Osoby: Daniel Bergmann & @Marceline Holmes Opis rozgrywki: kontynuacja mugolskiej wizji Okoliczności: twoja zgoda - była jak popadnięcie w zasadzkę naiwne, świadome
prędzej czy później - będziesz zgubiona
Ostatnio zmieniony przez Daniel Bergmann dnia Nie Gru 16 2018, 21:50, w całości zmieniany 1 raz
Mogła nauczyć się wiele z minionych zdarzeń. Poznać dogłębnie jego obsesję perfekcji - zawierającą się w każdym calu powstającego dzieła, w każdym najmniejszym kroku, barwnym zetknięciu pędzla z lnianym obliczem płótna. W fotograficznym wzorcu wszystko musiało przebiegać zgodnie z impulsami natchnienia - kapryśnego, bezlitosnego, nieznoszącego sprzeciwu. Mogła utwierdzić się w przekonaniu, jak bardzo miłował akty; nagość wdrożoną w sztukę - wyłącznie wtedy, postaci ludzkie wydawały się naturalne, dobitne, bezbronne, wykluwające się ze skorupy kłamstwa. Mogła odczuwać bezwstydność; chłodne obręcze tęczówek prześwietlające na wskroś, jakby do tkanek duszy, obdzierające wystarczająco obdartą postać. Zmieniał zdanie. Wymagał; wymagał wiecznie, oczekiwał bezwzględnego bezruchu - najmniejsza skaza braku adekwatności doprowadzała do powtarzania powtarzania znów powtarzania - utraty wszelkiej rachuby, pod batutą pozornie okrywanego spokojem męskiego głosu. Owoc rozradowania - w przypadku odniesionego zwycięstwa smakował jednak wybornie - Daniel Bergmann wydawał się całkowicie pochłonięty przez sztukę, wydawał się twórcą, który podsyła płucom do oddychania kolejne cząstki artyzmu; w kwestii oceny nagromadzenia wad swej osoby - mógł bronić się wyśmienicie. Usprawiedliwiać - wiele mu wybaczano. Zbyt wiele? Ile - jesteś w stanie wybaczyć? Darzył Holmes niemniej jednak ogromną, namacalną sympatią; witał ją zawsze z tym samym, niezwykle przyjaznym uśmiechem, nie zdradzał swej irytacji, nie pospieszał jej, czekał. Z uporem dążył do uzyskania zgody - aczkolwiek nigdy nie był zbyt natarczywy. Traktował ją niczym kruchą, porcelanową lalkę; dbał o właściwość ruchów; była idealna, była obsesją, którą nade wszystko chciał trzymać wiecznie przy sobie. Nigdy nie dotknął jej. Nigdy - bezpośrednio nie zdradził, mimo zaistniałego napięcia, mimo napinających się lin hamulców - ogromu żądzy, natrętnych, pojawiających się scenariuszy, które snuł zawsze po umówionej wizycie. Chciał nieuchronnie przełamać ostatnią z granic; pragnął szaleńczo - chociaż ostatki rozsianej, lichej powściągliwości powstrzymywały przed raptownością działań. Był jednak pewny - prędzej czy później padnie ofiarą nagminnych, narastających myśli; tlącego się pożądania przy każdym, spędzanym wspólnie momencie wewnątrz pracowni. Mógł najwyraźniej się zdradzać, mógł podświadomie nawarstwiać pomiędzy nimi napięcie. Wyczuła? Coś jest nie tak? Sprawiała wrażenie zlęknionej bardziej niż zwykle. Przeglądał, spełniony zdjęcia; ostatnie ze sporządzonych zdawały się idealne. Z iskrą zdenerwowania, zauważył - nie czekała, poszła już prędko włożyć otoczkę ubrań. Wstał, porzucając aparat na swej kanapie, nienawidził - tak, nienawidził niezwykle - postępowania niezgodnie ze sporządzonym planem. Zmierzył ją wzrokiem, przechodząc przez próg pokoju. - Powiedziałem - oznajmił - że skończyłem ujęcie - neutralny ton zionął chłodem - n i e, że może się pani ubrać. - Zaakcentował. Jeden krok. Drugi. Zatrzymał się; nie naruszał zasad, chociaż wydawał się absolutnie niepoczytalny - zupełnie, jakby z kolejnym ruchem miał zbliżyć się ostatecznie, okraść ją z resztek własnej, nieprzymuszonej woli. Mimo tego - obecnie - nie ruszył się (jeszcze?) z miejsca; wyłącznie stał za nią, niczym kat nad ofiarą, niczym drapieżca ponad bezbronnym, już niedalekim łupem. Nic nie wyniosła z tych lekcji?
