Osoby: Jerry Davies i @Charlie C. Chapman Miejsce rozgrywki: Hogwart, łazienka Jęczącej Marty Rok rozgrywki: 2011 Okoliczności: Jerry Davies jest przyłapany na niezbyt dwuznacznej (nie ukrywajmy) sytuacji przy miejscu zbroni - a raczej - miejscu konstruowania metariałów niezbędnych do słodkiej zemsty; pierwsze, prawdziwe spotkanie zapominalskiego wspólnika
Jerry Davies podsłuchał (oczywiście dyskretnie) od starszych, błyszczących poświatą doświadczenia kolegów - do intryg najlepsza będzie łazienka Jęczącej Marty. Rozmyślał o niej - w tle wysłuchując melodii jaskrawych, niebywale ruchliwych płomieni - trzaskających wesoło w kamiennym, bogato rzeźbionym kominku. Gwar, nastający w pokoju wspólnym Gryfonów wydawał się nie przeszkadzać - Jerry Davies ukryty był w zamyśleniu, powlekającym zieleń dalekich od koncentracji oczu. Jeden Ślizgon - systematycznie zachodził (nie tylko jemu) za skórę - wszystko aż dopraszało się - niebo, podobnie drżąca od oburzenia ziemia, pragnąca jak gdyby wołać nieznane bóstwa o zemstę - o wymierzenie stosownej oraz bolesnej kary. Bolesnej - od ogromności upokorzenia. Świadomość niebezpieczeństwa szlabanu, jeszcze na pierwszym roku, niemniej jednak jest niczym; niespecjalnie obchodzi Jerry'ego Daviesa - który to wykazuje - od zawsze - pełną gotowość przy słusznym łamaniu reguł. Jest całkowicie daleki od poddawania się bezwzględności zlęknienia odwaga - jedna z cech domu, do której wszak przynależy. Naiwny Jerry, nie myl proszę - odwagi z samą głupotą. Całe szczęście - owym razem łazienka jest całkowicie pusta; Jerry Davies wobec tego rozkłada swój sprzęt, na czele - z najistotniejszym kociołkiem, wykłada kilka podkradzionych składników oraz wyrwane kartki, pełne sporządzonych naprędce, niezapisanych zbyt estetycznie elementów przepisu. Rozpala ogień, ażeby podgrzać wpierw wodę - i wtedy właśnie, wtedy, na gacie samego Merlina, słyszy przybliżające się kroki; bezlitośnie - coraz głośniej rozchodzące się w niedalekim przejściu. - Errrm - Jerry Davies staje naprędce murem, zasłaniając kociołek; być może, zdołałby godnie pozazdroszczenia prędko odpędzić nadchodzącego intruza (nawet uczęszczał z owym okularnikiem na lekcje!), gdyby - gdyby nie, właśnie, brak całkowitej kontroli nad swą zdolnością - CZEŚĆ - dodaje, zaś jego włosy zdołały momentalnie posiwieć; wkrótce - znowu przechodzą całkowitą przemianę w intensywnie buraczkowe kosmyki. Tragedia. Istna tragedia. - Co tutaj robisz? - zadaje więc bardzo mądre pytanie. Co robić, do diaska, co robić?
Okej, oto Hogwart, masz podręczniki i idź się uczyć. Niestety lub stety, brak jakichkolwiek informacji o szkole powodował istny zamęt oraz chaos; pojawiający się między światłem korytarza i względnego gwaru uczniów Charlie dość trudno na początku się odnajdywał. Zapominalski, do tego niezdarny, skutecznie zwracał na siebie uwagę i robił zwyczajnie z własnej osoby kompletnego idiotę. Nie ma co się dziwić - wysłannik Ministra Magii pomógł mu kupić najbardziej przydatne rzeczy jak cukierki, a następnie dać solidnego kopniaka za drzwi, hej, przygodo, oto Twój nowy dom! O ile ceremonia przydziału była dla niego czymś dziwnym, to sam fakt tego, iż staje się powoli częścią jakże dziwnego świata, zdawał się go zarówno przerastać, jak i intrygować. Pozostawiony na pastwę losu, musiał odrobinę sam się odnaleźć - mało kiedy chyba czarodzieje spotykali się z mugolakami, tudzież czujne, piwne oczy zdawały się chcieć zapamiętać jak najwięcej szczegółów dnia poprzedniego, charakterystyczne ściany, duchy, potrawy o wdzięcznych nazwach przyszykowane przez skrzaty domowe podczas śniadania, nauczycieli. Ci, na całe szczęście, zdołali wykazać mu kompletną wyrozumiałość, chociaż młody zdawał sobie doskonale sprawę z tego, iż prędzej czy później ktoś przy nim wykituje i nie będzie w stanie poprowadzić dalej. Całe nieszczęście - zgubił się w odmętach labiryntu wbudowanego w placówkę nauczającą; niepewnie stawiał kroki, starając się znaleźć odpowiednie pomieszczenie. Nadal próbował się odnaleźć w tym