Przepych oraz różnobarwność tego pomieszczenia, zwinnie balansują na granicy - pomiędzy zachwycającą oczy estetyką a jednym wielkim chaosem. Wanna, zdecydowanie przypominająca swoim wyglądem balię - posiada zaczarowaną wodę, utrzymującą temperaturę zgodną z preferencjami osoby, zażywającej aktualnie kąpieli. Jedyny, prawdziwy problem mogą stanowić obrazy, nachalnie przypatrujące się tobie, mniej albo bardziej bezwstydnie śledzące każdy z wykonywanych ruchów.
OBRAZ:
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Największym plusem wakacji w takim miejscu jest fakt, że bardzo dużo czasu spędzam w wodzie. Nie tylko w oceanie, morzu, rzekach, basenach czy innych zbiornikach wodnych, ale również później, kiedy muszę się opłukać z chloru, soli, czy innych podobnych rzeczy. Wyjątkowo mi się podoba ta pensjonatowa łazienka. Jest duża, a w bali można niemalże pływać. Moja woda pachnie solą morską i jakimiś szczególnymi ziołami, zakładam, że jest to kwestia magicznej aury tego miejsca. Leżę zadowolona po uszy w wodzie z zamkniętymi oczami. Tak jest zdecydowanie lepiej, bo kiedy od czasu do czasu otwieram powieki widzę ten dziwny obraz, na którym krzaki patrzą się na mnie z otwartymi buziami. Zaniepokojona aż od czasu do czasu zgarniam pianę, by zasłonić się przed ich niechcianymi spojrzeniami. Po dłuższym czasie wychodzę z wanny i owijam się szczelnie ręcznikiem, posyłając jeszcze raz okropnym obrazem zaniepokojone zerknięcia. Głupie otwarte gęby. Rozglądam się w poszukiwaniu moich rzeczy, ale zauważam, że wzięłam nie tą sukienką. Trudno. Wybrałam świetną porę, podczas której większość osób jest na obiedzie, więc przemknę się szybko w ręczniku i nikt nie zauważy. A nawet jeśli, wszyscy tu chodzą w kostiumach, więc może pomyślą, że mam takowy na sobie! Z takim postanowieniem idę ostrożnie uchylić drzwi. Jednak zamek nie chce się otworzyć. Macham różdżką mamrocząc alohomora. Kilka razy. Mogłam się pomylić w nim raz, ale nie pięćdziesiąt. No pięknie, chyba zostanę na zawsze w tej pięknej łazience. Wpadam w lekką panikę i uderzam w drzwi pięściami, wcale nie zachowując zimnej krwi. - Halo! Jest tam ktoś? Może mi ktoś pomóc wyjść? - krzyczę i walę w drewno, nasłuchując jakichkolwiek kroków na zewnątrz.
Kąpanie się w środku nocy nie było powszechną praktyką wśród studentów i uczniów Hogwartu - spora większość z nich była naprawdę przekonana, że opiekunów obchodzi co robią w nocy. Ja po latach spędzonych w tej placówce zauważyłem, że podczas szkolnych wyjazdów nauczyciele są zbyt zajęci sobą, by dostrzegać rozpustę, mogłem więc robić co mi się żywnie podobało - dopóki nie darłem mordy, bo tylko to zwracało ich uwagę. Tak więc, gdy większość moich kolegów i koleżanek zajmowała się spaniem, tudzież oddawaniu rozkoszom wszelakim, ja udałem się do łazienki żeby umyć dupę w wiadomym celu. Z racji tego, że nieszczególnie obawiałem się towarzystwa nie zamknąłem się na klucz, a po wejściu do pomieszczenia i napuszczeniu wody do wanny bezpardonowo ściągnęłem wszystkie ciuchy i rzuciłem w kąt nie dbając nawet o oddzielenie spodenek od gaci. Zasiadłem tyłem do drzwi łazienki. Podczas kąpieli moją uwagę zwrócił dziwny obraz przedstawiający drzewa z twarzami. Od razu wywołał we mnie dziwny niepokój, który zupełnie do mnie nie pasował. Takie rzeczy mnie nie dotykały - nie wierzyłem w sprawczą moc przedmiotów. A jednak podczas wpatrywania się w ten obraz poczułem się okropnie, jakby miało mnie w najbliższym czasie spotkać coś strasznego. W gruncie rzeczy nie myliłem się tak bardzo...
