Pole namiotowe, poświęcone turystom, oddzielone jest od Oazy sporej wielkości polem kawy. Rośliny pną się ku górze i zdają się zupełnie nie zważać na potworne warunki Sahary. Trzeba przyznać, że tubylcy o kawę dbają i robią co tylko mogą, aby zawsze mieć dostęp do ulubionego napoju.
Jeśli przy wejściu do lokacji wyrzucisz kostkę z numerem 5, możesz znaleźć porzucony kosz z zebranymi ziarnami. Po zaniesieniu go do straganu, nie musisz płacić za degustację!
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Trochę się nie mogła z tym pogodzić, ale wyglądało na to, że zabłądzili. Początkowo radośnie wędrowali sobie przed siebie, oczekując, że losowy kierunek podróży, jaki obrali, okaże się tym właściwym i nie przejmowali się tym, że okolica dosyć szybko stała się jakoś dziwnie obca. Zanim do Moe dotarło, że wokół nich pojawiła się masa rosnących rzędami, wyjątkowo wysokich krzewów, dawno już znaleźli się w środku rozległej plantacji. I z żadnej strony nie było widać drogi powrotnej, czy w ogóle jakiegoś wyjścia. - Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, Jerry. - przyznała wreszcie ze zrezygnowaniem i nagle się zatrzymała, aby na spokojnie się rozejrzeć, zanim na dobre dotrze do niej, jak bardzo mieli problem. Niby nie zapowiadało się na to, by jakoś szybko miał zapaść zmrok, ale obydwoje średnio mieli już siłę na przezwyciężanie kolejnych upierdliwych przeciwności. Za sprawą ciągłego droczenia się i odkładania leczniczej przysługi w czasie, nadal czuła na sobie niewielkie rany, które jednak niekiedy potrafiły dokuczyć, gdy któraś zapiekła przy jakimś gwałtownym ruchu. Nie miała jednak zamiaru jakoś szczególnie się nad sobą użalać. Zwłaszcza w chwili, gdy jej oczom ukazał się kosz z ziarnami kawy. Dotychczas nie bardzo wiedziała, co to za rośliny ich otaczały, choć zapach zdawał się wiele podpowiadać. Ale po prostu właściwie nie pijała kawy, więc nie było to dla niej tak oczywiste. Kosz znajdował się stosunkowo niedaleko, a ona w swej nowo zbudowanej euforii postanowiła przebiec się w jego stronę. Gdy miała już znalezisko w rękach, zorientowała się, że Dunbar zniknął jej z radaru. A kawowce były wyższe od niej. Ups. No i co teraz, bystrzaku?
- Moe, mieliśmy się iść napić. Nie miałem na myśli zbierania ziaren, mielenia ich i dopiero przyrządzania kawy. Raczej coś zimnego w restauracji... - jęczał jej nad uchem i człapał wiernie tuż za jej lewym ramieniem. Zmęczenie dawało się we znaki. Dzień był długi i intensywny, a choć słońce przestało tak ich przygrzewać, to wędrówka między roślinami kawowca nie była dobrym pomysłem. Z początku przyszli się tu schować przed promieniami słonecznymi i miał przecież zerknąć na te jej zadrapania, ale uparta jak hipogryf zbywała temat. Nie szczerzył się tak szeroko jak pod drzewem, bo po prostu opadał powoli z sił. Niebawem zapadnie zmrok i zrobi się zimno, a oni byli ubrani naprawdę cienko. Wiadomo, że robi się tu zimno po zachodzie słońca, a wtedy powinni się stąd zwijać. Zrobił się głodny, a to tylko psuło mu humor. - Jesteśmy na plantacji kawy. W samym jego centrum. Albo w lewej części. Albo prawej. No wiesz, między krzewami. Czemu zaciągnęłaś mnie w krzaki, Davies? - zapytał i zrobił sobie chwilę przerwy na złapanie oddechu. Zamknął oczy, wystawił zmęczoną facjatę w kierunku zachodzącego słońca i westchnął. To tylko kilka sekund, nic więcej. Zaraz ruszą dalej i będą kombinować jak się stąd wydostać. Sęk w tym, że Jerry nie chciał sam przed sobą przyznać, że się zgubili,a z tego co się zdążył zorientować, plemieńcy wrócili już do swych chat. Czyżby powróciła klątwa gryfońskich kłopotów? Gdy otworzył oczy rozejrzał się w poszukiwaniu brunetki, jednak zdziwiony zauważył jej brak. - Moe? Weź się nie wygłupiaj, wyłaź. - jego twarz wykrzywił grymas. Teraz naszło ją na żarty? Powinni się stąd ewakuować, a ona postanowiła się ponabijać, tak? Pewnie w ramach zemsty za te żarciki na drzewie. - Mooooeeee, chodź tu, to nie jest śmieszne! - ale odpowiedziała mu cisza. Zaklął szpetnie pod nosem. Pierwszy raz od dawna poczuł zdenerwowanie. Naprawdę bardzo szybko narastające zdenerwowanie. - MO-E! - zawołał głośniej i z jakąś agresją wyczuwalną w zachowaniu odepchnął dwa krzaki kawowca na boki i przedarł się przez nie, by z wściekłym grymasem na twarzy znaleźć Moe. Jeśli to jakiś żart, to nie ręczy za siebie! Jeremy Dunbar rzadko się denerwował. A jeśli juz do tego doszło, to nie umiał się uspokoić.