Choć niecodzienna umiejętność towarzyszyła rodzeństwu Swansea od pierwszych dni życia, wcale nie oznaczało to, że szybko nauczyli się nią posługiwać. Właściwie, wbrew zachwytom wszystkich tych, którzy z metamorfomagią nie mieli nic wspólnego, była dla nich jak wrzód na tyłku. Minęło ładnych parę lat nim każda pojedyncza emocja, która rozkwitała w dziecięcych serduszkach przestała odbijać się na ich wyglądzie. Elijah nienawidził kiedy to się działo. Nie potrafił znieść tych momentów, kiedy ktoś zezłościł go lub zasmucił, a on nie był w stanie tego ukryć. Tak jak wtedy, kiedy starszy o rok sąsiad obrzucił go obelgą, a on, mimo że był w stanie pohamować łzy, swoją szaro-błękitną czupryną natychmiast poinformował go o tym jak wielką sprawił mu przykrość. Albo wtedy, gdy na widok prezentu gwiazdkowego swojego kuzyna dosłownie zzieleniał z zazdrości, choć dobitnie oznajmił, że wcale mu się nie podoba.
O tak, naprawdę nienawidził tych momentów, były upokarzające.
Jedynym sposobem, by ich uniknąć było opanowanie swoich emocji. Nie wystarczyło powstrzymać łez – należało uspokoić przyspieszone bicie serca, skierować swoje myśli w zupełnie inną stronę i za wszelką cenę nie pozwolić im wrócić na niewłaściwy tor.
Pierwszy raz udało mu się to w chwili, gdy kolejny raz próbował grać na skrzypcach. Rodzice od zawsze próbowali odnaleźć w nim artystyczny talent, wszak nosił nazwisko Swansea, musiał więc takowy posiadać. Z zaciśniętymi w skupieniu wargami, rzępolił zawzięcie, stojąc przed rodzicami. I on, i oni w końcu pojęli, że kolejne lekcje nie przyniosą spektakularnych efektów, ewidentnie brakowało mu tej iskry, tego “czegoś”. Siedmioletni wówczas Eli miał ochotę zapaść się pod ziemię, jednak zamiast zaróżowić się od stóp aż po końce włosów (jak to zazwyczaj bywało), jedynie stał spokojnie z niewyraźną miną.
Spokojnie. Spokojnie… myśl o Elaine. O tym co pływało w porannej owsiance i o tym co takiego będzie na kolację. Jakie były słowa piosenki, której ostatnio uczyła Cię babcia? Ta o trzech psidwakach… Udało mu się uzyskać pełny spokój, opanować kłębiącą się w nim moc, która zazwyczaj niekontrolowanie znajdowała ujście w dowolnej części ciała.
Eli zawsze był “tym cichszym bliźniakiem”, przejawiał o wiele większy spokój niż Elaine, był również nieco mniej energiczny. To chyba przez to radził sobie z mocą lepiej niż siostra, przez to miał ją pod znacznie większą kontrolą. Nie lubił tego – tych momentów, kiedy bez większych problemów zmieniał wybraną część ciała, podczas gdy Ela przybierała wszystkie barwy tęczy, poza tą, której sobie życzyła. Tego uznania w oczach rodziny, gdy dowiadywali się o jego postępach. Tej wiecznej uwagi, która się na nim skupiała. Nie czuł się z nią niekomfortowo, lecz wcale jej nie potrzebował. Szczerze mówiąc, wolałby nie panować nad swoim darem w równym stopniu co siostra, nie czułby się wtedy tak okropnie.
Próbował jakoś jej pomóc, wesprzeć ją w kolejnych próbach, nauczyć jej kontroli, ale szybko okazało się, że metamorfomagia nie jest darem, który można ot tak okiełznać; oboje zdali sobie sprawę, że sama musi to w sobie wypracować. Mógł jedynie biernie się przyglądać.
–
Elijah! Elaine! Chodźcie do salonu! Trzymał Elaine za rękę i ciągnął ją za sobą, choć dobrze wiedział, że nie chce rozmawiać z rodzicami. Sam też nie bardzo miał na to ochotę, nie potrafił znieść kiedy była taka… smutna i zawstydzona. Rozczarowana. Mimo to, wychodził z założenia, że lepiej jest wystawić się na nieuniknioną nieprzyjemność i jak najszybciej mieć ją już za sobą. Był nad wyraz rozważnym siedmiolatkiem.
Czekali na nich, wyglądając tak jak zawsze – jak z obrazka. Piękni, dystyngowani, w sile wieku, zaciskający palce na uszkach filiżanek wypełnionych najwyższej jakości herbatą, którą niespiesznie popijali. Kochający, choć wymagający; sympatyczni, a mimo to nie tolerujący sprzeciwu.