Skoro żaden leń z jej pokoju nie zamierzał ruszyć po przygodę - musiała zrobić to samodzielnie. Dokładnie z tego powodu ruszyła przed siebie i dotarła do łazienki, choć w pierwotnym planie chciała iść na plażę. Strach przed napaścią zniwelował elementarną, gryffońską odwagę, dlatego wszystko uległo gwałtownej przemianie, jak gdyby dając szansę Lilce na doświadczenie zupełnie nowej sfery swobody. Późna pora sprzyjała również spacerom, bo kadra opiekunów spędzała zapewne czas w jakimś okolicznym pubie lub kto wie - oddawali się przyjemności, co wzbudzało w Islandce niebywałe odruchy wymiotne. Dla niej w wieku średnim (tj. trzydziestu pięciu lat) organizm nie wydalał już i się rozsypywał, a przecież lepiej się oszczędzać niż połamać, right? Dorośli bywają jednak dziwni, toteż pospiesznie wyrzuciła z głowy wszelkie wyobrażenia o łóżkowych aspektach nauczycieli i pozostałym animatorów, by oddać się własnej rozkoszy. Bez trudu powiększyła wannę, a zaraz potem, kiedy miała już pewność, że jest sama - zanurkowała pod taflą wody, z której wynurzała się systematycznie. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać na samobójczą próbę, jednak brunetka szukała inspiracji, aż do momentu, w którym zupełnie przypadkiem poczuła czyjeś stopy. Bez pomyślunku otworzyła usta, a bąbelki uniosły się ponad płaszczyznę wodnej brei, by zaraz potem jak potwór z dna jezior wysunąć się na powierzchnię. - Hóra! - burknęła, kiedy to krople z włosów skapywały do oczu, odbierając zmysł wzroku. Dopiero po chwili dostrzegła zamazaną sylwetkę mężczyzny, a gdy zrozumiała kim jest intruz - wrzasnęła jak szalona równocześnie podnosząc się na równe nogi. Stała zupełnie nago, desperacko chcąc się wydostać poza balię i łapiąc każdego możliwego materiału. - Czy ty jesteś normalny?! Próbowałeś mnie zabić! - słowa uleciały spomiędzy warg, a wzrok Lil wbił się w Lysandra i gdyby mógł uśmiercać to chłopak właśnie leżałby na dnie wanny trupem. - Zboczeniec! - warknęła jeszcze, po czym ujęła pierwszy z brzegu kijek łudząc się, że to różdżka. Drżącą ręką wycelowała w Zakrzewskiego, choć pech chciał, że narzędziem zbrodni była... Szczoteczka do zębów.
Obraz na ścianie z każdą sekundą niepokoił mnie coraz bardziej - co za psychol namalował coś takiego. Czułem niesmak i coś w rodzaju strachu, więc przymknąłem oczy. Nie zdążyłem zażyć spokojnej kąpieli, bo nagle spośród wody wynurzył się... mój bogin? Nie, niestety nie tym razem. Naga Lilah Sørensen była jeszcze realniejsza niż moje przeklęte dupsko znajdujące się w tej pieprzonej łazience. Co ona tu robiła? Byłem niemalże przekonany, że zdecydowała się pójść na studia za granicą, ale przecież wyjazd był przeznaczony tylko dla hogwartczyków. Musiała wrócić. Nie do końca wiedziałem co czuję. To było nieogarnialne, nieopisywalne. Tak jakbym dostał w ryj od losu, więcej niż jeden raz. Czułem mieszankę żalu i wściekłości, miłości i nienawiści, a przede wszystkim okropne obrzydzenie samym sobą. Nie starczyło mi sił, by odpowiedzieć na jej zaczepki - w gruncie rzeczy czułem jedynie, że cholernie mocno chce mi się beczeć, chyba pierwszy raz od dawna. Co powinienem jej powiedzieć? Przeprosiny nie wchodziły w grę, przecież odrzuciła je milion razy. Zupełnie podświadomie pogładziłem nos - choć wyglądał idealnie, to wciąż pamiętałem o złamaniu, które było konsekwencją zetknięcia się z pięścią ukochanej. No tak, nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, że w czasach kiedy zwiedzałem trochę mniej damskich łóżek kochałem Lilah do szaleństwa. Miłość zmieniła się w obsesję, obsesja doprowadziła do magii - po dziś dzień nie byłem w stanie wybaczyć sobie wyrządząnej dziewczynie krzywdy. Czasem, gdy byłem sam wypominałem sobie ten błąd. Nie mogłem się zakochać w obawie przed nadużyciem mocy, szukałem więc oddechu, swojego rodzaju sensu w łóżku. I nie było mi z tym jakoś strasznie źle - zadowalało mnie takie życie, ba - byłem szczęśliwy, ale kwestia Lilah wciąż nie dawała mi spokoju. A teraz wróciła. Gdyby stała tam jakakolwiek inna osoba to stuprocentowo śmiałbym się z tej szczoteczki do zębów. Gdyby stała tam inna, choć w połowie piękna dziewczyna, najpewniej wariowałbym od widoku nagiego ciała. Byłem jednak zamurowany. Po chwili, z wysiłkiem sformuowałem odpowiednie słowa. - Moja różdżka jest w spodniach - powiedziałem sucho. Nie zamierzałem się bronić, nie zamierzałem uciekać - mimo upływu lat wiedziałem, że w kwestii Lilah zasługuje na każdą karę, na masę cierpienia - złamany nos w żadnym stopniu nie odkupił moich win.