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Plan rzeczywiście był inny. Mimo trudnych warunków, przygotowywanie sobie kawy samemu od podstaw raczej nie było tutaj wymagane. Niestety, tym razem klasyczne wyjście na zimne napoje nie miało zamiaru wypalić dla dwójki Gryfonów. Obydwoje już raczej mieli serdecznie dość marszu, a sami się władowali w nabijanie dodatkowych kilometrów po nieznanych terenach. Na zadane pytanie, Davies rzeczywiście nie odpowiedziała, bo w tym czasie biegła już energicznie do swojego znaleziska. Dziewczyna nie powinna się dziwić, że Jeremy zgubił ją z oczu, bo obydwoje byli już dość solidnie wyczerpani, roztargnieni i bardzo powoli łączyli kropki. Sztandarowym dowodem na to było przecież szaleńcze rzucenie się czarownicy pomiędzy kawowce na widok jakiegoś kosza ze zbiorami. Dla Jeremy'ego nieobecność Moe mogła trwać wieczność. Nawet dla niej ta rozłąka się dłużyła i wprowadzała do głowy dziewczyny pierwsze objawy paniki. Początkowo usłyszała z oddali jego głos, jednak nie bardzo wiedziała, skąd dochodzi. Po plantacji rozchodziło się specyficzne echo. Gdy jednak zaczął się wydzierać, udało jej się go wzrokiem odnaleźć w oddali. Wyglądał na wściekłego. I jeszcze jej nie dostrzegł. - Coś na otrzeźwienie. - mruknęła pod nosem i cisnęła w Dunbara ziarnem kawy. Jako osoba pasjonująca się quidditchem i grająca zwykle, jako ścigająca, nie miała prawa nie trafić. Bycie na twardym podłożu zdecydowanie ułatwiało celowanie, nawet, jak cel miotał się gniewnie. Do niekontrolowanie wkurzonego towarzysza niedoli wolała się z własnej woli szczególnie nie zbliżać. Wkrótce po pierwszym ziarnie posłała w jego stronę kolejnych kilka. - Opanuj się! - zarządziła, podnosząc głos, używając wyjątkowego, jak na nią, bardzo stanowczego tonu. Miała nadzieję, że przyniesie to choć częściowy rezultat. Jeżeli nie, chyba miała jeszcze parę sposobów w zanadrzu na czarną godzinę.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nakręcał się z każdą upływającą sekundą. To był szybki sposób na utratę kontroli nad emocjami. Wystarczyła sama przerażająca myśl, że gdzieś zgubił nieletnią Moe. I przy okazji sam siebie. Oddychał inaczej, szybko i płytko, a z jego ciemnych oczu ciskały gromy. Gorączkowo rozgarniał krzewy i nawoływał Moe wściekłym głosem. Chyba nie żartowała, musiała się naprawdę zgubić. Nagle dostał w ramię jakimiś kamieniami. Po zerknięciu na nie rozpoznał w nich nasiona kawowca. Podniósł rozjuszony wzrok i dostrzegł dziewczynę w postawie bojowej. A więc żartowała sobie z niego w tak okrutny sposób... zacisnął pięści aż żyły na przedramionach znacznie się uwydatniły. Dostał szczękościsku i zaczął iść w jej kierunku. Znowu oberwał, nawet zabolało, ale był teraz tak napięty, że nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Przedarł się przez krzaki i dopadł do niej, by złapać ją za ramiona. - Postanowiłaś się zemścić i mnie wkurwić? - wycedził przez zaciśnięte zęby. Nie myślał jasno. Przecież ją znalazł, powinien odetchnąć z ulgą i rzucić jakimś żartem. Nie dał rady. - Naprawdę, Moe? Odwaliło ci już totalnie?! - aż ryknął, a jego głos poniósł się echem. Ściemniało się coraz szybciej. - Przestań tym we mnie rzucać, cholera jasna... - miał na końcu języka "bo...", ale wściekłość związała mu gardło. Wpatrywał się w nią natarczywie i jeśli chciała się gdzieś ruszyć - zagradzał jej drogę i domagał się logicznej odpowiedzi. Gotów był nawet użyć siły by ją stąd zwyczajnie... deportować. Gdyby tylko zdał prawo na teleportację łączną! A nawalił, nie dał rady i jeszcze nie ubiegał się o kolejny egzamin. A więc zostali skazani na szukanie wyjścia na mugolskie sposoby.