–
Wraz z ojcem pomyśleliśmy… – przeniósł na matkę błękitne spojrzenie i posłusznie usiadł na ławeczce. Dokładnie tak jak zawsze, gdy przychodził czas poważnych rozmów. Odbyli ich już kilka. –
...że czas już, byście dowiedzieli się czegoś więcej na temat posiadanej umiejętności metamofromagicznej. Słyszeliście już nieraz, że w naszej rodzinie bliźnięta rodzą się co trzecie pokolenie, prawda? – no raczej, że słyszeli… całe ich życie zdawało się wokół tego kręcić. Niezwykła magia, czy Merlin jeden wie co, która sprawiała, że w ich rodzinie regularnie pojawiały się bliźnięta obdarzone rzadkim darem panowania nad swoją mocą, bla, bla, bla. Miał wrażenie, że wszystkich dookoła bardziej interesowała metamorfomagia, niż oni sami. Mimo wewnętrznego rozdraznienia, posłusznie skinął głową. –
Wasza prababka, a moja babka i jej bliźniacza siostra, były chlubą naszego rodu. Bardzo szybko opanowały metamorfomagię i to bez niczyjej pomocy. Miały siebie i dzięki pracy nad sobą osiągnęły mistrzostwo, a więc zapisały się dumnie w kartach historii naszej rodziny. – Nawet jeśli rodzice (zwłaszcza ojciec) byli dość tolerancyjni, to rodzina mamy non stop wywierała na nich presję. Zwłaszcza babcia, którą, ze względu na pamięć o nieprzeciętnych umiejętnościach własnej matki i ciotki, miała ogromne wymagania. Eli czasem zastanawiał się czy naprawdę były takie potężne, czy może legendy znacznie wykraczały poza rzeczywistość. Byłoby łatwiej gdyby żyły i mogły zająć w tej sprawie jakieś stanowisko. Może wówczas nieco by im odpuszczono. –
Chcemy wraz z matką powiedzieć… – wtrącił się jak dotąd milczący ojciec –
...że jesteście wyjątkowo utalentowani i powinniście przykładać do swych umiejętności odpowiednią uwagę. Możecie być kimś wielkim, jeśli tylko mocno będziecie tego chcieć.Zacisnął palce na ciepłej dłoni siostry, której nie puścił przez cały ten czas. Widział, że czuje się nieswojo i miał nadzieję, że pogadanka z rodzicami wkrótce dobiegnie końca.
Grzebał w pucharku wypełnionym lodami, znudzony rodzinnym obiadem, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Co jakiś czas posyłał siedzącej obok niego siostrze zbolałe spojrzenie – nie za często, nie chciał przecież ściągnąć na siebie niezadowolenia rodziców.
Niedziele zawsze były tak piekielnie nudne... tak to już bywa, kiedy ma się tyle wujostwa, a matka uparcie podtrzymuje więź z każdym z nich, spraszając ich co tydzień na rodzinne posiłki. Scenariusz takich spotkań, mimo że goście non stop się zmieniali, przedstawiał się zawsze tak samo. Wpierw słyszał
”Elijah, chłopcze, jak ty już jesteś duży!”, potem przychodził czas na mokrego buziaka w policzek (do których zdążył przywyknąć na tyle, by nie cofać się z obrzydzeniem) i wciśniętą w rękę – zarówno jego, jak i siostry – gorzką czekoladę, której szczerze nie cierpiał. Na sam koniec było zaś najgorzej, był to bowiem moment, kiedy ciotki szczypały ich w policzki, a gdy rozgniewane bliźnięta zmieniały kolor włosów na ognistą czerwień, zanosiły się perlistym śmiechem.
„Och, jacy oni są uroczy”. I tak w kółko. Całe szczęście, że z czasem nauczył się by kontrolować swoją irytację i przestał zapalać się jak pochodnia. Elaine… cóż, ona nie miała tyle szczęścia.
Zrozumiał, że to spotkanie będzie jeszcze gorsze niż zazwyczaj w chwili gdy usłyszał swoje imię; podniósł błękitne oczy i spojrzał na siedzącą naprzeciwko niego ciocię ponad pucharkiem lodów. Po powitalnej sesji tortur zazwyczaj zostawiano ich w spokoju, a tuż po deserze mogli odejść od stołu i zająć się zabawą… tym razem było inaczej.
–
Elijah, kochanie, twoja mama mówiła nam, że coraz lepiej radzicie sobie z metamorfomagią. – powiedziała ciocia, wykrzywiając usta w dziwny sposób. To chyba miał być uśmiech, tak mu się przynajmniej wydawało. –
O tak, tak, wszyscy chętnie zobaczymy co tam umiecie. Świętej pamięci prababcia w waszym wieku podobno umiała zmieniać całą postać. Śmiało, chłopcze. – wąsaty wujek, niezmiennie przekonany o swojej wszechwiedzy, wbił w chłopca świdrujące spojrzenie.