Złość narastała z każdą kolejną chwilą, kiedy jej oczom ukazywała się coraz wyraźniejsza sylwetka Lysandra Zakrzewskiego. Idioty Człowieka, przez którego w dużej mierze opuściła Hogwart i zdecydowała się na naukę poza granicami ukochanej szkoły. Obecnie nie miała w sobie za grosz żalu, którym powinna darzyć (już) mężczyznę, bo czy nie był dojrzalszy? Zapewne było to zgubne rozumowanie jego osoby, ale na tyle bez znaczenia, że po raz pierwszy nie zamierzała zawracać sobie głowy rozważaniami powiązanymi z nim. Do tej pory robiła to nieustannie, ale kiedy orzechowe spojrzenie osiadło na twarzy byłego gryffona - zastygła w bezruchu. Emocje rozlały się po całej, dość kruchej sylwetce dziewczęcia, a serce biło zbyt szybko w piersi. Zastanawiało ją - jak to możliwe, dlaczego teraz?, cóż takiego oboje zrobili, że los kpił z nich, plując przy tym w twarz. Ufnie podchodziła do życia, jakby sądząc, że przeszłość nie powróci, a jednak!, wróciła i tkwiła przed nią, całkowicie nago, bezbronnie. Och, czyżby? Zawsze mógł wykorzystać swój cholerny dar, którym faszerował ją przez kilkanaście tygodni, nie myśląc o jakichkolwiek konsekwencjach. Nie biorąc również pod uwagę jej uczuć. Miłość była czymś nad wyraz wzniosłym, ale dzisiaj miała pewność, że potrafiłaby kochać Zakrzewskiego, o ile wykazałby się odrobiną pokory i cierpliwości. I to nie jego osoba blokowała Lilę, tak ulotną i chwiejną na tle onirycznych reakcji, funkcjonującą w społeczeństwie, jednak zbyt spontanicznie, by czuć się dostatecznie wolną. On był niezwykle nietypowy, a dziewczęta uganiały się za nim, pragnąc atencji, spojrzenia i oferujàc wszystko, byle otrzymać szansę na intymne chwile z nim. Korzystał? Dla tamtej Lil było to za dużo - obecnej stawało się to obojętne. - W spodniach masz mózg - warknęła przez zaciśnięte zęby i spojrzała na szczoteczkę do zębów. Owszem, obrała zły tor lotu i ta wylądowała tuż przed torsem blondyna, unosząc się lekko ponad poziomem tafli. Bez zastanowienia sięgnęła po właściwą broń, a gdy różdżka znalazła się między smukłymi palcami - szepnęła prawidłową formułę inkantacji: - Aquamenti! - strumień zimnej wody uleciał z końca czarodziejskiego, pięknie zdobionego przedłużania dłoni i głęboko wierzyła, że Lys dostanie nauczkę (czyt. oberwie w przystojną gębę). Dopiero potem wydukała kolejne zaklęcie, by w ten sposób dać upust swojej frustracji: - Avis! - atak kanarków? To i tak za mało za te wszystkie krzywdy.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Miał ostatnio potwornego pecha - każda pełnia goniła poprzednią, byle posiąść miano najgorszej. O ile poprzednie były po prostu dziwne, stresujące czy męczące, tak aktualna zdawała się aż nierzeczywista. Mefistofeles miał mętlik w głowie od momentu, w którym emocje nieco opadły, a on pozostał sam. Ciemność nie była problemem, gdy miało się wilkołacze ślepia - wszystko utrudniała paskudnie poraniona łapa. Nie chciał pozostać pod pensjonatem, choć Neirin resztką sił obiecał wezwać pomoc. W takiej sytuacji Mefisto zwyczajnie nie mógł zaufać; nie wiedział, czy wyjdzie do niego jakiś uzdrowiciel o dobrym sercu, czy raczej ktoś, kto uzna go za zagrożenie. Tak czy inaczej, obie te osoby byłyby w niebezpieczeństwie, a na tę noc wydarzyło się już wystarczająco dużo szkód. Nox ruszył w mozolną wędrówkę ku leśnemu zaciszu, znacząc swoją drogę co jakiś czas świeżymi plamami krwi. Czerwona posoka wyciekała z dwóch masywnych ugryzień, gdy prawa przednia łapa stworzenia bujała się bezwładnie w powietrzu. Nie mógł nią ruszyć, czuł jedynie ból; on zaś wyjątkowo nie otrzeźwiał umysłu, tylko jeszcze bardziej w nim mącił. Ciężko było określić godzinę, wspomnienia zamazywały się i przypominały obejrzany w półśnie film... jedynym pewnikiem było zmartwienie; ściskająca żołądek panika, jak dalej przebiegały losy Walijczyka. Gdzieś pod tym wszystkim chowało się poczucie winy, powiązane z pozasychaną na pazurach krwią Puchona - teraz nie miało to większego znaczenia. Znalazł sobie jakiś kącik, jakieś krzaki, gdzie nikt by go nie szukał i nie znalazł. Tam wystarczyło ostrożnie usiąść i rozłożyć się na boku; powolutku, chociaż ból zranionej kończyny nie odpuszczał ani na chwilę. Mefisto zaskomlał cicho, nie z samego dyskomfortu, a raczej okrutnej świadomości, że być może z tego się nie wyliże. Nie wiedział jak poważne są jego obrażenia, ale nie podobało mu się to, jak bardzo nie mógł własną kończyną ruszać. Zemdlał, albo zasnął - ciężko stwierdzić. Odpłynął, przyduszony ciężarem wspomnień i zwyczajnie zmęczony. Stracił zbyt wiele krwi, by teraz biegać po lesie. Nawet chęć pomocy swojemu przeciwnikowi nie zdołała utrzymać go przy świadomości. Odzyskał ją dopiero po czasie, gdy pierwsze promienie słoneczne zaczęły przecinać ciemny nieboskłon; wtedy też ciałem likantropa wstrząsnął ostrzegawczy dreszcz. Nox wiedział, co się zaraz wydarzy, choć jeszcze ciemność nie uciekła mu sprzed oczu. Poderwał się - za szybko - i zaczął kuśtykać małymi uliczkami, niemal na ślepo szukając pensjonatu. Wiedział, że jeśli się przemieni, to nie da rady zrobić dwóch kroków; pozostawało trzymać się nadziei, że ktoś znajdzie go przed hotelem, nim resztka krwi popłynie z naruszonych podczas wschodu ran. Dotarł. Idealnie przed wejściem wzdrygnął się i zaraz uciekł mu pierwszy wilczy jęk. Bolało. Ciało wyginało się nienaturalnie, sierść drapała przy znikaniu, a wszelkie obtarcia, zadrapania i obrażenia teraz paliły o wiele intensywniej. Najgorsza była łapa - a teraz już ręka, którą drażnił wicher wiatru, o przełamywaniu kości nie wspominając. Wycie wilka przemieniło się w drżący krzyk, rozpaczliwe błaganie o pomoc. Zemdlał - tym razem w pełni tego świadomy, jeszcze z żałosnym przekleństwem zamierającym na ustach. Osunął się na nogach, runął twarzą wprzód; wylądował, jakże szczęśliwie, na wyłamanym ręku.
