżki i nawet nie kojarzę, że powinnam to zrobić. Wrzeszczę i krzyczę wokół swojego przyjaciela. - THEO!!! Obijam się o gadające czaszki, a łapska szkieletów wyciągają się po mnie. Może chociaż trochę zniszczą tak pajęczynę? W każdym razie ja na pewno sama tego nie zrobię.
Ostatnio zmieniony przez Melusine O. Pennifold dnia Czw 28 Lis 2019 - 17:13, w całości zmieniany 1 raz
Bardzo chciałby odwdzięczyć się czymś w stylu "choćby wtedy, kiedy przygotowuję skrypty z historii magii, które potem wyłudzasz pod groźbą wsadzenia sobie różdżki w oko, jeśli będziesz musiała przerobić choćby pół rozdziału podręcznika", ale przecież to byłaby bujda okrutna i kłamstwo wierutne, w ogóle nie mógł rościć sobie praw do dobrych ripost czy nawet oburzenia z bycia tak paskudnie pomiatanym, bo to wszystko prawda, a 100% w przypadku Theodora to zwleczenie się z łóżka przez południem. Merlinie, życie jest naprawdę trudne, kiedy jest się śmieciem bez celu, pasji i ambicji. Machnął więc ręką w wymijającym geście, sygnalizując, że on ten temat już skończył. - Nie zapominaj o tym, że ja chętnie przystałbym na opcję życia w otwartym związku – doliczył jednak do swoich zalet jako potencjalnego męża syreniej przyjaciółki. – Oczywiście, jeśli i w tym aspekcie zachowalibyśmy równouprawnienie. Droga do domu strachów minęła im na dalszym roztrząsaniu kwestii dziedziczenia w obydwóch rodach oraz dysput na temat tego, jak rozwiązać dylemat dotyczący niechęci Krukona do obowiązków domowych (ostatecznie stanęło na ofercie kupna skrzata domowego lub trzech). Theodorowi udało się nawet złapać kolorową czaszkę, choć ta paskudnie pogryzła mu kciuk. Gdy już dostali się do środka, nie zauważyli wiele, bo panował tam okropny mrok, a żadne Lumos, nawet to wzmocnione Maximą, nie chciało działać. Szli więc, trochę na oślep, a trochę kierując się tam, skąd nie dochodziły przeraźliwe odgłosy, co nie należało do najłatwiejszych zadań, bo te dochodziły zewsząd. W pewnym momencie do uszu Theodora dobiegł jednak krzyk świdrujący i zatrważający o wiele bardziej, niż inne, bo należał do Meluzyny. Krukon zaczął rozglądać się gorączkowo wokół – przecież mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą była obok. - Melusine?! – zawołał, po czym rzucił się na podłogę w miejsce, gdzie ostatnio stała Pennifold. Zaczął gorączkowo błądzić dłońmi po posadzce, aż te natrafiły na coś, jakby spowite kokonem nogi. Mając wielką nadzieję, że dziewczyna wybaczy mu ten nietakt, zaczął szarpać palcami niewidoczną tkaninę, usiłując uwolnić ją z krępujących sideł. Oswobodził z pajęczyny nogi i ręce, pomógł wstać, a następnie – nie chcąc ryzykować podrapaniem jej - Chłoczyścem albo sześcioma pomógł usunąć ją z twarzy. - DOBRZE CIĘ WIDZIEĆ – powiedział z ulgą, kiedy Meluzyna w całej swej syreniej krasie wyłoniła się spod niewidzialnego kokonu. Theodore, nieprzyzwyczajony do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, oprócz przewracania stron w książkach, po całej tej szarpaninie opadł nieco z sił, więc przed udaniem się w dalszą (odwrotną!) drogę, postanowił chwilę odetchnąć, opierając plecami o – jak mu się wydawało – ścianę. Pech chciał, że były to drzwi, a w dodatku nie do końca domknięte, w rezultacie czego Courtenay wpadł przez nie prosto do równie ciemnego, ale dziwnie cichego pomieszczenia. Ledwo zdążył odzyskać równowagę w bujanych drinkiem nogach, kiedy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a zewsząd natarły na niego pajęczyny – tym razem bardzo widoczne. Niewiele myśląc, rzucił się na podłogę, a pajęcze sieci zderzyły się ze sobą w powietrzu i oblepiły nawzajem, po czym upadły obok niego. Przez chwilę leżał tak, usiłując uspokoić oddech i jakoś poukładać sobie w głowie, co się właściwie stało. Gdy w końcu zdecydował podnieść się na równe nogi, jego ręka zabolała paskudnie gdzieś w okolicy nadgarstka i odmówiła współpracy, a Theo ponownie padł jak długi, kiereszując podbródek o okurzoną podłogę. Z głośnym stęknięciem, metodycznie wykorzystując te kończyny, które nie ucierpiały po uskoczeniu pajęczynom, zebrał się w końcu z posadzki i delikatnie przytrzymując obolałą dłoń do klatki piersiowej wypadł z pomieszczenia. Wprawdzie jak świat długi i szeroki, tylko dziadek Courtenay oraz wizja bycia nędzarzem napawały Theodora lękiem, ale podejrzewał, że jeśli zostaną tu choćby chwilę dłużej, to nie wyjdą wcale. A przynajmniej nie o własnych siłach. - Chodź - powiedział, sprawną ręką chwytając Melusine za merlinową pelerynę. - Zanim zamiast pajęczyn rzucą się na nas akromantule.