D l a c z e g o uległa w obliczu zakazanych wizji? Tygodnie przelatywały przez palce, niczym pajęczyna plącząca się na cienkich gałązkach bzu, a on nie odpuszczał. Pozostawał okraszony nutą niedopowiedzeń, a zarazem tak niezwykle otwartych wyznań, w których winna rozkoszować się jak nastolatka; rozkapryszona, wyzbyta z moralnych ograniczeń, jednak – nie byłaby wtedy namacalnie prawdziwa. Oniryczność roztaczającej się mgiełki wokół Marceline Holmes była zauważalna tylko dla niektórych osób, a szczególnie dla tych, które pragnęły ów enigmy, porzucając przy tym maskę iluzji własnych cech. Delikatna, zbyt krucha (jak porcelanowa lalka sprowadzona z najdroższej fabryki szklanych figurek), a równorzędnie niebywale silna, nieustannie podkreślająca sprzeciw dla propozycji Daniela. Jak śmiał? Jak mógł? Co sobie wyobrażał… … Dokładnie to co ona. Od tygodni uciekała przed nim wzrokiem, kiedy to już szata opadała na podłogę, uwydatniając tym samym subtelnie zarysowaną linie piersi, mostka i odznaczających się pod bladą skórą obręczy żeber. Błękit tęczówek wędrował po pomieszczeniu, lecz nigdy nie spotkał się z tym należącym do jakże enigmatycznego mężczyzny, który w swej strukturze wykreował między nimi nić perwersyjnych wyobrażeń – nie dając im możliwości spełnienia. Tkwiła przy nim, dzieląc się swoimi emocjami, które skrywała w drobnej posturze, tym razem czyniąc przeciwstawnie do swej zachowawczej otwartości. Nie ufając przeciwnikowi, tak jak i ptak zamknięty w klatce nie obdarza ów uczuciem człowieka, wycofywała się – szczególnie po słowach, które padły z ust profesora. Czuła jak dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa, jak chłód mimowolnie pieści powłokę skórną odznaczając się na niej drobnymi, ledwie zauważalnymi zdobieniami powstającymi pod wpływem zimna. Mętnym spojrzeniem obserwowała własne ciało, skupiając się w akcie desperacji na jak najszybszym odzianiu własnej sylwetki i ucieczce, w czym była przecież niebywale dobra. Dźwięk kroków. Pobrzmiewające echo słów rozcinało ciszę, niczym ostrze wbijane w nieustępliwą płaszczyznę. Serce zakołowało w piersi rudowłosej. - Nie… – zawiesiła głos, jak gdyby nie oceniła podświadomie amoralnej bliskości, która była zbyt intensywnie odczuwalna. Piekące policzki zmuszały ją do dalszego postępowania, dlatego też spuściła głowę, gdy stała już na wprost profesora Bergmanna, a zaraz potem dokończyła myśl, tak doskonale wpasowującą się w scenerię chwili. - Nie sprecyzował pan swojego komunikatu – wydukała, a chwilę później zasłaniała niezbyt dużymi dłońmi piersi, ponownie obracając się do niego, czując narastającą falę podniecenia, która uciskała jej podbrzusze. Pragnęła zniknąć, zapaść się pod ziemię, wszak te myśli były zakazane, niedopuszczalne – nie powinno ich być w jej umyśle, który toczył w tym momencie intensywną batalię. Wyobrażenia rozpędzone niczym stado koni – zderzały się o siebie, pogwałcały swoistego rodzaju spokój, jaki starała się kreować pod kurtyną słodkiej tajemnicy, a on to poddawał destrukcji. Burzył, niszczył - z jakiego powodu? Nadal pozostawała jedynie tchnieniem świeżego powietrza, wyzbytym z fizyczności, a może to właśnie Daniel Bergmann kreował w podświadomości realność tej jakże iluzorycznej postaci? Wystarczył tylko jeden krok, by utopić się w odmętach ludzkiego grzechu.