Dzisiejsza noc, jakkolwiek by to nie brzmiało, dawała o sobie znać. Rzadko kiedy ma się okazję do ratowania ucznia spod szponów wilkołaka, jeszcze żywego, z widocznymi żebrami, rozwaloną doszczętnie nogą oraz innymi obrażeniami. Idąc na wakacje, spodziewał się niewielkiego wypoczynku - i się nie zawiódł. Niestety, życie postanowiło go zaskoczyć niespodzianką, której się jednak nie spodziewał - gdyż wystarczyło dosłowne drobne zezwolenie ze strony opiekunów na niedopilnowanie bezpieczeństwa uczniów, by doszło do tej tragedii. Obwiniał się, nawet jeżeli nie mógł tego przewidzieć, nawet jeżeli zaopiekował się wraz z Danielem odpowiednio uczniem, nawet jeżeli nie był za to bezpośrednio odpowiedzialny, obwiniał się wielce za brak profesjonalizmu w robocie, jakiej się podjął. Być może gdyby dostrzegł jakieś nieznane sygnały z otoczenia, być może gdyby zauważył, iż na niebie tli się księżyc, oznaczający oczywiście fakt występowania wilkołaków w okolicy, zapobiegłby temu całemu wydarzeniu, a nie, jak teraz, udawał, że wszystko jest w porządku. Bo nie było, będzie z tego niezła afera, zaś Matthew musi jeszcze pozbierać emocje, które wyrzucił przez okno i rozbił doszczętnie, nie chcąc ich mieszać do ratowania rudzielca z rąk śmierci. Zaklęcie Reparo za cholerę nie chciało działać, a jedyne, co będzie w stanie uleczyć te małe, niewidoczne rany, to czas, który przecież wcześniej pluł w jego twarz, zastanawiając się nad pokładami cierpliwości w sercu uzdrowiciela. A to biło zaskakująco spokojnie, zaskakująco niemożliwie spokojnie, jakby obcował z tym na co dzień, a to nie była prawda. Może taki okres jak ten był zawalony różnymi obrażeniami ze strony wilkołaków, jednak jego praca nie wiązała się do końca z niemożliwymi do wyleczenia ranami oraz trudnymi przypadkami. Nie każdy przecież chciał korzystać z pomocy służb zdrowia. Nie każdy przecież chciał dać sobie pomóc. Wymknął się z pokoju pod pretekstem zwyczajnego udania się do łazienki oraz obmycia ran. Wbrew pozorom Matthew trochę oszukał Daniela, tak naprawdę mając zamiar sprawdzić samemu (sic!) okolice, kiedy to powoli nastawał poranek, a pierwsze promienie słońca nagrzewały chodniki w Meksyku swoim niemiłosiernym, gorącym blaskiem. Szatyn miał ochotę dostać się do tego miejsca znacznie później, licząc na to, że czas tym razem będzie dla niego bardziej wyrozumiały i pozwoli mu podjąć się bardziej racjonalnych działań. Może pójście samemu, by sprawdzić, czy w okolicy nie znajduje się wilkołak, wydawało się mało rozsądne, jednak w głowie znajdowała się myśl o jakimś "Mefisto". Coś musiało być na rzeczy, skoro Neirin wymienił imię nieznanego chłopaka, zachowując przy tym jeszcze świadomość i jasność umysłu. Matthew wręcz podejrzewał, że gdzieś niedaleko będzie kolejny poszkodowany, tylko w ciut innym tego słowa znaczeniu. Miał w głowie potencjalną rekonstrukcję zdarzeń, gdyż nawet jeżeli potencjalny bohater Vaughna znajdował się pod postacią krwiożerczej, aczkolwiek w pełni opanowanej bestii, jakieś inne stworzenie chciało się do niego dobrać. Westchnąwszy, przedostał się po cichu na paluszkach do korytarza na parterze, ostrożnie przedostając się z miejsca na miejsce, by nikogo nie obudzić. Czujne oczy obserwowały otoczenie, jakoby wyszukując się w nich jakiegokolwiek zagrożenia. A Alexander czuł się niemalże zawsze i codziennie osaczony przez potwory, które mają ochotę tylko zatopić w jego skórze swoje ostre, trudne do powstrzymania kły. Wilczy jęk skutecznie jednak przerwał go od wchodzenia we własny świat myśli, skutecznie przygotowując różdżkę Matthewa do potencjalnego jej użycia. Może nie wiedział, jaki to jest dokładnie ból, jednak był w stanie podejrzewać, że przemiana nie należy do tych najprzyjemniejszych czynności, jakie w życiu spotykają osobę z likantropią. Ostrożnie zbliżał się do wejścia, kiedy to usłyszał krzyk, tym razem świadczący o powrocie do ludzkiej postaci. Przyspieszywszy kroku, uzdrowiciel, po świadomym otworzeniu drzwi, zobaczył przed pensjonatem leżącą sylwetkę należącą do jednego z uczniów. Widok nie należał do najprzyjemniejszych, chociażby z powodu stanu ręki, na którą nieszczęśnik upadł. - Halo, słyszysz mnie? - zapytawszy, podjął pierwsze z czynności ratowniczych, które były typowo mugolskie, sprawdzając jakąkolwiek reakcję nieznanej osoby, która obecnie leżała niefortunnie na tej złamanej ręce.