wszystkim, zwyczajnie pochłonąć budowę niczym gąbka wodę, aczkolwiek wiadomo, jak skutkowały jego próby - zakończone fiaskiem, niespełnione, nadal powtarzające się celem udowodnienia jego nieudolności błędy i stanowcze sygnały. Trafił, niefortunnie, do jednej z mniej uczęszczanych przez uczniów łazienek, by następnie właśnie zobaczyć jego - Gryfona, który najwidoczniej coś kombinował. Charlie Chapman z łatwością zauważył chęć ukrycia czegoś, nagłą reakcję oraz... co? Włosy? Włosy zmieniające kolor? Aż oczy mu zabłyszczały! - O żesz jasna, jak Ty to robisz, że włosy Ci się mienią w różnych kolorach?! - zapytał, zachwycony, podchodząc bliżej oraz siadając na zimnych kafelkach, nie zwróciwszy w ogóle uwagi na to, że chłopaczyna nie będzie chciał mieć z nim do czynienia. Zrobił charakterystyczne "o" niczym karp świąteczny na stole, patrząc zaskoczony na efekty działań bycia metamorfomagiem przez Jerry'ego - owszem, kojarzył go, aczkolwiek nie widział kiedykolwiek, żeby ten posiadał taką zdolność. A nawet jeżeli posiadał, to i tak o tym zapomniał. - Ano, tak, cześć! Mogę je dotknąć? Proszę, proszę, proszę! - oczywiście miał na myśli włosy, bo jak żeby inaczej. Niestety - rozwinął się w nim gen pradawnych przodków, którzy zwali się Macaje. Istnieją również inni, jak chociażby Apacze oraz Samosie, jednak w chwili obecnej działała przewaga chęci pomacania włosów należących do przedstawiciela domu gryfa. - Zgubiłem się. A Ty? Emm, po co Ci to wszystko? - zapytawszy się prosto, zrobił maślane oczka w jego stronę, wskazując jednocześnie kciukiem na wszelkie nieokryte przez niego substraty do wykonania eliksiru.
Jerry Davies - próbuje siebie samego pocieszyć - z dwojga złego, lepszy już Chapman od jakiejś pary prefektów. Procesy - toczące się w wyobraźni, wędrują zdecydowanie dalej - budują kadry pełne nieuchronnego napięcia, wykrzywiają oblicza najwyższych, uczniowskich osobistości (oznakowanych przeszywającą materiał szaty plakietką), w wyrazie gniewnym, w wyrazie - prorokującym długi oraz nużący szlaban. Lepszy już Chapman, entuzjastyczny - niczym malutkie dziecko - niż wielki powrót połowicznie przejrzystej sylwetki Jęczącej Marty - której wrzask zwiastujący zburzony spokój mógł przykuć uwagę woźnego - albo, co gorsza - któregoś z nauczycieli. Jerry Davies próbuje - sobie w ten sposób dodać - w tej beznadziejnej scenerii choć odrobiny otuchy, zaszyty pośród obrazu nędzy i nieuchronnej rozpaczy, przyłapany typowo in flagranti z zaczynającym bulgotanie kociołkiem a także kompozycją składników - oraz starannie, leżących niedaleko notatek. Niestety - stało się trzeba więc j a k o ś wybrnąć i niespecjalnie ma w owej kwestii pojęcie - którą strategią będzie najlepiej rozwiązać zawisłą sprawę. Z jednej strony, zaciekawienie fryzurą wydaje się niebywałym błogosławieństwem, z drugiej zaś - nie pozbędzie się wobec tego Puchona szybko, jak początkowo zakładał. - Jestem metamorfomagiem - wyjaśnia, lekko zdziwiony - nie słyszałeś o tym? - Było to jedno z niewielu dziwactw, akceptowanych wśród magicznego świata, niewzbudzających lęku - wszystkich, poza jego powaloną rodziną. Wrodzona zdolność, nad którą - aktualnie nie umie on całkowicie panować, była czynnikiem wykluczającym z czystokrwistego kręgu szanowanego nazwiska; właśnie dlatego - zwie się on Jerry Davies, właśnie dlatego - jest domniemanym sierotą, wychowywanym przez dziadka, skrywającego swą ascetyczną postać pośród regałów książek - oczytanego mentora przepełnionego bystrością. - Mam normalne włosy - obrusza się nagle Gryfon - pomacaj swoje, wyjdzie ci na to samo. Co za kretyński pomysł! Jerry Davies niezbyt rozumie - oraz rozumieć nie ma najmniejszej ochoty, posiada identyczne kosmyki - jak zresztą każdy, nie musi wpychać - pomiędzy ich ułożenie swoich ciekawskich palców. Niedługo później - nastaje najgorsze z pytań, którego nie chce usłyszeć. Nie. Nie, nie, nie, nie. Nie. - ...bo widzisz - próbuje naprędce wymyślić. - Bardzo lubię eliksiry. - Wymyślił. Możliwie najbardziej niezgodny z własną osobą idiotyzm.