Niepewność Holmes wydawała się namacalna; mnogie, spienione fale, nacierające z wszelkich, prawdopodobnych kierunków. Nieokiełznana siła - chcąca jak gdyby odwieść od sporządzonych planów, misternej sieci pułapek, jaką już wkrótce w podłym zamiarze miał zrzucić na drobne (bezbronne?) ciało. Nie umiał oprzeć się próbie, pokusie której melodia szeptu owiewała zwodniczo jego przestrzenie umysłu - począwszy od pierwszych spotkań. Nie zbliżał się - choć obsesyjnie marzył o ukróceniu dystansu. Nie dotknął jej - chociaż szaleńczo chciał dotknąć, poznawać fakturę bladych, dziewczęcych powłok, kontrastujących się z jego zgrubiałą skórą. Nie uczynił nic więcej, ponad przygotowania do kolejnego płótna; teraz, jednak, uginał się pod ciężarem dotąd tłumionych pragnień. Teraz - miał zamiar sięgnąć po zakazany owoc, nadgryźć, wpierw delikatnie; rozkoszować się smakiem tak niedostępnej słodyczy - o ile tylko zdoła wyrazić zgodę. Nie zmienił swojej ekspresji; przez moment zastygnął, tak jak zastyga posąg przybierający na wieczność swoją nadaną formę. Szorstkie rysy, poważnie wwiercającego swój wzrok oblicza, gdzieniegdzie napiętnowane przez zmarszczki - sprawiały wrażenie zupełnej nieugiętości. Instynkty potęgowały się z każdą, upływającą chwilą; pożądanie wzrastało, sycone nieugiętością zapadłą spomiędzy drżących, dziewczęcych warg Holmes. Powoli, krok po kolejnym kroku, tracił nad sobą kontrolę. Źle. Źle. Absolutnie źle. Była to oczywiście nieprawidłowa odpowiedź, na krótko egzystująca w powietrzu - jakby zgładzona pędem ich regularnych oddechów. Czas dłużył się, niemiłosiernie gęstniał w oczekiwaniu - żadnych, wypowiadanych stwierdzeń. Żadnych ruchów; wyłącznie ciężkie sekundy, uderzające z siłą o wyczulony umysł. Kalkulował. Zmuszony był podjąć się ogromnego ryzyka - udowodnić jej wyższość, targnąć się na skąpane w amoralności gesty. Mógł zniszczyć wszystko, co wypracował dotąd. Mógł zyskać to czego najbardziej pragnął. Na pograniczu racjonalności oraz otchłani obłędu, zbliżył się do niej, ponownie; nie zostawiając jej wątpliwości - jak niewłaściwa stała się konstelacja sylwetek. – Którego – wybrzmiał, tuż nad jej uchem – komunikatu? – Wyraził się przecież jasno. Przed chwilą - powtórzył przekaz. Czego nie umiesz pojąć, Marceline Holmes? Co, tak usilnie pragniesz wypierać z czaszki? Jedną ze swoich dłoni położył na jej ramieniu; opuszki palców muskały, gładziły w niespiesznej wędrówce ciało, pozbawione pozornie erotycznego wydźwięku. Podróżowały - ponad obojczykami, odgarniały niesforne kosmyki włosów, wracały znów na ramiona, powściągliwie zakrywające drobne wzniesienia piersi; chociaż nigdy, nie odwiodły jej siłą od spełnianego czynu. Nie miał - wbrew pozorom - żadnego zamiaru jej krzywdzić; wiedział, czym jest kategoryczna odmowa. Zaryzykował raz jeszcze w końcu, po wędrującym dotyku, subtelnie osiadając wargami na skórze wrażliwej szyi.
Drżała pod wpływem nagromadzonych emocji, które bezsprzecznie wypełniały tunele żylnie, pompowały krew i sprawiały, że ta uderzała do głowy – siejąc przy tym spustoszenie pośród rozbieganych myśli. Odczuwała intensywność całej sytuacji, nie mając pojęcia d l a c z e g o, wszak to wszystko było zbyt zakazane, niedopuszczalne, niezwykle złe i amoralne, a jednak… Marceline Holmes ulegała wyobrażeniom o mężczyźnie, z którym łączyła ją cudaczna więź. Wyzbyta z perwersji, a zarazem nader erotyczna, lecz czy dostatecznie, by przeciąć pozostałe poły płaszcza okalającego ich wątłe sylwetki oddalone od siebie na niezwykle bezpieczną odległość? Czuła zapach perfum otulających sylwetkę profesora. Wdzierał się on do podświadomości rudowłosej, zmuszając dziewczynę do jeszcze intensywniejszej walki, by oprzeć się pragnieniom, które od wielu dni mąciły jej spokój. Daniel był obecny w jej codzienności, którą przepełniała enigmatyczna relacja z jego osobą, nadając wszystkiemu nowy wymiar, tak obcy dla Francuzki wyzbytej z niewłaściwych zachowań. Nie widział tego? Pozostawał ślepy na nieme prośby? Uniosła wzrok na wysokość okna, za którego szklaną powłoką widoczny był niewiarygodny widok. Miasto spowijał mrok i jedynie lekka poświata pozostawiała łunę będącą oniryczną mrzonką o fantazyjnej utopii, gdzie zniknęliby oboje. Dość, Marceline; nie mogła myśleć w ten sposób, próbowała to zatrzymać, uciec przed pożądliwym wyobrażeniem, dlatego też gdy ponownie usłyszała męski głos, zapragnęła przyodziać bladą skórę w delikatny materiał sukienki, lecz ten wypadł z jej dłoni. - Sądziłam pierwotnie, że nie jest pan zadowolony – jak zawsze – jednak tego już nie dopowiedziała. Wierzyła też, że profesor pojmie sen tych słów, pozwoli jej zniknąć na dłuższy czas, by oczyścili swe umysły, porzucili emocjonalny aspekt, tylko w celu owocnej współpracy – bez onirycznej nuty napięcia. Złapał reguły te niespisane, których przestrzegali od samego początku, lecz on poddał to destrukcji. Serce Holmes zakołowało w piersi, gdy poczuła subtelny dotyk na ramionach, a zaraz potem napięła mięśnie, by dać do zrozumienia mężczyźnie, że winien odpuścić, choć podświadomie błagała o dalszą wędrówkę. A może to tylko iluminacja zbrukanego kłamstwa? Wypuściła powietrze ze świstem, analizując każdą uciętą w czasie sekundą, która wypełniona po brzegi była fizycznością, a zwieńczeniem był pocałunek osiadający na jej delikatnej, łabędziej szyi. Niewidzialne drgania zniewoliły dziewczęcą sylwetkę, a krok wykonany w tył stal się niemal niekontrolowany. Poczuła tors Daniela na plecach i wiedziała, że przegrała tę walkę, o ile nie postawi twardych zasad – teraz. - Profesorze… – wydusiła na jednym wydechu, czekając – nie czyniąc nic, bowiem to nadal ona nie posiadała ubrań, które być może posłużyłyby za idealną tarczę. Czyżby? Kogo pragnęła oszukać?