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Tak właściwie, to nie wiedział, czego się spodziewać. Niby przemyślał sobie jakże sprytnie, że dotarcie pod pensjonat to świetny pomysł... ale nie wziął pod uwagę, że straci przytomność i z jego szukania pomocy będzie jedno wielkie nic. Szkoda, bo miał wielkie plany. Chciał dowiedzieć się co z Neirinem - czy nie został ugryziony, czy się nie wykrwawił, czy ktoś mu pomógł, czy Liam się już dowiedział, czy opiekunowie nie panikowali... Poza tym, musiał zebrać się w sobie i w jakiś cudowny, magiczny sposób, dowiedzieć się co to za bestia maltretowała ich pół nocy. Wypadałoby sprawdzić czemu nie był pod wpływem wywaru tojadowego... i czy w ogóle przeżył, niezbyt elegancko załatwiony. To wszystko cholernie ciężko robiło się w obecnym Mefistofelesowym stanie. Nawet gdyby ktoś chciał mu pomóc, mógłby zaraz zmienić zdanie i trudno byłoby mu się dziwić. Ślizgon leżał na nienaturalnie wygiętym ręku, nagi i zakrwawiony. Czerń tatuaży ginęła pośród czerwonych plam, zaschniętych i świeższych. Twarz najbardziej pokazywała, że nie był to zmasakrowany chłopak, a poraniony wilkołak - widać było, że gryzł. Usta zlepiała zaskrzepiająca się krew i Mefisto nie zdziwiłby się, gdyby znalazł gdzieś przy twarzy płat skóry, sierść bądź chociażby fragment rozłupanej kłami kości. Ocknął się, słysząc kroki - czyli aż tak nie odstraszał! Nie zdołał bardziej zachęcić do siebie śmiałka, jeszcze półprzytomny i pozbawiony sił. Dopiero gdy dotarło do niego pytanie, to zatrzepotał powiekami i sapnął ciężko, w końcu wlepiając niespokojne spojrzenie zielonych tęczówek w nieznajomego mężczyznę. - Yhy - przytaknął elokwentnie, z odrobiną rozdrażnienia w głosie. Nie to, że był zły na tego Merlinowi ducha winnego czarodzieja - ot, na siebie się irytował, że w ogóle pozwolił sobie na takie osłabienie. Teraz był zdany na drugiego człowieka; nawet bardzo, bo próba podniesienia się zaowocowała nową falą bólu, rozlewającą się po zmasakrowanym ręku. Nox zacisnął na kilka sekund powieki, zbierając się w sobie. A, chrzanić rękę. - Wiesz coś może o takim wysokim - głos się załamał, Mefisto odchrząknął - rudym Puchonie? Neirin Vaughn? - Tak, leżał twarzą w ziemi i niemal zwijał się z bólu. Wyraźnie potrzebował pomocy i poza gadaniem niewiele mógł sam zrobić. Nie zmieniało to faktu, że nie zamierzał dać się dotknąć, dopóki nie dowie się, że wilkołacza ofiara przeżyła, preferowanie - z niewielkim uszczerbkiem na zdrowiu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Pensjonat wydawał się być miłą odskocznią od ciągłej pracy i rutyny w jego życiu. Jednak nie spodziewał się on, głupi i naiwny, o zgrozo, że cokolwiek będzie w stanie spowodować u niego, iż ręce zaczną się trząść, zaś umysł wariować w ciemnościach. Nadal Matthew przeżywał pewnego rodzaju wstrząs, nadal zastanawiał się nad tym, dlaczego doszło do czegoś, co nie powinno nigdy się wydarzyć. Teraz pozostawało tylko samego siebie pozbierać do kupy, zapomnieć, zwyczajnie pozbierać emocje, które wyrzucił z hukiem przez okno, którego echo odbijało się tylko w jego umyśle, oddać się w ramiona melancholii oraz innych bzdet, które bardzo mu pomagały w poznawaniu natury samego siebie. Zdołali uratować nierozważnego rudzielca, zdołali doprowadzić go do stanu iście stabilnego, iż ten leżał w opuszczonej sypialni, on zaś oszukał, poszedł na częściowe przeszukiwania, by dowiedzieć się, gdzie znajduje się nieznany chłopak, o którym wspominał Vaughn. Długo nie musiał czekać, gdyż dźwięki z łatwością przykuły jego uwagę, zaś brak jakiejkolwiek rozwagi spowodował, iż zwyczajnie postanowił, aczkolwiek ostrożnie stawiając każdy z kroków w stronę leżącej, nagiej sylwetki, sprawdzić, co się tak naprawdę stało. Już przyzwyczaił się do znajdowania uczniów w takim stanie, jakby nie robiło to na niego wrażenia, jakby myśli uderzające go w głowę, chcące się wyrwać z sieci, nie zdołały niczego