Być może Chapman wydaje się być jednym z najmniej świadomych uczniów, którzy zwyczajnie nie mogą znaleźć różnicy między dobrem a złem, co nie zmienia faktu, iż całkowicie przypadkiem postawił kroki w łazience, z którą wcześniej nie miał do czynienia. Nie wiedział - czemu jest najmniej uczęszczanym pomieszczeniem, nadającym się doskonale do intryg - nie był również świadomy tego, iż Gryfon, obecnie zajmujący się eliksirami, ma w planach intrygę na innym uczniu. Hogwart, jego nowy dom, kompletnie nieświadomy nienawiści płynącej ze strony rodziców, zdawał się być czymś kompletnie nowym, po części znalazł się tutaj na siłę w celu nauki elementów świata magicznego. Nie miał bladego pojęcia, że tego finalnego dnia zostanie posłany jako mugolak do specjalnej szkoły - być może nie był aż taki nienormalny, jak mogłoby mu się wydawać? Ciągle jednak nie kojarzył - korytarze zdawały się być czym prędzej labiryntem nieokiełznanych myśli wirujących wokół całokształtu murów zamku, enigmą uderzającą z największą siłą w jego umysł. Nie zmienia to faktu, iż Charlie bez problemu zachowywał optymistyczną, dziecięcą wręcz duszę - wiecznie uśmiechnięty, wiecznie ciekawy, wiecznie - wpychający swój nos w sprawy innych. Gdyby mógł - biegałby, chcąc poznać jeszcze więcej zakamarków nowego miejsca, niemniej jednak - wcześniej już zdołał się wywalić. Na razie tego samego błędu nie chciał powtarzać. - Metamor... co? - pyta się bez problemu, nie mogąc do końca zapamiętać nazwy tego, kim jest dokładnie Jerry. Każdy, kto go kojarzył z zajęć, zdawał sobie sprawę niebywałej zręczności przekręcania - czy to nazw, czy to imion, czy to nazwisk - ku mniejszej lub większej uciesze uczniów przebywających w tym samym pomieszczeniu. Pamięć złotej rybki - każdy zdawał sobie sprawę z nieudolności pod tym względem młodego, bardzo niskiego i równie charyzmatycznego przedstawiciela domu borsuka. Intrygowało go to - nie wiedział, że dziwactwo było możliwe tylko do uzyskania poprzez geny, zastanawiał się, czy też może zmienić swój kolor włosów poprzez działanie siły myśli pędzących w jego głowie przez zasyfione zwoje mózgowe niepotrzebnymi informacjami. - Nie, nie słyszałem. - odpowiedź zostaje udzielona - czyżby Davies zostaje zmuszony do wyjaśnienia swojej przypadłości? Czy miał do tego cierpliwość? Nikt nie wiedział - tylko sam Gryfon, chcący przygotować doskonały eliksir, ku własnej uciesze. - Nie będę miał porównania, jeżeli nie pomacam Twoich. - odpowiedział, być może nie oburzony, co jednak było tylko i wyłącznie prawdą - po co macać swoje, skoro wcześniej jego ciekawskie palce podszyte genami Macajów. Chciałby - mieć jak porównać te swoje kłaki oraz należące do rówieśnika - jednak nie narzucał swojego zachowania, robiąc tylko pieskie oczka, jakoby chcąc zagrać poprzez swój urok osobisty. Jedno było pewne - był najbardziej uroczym Puchonem na całym roku. - A jaki eliksir próbujesz zrobić? - zapytał się naprędce, zaciekawiony tym tematem - chociaż był z tego kompletnym idiotą, chciał wiedzieć, być może nawet chciał pomóc. No właśnie. Uaktywnił się w nim gen Apaczów - patrzył nieustannie na poukładane na łazienkowej płytce przedmioty. - A może pomóc? Lubię pomagać, o! - zaproponował, nie zdając sobie sprawy z tego, w jakie drobne bagno tak naprawdę wchodzi.[/b]
Uspokaja się - przynajmniej tylko częściowo; słowo spokój powtarza w determinacji - jak monotonną błagalną modlitwę, posłaną w stronę bliżej nienazwanego bóstwa. Oddycha wolniej, serce spowalnia bieg, przyspieszony uprzednio - ruiną niecnie wyprowadzonych planów, pozornie idealnej intrygi walącej się teraz w zgliszczach. Włosy - początkowo zmieniają barwę w kierunku tej naturalnej - ciemnego blondu - wkrótce jednakże, kosmyki przechodzą w zieleń. Zieleń jest bowiem - jak gdyby - manifestacją zmieszania; Jerry Davies sam nie wie - jest bardziej skonsternowany niż wściekły? Myśli splątane są w jego głowie jak nieudolne supły; tragedia, istna tragedia. Jest dodatkowo zdenerwowany niepodważalnym faktem - można zeń czytać niby z otwartej księgi. Niesamowicie prędko wyjdzie na światło kłamstwo, każde z tłamszonych uczuć będzie dostępne i namacalne; wszystko za sprawą konkretnej