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Jego reakcja wstrząsnęła nieco jej pewnością, co do słuszności jej zachowania, ale nie miała zamiaru pozwolić tej wściekłości rosnąć, bo to mogłoby oznaczać jeszcze poważniejsze narażanie się. Nie porzucała więc własnego stanowiska. Gdy chwycił ją za ramiona, zadrżała, a gdy wybuchnął na nią, coś jej się zacisnęło w klatce. To jednak nie był dobry moment na to, by pod presją zupełnie zmiękła i zdała się na łaskę, bądź niełaskę, furii Gryfona. Jak się okazało, jedno ze znalezionych ziaren kawy trzymała w zębach, więc w samym środku jego wywodów wypluła mu je prosto w twarz. Miała nadzieję, że okaże się to na tyle absurdalne, aby na chwilę wybić go z nakręcania się. W tej samej chwili spróbowała wysmyknąć się z uścisku i w rewanżu to jego złapać z impetem za barki. - Jerry. Już wystarczy. - mimo napiętej sytuacji, w głosie brzmiał jej stoicki spokój. Wymagała od siebie, aby przynajmniej wyglądało na to, że nawet w takim momencie ma pełną kontrolę nad sobą i przynajmniej częściową nad wszystkim innym. Pytanie, czy takie uspokajanie nie przyniesie odwrotnych skutków. Albo, czy w ogóle plucie kawą w Dunbara nie okaże się jej gwoździem do trumny. Szlag, tyle możliwości.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Zaślepiony emocjami nie myślał racjonalnie. Zachowanie Moe też nie ułatwiało, choć jedno trzeba jej oddać - nie tłumaczyła się ani nie usprawiedliwiała, a to było jak najbardziej zbędne i najlepsze, by go uspokoić. Wdawanie się z nim w dialog, kiedy ręce mu się trzęsą a na twarzy nie ma śladu uśmiechu, mogłoby się skończyć w różnoraki sposób. Naprawdę mało kiedy dał się ponieść takiej złości. Naprawdę wystraszył się, że zgubił Moe i niech Merlinowi będą dzięki, że jednak się szybko znalazła inaczej Jeremy mógłby roznieść plantację kawy. - Przestań. - wycedził, osłaniając się przed kolejnym atakiem ziarnami. Miał ochotę potrząsnąć nią, by się opamiętała, a przecież chodziło, by to on się uspokoił. Gdy poczuł na ramionach jej palce i przypadkowo popatrzył w jej oczy, coś go tknęło. Halo, ziemia do Jeremy'ego, odbiór! Moe się znalazła, jest ciemno, niedługo zrobi się zimno, a oni się tu zgubili i zamiast szukać sposobu na wydostanie się stąd, on postanawia na nią nawrzeszczeć... Nie od razu spuścił z tonu, to chwilę potrwało. Opuścił ręce wzdłuż tułowia i przyglądał się badawczo dziewczynie. Gniew nie miał żadnego bodźca, by się rozwijać dalej, bo zwyczajnie Moe nawet z nim nie walczyła. - Cholera. - przycisnął dłoń do swojego czoła, jakby nagle dopadł go silny ból głowy. - Przepraszam, poniosło mnie. - wydusił z siebie po paru dłuższych chwilach. Jeszcze był spięty, jeszcze dłonie mu się trzęsły ale przynajmniej przestał przypominać drapieżnika, który ma ochotę kogoś rozszarpać. - Nie chowaj się więcej, okej? - popatrzył na nią niepewnie oczekując, że teraz zmieni zdanie na jego temat w taki sposób, że nie będzie miał szans na poprawienie relacji... - Musimy stąd się wydostać. I będziesz tak sobie kursować poobijana i poobdzierana? - zapytał z przekąsem, bowiem negatywne emocje dopiero z niego schodziły i jeszcze były nieco słyszalne w tonie głosu.