C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
O każdej porze płyną stąd smakowite zapachy przygotowywanych potraw – czy to na zawieszonym nad ogniem ruszcie, przeznaczonych do samodzielnego pieczenia patyków, czy w ogromnym kotle. Samo ognisko jest duże i obłożone kamieniami, a trzaskający w nim ogień nie zachowuje się w zwykły sposób – kiedy nikt z niego nie korzysta, tli się delikatnie, a w chwili gdy pojawia się przy nim więcej osób, płonie pełną siłą; nigdy jednak nie gaśnie zupełnie. Wokół niego ustawionych jest kilka krzeseł oraz koców, na których można usiąść żeby w spokoju upiec coś smakowitego, lub po prostu popatrzeć w ogień. Nieco z boku znajdują się ustawione w dwóch kilku rzędach stoły, stanowiące wspólną stołówkę obozowiczów.
To że był na urlopie nie oznaczało jeszcze, że ma kompletnie zapomnieć o samorozwoju. To właśnie teraz, na Saharze, miał więcej czasu, bo nie musiał spędzać cennych godzin za barem w Szatańskiej Pożodze, toteż postanowił popracować nad swoimi umiejętności z zakresu magii leczniczej. Ostatnimi czasy koncentrował się przede wszystkim na niej i na czarnej magii. W końcu dobrze było mieć bogaty asortyment zaklęć ofensywnych, ale należało też wiedzieć w jaki sposób uporać się z przeróżnymi obrażeniami. Zamierzał poćwiczyć czary, które już zna, być może nauczyć się także czegoś nowego. W tym celu udał się nad obozowe ognisko i zasiadł na jednej z ławek, zza paska spodni wyciągając swój nóż myśliwski. Po chwili rozciął swoją rękę, spoglądając na krew powolutku spływającą z rany. Cóż, nauka wymagała pewnych poświęceń i odrobiny bólu. - Fringere. – Mruknął pod nosem wpierw inkantację prostego czaru, który nie mógł uleczyć zacięcia, a jedynie miał mu dać ulgę w cierpieniu. Musiał sobie przypomnieć jak stworzyć chłodzącą, łagodzącą ból powłokę. Znał tę sztukę, więc tylko upewnił się w tym, że potrafi bezbłędnie ją wykonać. Teraz musiał pomyśleć nad tym jak poradzić sobie z krzywdą, którą sam sobie wyrządził. Na myśl od razu przyszło mu Vulnus Alere – niezwykle przydatne zaklęcie w przypadku drobnych obrażeń ciała. Tym razem nie wypowiadał jego inkantacji, starając się rzucić je niewerbalnie. I tutaj niestety niemiło się zaskoczył, bo za pierwszym machnięciem różdżką nie osiągnął żadnego efektu. Jednak dawno nie korzystał z magii leczniczej, a jak widać, brak praktyki znacząco wpływał na skuteczność rzucanych czarów. Leonel westchnął ciężko, ale ponowił próbę. Zacięcie zasklepiło się, ale nadal było widać lekkie zadrapanie. - Vulnus alere. – Porzucił pomysł niewerbalnego rzucania zaklęć i jak się okazało, był to dobry pomysł. Dzięki inkantacji był o wiele bardziej skoncentrowany na swoim zadaniu i po chwili jego ręka wyglądała jak nowa. Mimo tego zdawał sobie sprawę z tego, że niekiedy czary leczące mogą nie poskutkować, więc postanowił wyciągnąć z odmętów swej pamięci również zaklęcie pozwalające stworzyć zwój bandaża. - Vulnera ferre. – Wypowiedział jego inkantację i po chwili w jego ręce pojawił się upragniony przedmiot. Tak mu się przynajmniej wydawało, bo kiedy rozwinął bandaż, dojrzał wiele podziurawionych fragmentów. Czyżby naprawdę aż tak się z tej dziedziny opuścił? Jeszcze raz spróbował, niewerbalnie… A co, stwierdził że najwyżej się trochę pomęczy, ale że musi wreszcie osiągnąć jakiś mały sukces. Kilkukrotnie machał różdżką z lepszym lub gorszym skutkiem, ale wreszcie w jego dłoniach pojawił się szeroki i dość długi zwój bandaża, który nie zawierał żadnych wad ani niedoróbek. Wydawać by się mogło, że to już koniec treningu, ale Fleming miał jeszcze w zanadrzu inne zaklęcie, które w tych upałach musiało się udać. Otóż od palącego non stop słońca cholernie rozbolała go głowa, a nie chciał przecież faszerować się żadnymi tabletkami ani eliksirami. Skierował więc koniuszek swojej różdżki ku górze, przypominając sobie odpowiedni czar. - Levatur dolor. – Mruknął cicho, mając nadzieję na to, że upora się z małym, choć niezwykle upierdliwym problemem. Nic się nie wydarzyło. Odczekał parę minut, ale miał wrażenie, że czaszka pęka mu jeszcze bardziej, więc przeklął tylko głośno, ponownie celując w swoją głowę różdżką. - Levatur dolor. – Powtórzył swe zmagania, nieco pesymistycznie podchodząc do tej próby. A jednak tym razem po paru minutach ból minął bezpowrotnie. Wyglądało więc na to, że jego ćwiczenia przyniosły jakiś rezultat i że dzięki nim posługiwał się magią uzdrowcielską z nieco większą płynnością niż wcześniej. Usatysfakcjonowany opuścił więc ogniskowy teren, udając się na spoczynek do swojego namiotu.