umiejętności - błogosławieństwa oraz przekleństwa w jednym. - Metamorfomagiem - powtarza cierpliwie raz jeszcze - niski profesor o podkrążonych oczach. - Mogę zmieniać, teoretycznie dowolnie swój wygląd - wyjaśnia, kwituje wzruszeniem ramion. Teoretycznie; praktyka wymaga bowiem ogromu ćwiczeń - nietrudno ujrzeć, nie panuje obecnie - do końca - nad swoją całą zdolnością. To ona - zdecydowanie posiada władzę nad drobnym, jeszcze chłopięcym ciałem, tak instynktownie dyktując zmiany, bawi się zewnętrznością. - Jeśli pozwolę, dasz w końcu mi spokój? - pyta, łypiąc przez dany moment uważnie. Słodki wzrok rówieśnika niespecjalnie wywiera na wątłym Gryfonie wrażenie - jest nastawiony przede wszystkim sceptycznie; jak zresztą nieomal zawsze, jak zresztą - w stosunku do wielu rzeczy. Niezbyt przepada za lądującym dotykiem, dotykiem ciekawskim oraz badawczo wnikliwym, aczkolwiek staje się aktualnie skłonny poświęcić - dla dobra ogółu sprawy. Być może Puchon - przyswoi te ogólniki na temat metamorfomagii - oraz pójdzie już w swoją stronę. Prawdopodobnie - n i e. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - pyta więc Jerry Davies, odpowiada pytaniem na padające pytanie - trudno. Jest to ostatnia linia obrony przed ciekawością Chapmana; nie chce ujawniać jemu swoich prawdziwych intencji. Czyżby nie wiedział - że przecież - może otrzymać szlaban?
Niestety - modlitwa raczej na nic się nie zda, nawet pewnie sam najwyższy nie byłby w stanie odpędzić ciekawskiego, a przede wszystkim młodego Chapmana. Dzieciak potrafił być niezwykle upierdliwy, jednocześnie charyzmatyczny na swój sposób, uparty jak osioł, trudny do przepędzenia jak komar, który ciągle lata nad uchem oraz nie pozwala zasnąć rozwichrzonym myślom wędrującym na pustyni myśli. Na szczęście lub nieszczęście, jego niezdarność połączona z darem zapominania o nawet istotnych rzeczach zdawała się być w pewnym stopniu, jak metamorfomagia u Jerry'ego, istnym błogosławieństwem, jak i przekleństwem ścierającym granice między bezpieczną ostoją a terenami pełnymi zagrożenia. Nie był jeszcze świadomy wszelkiego zła czyhającego na nim w prawdziwym świecie, iście naiwny oraz ekstremalnie łatwy do manipulacji, przyglądał się tym samym włosom Gryfona, które zmieniały kolor, rozpoczynając od ciemnego blondu, a kończąc i wieńcząc na zielonym, należącym prędzej do natury. Dziwiło go to, jak również zastanawiało, jakie barwy przypisane ma ów czarodziej do poszczególnych emocji, jednak na razie nie mógł tego stwierdzić - zamiast tego skupił się na zyskiwaniu nowych informacji. - Uhm, okej... - wypluł słowo z jamy ustnej w stronę kolegi, kiedy to usłyszał jeszcze raz nazwę tej niezwykłej przypadłości, nie mogąc jednak do końca jej zapamiętać. Niestety - próba udawania profesora przez Daviesa nie zadziałała w żaden szczególny sposób na nikłe zwoje mózgowe ameby umysłowej, jaką jest Charlie. Kto wie, czy przypadkiem w ogóle coś ma tam pod czaszką - może przydałoby się zapukać? Usłyszeć głuchy dźwięk, zdać sobie sprawę z tego, jakim jest idiotą? Może by się aż tak tym nie przejął, co nie zmienia faktu, że może wolałby mimo wszystko i wbrew wszystkiemu wierzyć, iż narząd służący do zapamiętywania informacji jeszcze jakoś względnie funkcjonuje i istnieje. - Myślę, że dam, ale nie wiem, na ile. Często zapominam o wielu rzeczach! Możliwe więc, iż musiałbym potem jeszcze raz je pomacać. - odpowiedział zaciekawiony, chociaż na razie nie kierował swojej ciekawskiej rączki pod wpływem genów Macajów w stronę Gryfona, który najwidoczniej nie chciał przekraczać strefy prywatności, nie lubił, gdy ktoś maca jego włosy, zatapia ciekawskie dłonie w kosmyki znajdujące się na głowie. Był jednak zbyt ciekawy, zbyt uparty, by ruszyć w inną stronę, poza tym miał pewne oparcie u Jerry'ego w postaci tego, iż nie zgubi się podczas przekraczania kolejnych krętych korytarzy zdobiących Hogwart. - Jestem chyba zbyt ciekawski, żebym mógł odpuścić! - odpowiedział, spoglądając na wszelkie zbiorowiska różnych składników, zastanawiając się jednocześnie nad tym, do czego mu to jest wszystko potrzebne, a przede wszystkim dlaczego postanawia w takim miejscu warzyć eliksir. Oj, nie wiedział.