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Gdy dostrzegła, że Gryfon zaczyna wracać do siebie, ulżyło jej. Nie potrzebowała tutaj awantur ani rękoczynów, na które, właściwie jeszcze przed sekundą, solidnie się zapowiadało. Emocje stosunkowo opadały w każdym z tej dwójki. Moe na chwilę odwróciła się i odetchnęła ciężko. Potrzebowała wyrzucić z siebie napięcie. Następnie ponownie zerknęła na Jeremy'ego. Wyciągnęła rękę i wierzch dłoni oparła na jego policzku. Marszcząc czoło, badawczo spojrzała mu głęboko w oczy. Oczy bezkresne, aksamitnie czarne, nieśmiało błyszczące w stopniowo zachodzącym słońcu. I, co najważniejsze, oczy, z których już znikały objawy gniewu. Davies uśmiechnęła się delikatnie i zabrała rękę. Skoro wszystko się względnie uspokoiło, mogli zacząć działać w jakiś logiczny sposób, bo z ich sytuacja wymagała niezwłocznego reagowania. - Wygłupiłam się, ale nie specjalnie. I też przepraszam. - jej pewna siebie, czy nawet nieco arogancka postawa na moment przygasła, zostawiając nieco miejsca na skruchę. Nie powinna reagować tak gwałtownie i bezmyślnie, zwłaszcza, gdy chodziło również o dobro innych. Teraz już, oprócz przeprosin, niewiele mogła z tym zrobić, ale przynajmniej mogła uznać ten incydent za lekcję na przyszłość. - Dotychczas moje poobdzieranie jakoś nieszczególnie Ci przeszkadzało, Dunbar. Nie marudź. Z tego co wiem, zarówno wioska, jak i nasze obozowisko znajdują się na obrzeżach tej plantacji. Jeżeli usłyszymy jakieś ludzkie głosy, będzie to oznaczało, że właśnie tam powinniśmy się udać. - jej ton natychmiast się zmienił, znów była zaczepna i skłonna do przekomarzania się, a dodatkowo pokazała również swoją w miarę zaradną stronę. Bo skoro panowali już nad sobą, to teraz warto byłoby zapanować nad swoim losem. I nie być skazanym na noc pod gołym niebem w nadchodzące wielkimi krokami mrozy.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Powoli się uspokajał, choć trzeba przyznać, że atak złości dodatkowo go wyczerpał. To był głupi pomysł włazić w plantację kawy bez mapy ani informowania kogokolwiek z tubylców, że idą pozwiedzać... krzaki. Zaczerpnął kilka głębszych wdechów, by do końca wyrzucić z siebie widmo ponownego wpadnięcia w gniew, nad którym nigdy nie zapanował, a teraz cudem Moe to uspokoiła. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w tym momencie zaskoczyła go do takiego stopnia, że znów zbaraniał i znieruchomiał. Dotyk na policzku był bardzo niespodziewany i doprowadził do jego niecodziennego milczenia. To jak nagroda za... za co? Przecież na nią nakrzyczał, wcześniej się z niej nabijał, a teraz załagodziła wszystko jednym gestem. Zamrugał i nie wiedział co ma powiedzieć. Nie musiał, bo ona się odezwała i również spuściła z tonu. Żałował, że zabrała ciepłą dłoń, ale nie mógł jawnie prosić o więcej, by nie wywołać skutku odwrotnego od zamierzonego. Uśmiechnął się do niej jakoś tak... cieplej? Nie jak cwaniak, który negocjuje buziaki, a jak zwykły facet, który jest wdzięczny za zwyczajny gest. - Przeszkadzało, ale jesteś uparta jak hipogryf. - uznał, że nie ma co gdybać na tym, co było tylko szukać stąd wyjścia. - Albo znajdźmy tamtą ścieżkę, którą szliśmy. Na moje oko powinniśmy iść w tę stronę. - wskazał przeciwną do tej, którą wskazała. - Nie chcę cię martwić, Moe, ale tubylcy o tej porze wracają już do chat. Pracują do ostatnich promieni słońca, a zobacz... mamy jakieś pięć minut zanim wszyscy sobie pójdą. - nie uśmiechało mu się nocowanie na świeżym powietrzu zważywszy, że nad ranem mogliby obudzić się z odmrożeniami. - Chodźmy na lewo, albo... podsadzę cię i spróbujesz zobaczyć czy widać gdzieś ludzi albo ścieżkę, co ty na to? - to też jest dobra myśl. Nie proponował, że mógłby się sam teleportować i sprowadzić pomoc, bo wtedy nie miał najmniejszych szans, że potrafiłby wrócić do niej tą samą drogą. Nie zostawi jej tutaj, nie po tym, jak dostał prawie zapaści na samą myśl, że ją zgubił.