zt.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Po zaproponowaniu wspólnego posiłku nie czekała zbyt długo na reakcję. Od obozowego ogniska dzieliło ich najwyżej kilka minut spaceru, więc śmiało mogła wierzyć, że nie zniknie Gryfonowi z oczu na dobre, niezależnie od szybkości jego reakcji. Niby w pierwszej chwili przeszło jej przez myśl, by zjeść coś w wiosce, ale nie była jeszcze na tyle przekonana do tutejszej kuchni, aby decydować się na coś nieznanego po tych wszystkich hańbiących upadkach. Potrzebowała czegoś na poprawę nastroju. Na zimno, na ciepło, wszystko jedno. Zanim jednak wymyśliła, na co ma ochotę i co w ogóle było możliwe do wykonania w tym rejonie, mocno opadła z sił, przez co postanowiła położyć się przy samym ognisku, które, jakby na ich widok, nabrało płomiennej mocy. - Pokonały nas magicznie przygłupie rumaki pustyni. Nie wiem, czy się z tym pogodzę. - westchnęła ciężko, jednocześnie ciesząc się, że pod głową wreszcie nie miała piasku, a miękki koc. Budowanie relacji ze zwierzakami nie było lekkim zajęciem, co widać było przede wszystkim po jej siniakach, ale odbiło się również na kondycji psychicznej dziewczyny. Zdecydowanie potrzebowała chwili wyciszenia, nieco czasu na regenerację, a następnie jakiegoś smacznego, energetyzującego posiłku. - Jak Twoje kości? - zapytała po chwili, spoglądając na poczynania Jerry'ego i starając się wzrokiem znaleźć ślady uszkodzeń na jego ciele. Aktualnie to pewnie trudniej byłoby znaleźć fragment zdrowej skóry, niż takiej, która byłaby rozcięta/obita/przetarta.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Kolejny dzień z rzędu można było spotkać tę dwójkę poobijaną i poturbowaną. Piasku nie pozbędą się z siebie chyba do końca tego roku, bo co rusz lądowali w jej tumanach. Czuł niesamowitą ulgę, że udało mu się nakłonić Morgan do zejścia z dumbadera. Nie miał już sił zlatywać z nich i łapać jednocześnie dziewczyny. Tak się nie da, a zaliczyli po dwa upadki. Powłóczył nogami i musiał przyznać sam przed sobą, że nie odpoczął w pełni po wczorajszym zgubieniu się na plantacji kawy. Chętnie by coś zjadł, jednak rozleniwienie nie pozwalało na kreatywność i miał nadzieję, że odsapną chwilę zanim stwierdzą na co mają ochotę. Gdy Moe położyła się przy ognisku przez chwilę patrzył na nią z góry. Po chwili usiadł ze skrzyżowanymi nogami, sięgnął po jakiś bezpański kubek lewitujący w powietrzu i go zmroził zaklęciem niewerbalnym. Przytknął go do potylicy, by choć trochę uśmierzyć ból po tym jak nabił sobie guza. - Niech cię pocieszy fakt, że to krwiożercze bestie i z pewnością nie lubią bladych twarzy. Widziałaś te ich kurwiki w ślepiach? Jakby tylko czekały, żeby nas zamordować na oczach ich opiekunów... - przypomniał sobie, że nie musi bawić się w schładzanie przedmiotu martwego. Przytknął różdżkę do włosów i mruknął - Fringere. - i kilka sekund później rozluźnił się, odetchnął z ulgą. Dzięki temu mógł rozłożyć się tuż obok Moe, bo przecież nie będzie siedzieć, skoro może leżeć obok ładnej dziewczyny, która podziela jego cierpienie. Moe leżała z głową na kocu, a on skrzyżował ręce na karku i obserwował sobie niebo. - Całe, a twoje? Skrzypią, ruszają się pod dziwnym kątem? - zapytał z mniejszą energią w głosie. - Marzę o wodzie. O jeziorze, o zimnej lodówce i dużej warstwie śniegu. Lubię upały, ale z wodą, bo bez niej to można zwariować. - uniósł różdżkę, obrócił ją między palcami i wycelował między nich, w kierunku ziemi. - Aquamenti. - próbował i różdżka totalnie go zignorowała. Mruknął po raz kolejny i wypluła z siebie piasek. Jęknął i ponowił zaklęcie - usypał z piasku niezłą górkę, mogą już lepić babki. Gdy nagle za czwartym razem różdżka czknęła, zawibrowała pod palcami i oczom nie mógł uwierzyć, wystrzeliła z niej woda. Nakierował ją na siebie i przy okazji pochlapało nieznacznie Moe. - Za piątym razem. Widzisz to? Piąty raz. Pieprzone klątwy. - to była tylko kropla w morzu potrzeb - dosłownie. Miał wilgotną twarz, grzywkę, szyję i chciał więcej. Niestety różdżka znów go zlekceważyła. Westchnął i ją schował. - Jak zacznę zamieniać się w mumię to daj znać. - mruknął, poprawił się i próbował rozluźnić.