Powoli - i coraz bardziej - gubi się w sytuacji. Egzystująca tylko - w postaci pozorów prostota, niefortunny wypadek, zrządzenie chichoczącego losu - w rzeczywistości zdaje się (w mniemaniu rzecz jasna Daviesa) jak przeogromny labirynt - pełen wężowych przejść i pułapek ślepo wieńczonych zaułków. Jerry Davies jest bowiem teraz niepewny - z jednej strony, Puchon wydaje się szczery i nieszkodliwy, z drugiej zaś, nieufna natura, odgórnie wznosi się - oraz bije na alarm. Czy może jemu zaufać? Nie powinien. Może jednak? Czy aby na pewno? Ponownie - odczuwa pokusę westchnięcia. Pozwala przybyszowi wybadać naturę swych włosów, nieodbiegających rzecz jasna od naturalnych (przynajmniej, w czysto zewnętrznym wrażeniu, przepływającym w opuszkach). Tężeje - już całkowicie w opanowaniu. Spokojny. Bardzo spokojny. Niesforne kosmyki posłusznie stają się, ni to blond, ni to w sumie brązowe - takie, jak być powinny. - To jednokrotna możliwość. Mam nadzieję, że zapamiętasz - odpowiada. Nie lubi fizycznego kontaktu. Chapman mógłby być niebywale piękną kobietą, zdolną aż onieśmielać - swoją płynnością ruchów - nadal, stan rzeczy, opinia, pozostawałaby identycznie niezmienna. Jerry Davies posiada wyparte odczuwanie bliskość, bliskość jest synonimem rozdrapywanej rany. Utraconej rodziny. Bólu, obrzydliwego bólu, pulsującego w zatrutej jego wściekłością duszy. - Lekcje jakoś zapamiętujesz? - pyta, spoglądając nań czujnym wzrokiem; nieco spode łba, nieprzyjemnie i dociekliwie - jak gdyby podczas prowadzonego wywiadu (lub raczej - prowadzonego z nim przesłuchania). Musi - jakoś zapamiętywać, o ile nie chce wylecieć; niechże te włosy będą dla niego lekcją. Merlinie, jak idiotycznie to brzmi. - Dobra - odpowiada po dłuższej chwili zastanowienia Gryfon - możesz w takim razie, albo przyczynić się do wspólnego dobra Hogwartu - dodaje wzniośle - albo pozwolić mojej osobie dokończyć dzieła samemu. Wtedy nie będziesz ryzykował szlabanem - kończy prawiony wywód. Nie sądzi - aby Chapman (tak wciąż powtarza, bo raczej jego kojarzy) był konfidentem - choć wizja szlabanu powinna chłopaka w miarę skutecznie odstraszyć.