Efekt Domu strachu: C Czaszki:A (próba trzecia - nieudana)
Prawdę mówiąc nie przepadał za tego rodzaju atrakcjami, ale sporo się nasłuchał o atrakcyjności nowo otwartego Domu strachu w Hogsmeade, więc jakimś cudem ktoś go namówił, żeby się tam udać. Leonel uiścił przed wejściem niezbędną opłatę, a wpuszczający go do środka mężczyzna uprzedził go, że żadne zaklęcia dające światło w tym miejscu nie zadziałają. Cóż, nie uważał, by były mu takie potrzebne. Raczej nie był strachliwy, toteż wparował do jednego z pomieszczeń, krzywiąc się lekko na skutek charakterystycznego, skrzypiącego dźwięku podłogi. Na ścianach widział ślady po pazurach, gdzieniegdzie walały się także sporawe plamy krwi, a do nozdrzy docierał zapach stęchlizny. Stary budynek rzeczywiście został odpowiednio przygotowany, ale póki co nie widział w tej swojej wędrówce żadnej frajdy. Właściwie nawet podobało mu się, bo potrzebował chyba nieco niższej temperatury. Nawet tajemnicze odgłosy nie robiły na nim większego wrażenia. Szmery, szepty, zawodzenia czy upierdliwe szuranie pazurami o ścianę. Szczerze to dobrze bawił się tylko wtedy, kiedy usłyszał krzyk któregoś z ochotników – najwyraźniej niektórzy przecenili swoją odwagę. Nagle skręcił do nieco węższego korytarza i wpadł na coś, co przypominało grubą, gęstą pajęczynę. To była pierwsza rzecz, która może nie tyle co go przeraziła, a raczej zaskoczyła. Był bowiem święcie przekonany, że wcześniej jej tutaj nie było. No i chyba miał rację, bo po chwili zdał sobie sprawę z tego, że i on sam stał się niewidzialny. Co gorsza nici kleiły się mocno do jego skóry, ubrań i włosów aż po czubki palców u stóp. Próbował ją oderwać, ale nie było to zbyt przyjemne uczucie. Zwykle nie używał swej różdżki, jeśli nie było to niezbędne, ale w tym przypadku stwierdził, że przyda się trochę magii. Złapał więc za swoją broń i zastosował proste zaklęcie Chłoszczyść, by pozbyć się pajęczyny. Niestety ta nie chciała tak łatwo zejść, a przez to musiał kilkukrotnie ponawiać zaklęcie. Wreszcie udało mu się uporać z problemem, ale stracił ochotę na dalsze zwiedzanie domu strachów. Udał się więc w kierunku wyjścia, a następnie prosto na główną ulicę Hogsmeade, by tam poszukać ozdobnych czaszek. Wydawało mu się nawet, że jedną z nich znalazł tuż przy drzwiach tego przybytku, ale niestety kościana zabaweczka czmychnęła tuż przed jego oczami, a on musiał się obejść smakiem. No nic, może następnym razem ją złapie…