Bezużyteczny, zwiewny materiał sukienki runął, niczym kurtyna w kierunku objęć podłogi niczym wylinka, odsłaniająca pełną, prawdziwą formę. Kłamstwo. Piętrzące się fałdy kłamstw, wyrażanych półprawdą, ćwierćprawdą, rozdarciem w strzępy obrazu osobowości. Spełnianie się w mnogich rolach - ukazywanie wyłącznie jednej, stosownej części. Nienawidził tych reguł, ciążących wciąż kajdan świata; bezustannego spłycania. Nienawidził - sprowadzania wyłącznie do formy kata-nauczyciela, mentora przewodzącego gromadą usiłujących się wzbić studentów. Wiedział jak spostrzegała go dotąd; pragnął to zmienić, z maniakalnym uporem przełamać wszelkie, wyrastające ciernie na niepoprawnej ścieżce. Oszalał? Prawdopodobnie. Odurzony obsesyjnym pragnieniem młodego ciała. - Poczucie idealności - odpowiedział - żałośnie zatrzymałoby mnie w miejscu. - Praktycznie nigdy nie był zadowolony. Wiecznie coś brakowało, wiecznie, nieznaczny szczegół był stanie rozwiać perfekcję w stertę mogiły gruzów, nie zdołał oddawać wizji. Nigdy nie poprzestawał na pojedynczym ujęciu, na pojedynczym schemacie; współpraca z nim wymagała olbrzymich pokładów anielskiej wręcz cierpliwości. Nigdy jednak nie potraktował Marceline Holmes niewłaściwie - wymieniał się uwagami, wprowadzał w nowiny sztuki, wzbogacał ją swoją wiedzą. Nigdy. Do teraz, kiedy zatracał siebie. Znowu - bolesne zrównanie z ziemią. Sprowadzenie do roli, wątłe profesorze, które to bezskutecznie jak gdyby chciało ocucić, wydostające się z gardła z trudem, wyrzucane przez drżące wśród niepewności wargi. Z premedytacją, składał wówczas kolejne, niespieszne pocałunki na szyi; kosztował niemiłosiernie wydłużających się sekund. - Proszę mówić - dodał; cichym, głębokim głosem, pozornie zachęcającym do prowadzenia dyskusji. (Zupełnie - jak gdyby nic nie uległo zmianom). Wyrwać się? Zaprzeczyć? Wołać o zagubioną trzeźwość racjonalności? Powiedzieć nie, nakazać odsunąć się - i nie wracać? Dotyk, przechodzący wzdłuż ramion - nie wydawał się dostateczny; przylgnął po chwili do niej, dając wyraźniej odczuć nieubłaganą bliskość. Ciepły, omiatający jej skórę oddech; pogłębiony, wyraźny. Chłód sprzączki od pasa. Bezduszny dotyk zapiętej schludnie koszuli. Powędrował ku dłoniom, tak powściągliwie kryjącym zarysowanie piersi; powoli, chociaż nieustępliwie, odrywał je od obiektu niepotrzebnego wstydu. Opuszki palców, wpierw delikatnie obejmowały drażliwą strefę, powoli - chociaż nieubłaganie dozowały pieszczotę. - W przeciwnym razie, zapraszam - wyznał półszeptem; zapraszał ją wiele razy, zapraszał nieustępliwie, zapraszał do osiągnięcia skutku. Słowo, wręcz symbolicznie towarzyszyło każdemu przyjściu, każdej, przeprowadzanej sesji. - Prosto. - Naiwnie. Ręce mężczyzny zsunęły się; jedna, delikatnie dotknęła dłoni Marceline Holmes. Tym razem nie poprzestawał na terytorium salonu, nie zaprowadził jej również w obręb pracowni - swojej świątyni pracy. Nie powracał, absolutnie - ku zdjęciom. Myśli krążyły - jakby natrętne ptactwo. Wiedział, że przecież - powiedzie ją znacznie dalej, w stronę nieznanej dotąd jej umysłowi sypialni. Wiedział - że kiedy zamknie, wręcz symbolicznie drzwi, tuż za swoją sylwetką - powolnym, chociaż skutecznym ruchem, będzie rozpinać już niewygodną koszulę - aby opadła, bez najmniejszego znaczenia i okazała szczupłość męskiego torsu.