zrobić. Zwykle ciało panikuje, zwykle adrenalina uderza do głowy, tworzona przez nadnercza, odbierając racjonalne myślenie - on zaś jakby nie zwracał uwagi już na to, jaki hormon płynie w jego żyłach, tym razem pełniąc swoje obowiązki subtelniej - zwyczajnie nie znając pełnego tatuaży chłopaka, przez co nie mógł go powiązać ze żadnym szczególnym uczuciem. Przypadek rudzielca był charakterystyczny, wyróżniający się na tle innych - inaczej jest, gdy trzeba ratować kogoś, kogo się zna więcej niż z widzenia, a inaczej, gdy ma się do czynienia ze zupełnie obcą osobą. Zdjął własną bluzę, jakoby chcąc ukryć dość naganny stan chłopaka, gdyby ktoś postanowił równie dobrze wyjść na wartę i ich odnaleźć. Mogłoby to wyglądać niestosownie. Zanim jednak to zrobił, usłyszał pytanie, zauważył spojrzenie tęczówek zielonych oczu, natychmiastowo uciekając w bok, jakby chroniąc własnego siebie. Mechanizm obronny w poznawaniu ludzi działał tym razem skutecznie, aczkolwiek długo nie wystarczyło, by pełne zagubienia oraz dziwności przeplatanej ze spokojem spojrzenie powróciło ponownie na twarz Ślizgona. - Znaleźliśmy go, żyje, aczkolwiek musi teraz odpoczywać. - oznajmiwszy, jeżeli oczywiście otrzymał jakiekolwiek pozwolenie, pomógł w staniu i okryciu chłopaka prostą bluzą, którą ze sobą wziął, zdejmiwszy ją oraz tym samym ukazując ślady krwi na własnym ciele. Nie było jej aż tak sporo, aczkolwiek uznał, że swój własny wygląd ma po prostu w dupie, a w o wiele gorszym stanie od niego znajduje się przyjaciel Vaughna. - Neirin prosił o to, żebyśmy cię znaleźli. Mefistofeles, jak domniemam? - zapytawszy, obserwował dokładnie stan chłopaka, jakoby chcąc znaleźć punkt zaczepienia. Być może wygląd wskazywał na to, jakby to właśnie on doprowadził do takiego stanu rudzielca, jednak rany doszczętnie dowodziły temu, że jakoby wcześniej zamieniony w wilkołaka uczeń również był ofiarą.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Zdusił w sobie prośbę o pomoc ze wstaniem. Całym ciężarem spoczywał na obolałym ramieniu i chyba trochę przerażała go myśl o jakimkolwiek ruchu. Nigdy nie uciekał od bólu, zwykle wybiegał mu naprzeciw - teraz zresztą miało być podobnie. Potrzebował tylko chwili na zebranie myśli i uświadomienie sobie, że nie umiera, a nawet jeśli, to w rozkosznym towarzystwie agonii. Skoncentrował się zatem na Walijczyku, nie tłumiąc westchnięcia ulgi, gdy dowiedział się tych najprostszych, najbardziej podstawowych informacji. Skoro musi odpoczywać, to nie walczy o życie, a zatem wszystko musiało być w porządku. Stabilnie. Pewnie nikt by takiemu zakrwawionemu, osłabionemu chłopakowi nie przekazał wiadomości zbyt nieprzyjemnych czy przerażających, ale podstawy brzmiał zadowalająco. Mefistofeles pozwolił sobie na współpracę, z pomocą nieznajomego podciągając się do pozycji stojącej. Kurczowo trzymał lewą ręką swoją bezwładną kończynę, przyciskając ją do klatki piersiowej, jak gdyby miała zaraz odpaść. W rzeczywistości po prostu zapobiegał niechcianym ruchom wywołanym poruszaniem całego ciała. Ciepła krew spłynęła po jego palcach, przypominając po otwartych ranach po ugryzieniach. Idealna siatka tatuaży teraz została zupełnie zniszczona, porwana i zniekształcona - skóra poszarpana układała się tak, że symbole straciły znaczenie i teraz jedynie przypominały brud, wyziewający spod czerwonych plam. Pieczołowicie tworzone arcydzieła miały - już na zawsze, dzięki specyfice wilkołaczych obrażeń - ulec niechcianej, nieplanowanej zmianie. Przykrył się nieco bluzą, którą zaoferował mu mężczyzna; nagość już mu nie przeszkadzała, nie po tylu szalonych pełniach. Niejednokrotnie wracał bez ubrań przez całe błonia, czemu zatem miał obawiać się niedługiego korytarza pensjonatu? - Tak, Mefistofeles Nox - przytaknął, w końcu puszczając własną rękę, by wierzchem zdrowej dłoni otrzeć usta. Domyślał się, jak bardzo źle wyglądał, a jednak bezwstydnie pochwycił kontakt wzrokowy - chyba częściowo po to, by zapewnić czarodzieja, że jest całkiem przytomny. - Jesteś uzdrowicielem? - Nie kojarzył go. Nie wyglądał na Meksykanina (nie brzmiał na Meksykanina!), zatem raczej pełnił rolę „opiekuna”...