Ich przygody z dumbaderami zaczęły ją zastanawiać. Może rzeczywiście tutejsi ich opiekunowie nastawiali te zwierzęta antyludzko na czas pobytu hogwarckich przyjezdnych? W innym wypadku było to dla niej zupełnie niezrozumiałe. Dwie na dwie osoby zostają boleśnie sponiewierane przez wierzchowce, które zwyczajowo trudno urazić i sprowokować, a do tego lubiących długie spacery w upalne dni? Albo coś było na rzeczy, albo obydwoje mieli duże problemy w kontaktach ze zwierzakami. Co w przypadku Moe niekoniecznie pokrywało się z prawdą, przynajmniej dopóki nie mówiliśmy o ugłaskiwaniu hipogryfa albo nundu. - Tak, zdecydowanie nie trafiły nam się przyjazne okazy. Ja to jeszcze szczęśliwie miałam naiwniaka, co by mi ratował skórę. Gorzej z Tobą. - nie była to kpiąca uwaga na temat jego ratowniczych wyczynów. Faktycznie była mu za to wdzięczna, a czego nie potrafiły przekazać słowa, ukazywał ton głosu, jakim je wypowiadała. Jednak obecność Jeremy'ego była pocieszająca nie tylko ze względu na to, że miała jednocześnie jelenia od łamania kości w jej imieniu. Przede wszystkim ceniła sobie bowiem jego towarzystwo jako takie. - Bolą i trochę mam dość. Ale zaraz mi przejdzie. - zapowiedziała, przymykając oczy i usiłując nieco się uspokoić i dojść do siebie po dumbaderowych wrażeniach. W międzyczasie dostało jej się wodą (życiodajną, mokrą wodą!), ale nie licząc nieznacznego uchylenia powieki, kompletnie to zignorowała. Raczej nie zapowiadało się na to, że dzięki czarom będą mogli się wykąpać, albo chociaż zmyć z siebie część piasku. Zresztą, co by to dało, skoro chwilę później wystarczył powiew wiatru albo krótki spacer i mieliby powtórkę z rozrywki. - Nadal poszło Ci lepiej niż mnie. Czemu się tak uparłeś na tę wodę? - nawiązała do swojego czarowania, nie siląc się na wstawanie, czy choćby otwieranie oczu. Na ten moment, leżenie plackiem było najwygodniejszą pozycją, jaką znała. I miała zamiar ją jeszcze jakiś czas podtrzymać.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
W pewnym momencie poderwał głowę by zerknąć na Moe. Zapomniał, że nie powinien się zbyt gwałtownie podnosić zważywszy, że guz był stosunkowo pokaźny i mimo, że rzucił na siebie zaklęcie z zakresu uzdrawiania tak odczuł pulsacyjny ból, gdy tylko się poderwał. Wykrzywił się. - Naiwniaka? - tak, coś musiało ją ugryźć, bo mimo, że nie mówiła to zjadliwym tonem, to treść słów dotykała go do żywego. Zmrużył oczy i pomasował swój kark. - Ja bym takiego nazwał dżentelmenem, ale skoro wolisz otaczać się naiwniakami to jak jakiegoś znajdę, to ci podeślę. - położył się ostrożnie z powrotem na swoim miejscu. Naruszył strukturę zaklęcia, które osłabło, a co za tym idzie leżał w towarzystwie upierdliwego, kującego bólu potylicy. Mógłby coś z tym zrobić, pozbyć się tego raz-dwa. Nie robił, bo zajął myśli Morgan. - Po to by nie bolało chcę wody. Dziewczyno, jesteśmy na pustyni i zadajesz mi takie dziwne pytanie. Nie mów, że sama nie marzysz o jeziorze. - czuł, że przestaje nadążać za tokiem jej rozumowania, a to mogło raz dwa zaprowadzić do sporu, na który nie miał sił i energii. Fakt, że miał jakikolwiek dobry humor był cudem, bowiem miał naprawdę wiele powodów do zmartwień. Kłopoty wisiały nad nim niczym wygłodniały dementor czekający na okazję, by dorwać się do jego duszy. Westchnął głośno i popatrzył krytycznie na płonące ognisko. Serio, w ciągu dnia? Kiedy na słońcu było z sześćdziesiąt stopni Celsjusza? Wywrócił oczami. - No ale opalenizną to będziemy mogli się pochwalić. A jeszcze połowy atrakcji nie zwiedziłem. Czeka mnie bardzo intensywny sierpień. - poszedł w jej ślady i zamknął oczy. Nie spodziewał się jakie to będzie miłe uczucie. Co prawda co chwila korciła go myśl, iż wolałby być w takiej pozycji i bliskości przytulany, jednak nie był pewien co do Morgan, a nie chciał tracić towarzystwa do kłopotów o każej godzinie dnia i nocy.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Powoli odwróciła twarz ku Dunbarowi i zmarszczyła brwi. Ewidentnie nie miał radosnej miny, choć nie do końca była zdolna ocenić, czy to przez poobijanie się, czy też w reakcji na kąśliwą uwagę Moe. Uznała, że przez oba, bo to i tak była najbardziej prawdopodobna wersja. Nie, żeby miała zamiar odpuścić sobie przez to swoje kpiarskie wywody. Do tej pory przekomarzanki wychodziły im całkiem nieźle. Co się zatem stało, że Jeremy nagle zaczął się wycofywać, odpuszczać sobie cisnące się na usta komentarze wygłupów Morgan i ogólnie przygasł? - Możesz mieć z tym problem, bo nie rosną na drzewach. Raczej spadają z drzew. Albo z dumbaderów. - tym razem ona podniosła się do pozycji siedzącej