Fala emocjonalnej brei zalała bezsprzecznie umysł Marceline, która w tym momencie lawirowała na pograniczu słuszności działań. Podświadomie pragnęła dotyku mężczyzny, podobnie jak spojrzenia, którym ją obdarzał, gdy spoglądał na jej ciało, choć nie traktowała tego w poważny sposób, wszak… Była tylko nastolatką. Dzieckiem o subtelnie zarysowanej kobiecej linii, lecz nadal zbyt młodą, by dojrzały, nader przystojny wykładowca z uniwersytetu zwrócił na nią uwagę w ten sposób; to niemożliwe - czyż nie? Zastygła w bezruchu, obserwując materiał sukienki, tak idealnie kontrastujący z podłogą, a te myśli wydawały się nader irracjonalne, choć rudowłosa poszukiwała wszelkich perspektyw, by wyzbyć się ze scenariuszy, które brukały przez moment jej skołatane serce. To zaś uderzało gwałtownie, biło nader szybko i sprawiało, że słowa grzęzły w dziewczęcym gardle. Szaleństwo nagromadzonych wizji tłamsiło, choć fizyczność po raz pierwszy przez czas egzystencji pragnęła zaspokojenia, szansy na realizacje amoralnych rządz, które przepełniały tunele żylnie i podpowiadały kolejne kroki. Efemeryczna bliskość zmuszała do pozostania w miejscu, poddając się pocałunkom ofiarowanym przez profesora na jej łabędziej szyi. - Idealność… – powtórzyła po nim, nader otępiona odczuwaniem bodźców, które zalewały jej drobne ciało. Oddech wypuściła nagle, a ten utworzył delikatną smużkę na szklanej powierzchni okna, przy którym tkwili, jakby nie przejmując się światem mogący dostrzec ich niestosowną bliskość. Byli z dala od ciekawskich spojrzeń, pogrążeni we własnej sferze iluzji wykreowanej na potrzeby chwili. - Nie jestem pewna czy powinnam – wydusiła z siebie, aż wreszcie oparła potylicę na wgłębieniu obojczykowym Daniela. Ulegała własnym pragnieniom, które przepełniały ją całą, jak gdyby nadając kolejnym poczynaniom pełnego wymiaru zdewastowania niewinności. Pozwoliła na dotyk, który do reszty pozbawił ją trzeźwości, dlatego też opuściła posłusznie dłonie, by prowokował ją, przełamywał tę subtelność, która właśnie teraz ujawniała się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – pod wpływem enigmatycznego zaklęcia. Nagła przerwa chłód otulający jej nagą sylwetkę. Otumaniona, pogrążona w odczuwaniu intensywnego spełnienia poszła za Danielem, nie pytając o nic, szukając zrozumienia dla tego czynu. Dostrzegła łóżko i półmrok, co wprawiło jej serce w szybsze bicie, wszak – czy to miało stać się teraz? Z nauczycielem? Z człowiekiem, który stał się jej mentorem w drodze przez sztukę? Przygryzła z nerwowością wargę, gdy drzwi się zamknęły, a ona nie mogąc powstrzymać dłużej kotłujących się emocji we własnym ciele, odwróciła się do wykładowcy i zbliżyła o krok, przy tym pytając z przekornością w głosie o jakże banalną rzecz. - Teraz będziemy pracować tutaj, profesorze Bergmann? Nie mógł zaprzeczać.