Dziesięcioletni Elio puścił łyżeczkę, westchnął bezgłośnie i wyprostował się na krześle. Wpatrzył się w bliżej nieokreślony punkt, a po chwili jego włosy, które nagle osiągnęły długość aż do ramion, zmieniły kolor na seledynowy, gładko przeszły w jasnoniebieski, a na koniec intensywnie fioletowy. Potem wróciły do swojej naturalnej barwy i formy.
Pełne zadowolenia pianie rodziny nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, nie pragnął ich zachwytów, właściwie w ogóle nie interesowała go ich opinia. Wiedział jednak kto bardzo, ale to bardzo się z nią liczył...
–
No, Elaine, skarbie, twoja kolej! – szeroki, zachęcający uśmiech dołączony do tych słów jedynie wzmógł niepokój. Nie chcąc dać po sobie pokazać, że cokolwiek go martwi, zagryzł policzek i spojrzał na siostrę, pragnąc bezgłośnie dodać jej otuchy. Bezskutecznie. Wierzył w nią i bardzo jej kibicował, lecz kontrola nad mocą szła jej nader opornie i, jak się szybko okazało, od wczoraj wcale nie zdążyła się poprawić.
Wrócił do swojego deseru, choć nabrał dziwnie gorzkiego posmaku.
To miało być spokojne popołudnie... przecież wszystko wskazywało na to, że takie właśnie będzie. Dwunastolatek zacisnął zęby, a błękitne oczy zapłonęły gniewem.
Miał skupić się na nauce transmutacji…A teraz gorąc uparcie zalewał jego twarz, krótkie paznokcie wpijały się we wnętrze dłoni.
Miał przećwiczyć z siostrą kontrolę metamorfomagiczną, wszak szło jej coraz lepiej... Spiął mięśnie, wyprostował się, milcząc.
Było już tak blisko, już prawie jej się udało.Przez moment nie potrafił przewidzieć jaki będzie jego kolejny ruch. Jego własny ruch. Cała ciężko wypracowana kontrola poszła się jebać, bowiem w chwili gdy najcenniejszy polaroid, będący prezentem od siostry, z druzgocącym trzaskiem rozbił się o kamienną podłogę – zalała go czysta furia. Choć widział wszystko jak w zwolnionym tempie, choć w panice wyciągnął ręce, zdołał pochwycić jedynie powietrze. Powoli przeniósł wzrok na dziewczynę, która jeszcze przed chwilą szczebiotała radośnie, niezrażona jego małomównością. “Oj daj spokój, co się może stać? Zrobię ze dwa zdjęcia i zaraz ci go oddam. No weeeź, nigdy nie używałam takiego.”
No i się stało.
Gdyby nie była dziewczyną, pewnie rzuciłby się na nią z pięściami; znajdował się o pół kroku od wybuchu, a każde jej kolejne “Eli, przepraszam, tak mi przykro, nie chciałam”, jedynie pogarszało sytuację. Zamknął powieki, w myślach w kółko powtarzając skład eliksiru ridikuskus, który ostatnio udało mu się uwarzyć. Prawie zdołał zapanować nad sobą, był naprawdę blisko. I wtedy usłyszał “po prostu ci go odkupię i będzie spoko”.
– NIC NIE BĘDZIE “SPOKO”. – wrzasnął, a wraz z pierwszym dźwiękiem jaki opuścił jego gardło, jego włosy zapłonęły żywym pomarańczem, który przy końcówkach przechodził w głęboką czerwień. Nawet rzęsy i delikatne włoski, które powoli zaczynały pokrywać jego przedramiona, nabrały ognistej barwy. – NIE MA DRUGIEGO TAKIEGO! PO PROSTU… – wziął głęboki wdech i, drżąc z gniewu i bezsilności, kucnął nad rozbitym aparatem. Włosy stopniowo traciły na intensywności, wpierw zrobiły się żółte, potem przeszły do standardowego blondu. Jedynie końcówki nie chciały stracić swojej barwy, czego nie był świadom. – ...po prostu mnie zostaw. Idź sobie. – dodał, z każdym słowem brzmiąc coraz spokojniej. Nie podniósł już głowy, nie spojrzał na nią. Z chorobliwą czułością zebrał wszystkie elementy, obiecując sobie, że poskłada polaroid, choćby cena naprawy miała przekroczyć wartość nowszego modelu.
Dopóki tego nie zrobił, nie potrafił wrócić do zwykłego koloru włosów.