i z pełną premedytacją spojrzała w ognisko, zupełnie ignorując wszelkie ostrzeżenia przed sikaniem w nocy. Doskonale rozumiała fantazjowanie o wodzie, ale skoro nad całym rejonem ciążyła klątwa, to raczej należało się spodziewać, że wszelkie magiczne starania skończą się fiaskiem. - Nie wyglądasz, jakbyś był gotowy na intensywny sierpień. Bardziej, jakby ktoś Cię skopał i wyrzucił na śmietnik. - przyznała ponuro po chwili namysłu, ponownie mierząc wzrokiem starszego Gryfona. Korzystając z tego, że zamknął oczy i wyglądał na nieco nieobecnego, wstała i przeniosła się okrężną drogą na miejsce obok niego. Następnie usiadła ramię w ramię z Jeremym i oparła głowę o jego bark. - Na szczęście to nie byłam ja. - zadeklarowała pocieaszająco, tonem zbliżonym do szeptu i sama natychmiast rozchmurzyła się. Dobrze było mieć go przy sobie.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Leżał sobie wygodnie i nikomu nie wadził, a nagle ni stąd ni zowąd nie potrafił się poprawnie porozumieć z Moe. Może naprawdę mocno uderzył się w głowę i stąd zakłócenia na linii? Nie odpowiedział już nic, a jedynie zacisnął zęby. Dobry humor, który towarzyszył mu nieodłącznie od miesiąca gdzieś przepadł, przygasł, a trzeba przyznać, że tego typu mina nie pasowała do Jeremy'ego. Rzadko gościła na jego twarzy, naprawdę rzadko. - Nie będę pachnieć kwiatkami w czterdziestu stopniach Celsjusza chwilę po łapaniu ciebie, gdy planowałaś sobie skręcić kark. - odparł z przekąsem, nawet na nią nie patrząc. Problemy z dialogiem z płcią przeciwną zaczynały wzrastać do niepokojących rozmiarów i wypadałoby coś z tym zrobić. Czemu jego jedyną wizją była opcja upicia się do nieprzytomności i cierpienia kaca moralnego? Z Morgan nie kłócił się nigdy, nie "na poważnie". A teraz nie potrafił znaleźć w jej słowach niczego przez co mógłby się prześliznąć. Otworzył oczy czując ruch przed sobą. Przemieszczała się, czyżby miała już dość i postanowiła sobie pójść? Usiadła obok i po chwili poczuł na ramieniu niecodzienny ciężar. Zbiła go z pantałyku. Czy przegapił moment, w którym na to zasłużył? Wychodzi na to, że Moe pokazuje swą dziewczęcość, delikatność czy wewnętrzne ciepło w najmniej spodziewanych momentach. Nigdy nie był na to przygotowany i nigdy nie wiedział co ma w takiej sytuacji zrobić zważywszy, że nie miał pojęcia skąd się bierze źródło gestu. - Nie ogarniam co się dzieje. - odpowiedział rozbrajająco prosto i szczerze. Nie nadążał, nie rozumiał, wydawało się, że zwyczajnie zgłupiał. - Też się uderzyłaś gdzieś czy ja po prostu nie rozumiem co się do mnie mówi? - zapytał z autentycznym zaskoczeniem. To przyblokowało go, by miał ją objąć czy rozluźnić bark, aby mogła sobie wygodnie z niego korzystać. Tak bardzo łaknął takich gestów, a gdy przyszło co do czego - zgłupiał. - Eh, muszę się dzisiaj porządnie napić. - stwierdził po chwili ciszy.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Największy podrywacz-wyrywacz-czaruś-bawidamek-flirciarz, jakiego widział dom Gryfa nagle nie potrafił się odnaleźć w prostej sytuacji sam na sam z płcią przeciwną. Czy była zaskoczona? Może odrobinę, choć przecież znała to przysłowie o krowie, która dużo ryczy. Największym problemem było chyba to, jak bardzo nie miał humoru jeszcze przed jej zbliżeniem się. A jego spięta postawa wcale nie pomagała. - Jeremy. Zamknij się. I odpręż. - wypowiadała słowa spokojnie i serdecznie. Gdyby teraz na przykład nazwała go idiotą, byłoby to wręcz pieszczotliwe. I choć miała ochotę na jakąś sprowadzającą go do pionu inwektywę, biorąc pod uwagę jego nastrój, zdezorientowanie i stan zdrowia, z bólem ją sobie odpuściła. Zamiast tego westchnęła, odwróciła się do chłopaka plecami tak, by potylicą nadal opierać się na barku Gryfona i zamknęła oczy, ponownie oddając się relaksującej czynności wylegiwania się na ramieniu Dunbara. - Ograniczałabym alkohol na pustyni. Nawet wody nie będziesz miał na kaca. - ostrzegła, zupełnie pomijając ocenianie priorytetów i sposobu reagowania na to, co się działo wokół niego. Gdzieś w świadomości tkwiło jej, że prawdopodobnie właśnie poznawała nieco inne oblicze Jerry'ego, niż spotykała dotychczas. I, że na tym zagubieniu w stosunkach damsko-męskich oraz rozwiązywaniu problemów libacjami spis mankamentów się nie kończył.