Oziębłe pasma tęczówek pozostawały utkwione w jej (bezbronnej?) sylwetce; kontynuował obrzęd przełamywania oporu coraz to dalszych guzików. W końcu, materiał ustąpił - zafalował przez moment, bezwładnie w powietrzu jak uszkodzona chorągiew. Upadł, podobnie jak wcześniej legła, pozostawiona tkanina należącej do Holmes sukienki. Półmrok nakreślał ich dwie postaci niedbale, ukazując jak gdyby liczne, otulające ciała szarości niedopowiedzeń. Czerpał powietrze; wyraźniej, odczuwał na napinanej skórze kontrastujący się chłód powietrza, dostrzegał ją, podchodzącą, przywołującą burzę wśród zmysłów. Oszalał już znacznie wcześniej. Nie odpowiedział. Jego ripostą było metaforyczne milczenie, nierozejście czerwieni warg po zapadłym pytaniu. Nie potwierdzał. Nie przeczył; wyłącznie przez moment patrzył, delektował się - jakby wyzbyty ze zwierzęcego rozzuchwalenia. Nic nie zdawało się być konkurencją dla władzy, którą obecnie dzierżył, której posługę wypełniał - z każdą, upływającą z prądem teraźniejszości sekundą. Nie potrzebował - nieprzyzwoitych oznajmień, które niejeden, nierozważny mężczyzna, wydobyłby teraz z krtani. Przez moment, przyłożył opuszek palca do ust studentki. Cisza; niesłyszalne, wzmożone tętnienie, rozbijające się echem po zakamarkach rozdzielonych postaci. Zsunął niedługo później swą rękę oraz wreszcie - jakby ostrożnie, delikatnie zespolił ich wargi w pierwszym, rozwijającym się pocałunku. Poznawał, stopniowo zwiększał namiętność, przekonywał się - obecnie, jak bardzo jest rzeczywista, nieutworzona wyłącznie ze strzępków piętrzącej się wyobraźni. - Połóż się. - Polecenie. Szept, delikatnie otulający przeciwległą sylwetkę, choć ewidentnie niezdolny do zagłuszenia sprzeciwem. Wiedział - brzmiało to dość wymownie, choć plany, układające się pod sklepieniem czaszki, były jak zawsze zawiłe, jak zawsze - trudne do odgadnięcia. Skomplikowane. (Udziwnione?) Złożone. Jak cała jego osoba. Nie. Nie teraz. Jeszcze. Nie. Usiadł, blisko krawędzi łóżka. Dłonią musnął, z początku linię jej piersi; przemierzał dalej, w ostateczności, drażniąc powolnym ruchem zewnętrzną część dziewczęcego uda. - Nie lubię - przypomniał - nadmiernego pośpiechu - podobnie cicho, ledwie przebijającym się tonem pośród tężejącego napięcia. Dopiero później - dotknął o wiele bardziej podatnej strefy, zmuszając do ustąpienia i rozchylając jej nogi. Badał, cal za calem miękką, rozgrzaną skórę; ostatecznie - co miało zresztą nastąpić, zapadłe z premedytacją od dawna - musnął, krawędziami warg jej kobiecość. Krążył, coraz wyraźniej odciskał piętno pieszczoty na najwrażliwszych strefach nie miał zamiaru przestawać, lekko wędrując językiem, samemu - zatracając się coraz bardziej - w nieskończonej otchłani pożerającej żądzy.
Świat wirował, podobnie jak emocje, które wypełniały tunele żylnie i przyczyniały się do swoistego rodzaju huraganu wypalającego trzewia. Tonęła w sferze wyobrażeń o scenariuszach mających się dopiero ziścić, niczym nierealny sen jaki nawiedzał Marceline dwa dni temu, gdy to wracała od profesora chłodnymi uliczkami Londynu, dając się maltretować nader zimnemu wicherkowi. Było to otrzeźwiające, ofiarujące szansę na odzyskanie spokoju i przejrzystości myśli, które splątane w dobrej jakości sznury, podduszały łabędzią szyję, iluzorycznie pętając krtań. Spomiędzy spierzchniętych warg nie ulatywały sentencje, analogicznie – oddech nie odnajdywał możliwości ujścia zniewalając rudowłosą w klatce absurdów. Oczekiwała zmian, podobnie jak zrozumienia dla swej nieśmiałości paraliżującej kruchą sylwetkę. Nie mówiła niepotrzebnych wyrazów, a zarazem pragnęła wykrzyczeć, że to złe, nieodpowiednie, amoralne – równocześnie stając się pociągającą iluzją. Oddech rudowłosej spłycał się z każdym krokiem, a kiedy padł ten jakże wymowny rozkaz – obdarzyła Daniela jedynie enigmatycznym uśmiechem. Czy wiedział? Był świadomy? Domyślał się? Nie, gdyby tak było – wszystko wyglądałoby inaczej. Pocałunek przedwczesny zakrawał o zburzenie pierwszych fundamentów, które runęły niczym oniryczna kurtyna. Wstyd zaczynał wypływać na blade, oszronione piegami lico, zaś tęczówki błyszczały, kiedy to mężczyzna oderwał się od jej karminowych warg. Poszukiwała przez ułamek sekundy możliwości zespolenia własnych ust z tymi należącymi do niego, lecz pożądanie nader grzeszne kierowało jej porcelanowym ciałem. Reagowała na bodźce, podobnie jak na wzrok Bergmanna, który osiadał na jej sylwetce, aż wreszcie powietrze ugrzęzło pod obręczami płuc Francuzki, gdy poczuła coś niebywałego. Mimowolnie, zupełnie nieświadomie przymknęła powieki, gdy Daniel dotknął tego wrażliwe miejsca. Nie odczuwała nigdy wcześniej czegoś takiego, dlatego też uśmiechnęła się nikle i po omacku poszukiwała dłoni mężczyzny, łaknąc jego wsparcia i zrozumienia dla targających jej ciałem nieznanych uczuć. Właśnie t e r a z. Cichy jęk uleciał spomiędzy warg Holmes. Pośpiech? Szaleństwo; nierealna mrzonka, na którą nie była w stanie przystać. - Daniel… – wyszeptała, zupełnie niekontrolowanie używając jego imienia, aż wreszcie gdy nieoczekiwana fala przyjemności wypełniła jej ciało. Chciała więcej i bardziej, pomimo że wykładowca był zbyt daleko, a ona pragnęła pocałunków, którymi winien obsypywać bladą skórę Marceline. Iluzja niespisanych zdarzeń.