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew doskonale wiedział, że rzeczy nie pójdą jak bułka z masłem. Zwyczajnie złożoność obrażeń, jakie otrzymał Mefistofeles, skutecznie odbierały mu względną motoryczność ciała, jednak nie na tyle, żeby chłopak nie mógł się raczej dostać do środka. Rany nie były aż tak tragiczne w porównaniu do tego, co zobaczył u Neirina, aczkolwiek na pewno nie należało ich lekceważyć - gdyż, zwyczajnie, również wymagały udzielenia pomocy, chociażby natychmiastowej. Niemniej jednak, kończyna nie wyglądała na zbyt szczęśliwą, skutecznie pokazując, że stała się na ten moment zakałą okazałości ucznia należącego do Slytherinu. Przekazanie wiadomości o stanie jego kolegi wydawało się być najrozsądniejszą opcją niż ciągłe trwanie w świadomości faktu, iż obowiązuje go tajemnica lekarska, względnie uzdrowicielska. Nawet jeśli, wolał pójść na współpracę, móc w jakikolwiek sposób ofiarować własną pomoc, nie oczekując niczego w zamian, otrzymując za to rozwaloną trochę psychikę, którą poskłada, tak jak Walijczyka, w ciągu kilku dni. Proces ten będzie jednak bardziej złożony, kruki zaś szczególnie przypatrzą sobie najbardziej odkryte fragmenty jego uczuć, bez problemu wykorzystując sytuację na własną korzyść. Matthew nie westchnął - jedynie wziął głębszy wdech, by następnie wypuścić przytrzymane na chwilę powietrze z płuc, jakoby chcąc się dotlenić. Potrzebował ewidentnie spokoju od czasu śmiejącego się w jego twarz, od czasu podkładającego belki pod nogi, od czasu trzymającego go na sznurze przy szyi, skutecznie czekając na to, aż fragment rampy się skończy. - Haemorrhagia Iturus. - powiedział, używając z łatwością zaklęcia z kategorii leczniczych, tamując krew wydobywającą się z ran po ugryzieniach. Nie zrobił tego z czystej złośliwości, po prostu wiedział, że należy podjąć odpowiednie kroki w celu przywrócenia odpowiedniego stanu Mefistofelesowi. Mrugnąwszy oczami, zrozumiał, że trafił na odpowiednią osobę - przed nim stał Mefi, skrót od Mefistofeles, który nie pozostał bez ran z potencjalnej walki. Na razie jednak Matthew nie miał zamiaru wypytywać, co się dokładnie stało i jaki był jej przebieg, uznając to za proces względnego marnowania jednostek czasu. - Owszem, jestem, aczkolwiek jako opiekun - Matthew Alexander. - przedstawił się, chcąc w jakikolwiek sposób zdobyć niewielkie, malutkie ziarenko zaufania. Wiedział, że bez jakiejkolwiek rekompensaty ze swojej strony będzie trudniej pochwycić nić porozumienia - a tego nie chciał. Meksykaninem nie był, nawet jeżeli promienie słońca spowodowały, że jego skóra przybrała ciemniejszy odcień, aczkolwiek tylko w delikatnym tego słowa znaczeniu. Względny Brytyjczyk - blada cera, podkrążone ze zmęczenia oczy, charakterystyczne okulary. Czuł jednak, że będzie trzeba raczej dostać się do innego miejsca, żeby cokolwiek zdziałać, nie w ruchu, a na spokojnie. Zatem, jeżeli Mefisto nie wyraził jakiegokolwiek sprzeciwu, zaczął szukać wolnego od ludzi pomieszczenia. - Lepiej będzie, jeżeli sprawa nie wypłynie do końca na jaw. - oznajmiwszy, westchnął głębiej. Wiedział, że będą różne z tego powodu nieprzyjemne rzeczy.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Z pewnością nie był go dobry moment dla Mefisto na socjalizowanie się. Nie miał ochoty poznawać jakiegoś opiekuna, podobnie jak nie miałby ochoty spędzać czasu z Nessą, albo kimkolwiek mu bliskim. Potrzebował chwili samotności, żeby przyzwyczaić się na nowo do ludzkiego ciała - tak ograniczonego, a i tak bezpiecznego, znajomego. Nie miał możliwości na wybrzydzanie. Przyglądał się ugryzieniom, badając dokładnie spojrzeniem rany, z których teraz krew już się tak paskudnie nie lała. Było mu trochę słabo, więc nie marnował energii na rozmawianie. Zamiast tego obserwował nieładne krzywizny, wyobrażając sobie blizny, które nieznajomy mu zapewnił. Dalej z tyłu głowy miał myśl o odnalezieniu okaleczonego wilkołaka, choć pozornie wydawało się to straszną głupotą. - Aż ciężko uwierzyć, że nie ma tu żadnych czekających na mnie aurorów - mruknął, zaskoczony tym, że Matthew brzmiał całkiem rozsądnie. Robienie większej afery nie miało sensu, przecież wiadomo było, że i tak jeszcze sama zdoła się rozpętać. Wieści szybko się rozchodziły. Czyżby uzdrowiciel podejrzewał, że Mefisto zawinił w tym wszystkim najmniej? Albo Neirinowi udało się co nieco powyjaśniać... - Łazienka? - Zaproponował, skrycie marząc o prysznicu. Przed oczami zatańczyły mu ciemne plamki, zatem wskazał odpowiednie drzwi dość mało dokładnie, przy okazji odrobinę się zataczając. - Muszę usiąść... - Albo położyć się, przykucnąć, podeprzeć - cokolwiek, byle znowu nie wywrócić się na jakże mało przytulną posadzkę. Wymsknęło mu się ciche „Alexander”, zanim potknął się o własne nogi, z trudem utrzymując równowagę. Żałosny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Socjalizacja... Czym ona jest dla uzdrowiciela, który, nie chcąc przekroczyć granicy ani kogoś, ani własnej prywatności, pozostaje gdzieś w tyle, obserwując przebieg zdarzeń? To nie tak, że on nienawidzi ludzi. Po prostu, zwyczajnie, boi się ich reakcji, boi się ich nadmiernej eksplozji emocji, jakby zwyczajny kontakt wzrokowy nie wystarczał. Za dużo Matthew był w stanie odczytać z ich zachowania, z ich swobody wymowy oraz z ich ruchów ciała, przez co czuł się nadmiernie