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Westchnął z rezygnacją i próbował się rozluźnić, bowiem zauważył, że się niepotrzebnie spiął. Wierzchem dłoni pomasował czoło, aby je wygładzić i jakby zmusić do faktycznego rozchmurzenia się. Brakowało mu warzenia eliksirów, alkoholu i szczerego pogadania z chłopakami. Za dużo się nawarstwiło i za długo trzymał to w środku, dlatego teraz nie potrafił się w pełni wyluzować, co też Morgan wyczuwała. Ah, ta kobieca intuicja. - Nie lubię jak przemawiasz mi do rozsądku. - powiedział szczerze, a i zauważył, że odwdzięcza mu się pięknym za nadobne zwłaszcza, że cudem ściągnął ją z dumbadera po tym jak ją solidnie z siebie zrzucił. - To jaki masz plan na później? - zapytał i przymknął oczy, aby zmysł dotyku i zapachu mógł wyczulić się na opierającą się o niego Morgan. Im dłużej się na tym koncentrował, tym lepiej się czuł. Bolączki fizyczne powoli przestawały doskwierać, a rozleniwienie narastało do niebezpiecznych rozmiarów. Brakowało jedynie dobrego piwa albo... - Palisz? - zapytał szesnastolatki. Nie czuł się ani trochę odpowiedzialny, a więc nie widziałby żadnego problemu z poczęstowaniem jej nikotyną. Wymacał w spodenkach nieco zgniecioną paczkę fajek i wyciągnął jedną ze środka. Starał się absolutnie nie wiercić, aby Moe nie przyszła straszna myśl odsunięcia się z jego ramienia. Podobało mu się ciepło płynące z jej ciała. Inne, niż te dotkliwie pustynne. Udało mu się zapalić papierosa jedną ręką, bo drugą zawiesił na jej ramieniu, nieco ją w ten sposób obejmując ale też dając możliwość swobodnego odsunięcia się, gdyby chciała go w ten sposób skrzywdzić. - Carmelka będzie pluć sobie w brodę, że nie widziała naszych perypetii z dumbaderami. Powinniśmy cyknąć jakieś foty i jej wysłać. - zaciągnął się cudowną nikotyną ciesząc się, że nie wyjmował paczki wczoraj ze spodni.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Po słowach Dunbara, na jej beztrosko malującej się twarzy pojawił się przelotny uśmiech. Ta krótka chwila relaksu i ochłonięcia wystarczyła jej, aby pozbyć się wszelkich objawów zmęczenia, tak fizycznego, jak i psychicznego. Zupełnie, jakby ponownie podpięto jej pełne zasilanie. Nie miały znaczenia upadki na twardy grunt, niepowodzenia w negocjacjach finansowych, ani utarczki z dumbaderami. Zostało jedynie tu i teraz, a ono było wcale przyjemne. - Będę cieszyć się towarzystwem, jeść pieczone mięso, patrzeć w gwiazdy i liczyć, że żadne mbayabongo nie nalezie mi do majtek. - nie zastanawiając się długo, zapowiedziała docelowy przebieg swojego wieczoru. Właściwie był to pierwszy plan, jaki przyszedł jej do głowy i jednocześnie okazał się, przynajmniej w jej głowie, zbyt genialny, aby wprowadzać w jego kolejne punkty jakiekolwiek modyfikacje. - Dziękuję. Ale nie krępuj się. - odparła odruchowo, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy. Kompletnie nie była zainteresowana używkami we wszelkich ograniczanych wiekiem postaciach, ale nawet przez moment nie przeszło jej przez głowę oburzanie się na sam fakt palenia przez Dunbara, czy bunt i moralizatorstwo w odpowiedzi na deprawowanie małoletnich wiedźm. - No nie wiem, Jeremy. Musiałbyś też przyznać, że stchórzyłeś, jeżeli chodzi o dosiadanie wielkibłądów. To chyba zbyt duża ujma na honorze, aby Carmel Ci kiedykolwiek puściła to w niepamięć. - jednocześnie żartowała i niezupełnie żartowała. Piętno bycia pokonanym przez dumbadery ciążyło również na niej i, o ile nie miała zamiaru się tym przejmować, liczyła się z faktem, że może jej to kiedyś zostać wypomniane w najmniej spodziewanym momencie.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Wysłuchawszy jej planu na dzisiaj automatycznie się uśmiechnął. - Podpisuję się pod leniuchowaniem. Zasłużyłaś po tych ekscesach i obijaniu się. Hmm... mam ochotę na masaż, ale coś czuję, że tutaj mogłoby wyglądać to jak stepowanie dumbaderów na plecach ofiary czy położenie na kręgosłupie rozżarzonych kamieni... brr, od razu jakoś tak mniej chętnie o tym myślę. Mam zbyt bujną wyobraźnię. - znów się rozgadał, a to znaczy, że chwilowy kryzys przeminął. Zaciągnął się papierosem i próbował zrobić z dymu kółeczko lecz bezskutecznie. Nie palił na tyle długo i często, aby opanować takie dodatki. Zerknął na czarne włosy Moe, bowiem łaskotały go po ramieniu i szyi. Było to tak przyjemne i rozśmieszające, że nawet nie zająknął się na ten temat, bo jeszcze by się rozmyśliła. - Wielki-głąb, Moe. Wielki-głąb jak już. - poprawił ją tonem starszego. - Właśnie sęk w tym, że chcę by się śmiała i mi to wypominała do końca życia. Byłbym w stanie nawet iść tam z powrotem, zaciągnąć Elijaha, by zrobił mi zdjęcie jak spadam z dumbadera. Carmelka miałaby pożywkę na długie miesiące i o to, Morgan, właśnie mi chodzi. - zaskoczył i siebie i zapewne ją - miałby się wygłupić i tak jawnie upokorzyć dla czyjejś radości? O dziwo tak. Carmelka przeżywała żałobę i wkurzała się na potęgę w Dolinie Godryka, a więc dostarczenie jej takiej atrakcji mogłoby poprawić jej humor - nawet kosztem tej pozytywnej popularności Dunbara. Czego się nie robi dla tych, do których ma się niepisaną słabość? Uśmiechnął się bardzo delikatnie czując w okolicach serca coś miłego. - Co o tym sądzisz? - zapytał, jednak nie wspominał na temat utraty bliskiej osoby Carmelki. Był na pogrzebie jej matki, acz nie rozpowiadał o tym, bowiem nie miał do tego prawa, a i nie wiedział na ile Moe jest wprowadzona w temat.