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Zamyśliła się na chwilę. Co mogliby zrobić, aby dostać się do obozowiska, mając przecież do dyspozycji dwa tęgie rozumy i magię? Brak pomysłów sprawiał, że zaczynała w tę tęgość wątpić, a, w jej przypadku, czarowanie było zdecydowanie poza zasięgiem. A może sama postawiła sobie tę barierę, bardziej obawiając się porażki i wstydu niż pragnąc bezpiecznego powrotu do cywilizacji? - Jak hipogryfon nawet. I sądzę, że sam też wiesz coś o tym. - gra słów nie była najwyższych lotów, ale zarówno jej aktualna kondycja, jak i rosnące obawy przed zapadającym zmrokiem skutecznie podcinały jej skrzydła w każdej dziedzinie. Poczucie humoru przygasało w niej wraz z ubywaniem promieni słonecznych. Choć trudno było oczekiwać, by resztki prześmiewczego nastroju zniknęły na dobre w jakiejkolwiek sytuacji, w której miałaby się znaleźć. - Podsadź mnie i znajdźmy przynajmniej tamtą ścieżkę. A potem już chodźmy gdziekolwiek przed siebie. Nie wiem, czy to będzie miało jakieś większe znaczenie. - westchnęła ciężko i ze zrezygnowaniem. Właśnie wtedy dotarło do niej, że chłód i zmęczenie zaczną od teraz uderzać w nich z narastającą siłą przy każdym kolejnym kroku ich desperackiego marszu w nieznane. Przedstawiona przez chłopaka wizja, że wszyscy już idą się chować do ciepłych domów, trochę ją pogrążyła. Ale może chociaż podchmieleni wioskowi zaczną niedługo krzyczeć w swoim barze i cokolwiek z tych odgłosów do nich dotrze. Skądś musiała nadejść ta iskierka nadziei.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Oboje uparci, oboje zmęczeni, głodni i wyczerpani po emocjonalnej potyczce. Czego chcieć więcej? A no tak, zgubienia się na plantacji kawy, w środku morza krzewów kawowca, a i jeszcze dodatkowo po zmroku. Nie byli w zbyt dobrym położeniu, ale żadne z nich nie dawało się ponieść panice. Dwoje Gryfonów i magia, a więc siłą rzeczy muszą wpaść na jakiś pomysł. Pierwszy był autorstwa Jeremy'ego i miał nadzieję, że uda się im znaleźć trop. - Się wie, Moe. - nie był tak silny jak jego kumple, ale przecież Moe była stosunkowo niska, a i koścista z tego co udało mu się podpatrzeć. Naprawdę musiał się dzielnie pilnować, by nie zerkać na jej podziurawione spodnie. Wzrok tam uciekał raz po raz, a jednak zapadający powoli zmrok był dobrym kamuflażem, a jednocześnie zwiastunem większych kłopotów. - Dobra, będzie trzęsienie ziemi. - zakomunikował i przypomniał sobie jak ostatnio brał Carmelkę na barki, kiedy to wspólnie kibicowali na meczu quidditcha. Pochylił się i poinstruował ją, że ma z nim współpracować, jeśli ma ją wpakować sobie na barki. Jako tako się udało ją umościć na ramionach Jeremy'ego i ten nagle wpadł na pomysł. - Przecież mogłem unieść Cię zaklęciem... niech to szlag, myślę z opóźnieniem. - i to nie była nowość, bo kiedy się nasapali nagle doznał olśnienia. Przytrzymał jej uda - miał pełne prawo teraz ją asekurować i z bliska oglądać sobie odsłoniętą łydkę i ruszył powoli do przodu. - Widzisz coś? Wystaje ci głowa zza krzewów? Bo nie podskoczę, choćbym chciał. - zawołał z dołu i narażał się na obrywanie liśćmi, bo przecież musiał się przez nie jakoś przedrzeć. Po chwili zatrzymał się i obracał tak, by Moe miała lepszy widok. - Zapal światło w różdżce i czegoś tam poszukaj. - dodał i po raz enty obiecał sobie w myślach, że pójdzie poćwiczyć kondycję z chłopakami, a nie będzie zaciągać dziewczyn na słodkie randki. Zadrżał, gdy uderzył ich chłodniejszy wiatr. Oho, zaczyna się...
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Była zdecydowanie zbyt wyczerpana, by przejmować się jakimś rozcięciem w spodniach, zwłaszcza, że nie znajdowało się ono w żadnym niepokojącym miejscu. Nie czuła również żadnego powodu do obaw związanych z uszkodzeniem ciuchów. Jerry był, choć czasem trudno było w to uwierzyć, równym gościem. A podniesienie jej siłą mięśni uznała za coś naturalnego, sama miała przecież tak daleko do zaklęć, że nawet jej przez myśl nie przeszło czarowanie, dopóki Dunbar nie wspomniał o takiej opcji. - Chyba wolę to od podnoszenia mnie magią... - przyznała całkiem szczerze, również przed samą sobą. W dużej mierze nie ufała magii, głównie ze względu na przekorność i swawole jej własnej różdżki. Z nowej perspektywy rzeczywiście widziała znacznie więcej. Niestety, w tym wypadku chodziło najwyżej o znacznie więcej krzaków kawowca. I w tym momencie coś się w niej przełamało. - Teraz mnie nie upuść. - ostrzegła Gryfona tuż przed tym, gdy wyjęła różdżkę zza paska. Wzięła ciężki