Oczywiście, że Charlie wprowadzał chaos całkowicie nieświadomie - nie był kompletnie poinformowany o tym, że w przypadku tejże łazienki jest wręcz nieproszonym gościem, spowitym w blasku światła rzucanego przez okoliczne lampy. Jednocześnie - należący do kategorii nieszkodliwych, rzeczywiście zdawał się mieć wówczas szczerze zamiary. Nie bez powodu finalnego dnia, pierwszego września, Tiara Przydziału postanowiła hucznie oddać go w ręce domu borsuka, czyniąc z niego teoretycznie osobę pracowitą. Inne cechy jednak się zgadzały - lojalny do potęgi entej oraz przede wszystkim przyjacielski, trudno było u niego o zalążek negatywnych emocji - pomijając oczywiście przejawiającą się zazdrość, spowodowaną przede wszystkim niskim wzrostem samego ucznia. Czy mógł zatem postawić on, Jerry Davies, na szali wykonanie eliksiru, który nie znajduje się w spisie polecanych dla uczniów, ryzykując chociażby zwiększonym ryzykiem szlabanu, aczkolwiek podzielonym przez liczbę dwa? Chapman był gotowy, szlabany nie były mu już straszne, mimo samego początku roku szkolnego - rekordy biły na alarm, zdając się czynić z niego największego spóźnialskiego ucznia w historii całokształtu edukacji Hogwartu. Obserwując zaciekawiony włosy, zdołał zauważyć ich zmieniającą się magię, fakt bycia metamorfomagiem przez ledwo co poznanego Gryfona. Czy chciał? Owszem, dotyku się nie bał, aczkolwiek nie wiedział, że może to wyrządzić w pewnym stopniu dyskomfort u rówieśnika w podobnym wieku, aczkolwiek więcej i bardziej doinformowanego. - Ja też mam taką nadzieję... - powiedział, bo nawet jeżeli nie był jedną z najpiękniejszych osób, nie posiadał długich włosów, charakterystycznego nań kształtu wyznaczającego granice między płcią, a przede wszystkim nie potrafił kusić, to chciał spróbować musnąć chociażby palcami kosmyki należące do chłopaka. Ostrożnie, bez pośpiechu, nie chciał przecież przypadkowo czegoś zepsuć - czy były inne? Owszem, Charlie miał o wiele chudsze, bardziej cienkie, Jerry zaś charakteryzował się grubszymi. - Średnio. To dość dziwne być w innej szkole niż w tej, do której byłem przyzwyczajony. - odpowiedziawszy szczerze, nie martwił się jakoś o swoją przyszłość, nie teraz. Nie posiadał wówczas zmysłu przymusu ukończenia tej klasy, chociaż zdawał sobie sprawę, że powinien się wziąć mocno w garść i zwyczajnie skupić na nauce - starał się, aczkolwiek jego starania w tym zakresie były oczywiście marne, pozbawione jakiegokolwiek pozytywnego wydźwięku. Czy była to dla niego lekcja? Niezbyt. Trzymał jednak ogromne pokłady samowoli na umyśle, że uda mu się uchwycić ten moment, rzeczywiście odłożyć go bezpiecznie na półkę, zamiast zapomnieć i pójść dalej. Nie był jednak tego pewien - a chciał mieć pewność, że ta jedyna okazja nie umknie mu przed oczami. - Są inne. - przyznał ostatecznie. Jak bardzo był naiwny. - Już odbębniałem szlaban, jakoś się tego nie boję. - przyznał, być może nie powinien to być powód do wydumanej dumy, co nie zmienia faktu, że był w związku z tym mistrzem, a każde czyszczenie łazienki uważał za w pewnym stopniu przyjemne zajęcia dogadzania woźnym. - Wspólne dobro? - zapytawszy, skierował piwne okręgi tęczówek zdobiących oczy swoim kolorem w stronę Gryfona.
Z biegiem czasu - nawet nie umie się na Chapmana gniewać; przemawia przez niego prostota, prostota, dobroduszność i pozytywność - trudno to jakoś precyzyjniej określić - aczkolwiek ciężko narzucić mu podejrzenia. Ciężko posądzać - Puchona - o zostanie celowo wplątanym w spisek, o doniesienie któremuś z kadry nauczycielskiej czy też wymowny szept dla prefektów. Jerry Davies nie umie mieć jemu za złe dziwacznej próby zbadania włosów, zjawienia się - niefortunnym przypadkiem w tej niefortunnej łazience. Jęczącej Marty, na całe szczęście - nie ma (pewnie zawodzi, najzwyczajniej wśród innych kibli), nieobecność narastających kroków nie zdoła zwracać uwagi, szmer nie zwiastuje woźnego. Jest dobrze. Jest względnie dobrze. Średnio stabilnie. - Szkoła? Inna? - zaciekawia się mimowolnie pan Davies. - Jak tam jest? - przekrzywia głowę; dosłownie musi zapytać. W kwestii mugoli - praktycznie nie ma pojęcia; wychowywał się w dość ubogiej dzielnicy, u boku sędziwego człowieka nazywanego dziadkiem - choć w gruncie rzeczy, nie miał styczności z ich technologią, obyczajami - nawet nie przeprowadził krótkiej wymiany zdań. Podobno również pisali książki, również tworzyli sztukę. Posyłali swe dzieci niezwykle szybko do szkoły? Barbarzyńcy. Podejrzewał - musiało chodzić o szkołę ściśle mugolską, zważywszy na tak olbrzymi entuzjazm jego nowego znajomego - oraz wcześniejszy fakt edukacji. Kiedy wprowadzał konspirujący klimat - czuł się, niczym przywódca miniaturowej, tajnej organizacji - której misja, rzeczywiście zakrawała na skrytobójczą szlachetność czynienia dobrze - niekoniecznie jasnymi, jednoznacznymi ścieżkami. - Yhy - kiwa głową. Cóż. Pora wyłożyć na stół wszelkie karty; nie mógł już oszukiwać. - Pracuję nad eliksirem przeczyszczającym dla jednego kretyńskiego Ślizgona. Czujesz tę sprawiedliwość? - Przypatrywał się Chapmanowi, próbował - możliwie najszybciej - wychwycić wymalowaną na jego twarzy reakcję.