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Opowieść Jeremy'ego o masażu, może odejmując dumbadery, nie brzmiała wbrew pozorom najgorzej. W swojej krótkiej sportowej karierze, czy może raczej przy okazji tych swoich niewielu podjętych prób dołączenia do zespołu quidditchowego przekonała się, jak cudotwórcze potrafiło być rozmasowanie bolących mięśni po wysiłku, czy upadku. Teraz jednak nie było jej to potrzebne. Jej loty bowiem, pomimo gwałtownych i niezapowiedzianych wybić, w znacznie mniejszym stopniu kończyły się groźnymi upadkami. Głównie dzięki wysiłkom Jeremy'ego, który aktualnie wyglądał, jak po czołowym spotkaniu z pędzącą do Hogwartu lokomotywą. Takiemu to rzeczywiście mógł się marzyć masaż. Byle nie w postaci stepujących dumbaderów. - No, no. Prawdziwy z Ciebie altruista. - po tych słowach, Morgan pospiesznie i bez ostrzeżenia podniosła się. Nie odwracała się w stronę Dunbara. Zrobiło jej się przykro, doskonale bowiem dostrzegała, że o czymś nie wie. Trochę się to wszystko teraz łączyło, gdy pomyślała o nieobecności Carmel i o wspominaniu Jeremy'ego o tym, że dla pocieszenia jej byłby w stanie poświęcić swoje dobre imię na długie tygodnie zarówno podczas wyjazdu, jak i przez część roku szkolnego. Nie, żeby miał nie wiadomo, jak dobrą opinię w Hogwarcie. Choć chyba nie jej było to oceniać. - Sądzę, że zgłodniałam. - chłodnym stwierdzeniem ucięła temat i zbliżyła się do ogniska, które, im bliżej się znajdowała, tym mocniej buchało ogniem. Do wieczora nie zostawało dużo czasu, temperatura zdążyła się względnie unormować, ciepło ogniska było przyjemnie kojące. Davies nie miała zamiaru pytać Jeremy'ego, o co chodziło. Wolała poznać prawdę u źródła. Do czego doszło i co stanęło na przeszkodzie, że Carmel nie podzieliła się ze współlokatorką przykrymi wieściami? Miała nadzieję dowiedzieć się w swoim czasie. A teraz potrzebowała ochłonąć, zanim wróci do dyskusji z Dunbarem. Pojedynczy, głęboki wdech i spacer w kierunku dobiegającego z jakiejś knajpki zapachu kolacji, powinny choć odrobinę w tym pomóc. A Jeremy'ego chyba wolała zostawić póki co samemu sobie. A może to ona wolała w tym momencie samotność?
[z/t]
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nie od dziś wiadomo, że kobiety trudno zrozumieć. Na wpół siedzieli sobie, gawędzili i oddawali się lenistwu, a on przy okazji zatruwaniu własnych płuc (przyszły uzdrowiciel, taaa), gdy nagle po jego słowach dotyczących Carmelki wszystko się popsuło. Moe nagle się zerwała na równe nogi, jakby ją jakiś skorpion pustynny ukąsił. Usiadł, rozłożył ręce na boki, trzymając w między palcami papierosa i patrzył nic nierozumiejącym wzrokiem na dziewczynę. - Zabrzmiałaś ironicznie. Ej, co jest? Obraziłem cię? - nigdy nie wiedział czemu ktoś się na niego boczy i zazwyczaj na zaś pytał czy przypadkiem nie powiedział czegoś, czego na przykład nie powinien. Oniemiały patrzył na plecy Gryfonki, która nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem tylko poszła w kierunku ogniska rzucając byle jaki argument. - Moe? - ale już go nie słyszała. Nawet się nie pożegnała, po prostu poszła. Zostawiła Jeremy'ego, który nie wiedział absolutnie skąd wzięło się takie zachowanie. Ręce mu opadły, papieros zgasł i został zgnieciony między palcami. Przygarbił się, potrząsnął głową z niemym jękiem. Kolejna dziewczyna. Z kolejną nie jest w stanie się dogadać, a przecież tak dobrze bawili się w swoim towarzystwie dopóki nie napomknął o tym, że chce być miły dla Carmelki. Nie rozumiał i to niezrozumienie było widoczne na jego zbolałej twarzy. Powinien pobiec za Davies i wypytać o co u licha poszło, ale szczerze? Nie miał już sił. Niepowodzenia dały mu się we znaki. Za dużo aspektów dało mu się we znaki i nie potrafił wykrzesać z siebie energii, by się nią znów dzielić. Czas ją uzupełnić, a może... może znalazłby się ktoś, kto by chciał mu oddać choć trochę swojej własnej? Ekspresyjnie zmizerniał. Siedział przy ognisku przygnębiony jeszcze z dwadzieścia minut zanim się nie podniósł. Koniec z podbijaniem Sahary. Musi znaleźć sposób na poprawę humoru, który pierwszy raz od dłuższego czasu legł w gruzach.