wdech i uniosła rękę uzbrojoną w świerkowy oręż pionowo, wysoko ponad głowę. Zebranie się w sobie chwilę potrwało, ale potem wypowiedziała to słowo. Ale jednak nie do końca. - Lumo... - w połowie inkantacji, czubek różdżki rozpalił się, jak zimne ognie, co dziewczynie natychmiast skojarzyło się z pierwszym spotkaniem tej dwójki, gdy miała jedenaście lat. Różdżka nie dała jej również dokończyć wymawiania krótkiej treści zaklęcia, bo postanowiła działać sama. Wystrzeliła z siebie kolejno czerwoną, żółtą i znów czerwoną racę, aby cały spektakl zakończyć donośnym fajerwerkiem, rozchodzącym się na tle nocnego nieba na kształt lwiego pyska. - Takie czary. Jędza. - mruknęła wściekle, zaciskając palce na różdżce. Miała ochotę ją wyrzucić między te wszystkie cholerne kawowce. I jak ona teraz wyglądała przy Jeremym? Nawet tak proste zaklęcia jej nie szły. A do końca szkoły dwa lata...
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
- Wiesz, Davies, lepszy ze mnie czarodziej niż sportowiec, no ale jesteś lekka jak piórko. - odparł a propos używania czarów do przemieszczania żywego obiektu. Co prawda Jeremy był lepszy w warzeniu eliksirów i leczeniu niż rzucaniu czarów ofensywno-defensywnych, ale przecież nie musi o tym nikt wiedzieć, prawda? Nie można być najlepszym we wszystkich dziedzinach. Wypadałoby mieć chociaż jedną wadę. - Nie zamierzam. - zadeklarował podtrzymywanie jej tak długo, jak będzie to konieczne albo dopóki ramiona mu nie zwiędną. Tak to bywa, jak się nie ćwiczy regularnie, gdy chłopaki go wołają i proponują poranne bieganie. Sęk w tym, że jest śpiochem i niełatwo się mu zwlec z łóżka dla jakiegoś tam wysiłku fizycznego... a tu proszę, drugi raz już dźwigał dziewczynę na ramionach. To, co się stało przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Proste zaklęcie światła zachowało się całkowicie nie tak, jak powinno. Fajerwerki wystrzeliły hen przed siebie omijając liście kawowca o dosłownie centrymetry - cud, że nie podpaliły całej plantacji... Jeremy aż podskoczył (a jednak się dało), co było błędem. Nie spodziewał się aż takiego światła i to stosunkowo blisko twarzy. Podskakując zrobił krok w tył, na coś nadepnął i po prostu się przewrócił... zaś połowa ciężaru ciała Moe wylądowała z impetem na jego klatce piersiowej - niestety reszta na piachu. - Kurrrrrwa... - jęknął i nie wiedział gdzie jest góra ani gdzie dół. Szybko się wyswobodził i ignorując fakt, że się znów poobijał, dopadł do leżącej Moe. - Kurna, zabiłem cię? Co to było? Miało być małe światło a nie seria fajerwerków... - minę miał zrozpaczoną, gdy się nad nią nachylał. Na całe szczęście dziewczyna oddychała, coś tam jęknęła, a więc była żywa. I niepołamana! Pomógł jej usiąść. - Sorry. Coś chce nas tu uwięzić... - zawyrokował i dalej klęczał przy dziewczynie szukając na niej jakichś obrażeń. Brawo Jeremy. W ten sposób z pewnością nikogo nie poderwiesz, skoro ją uszkodziłeś.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Plantacjakawy miała w sobie coś, co budziło wspomnienia – nieodparty urok, któremu nie potrafił się oprzeć. Długie spacery w blasku ciepłego, popołudniowego słońca i otaczające go zewsząd krzewy obfitujące w plony, wokół których kręciło się całe życie tutejszych ludzi, przywodziły na myśl letnie dni dzieciństwa spędzane w posiadłości dziadków, którzy posiadali ogromną winnicę. To nieistotne, że miast we Francji, znajdował się na Saharze, że słońce paliło mocniej niż był do tego przyzwyczajony, a powietrze pachniało w zupełnie inny sposób; tak czy siak odnajdywał tutaj spokój, którego w życiu miał jak na lekarstwo. Słońce chyliło się już ku zachodowi w momencie kiedy postanowił, że czas zawrócić; nie obawiał się, że zabłądzi, ale wiedział, że noce są tu nieprzyjemnie chłodne i lepiej zwyczajnie udać się do namiotu. Wyciągnął z kieszeni papierośnicę, z niej zaś papierosa, który miał być mu towarzyszem powrotnej podróży. Był paskudny, lokalny, zupełnie nie