Prawda uderzała z nieznaczną, aczkolwiek zauważalną siłą - rzadko kto kiedy potrafił naprawdę gniewać się na Charliego Chapmana, obecnie znajdującego się w bardzo podejrzanym miejscu, do którego dotarł, o zgroza, przez pustki wnętrza czaszki, której nie potrafił się wyzbyć. Nie był w żaden sposób szczególnie obeznany z korytarzami zdobiącymi majestat szkoły; wepchany na nieznany dotychczas grunt zdawał się w tym wszystkim błądzić. Z trudem odnajdywał się pośród uczniów, aczkolwiek, o dziwo, w ramiona własnego domu został zaskakująco dobrze przyjęty. Borsuki nie chciały w żaden sposób uwłaszczyć sobie młodzieńcowi, no ba, jego niezdarność połączona z niezwykłym potencjałem charyzmatycznym dawała się we znaki, pozwalały uzyskiwać teoretycznie mniejsze wyroki niż pozostali uczniowie. Nie zmienia to faktu, że czerwona lampka paliła się w głowie, kiedy to już któryś raz z kolei otrzymał szlaban za zwyczajne spóźnienie się oraz po prostu drobny wypadek na lekcji. Pech przybłąkał się do niego jak pies bądź kot - w sensie negatywnym oczywiście - niefortunnie plącząc się między nogami i powodując niemożliwy do powstrzymania upadek. - Mugolska, taka bez magii. - odpowiedział na początkowe pytanie, by następnie, o dziwo, rzucić wodospad słów chcących się wydostać z ust młodego ucznia Hogwartu. - Szczerze? Chyba gorzej niż tutaj. To znaczy się, tam wszystko było dla mnie o wiele prostsze, no bo byłem do tego przyzwyczajony. Tutaj trochę rzucono mnie na głęboką wodę, chociaż, tak szczerze powiedziawszy, wysłannik tego ministerstwa zdawał się kręcić głową na moje pytania. Pisało się długopisami zamiast piórem z kałamarzem, wracało się do domu, za obiady się płaciło, nauczyciele zaś byli bardzo różni, uczniowie - także. Nie było takiego podziału na domy, w których możesz się odnaleźć, po prostu należałeś do jednej klasy i byłeś jej częścią, czy tego chciałeś, czy też i nie. - wołało to o pomstę do nieba, albowiem dzieciak zdawał się rozgadywać, no i niefortunnie zakłócać przebiegi intrygi szykowanej w stronę Ślizgona. - A, no i zamiast szlabanów pozostawało się w kozie! - przypomniawszy sobie, no bo takie przypadki też się zdarzały, zdołał zakończyć tę lawinę słów wydobywających się z wierzchołka góry lodowej, biorąc głęboki wdech. Takie słowotoki wymagały sporego zapotrzebowania na tlen, którego sobie nie dostarczał. - Ślizgona? - zapytawszy się o wiele żywiej, skupił uwagę na kociołku oraz innych rzeczach potrzebnych do wykorzystania jako środka iście przeczyszczającego, przywracającego wiarę w sprawiedliwość. - Chyba nawet wiem, o którego Ci chodzi. - uśmiechnął się niepewnie, aczkolwiek miał świadomość tego, że wielu Ślizgonów doczepiało się do niego jak rzep psiego ogona, zahaczając nieraz o typowe prześladowanie, jednak nie przejmował się tym aż nadto, dopóki jeden z nich nie postanowił odegrać się o wiele mnie atrakcyjnie. - Czuję.... A skąd masz ten przepis i skąd wiesz, że to zadziała? - rzuciwszy pytanie, utkwił spojrzenie piwnych tęczówek w stronę Jerry'ego Davies'a.