zt
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Prawdopodobnie nikt zapytany, gdzie przez te wszystkie dni wakacji przebywał Ezra Clarke, nie potrafiłby udzielić konkretnej odpowiedzi. Nawet on sam momentami miał problemy z ustaleniem wszystkich wydarzeń; w obozowisku spędzał stosunkowo niewiele czasu, nie chcąc narażać się na obecność swojego byłego chłopaka. Konieczność spania w jednym, wcale nie największym namiocie nie była ani komfortowa, ani zabawna. Jeśli zaś nie Leonardo ani Donna, to następną podejrzaną o znajomość Ezrowych planów była Heaven. Nie pamiętał nawet, czy przyjaciółka próbowała dociekać - twarze mieszały się w jego wspomnieniach, sugerując, że gdzieś tam byli ludzie, którzy się przejmowali. Sęk w tym, że to Ezra nie przejmował się nimi, nie na tyle, by przedarli się do jego myśli jako głos rozsądku. Tam docierało tylko jedno - jad bazyliszka. Nie potrafił powiedzieć, gdzie był, co robił, ani jaki przyświecał mu cel, ale żadna z tych rzeczy nie nosiła nawet znamienia ważności. Wszystkim, co znał, wszystkim, co kochał było słodkie upojenie narkotyku. Niemal rozkoszne wydawało się mu wbijanie w ciało kolejnej igły; nie ogarniało go pożądanie, gdy nierozważny podmuch wiatru podrywał materiał osłaniający zgrabne kobiece kształty, nawet błysk zainteresowania nie pojawiał się na widok ładnie wyrzeźbionych męskich klatek, ponieważ jad bazyliszka odsłonił przed nim prawdziwą przyjemność tego świata. Obojętność. Ezra Clarke od zawsze dążył do tego by czuć mniej - teraz wiedział, że każdy unik, każdy wysiłek włożony w odgrodzenie się od swoich emocji był podświadomym poszukiwaniem tej właśnie chwili. Żadna z naturalnych metod nie była idealna, do osiągnięcia perfekcji trzeba było czegoś więcej niż słabej woli ludzkiej. Bariery niemożliwej do sforsowania. I doceniał jad bazyliszka - nigdy wcześniej nie czuł się tak wolny, tak czysty od emocji. Od zmartwień. Od echa przeszłości. Od ojca, Bridget Hudson, od tych wszystkich złamanych obietnic i serc. Ale były też momenty. Trudne, całkiem bolesne, kiedy dawka narkotyku wyparowywała z organizmu, obnażając opustoszenie, które za miłą fasadą bezkarnie siała w ciele Clarke'a. Ezra czuł obrzydzenie do niekontrolowanie drżących mięśni, do tego jak kruchy czuł się wobec żaru lejącego się z nieba i niekończącego się morza piasku. Ale przede wszystkim do własnych czynów. Po niezmąconej błogości oferowanej przez jad wszystko inne rysowało się w jaskrawym kontraście, a wyrzuty sumienia bolały tak bardzo, że nie sposób było nie dać wplątać się w błędne koło i nie dostarczyć organizmowi kolejnej dawki cudownego specyfiku. Więc siedział samotnie przy stole nieopodal przyjemnie skrzącego się ogniska i bez smaku przeżuwał kilka suchych krakersów, bardziej z przyzwyczajenia niż prawdziwego głodu. Zazwyczaj nie jadał w porach największego oblężenia, nie chcąc ściskać się przy stołach z roześmianymi grupkami. Czasem potem zapominał o nadrobieniu posiłku... Ale ostatecznie jakoś to wszystko szło do przodu i do głowy by mu nie przyszło, że być może mógłby znaleźć się ktoś kwestionujący taki sposób funkcjonowania.
Ktoś mądrzejszy stwierdziłby, że nie było sobie czym zawracać głowy. Ostatnie ich spotkanie, podczas którego doszło do interakcji, nie było przyjemne, a i słowa padające z ust obojga sprawiły, że ponowna separacja była bardziej niż pożądana. Ponad pół roku minęło od tego jednego wieczoru - i mieli się w porządku, prawda? Czasem lepiej, czasem gorzej, lecz po co ten stan przerywać? Bridget Hudson nie mogła się nie zatrzymać na widok Ezry siedzącego samotnie przy niewielkim, dogasającym już ognisku. Choć nie rozmawiali i nie miała wcześniej najmniejszej ochoty w ogóle się do niego odzywać, jako że po raz kolejny sprawił jej ogromną przykrość; w tamtej chwili jej nogi same przestały stawiać kolejne kroki w kierunku namiotu. Słyszała dużo plotek, że nie zjawił się na żadnym z egzaminów. Clarke nie był głupi, na pewno też nie był obojętny na szkołę. Fakt, iż samodzielnie pozbawił się dyplomu kończącego szkołę, wzbudziłby wątpliwości w każdym, kto choć trochę go znał. A Bridget znała go dość dobrze. Może nawet bardzo dobrze, z każdej strony. Wracała z miasteczka, nieco mokra w związku z zabawą, na którą wpadła jedna z jej koleżanek. Zaklęcia związane z wodą kapryśnie działały na terenie Sahary, wobec czego eksperymentowały sobie przy stoliku nad dużymi szklankami lemoniady. W efekcie Puchonka miała wilgotne włosy, które teraz falowały i kręciły się lekko, wzburzone gorącym wiatrem; jej ubranie również nosiło znamiona wodnych zabaw. Miała zamiar iść się przebrać albo nawet lepiej, iść od razu pod prysznic, lecz zmieniła swoje plany, zmartwiona samotnością chłopaka. - Ezra? - powiedziała, gdy odległość między nimi była już na tyle mała, by usłyszał jej głos bez podnoszenia go. Brzmiała, jakby zadała mu pytanie, czy był tą osobą, za jaką go wzięła - a i w tym stwierdzeniu nie ma wiele kłamstwa, bowiem beznamiętność, którą prezentował, przywodziła jej na myśl prędzej Fairwyna, niż towarzyskiego Clarke'a z nieodłącznym zawadiackim uśmiechem. - Co tu robisz sam? - zapytała jeszcze, chcąc (nieco nieudolnie) zagaić i sprowokować jakąś konwersację.