w jego guście – ale przecież kompanów się nie wybiera, prawda? Jego uwagę przykuł nagły rozbłysk światła dobiegający z głębi plantacji, spoza głównej ścieżki prowadzącej przez jej środek. Powinien się tym zainteresować? Może to tubylcy wypuścili magiczny znak, który wcale nie był przeznaczony dla jego oczu? Ale przecież już ich tu nie było, mieszkańcy ludu Eneji nie zwykli pozostawać tu do tak późnej pory. Gdyby nie ciążyły nad nim obowiązki opiekuna, być może zignorowałby owe fajerwerki, uznając, że chłód powoli sięgający jego ramion jest istotniejszy niż rozwiązanie tej zagadki, jednak w obecnej sytuacji nie mógł tak po prostu przejść obok tego obojętnie. Pewnie jakiś zidiociały uczeń stroił sobie żarty, jego zadaniem było zaś rozprawiać się z takowymi i przywracać ich do porządku. Wpuścił ku górze chmurkę dymu, westchnął ciężko i wszedł między krzaki, postanawiając przedrzeć się do źródła światła najkrótszą, choć nie najłatwiejszą drogą. Jedną ręką odsuwał liście, drugą zaciskał na różdżce, którą oświetlał sobie drogę, w zębach trzymał natomiast papierosa, nazbyt uparty by tak po prostu go porzucić. Kiedy wyszedł z zarośli, jego oczom ukazała się skłócona parka. — Piękne macie miejsce na schadzkę. I czas, czas przede wszystkim — mruknął z niezadowoleniem. Po to tutaj szedł, marznąc i tracąc swój czas? — Wizja gnieżdżących się pod waszą skórą mbaya mbu dodatkowo was podnieca? Wyciągnął rękę, w której trzymał różdżkę i oświetlił twarz chłopaka. Widział, że coś jest nie tak, nie był wszak idiotą, lecz nie zamierzał ani odpuszczać złośliwego komentarza, który sam cisnął się na wargi, ani tym bardziej rzucać się na pomoc w panice. Jeśli uznają, że jest im ona potrzebna, zapewne sami o nią poproszą, chłopak wyglądał wszak na dorosłego.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Pomógł się im obojgu podnieść i jeszcze jakieś osiem razy przeprosił Moe za podskakiwanie podczas rzucania zaklęcia. Wyjątkowo darował jej nabijanie się ze spieprzenia prostego Lumos, bo nie miał serca na dokuczanie, kiedy była tak poturbowana. Nie usłyszał, że ktoś nadchodzi, aż nazbyt zajęty otrzepywaniem ramiom dziewczyny z piachu - naprawdę miał wyrzuty sumienia za te dzisiejsze ekscesy. Usłyszawszy dziwny głos, odruchowo wyciągnął zza ucha różdżkę i odwrócił się przez ramię w kierunku źródła dźwięku. Zmrużył oczy kiedy padło na niego światło. O, to ten jeden z opiekunów! Chyba nigdy nie poczuł jeszcze takiej ulgi na widok drugiej osoby. To oznaczało, że nie spędzą tutaj całej nocy i nie odmrożą sobie kończyn. Różdżka trafiła z powrotem za ucho, czyli tam, gdzie ją najczęściej przetrzymywał. - Gryfońska krew lubi adrenalinę. - odparł zanim zdążył się zastanowić nad słowami. - Skręciliśmy w lewo za złym krzakiem, a podobno mają tu romantyczne zakątki na schadzki. - wyszczerzył się do Moe będąc pewien, że dostanie w ucho za takie aluzje i utwierdzanie opiekuna w przekonaniu, że są tutaj w celach romantycznych. Nie miał bladego pojęcia co to mbaya mu i chyba nie chciał wiedzieć - brzmiało jak krwiożercza mucha z dwunastoma odnóżami i ostrą paszczęką z przodu. - Sęk w tym, że czas nam upłynął tak szybko, że za cholerę nie mogę sobie przypomnieć w którą stronę do namiotu. Orientujesz się może? - posłał mu niepewny uśmiech, ale jego ciemne oczy były rozbrajająco proszące o jakikolwiek ratunek. - Zanim my znajdziemy tę główną ścieżkę to nocy może nam nie starczyć. - dorzucił dla przekonania, bowiem tak na dobrą sprawę nie miał bladego pojęcia jak daleko są od obozowiska i jak głęboko zaszli w zarośla. Byli zmęczeni i głodni, zziębnięci i poobijani. Pozostało jeszcze przekonać tego bezimiennego opiekuna do pomocy (nie dał rady przypomnieć sobie jak go dyrektor przedstawiał, skupiał się wówczas na szczerzeniu do siódmoklasistek) i będą mogli doczłapać do namiotu. O niczym innym nie marzył... a stopy miał już lodowate, o czym taktownie nie wspominał.