D a n i e l. Fałszywy prorok. Bluźnierca. Jego imię. Ciche, nieśmiałe, uchodzące spomiędzy fal przyspieszonych oddechów. Delektował się - opisanym wybrzmieniem - jak najprawdziwszą rozkoszą, przemile przemierzającą do wnętrza jego małżowin usznych. Przełamywanie barier. Wyswobodzenie spomiędzy truchła schematycznego myślenia, żałosnych, społecznych reguł. Daniel - znaczyło wiele w swej niepozornej istocie. Bez zawahania, kontynuował swój niegodziwy tor działań; strumień wydychanego powietrza delikatnie osiadał wprost na rozgrzanych, dziewczęcych udach. Uwielbiał władzę; uwielbiał - śledzić efekty działań, zwłaszcza w tej zakazanej sferze, po zobaczeniu której - każdy, postronny człowiek, wrzałby od oburzenia powstającego w tkankach. Po raz kolejny, osiadające wargi - miały się stać zapowiedzią przerwy. Daniel Bergmann, uniósł swoje spojrzenie; jego sylwetka, ponownie, wzniosła się na wysokość zarumienionej twarzy studentki. Musnął, dłonią wpierw jej policzek, pełen od rozsypanych układów piegów; przykuwał, głodne, rozszerzone od pożądania oraz półmroku, czarne otchłanie źrenic. Spoglądał - zarówno - z dziwaczną troskąjak najprawdziwszy mentor, jak i z obłędem, zawartym w wilgoci tafli podobno zwierciadeł duszy. Pragnął jej, nadal - szaleńczo, chociaż - przebijająca się nieustannie świadomość zbieranych już od początku spostrzeżeń, nakazywała tłumić mu nawałnicę instynktów. Nigdy nie obcowała w takiej sytuacji z mężczyzną. Będziesz kłaść na niej - swoje plugawe łapska? Zmuszać - do uległości pod wpływem nadwyrężania autorytetu? Nie spełniasz uczuć, spełniasz jedynie obsesję. Będzie żałować. Wiesz o tym. Ona. Będzie. Żałować. Nigdy nic nie odczuje; nie da się żywić uczuć do zagubionych w pajęczym splątaniu kłamstw nieustannych aktorów. Wykorzystujesz chwilowy przypływ jej naiwności. To bez znaczenia. – Wiem. – Szept gnieździ się, rozchodzi - nienaturalnie dłużej w obrębie drobin powietrza. Mężczyzna gładzi, subtelne rysy jej twarzy jeszcze przez krótki miment; później - podnosi się, bez pośpiechu z łóżka. Nic nie jest w stanie już odwieść - skłonić, aby odrzucił misternie składane plany. Metaliczny chrzęst paska, w obecnym, dusznym milczeniu - wydaje się niebywale głośny. Odrzucał, w owym momencie, ostatki wadzących ubrań; znalazł się, niedaleko, zupełnie - podobnie jak ona - ukazany w nagości, kreślony wśród lichych wiązek padającego światła; z wyraźnie zarysowaną erekcją. Nachylił się - jeszcze, do szafki nocnej, aby dokończyć najwłaściwszy proceder (nie miał choć nikłych zamiarów zostać niechcianym ojcem) - zanim ponownie, skupił swą destruktywną uwagę na jednej, sprecyzowanej osobie. Nie było innego wyjścia. Nie miał zamiaru żałować. Nie miał wyrzutów sumienia. Z początku - jedynie musnął kobiecość delikatnym ruchem swych bioder; drażnił, krótkotrwale odwlekał nieuniknione w najistotniejszym etapie. Wszystko, miało miejsce już wkrótce - zagłębił się, w wyważeniu pomiędzy brakiem pośpiechu a czystym zdecydowaniem - obserwując reakcje; spełniając dalej swój amoralny scenariusz.