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Bridget Hudson była ostatnią osobą, po której spodziewał się troski. Za każdym razem, gdy wybuchała pomiędzy nimi kłótnia, sądził - oboje sądzili - że osiągnęli granicę, dotknęli betonowego dna tej znajomości. A jednak zawsze udawało im się dokopać jeszcze głębiej. Podniósł wzrok, słysząc swoje imię wypowiedziane tak niepewnym głosem. Dawniej niewątpliwie odnalazłby coś uroczego w tych nietypowo podkręcanych kosmykach i sarnich oczach, które niemal zawsze miały w sobie tyle naturalnego ciepła, by topić serca kute z lodu. Teraz zaledwie zwrócił na to uwagę. - Teraz jesteś ty, więc nie jestem sam - zauważył rozsądnie - oczywiście wcale nie odpowidając na zadane pytanie - co poniekąd można było uznać za zaproszenie do zajęcia sąsiedniego krzesła. Czy było jednak zachęcające...? Bo choć słowa istotnie należały do Clarke'a, obdarte zostały z całej jego lśniącej niczym sklepowy neon osobowości; kilka miesięcy wstecz dokładnie to samo zdanie okrasiłby najbardziej rozbrajającym z bogatego wachlarza uśmiechów, a zaczepny ton każdego zdołałby przekonać, że właśnie jego towarzystwo stanowiło odpowiedź na najżarliwsze pragnienia Ezry Clarke'a. Że był oczekiwany, chciany i po prostu potrzebny. Bridget pod ostrzałem przeszywająco beznamiętnego spojrzenia niewątpliwie takich odczuć nie nosiła w sercu. I choć mogłaby się cieszyć, iż twarz Krukona wraz z momentem zetknięcia się ich spojrzeń nie została wykrzywiona przykrymi emocjami, to równoważył tę kwestię fakt, że i radości próżno byłoby na niej poszukiwać. Nadszedł bowiem dzień, w którym Bridget Hudson nie znaczyła dla niego absolutnie nic. - Potrzebujesz czegoś? - zapytał bezpośrednio, nie mogąc wymyślić innego powodu, dla którego właśnie teraz dziewczyna miałaby się zdecydować na próby odnowienia kontaktu. Sytuacje życiowe zmuszały przecież ludzi do najróżniejszych desperackich kroków i wcale by jej nie winił, gdyby tylko potrzeba przygnała ją do niego. Ba, zupełnie nie zrobiłoby to na nim wrażenia.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget za każdym takim razem, gdy kłócili się, krzyczeli, wyzywali i zarzekali się, że jest to ostatni raz, kiedy mają ze sobą styczność - miała nadzieję, że rzeczywiście tak będzie. Znajomość z Ezrą była, krótko mówiąc, męcząca i toksyczna. Wysysała z niej wiele energii, wpędzała w poczucie głębokiej beznadziei, sprawiała, że jej pewność siebie po raz kolejny stawała się chwiejna i wybrakowana. A mimo to widząc jego strapione oblicze, czy też może pozornie wyzutą z emocji fasadę, zdecydowała się na odnowienie kontaktu lub chociaż próbę. Nic nie traciła. Wiedziała też, że nic nie zyska. Nie potrafiła w tamtej chwili po prostu odwrócić się i wrócić do namiotu. Obraz samotnego Krukona nawiedziłby ją w snach i snułby się za nią niczym najgorsza mara, nieustannie mącąc jej myśli i psując humor. Jego uwaga istotnie była rozsądna. Gdyby wypowiedział ją innym tonem, właściwym Ezrze, którego do tej pory znała, prawdopodobnie by się nawet uśmiechnęła i lekko zawstydziła swoją głupią zaczepką. Jego beznamiętność nie budziła w niej takich reakcji - przeciwnie, poczuła się, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Zamrugała nieco gwałtowniej, trzepocząc wachlarzami czarnych jak noc rzęs. - No tak - rzuciła, nie do końca wiedząc, co jeszcze mogła powiedzieć. Nie zajęła miejsca ani naprzeciwko, ani obok, ani nigdzie indziej. Wciąż stała i przez kilka następnym sekund taksowała go bystrym spojrzeniem, jakby wyłącznie wzrokowo próbowała stwierdzić, cóż takiego dolegało Clarke'owi? Nie miała już żadnych wątpliwości, że w jego życiu stało się coś, co mocno na niego wpłynęło. Słysząc jego pytanie, w pierwszej chwili rzuciła "nie". Zaraz później poprawiła się: - To znaczy... Chciałam powiedzieć, że miałeś rację. Co do Basila - dodała na koniec. Wyczekiwała jakiejś reakcji, choć brak iskry w oku Krukona kazał jej sądzić, iż nie miała na co liczyć. Zresztą, na co ona miałaby mieć jeszcze nadzieję? Wszystko to było głupie.