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Tyle byłoby z zapewnień Dunbara, że da radę ją bezpiecznie trzymać w górze. Wiele było w tym również jej winy oraz samych niefortunnych przypadków, ale fakt był faktem- niezbyt powiodło mu się dotrzymanie słowa. Przewrócili się obydwoje i Gryfonka wylądowała tyłkiem na klatce piersiowej starszego maga, a głową w piasku. Ciemnowłosy pospiesznie pomógł jej wstać, słysząc przytłumione jęknięcie i widząc, do czego doprowadziły ich wygłupy. Dziewczyna jeszcze przez dłuższą chwilę pluła piaskiem i pozbywała się go z oczu. Była na tym na tyle skupiona, że na pojawienie się trzeciego, zupełnie obcego głosu, aż podskoczyła nerwowo. Szybko się jednak uspokoiła i słuchała rozmowy Jerry'ego z opiekunem. Na szczęście nikt nie drążył tematu jej błyskotliwego rzucania elementarnych zaklęć, bo słabo jej się widziało tłumaczenie swoich różdżkowych przywar. - Roman... - w środku słowa zrobiła sobie przerwę na splunięcie chrzęszczącym między zębami piaskiem - tycznie. - rzuciła ironicznie, spoglądając spod grzywki na wyłaniającego się z ciemności, bliżej nieznanego jej opiekuna. Była wyjątkowo szczęśliwa, że rzeczywiście pojawił się ktoś z pomocą, niezależnie od tego, co ratujący sobie o dwójce uczniów pomyślał. Zresztą, byli Gryfonami - żadna nowa łatka już do nich ze względu na lekkomyślność, czy brawurę, nie przylgnie. - Możemy już wracać do namiotów? - zapytała ze zniecierpliwieniem, a jej twarz wyrażała przede wszystkim wyczerpanie i niemoc. Miała na dziś już dość wrażeń - pójście w ślady Jeremy'ego, jeżeli chodziło o piaskową kąpiel, dodatkowo potęgowało zmęczenie i roztargnienie. Rosnący chłód zaczynał stopniowo doskwierać, ale nadal nie był w stanie umniejszyć uczucia senności.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Czy oni w ogóle słuchali przewodnika? Jakim cudem przeoczyli informacje o tym, że w nocy pełno tu tych przeklętych insektów, które włażą pod skórę i składają tam jaja? Obrzydliwe? A jakże! Tym bardziej powinni się tym zainteresować. Mieli szczęście, że namioty były zabezpieczone przed tym robactwem, w innym wypadku sami musieliby się martwić o ochronę przed nocnym atakiem. Ilu z nich pamiętałoby o tym, żeby jakoś się zabezpieczyć? Wolał się nad tym nie zastanawiać, bo rzeczywistość mogła być smutna i przerażająca zarazem. Oczywiście on sam w czasach szkolnych był ostoją rozsądku i zamiast oglądać się za spódniczkami koleżanek, zastanawiałby się jak zwalczyć robactwo tego świata. Oczywiście. Przewrócił oczyma – no tak, Gryfoni, wieczne lekkoduchy. Dlaczego w nietypowych miejscach po zmroku nie spotykało się zagubionych Krukonów, a właśnie przedstawicieli domu lwa? Jako dawny Ślizgon, nie potrafił nie spojrzeć na to z pobłażaniem; choć nigdy nie był szczególnie zaangażowany w nieustające utarczki między tymi dwoma domami, nie dało się zaprzeczyć, że Gryfoni bywali lekkoduchami – aż do przesady. — A czy gryfońska krew lubi wrócić do namiotu w jednym kawałku? Jeśli nie to może powinna się tym zainteresować. — końcówka papierosa rozżarzyła się w mroku wieczoru, a w słabym blasku różdżki wydmuchany powoli dym ułożył się w fantazyjne kształty. Skinął głową. — Macie więcej szczęścia niż rozumu, weź swoją ładną koleżankę za rękę żeby Ci nie zwiała i chodźcie. Machnął ręką, zachęcając ich do pójścia i ruszył swoim dość szybkim tempem (miał długie nogi, ot i co) z powrotem między zarośla. Dał im szansę na powrót, ale nie obiecał wcale, że będzie łatwo – prowadził ich światłem swojej różdżki, ale bynajmniej nie dostosowywał się do ich tempa i nie patrzył nawet czy za nim nadążają. To, żeby nie zgubić się ponownie leżało głównie w ich interesie. — Mogę opowiedzieć Ci o lepszych miejscach, no chyba że podrywasz same fanki kawy — mruknął do chłopaka kiedy w końcu wyszli na główną drogę. Zdążył rozejrzeć się po okolicy i kto wie, może jego wiedza na coś mu się przyda. Tak czy siak, odprowadził ich do namiotu... co za dobra dusza, prawda?