Wszystko stawało się mistyfikacją cudacznych scenariuszy. Realność utkana obłudą, jak gdyby czyniła zeń niewolników własnych pragnień, równorzędnie dewastując ich zdruzgotane wnętrza. Rude pukle rozsypane na białej pościeli kontrastowały intensywnie, nader wyraziście odznaczając się na tle materiału, który pozostawał wciąż niewinnie otulony mgiełką oniryczności. Sekundy przelewały się przez palce, a jedynie oddech sygnalizujący nadal egzystencję młodej studentki, był jakby alarmem, że jeszcze mogli się zatrzymać. Powinni to p r z e r w a ć mieli jeszcze czas. Ostatnie spotkania przypominały o zapętlających się emocjach, które nieustannie kłębiły się w tunelach żylnych, rozszczelniały dróżki wypełniając je toksyną. Uzależnienie ponad miarę, obsesyjność i potrzeba przebywania u jego boku, a zarazem chęć udowodnienia mu, że tak bardzo się mylił. Za każdym razem, kiedy to spoglądał na jej kruche, delikatne niczym porcelana ciało, widział jedynie obiekt, materiał, idealną glinę, z której można było uformować doskonały kształt przyobleczony w płótno artystycznej materii. Lawirowali więc długimi tygodniami, aż wreszcie fala pożądania, niestosownego, amoralnego – poddała ich dusze destrukcji, w którą popadali przy każdym możliwym zbliżeniu, iluzorycznym dotyku, który nie miał miejsca; czyżby? Smukłe palce przesuwały się po bladej powłoce skóry okalającej męskie ramiona, raz po raz nadawała tkance cudaczne wzory, kiedy to paznokcie wbijały się w naskórek. Karminowe wargi maltretowała poprzez lekkie przygryzienia, aż wreszcie uległa. Poddała się woli Daniela Bergmanna – profesora, od którego winna trzymać się z daleka – a jednak. Pogrążona w nieustającym oceanie bluźnierczych emocji, tonęła. Tonęła ponad miarą bezkresu malującego się przed jej błękitnym spojrzeniem, kiedy to nie dostrzegała niczego, poza jego osobą. Czy to normalne? Obserwowała jak przez mgłę postać mężczyzny, gdy podniósł się i uciekł, bezczelnie pozostawiając ją na kilka chwil pozbawioną możliwości eskalowania tego, co oddawał jej przez ostatnie minuty. Z wyczekiwaniem, z dziecięcą niecierpliwością domagała się ponownej atencji, a kiedy ją otrzymała – zastygła w bezruchu. Mimowolnie, całkiem bezwiednie zacisnęła palce na pościeli, a powieki przymknęła tak, jakby planowała uciec przed nietypowym bólem, który raptownie paraliżował jej wątłe ciało. Jęk uleciał spomiędzy dziewczęcych warg, a chęć zatopienia się w ramionach Daniela narastała, wyzbywając ją tej efemerycznej iluzji niewinnej nastolatki – obecnie już kobiety. Głos grzązł w gardle, jedynie szepty okraszały pomieszczenie, w którym skryli się przed światem. Z dala od wścibskich spojrzeń plotek pomówień. Tkwiąc w bezkresnej wodzie namiętności.
Wynaturzenie. Nieprzyzwoita (zupełnie) konstelacja cielesnych pierwiastków. Grzeszny poemat, zapisujący się w poruszeniach i głębokości oddechów, miękko odciskający się każdą nieuchwytnością westchnienia. W głębi umysłu zdołał obumrzeć rozsądek; nieuchronnie - ulegał metamorfozie w nicość. Wszędzie piętrzyła się żądza - egoistyczne pragnienie poddania drobnej sylwetki. Nigdy nie zaznał gorzkiego, rozlewanego żalu - od którego drętwiały w wyrzutach język i usta. Nigdy - nie miał zamiaru żałować swoich występków. Nigdy - nie istniały dla niego pojęcia granic. Czy istnieją dla ciebie, Marceline Holmes? Będziesz żałować? To nieistotne. Nie teraz. Nie - kiedy wystawiał jej postać na własne nieubłagania ruchów. Nie był w tym wszystkim brutalny, niemniej - nie miał zamiarów przestawać; wręcz przeciwnie - zamierzał wciąż potęgować impulsy przepływających odczuć, powoli, systematycznie wzmagając rytm ich zbliżenia. Nie mógł obecnie spełniać swych najmroczniejszych intencji, choć z każdym, następującym pchnięciem czuł przechodzącą wzdłuż ciała, oczekiwaną rozkosz; w jednym momencie odszukał, pośród półmroku jej warg - łącząc w namiętnym, wydłużającym się pocałunku. Dopiero później nastała pustka. Wpatrywał się w nią - z identyczną czujnością jak zawsze, choć pozbawiony już erotyzmu. Ćmił papierosa, stojąc nagi przy oknie; nieskrępowany, namalowany w nieostrych kształtach przez ciemność. Spełnienie było niezmiernie złudnym, następującym końcem - wiedział - nigdy nie zdoła ono nastąpić trwale. Ostatecznie, pozbył się niedopałka oraz zanurzył w pościel. (Nawet nie wiedział - kiedy - w zupełnej nieświadomości, uwięził ją - docisnął do siebie w objęciach.)