Wsłuchuje się z nietypowym zastosowaniem uwagi - w płynący wówczas monolog - nie skupia się on przesadnie (zazwyczaj) na słownych i wydłużonych strumieniach. Skoncentrowanie nie jest włączone w obręb lśniącego od chwały kręgu - niezmiernie łatwo przebiega wzrokiem, przemienia zdanie, tak najzwyczajniej traci zastygłe więzy skupienia; trudno utrzymać go w wypowiedzi dłuższej, pasywnych, ciągnących się w czasie słowach. Obecnym razem, niemniej - Jerry Davies bez zarzucenia odbiera oraz rozważa postępujący przekaz. Zastanawia się - aby - niedługo później wygłosić: - Dziwactwa - mruczy, ni to do siebie, ani do wieńczącego monolog Charliego. Zamiast szlabanu koza? Jedynie - powrót do domu - mógłby być w stanie okazać się dla niektórych kuszący. Mugole byli - w oczach Jerry'ego Daviesa - niezwykle cudaczną grupą, o wydumanych przyzwyczajeniach. Prawdopodobnie przenigdy nie zdołałby się on wtopić w ich pracowitą społeczność - wiecznie - egzystującym w pośpiechu tłumie. Mógłby w obecnej chwili zasypać - Chapmana nieuchronną lawiną następnych i niekończących się pytań; z drugiej strony, wolał się skupić na sprawach absolutnie konkretnych, nie inicjować już paplaniny Puchona. Wystarczy. Przygląda się jemu wówczas niezwykle uważnie - zupełnie, jakby rozważał czy aby korzystnie czyni - składając już w jego dłoniach obowiązkową współpracę. Ślizgoni potrafili być niczym - istne czyraki na dupie, bolesne, wypluwające wciąż ropę obelg. - Od zaufanej osoby - odpowiada - mając w nadziei w ów sposób zakończyć temat. - Myślałem, że jesteś bardziej optymistyczny. Łypie na niego znowu. A niby czemu - ma się nie udać? Dobrze, w przypadku warzenia mikstur nie jest niezwykłym geniuszem - chociaż posiada podejście - niezwykłe, pełne determinacji. Wierzy - że oto może się udać. Musi. Wesoły Puchon nie powinien być niedowiarkiem. - To jak? Bierzemy się do roboty? - pragnie już przejść do rzeczy. Najwyższy czas.
Gdyby Charlie mógł, to by opowiadał o całokształcie mugolskiej społeczności sekundami, minutami, godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami, a nawet i latami oraz dekadami. Najemniej jednak wiedział odrobinę, mimo młodego wieku, o swoim wyobcowaniu; prawidłowo nie powinien tutaj być, prawidłowo szkoła magii powinna znajdować się poza zasięgiem jego piwnych tęczówek, tak charakterystycznie kształtujących całokształt źrenic dopuszczających promyki świetlne do oka. Łazienka Jęczącej Marty pierwszy raz wpadła w jego pamięć; jak również z łatwością spotka się z łatwym porzuceniem obrazu zachowanego w umyśle do otchłani zapomnienia; tak jej nie lubił, tak chciałby cokolwiek innego osiągnąć niż tylko i wyłącznie ściąganie na siebie kłopotów. Niemniej jednak Chapman, obecnie uważający Jerry'ego za idealnego towarzysza do wspólnej rozmowy, nie potrafił w jakikolwiek inny sposób wpłynąć na całokształt swojej sytuacji. Nie miał w sobie czarodziejskiej krwi na tyle, by móc się nią pochwalić; jednocześnie mi potrafił samodzielnie sobie zaradzić nadchodzącym amnezjom umysłu. - Nieraz owszem, są to dziwactwa, między innymi właśnie ja do nich należę, o. - dodał optymistycznie, bo chociaż to słowo nie było uznawane przez większość za przyjazne (pełne pogardy, prawdę powiedziawszy, uderzałoby w niewidoczne części serca należącego do chłopaka), to jednak za takiego się uważał w związku z wydarzeniami uderzającymi nagminnie o dzwon wyzwalający nienormalne sytuacje. Pewnie nie bez większego powodu znalazł się właśnie w tym miejscu, wchodząc bez problemu w dialog z Gryfonem; zanurzając zaciekawione palce w jego kosmyki włosów, które zdawały się być równie cudaczne. Należywszy do niemagicznej społeczności, trudno było mu się przyzwyczaić do swojego czarodziejskiego pochodzenia; jednocześnie się tym nie chwalił, bo jakby nie było, przez przypadek miał bardzo daleką ciotkę charłaczkę, prawdopodobnie wydziedziczoną. Używanie różdżek wydawało się być wówczas Puchonowi czymś znanym tylko z powieści fantasy bądź bajek; niestety lub stety, nosił w sobie większą część właśnie ludzi nieświadomych istnienia magii. Za Ślizgonami szczególnie nie przepadał i mimo przyjaznego usposobienia nie był do nich jakoś pozytywnie nastawiony. Owszem, nie wrzucał ich do jednego worka, nie chciał tego robić, nie miał zamiaru; by pierwiastek skażenia dostał się od jego umysłu. Nie sądził wszystkich jedną miarką. - Ależ wiadomo, że jestem! O to się nie bój. - dodał rozbawiony, chociaż wiedział, że za to, co się tutaj szykuje, może otrzymać niezbyt przyjemny szlaban. Nie zwracał jednak na to uwagi - zew sprawiedliwości wydawał się być bardzo korzystny w świetle wcześniejszych sytuacji. Może nie potrafił warzyć, ale chciał pomóc. - Jasne! - wystarczyło, by eliksiry poszły w ruch, by składniki pojawiły się odpowiednio przyszykowane.