Retrospekcje
Osoby: Gemma Twisleton i Adam Henderson
Miejsce rozgrywki: Hogwart
Rok rozgrywki: styczeń 2018
Okoliczności: Gemm wraca do Hoga po prawie dwumiesięcznej przerwie, próbując się ogarnąć i poznaje Adama, którego życie towarzyski też jest w dupie (hehe, nie wiedziałam co pisać xD)
Skłamałaby twierdząc, że czuła się w stu procentach gotowa na powrót do szkoły... Nie, inaczej - KŁAMAŁA, twierdząc, że jest w stu procentach gotowa na powrót do szkoły. Kłamała przed rodzicami, kłamała przed dr Smith, kłamała przed samą sobą. Mimo wszystko czuła, że albo teraz, albo nigdy. Pogodziła się z tym, że nie cofnie czasu i wszystkie mniej lub bardziej tragiczne wydarzenia, które zmusiły ją do ucieczki, miały nieodwracalny, dokonany status. Zawczasu przygotowała się na to, że zastanie wszystko dokładnie w takim stanie, w jakim to zostawiła, po to, żeby nie robić sobie zbędnych nadziei. Zmienić miała się tylko jej perspektywa na wszystko wokół. W swoim optymizmie poszła jednak o krok dalej i nie poprzestała na zaakceptowaniu wszystkich przykrych doświadczeń. Spodziewała się, że wszystko co dobre też stanęło w miejscu i na nią cierpliwie poczeka.
Tymczasem życie toczyło się dalej - bliskich przyjaciół nadal nie było, za to ci dalsi, oddalili się jeszcze bardziej. Ludzie układali sobie życia, wyprowadzali się z dormitorium, rozmawiali o wszystkim co ominęło ją w dwa miesiące i nie widzieli potrzeby we włączanie jej w swoje towarzystwo, bo przecież nie była nowa i zawsze stała trochę z boku. Sama z resztą też nie chciała się narzucać.
No i lekcje… Nauczyciele z całą pewnością na nią nie czekali, a trzeba przyznać, że w trakcie swojej przedłużonej przerwy świątecznej bardziej była zajęta naprawianiem rozchwianej przez wilkołaki, tragiczne śmierci koleżanek, osobiste niepowodzenia i takie tam, stabilności psychicznej niż regularnym uzupełnianiem braków. Teraz to do niej wracało, tak więc każdą wolną chwilę (których miała sporo ze względu na brak towarzystwa) spędzała w bibliotece usiłując nadgonić materiał lub przynajmniej udając, że to robi.
Była jedną z niewielu osób, które spędzały piątkowy wieczór w szkolnej czytelni i zapewne jedyną, która rozważała wbicie sobie pióra w serce, byle tylko zakończyć katusze, które cierpiała nad wypracowaniem z obrony przed czarną magią. Ludzie wchodzili i wychodzili, a ona już którąś godzinę z rzędu siedziała nad jednym kawałkiem pergaminu, na którym widniały może cztery konkretne zdania i tysiące koślawych rysunków przedstawiające zwierzątka we wszystkich możliwych konfiguracjach, od śpiących kotków przez przez bzykające się jelenie, po kuraczki z uciętymi głowami.
Skończyła właśnie rysunek krowy, zmiażdżonej przez spadające kowadło i wróciła do wertowania leżącej przed nią księgi. Po kilku minutach bezsensownego przewracania stron, wróciła do pergaminu, patrząc na niego tępym wzrokiem. Nie tyle nie wiedziała co dopisać, co doszła do wniosku, że cztery zdania, z których jeszcze niedawno była tak dumna, można by o kant dupy rozbić. Marność nad marnościami…
Z głośnym jękiem, plasnęła twarzą w rozłożone przed nią materiały.
-
Ratunku - jęknęła pod nosem, adresując te słowa do wszystkich bóstw jakie kiedykolwiek istniały, co przypomniało jej, że ma jeszcze do przetłumaczenia na poniedziałek potężny tekst ze starożytnych run. Gdyby miała jeszcze siły, to by się rozszlochała.