przytłoczony, wychodząc poza horyzonty, których mimo wszystko nie chciał opuszczać. Nie bez powodu, kiedy to rozmawiał z ludźmi, bezmyślnie karcił siebie, kierując wzrok na dół, jakoby zapewnić sobie odrobinę bezpieczeństwa, uruchomić w pewnym stopniu mechanizm obronny przed zdominowaniem. Matthew nie należał do kręgu osób godnych polecenia, jeżeli chodzi o poznawanie nowych ludzi. Poprawka - lubi poznawać zwierzęta, im nie boi się zajrzeć w ślepia, jakby były mniej kąśliwe oraz po prostu bezpieczniejsze. Stworzeniom mógł zaufać, gdyż one, w przeciwieństwie do ludzi, nie bawią się w jakąkolwiek grę, a pies to jedyne stworzenie, które pokocha drugiego człowieka bardziej niż siebie samego. Ludzie, nawet jeżeli nie należał do paranoików, zdawali się kręcić, oszukiwać, działać na własną korzyść, nie dbając w ogóle o innych. Dlatego uzdrowiciel wolał się nie przywiązywać, odstawić wszelakie tego typu rzeczy na bok i brnąć dalej bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony bliskich - bo ich po prostu nie miał. - Wystarczy atrakcji na dziś - aurorzy to ostania rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. - przyznał, nie mając tym bardziej zamiaru użerać się z aurorami, jakoby chcąc odgonić swoje natrętne myśli o nich z główki. Wiedział, że prędzej czy później Ministerstwo Magii zainteresuje się tym specyficznym przypadkiem, aczkolwiek liczył na to, że stanie się to wtedy, gdy wszyscy ochłoną i odpoczną, zdołają się zwyczajnie pozbierać do kupy. Tym bardziej, że to, co mówiłby w świetle prawa, mogłoby zostać zanegowane przez jego nietypowe zachowanie oraz ucieczkę do prywatności. Trzeba było czekać, chociaż miał trochę mieszane uczucia do tej całej sprawy. Gdzieś na wolności znajdował się jeszcze jeden człowiek, kto wie, być może w o wiele bardziej nagannym stanie niż mógłby się spodziewać Matthew. Na propozycję jedynie kiwnął charakterystycznie głową, wprawiając swoje kręcone włosy w niewielki ruch, szatynowe oraz dość nietypowe, nieładnie ułożone. Łazienka wydawała się być odpowiednim miejscem, wszak Matthew miał zamiar obmyć chociażby ręce ze zaschniętej krwi, odkazić, cokolwiek, a zawsze można ją zamknąć, by nikt nie wszedł podczas składania Mefistofelesa do kupy. Nim jednak się tam dostali, musiało znaleźć się słowo przeciw, a dokładniej pogarszający się stan ucznia. Matthew z łatwością zarejestrował potknięcie, ewentualnie przytrzymując wyższego od siebie Ślizgona - jak na złość, los pokarał go stosunkowo niskim wzrostem, aczkolwiek wystarczającą siłą. Tuż po chwili odziany w bluzę przyjaciel Neirina znalazł się na jednej z kanap zdobiących korytarz, gdzie jakimś cudem sam się zdołał wypierdzielić w mało przyjemnej pozycji, kiedy to ruszył w celu znalezienia rudzielca. Jak na złość, uzdrowiciel nie miał przy sobie żadnych eliksirów, które mogłyby wpłynąć pozytywnie na stan Nox'a. - Zawsze mogę użyć Mobilicorpus. - oznajmił.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Skoro Matthew wolał stworzenia, to dobrze trafił - w końcu Ministerstwo Magii uparcie nazywało wilkołaki właśnie stworzeniami magicznymi, nie zważając wcale na to, że przez większość czasu kropka w kropkę przypominały zwykłych ludzi. Akurat Nox był całkiem niezłym przykładem, związany z likantropią i w pewien sposób chyba nawet trochę dziki - a już z pewnością niekiedy bardzo zwierzęcy. Uzdrowiciel mógł odetchnąć, spoglądając na swojego pacjenta spojrzeniem choćby trochę tak przychylnym, jak na własnego domowego pupila. - Słusznie - nie chciał kłopotów ani dla siebie, ani dla nieznajomego wilkołaka - o ile ten jeszcze w ogóle żył. Tak czy inaczej, wplątywanie w tę porypaną sytuację jakiejkolwiek władzy, byłoby szalenie uciążliwe i wszyscy by na tym ucierpieli. Nox nie sądził, aby miała trafić mu się pochwała. Prędzej miałby problemy przez zranienie Neirina, albo w ogóle wyjście do człowieka. Albo zbyt marną walkę z dziką bestią, która miała nad nim przewagę w postaci braku ludzkiej świadomości, z którą w parze szły, niestety, zahamowania. Łazienka była świetnym pomysłem, niestety znajdowała się jeszcze o kilka kroków za daleko. Ślizgon nawet nie łudził się, że da radę dany dystans pokonać bez drobnego przystanku; wsparł się na ciemnowłosym czarodzieju, wypuszczając spomiędzy lekko rozchylonych warg zmęczone westchnięcie. Przysiadł na brzegu kanapy, widoczność mając ograniczoną, ale za to pracując nad oddechem. Próbował utrzymać spojrzenie na framudze najbliższych drzwi, ale co i rusz stabilna linia zdawała się załamywać i mięknąć. - Nie trzeba - zapewnił mężczyznę, choć zabrzmiało to trochę tak, jakby chciał w owym przekonaniu utwierdzić samego siebie. Wcale nie zrobiło mu się lepiej, gdy zdecydował na dźwignięcie się na nogi, by dalej boso przemierzać korytarz. Byle jak najszybciej dotrzeć do tej cholernej łazienki... - Nie ugryzł go, prawda? - Był tego niemal pewny, a jednak jakieś drobne zmartwienie wkradło się w umysł Mefistofelesa. Co, jeśli tuż przed jego przybyciem szczęki likantropa zacisnęły się na ciele Neirina? Co, jeśli zamroczony pominął jakiś fragment szamotaniny?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dla Matthew'a likantropia była tylko i wyłącznie chorobą, która nie klasyfikuje jej ofiar jako stworzenie magiczne. Owszem, wilkołaki stwarzają zagrożenie, kiedy wcześniej nie zażyją wywaru tojadowego, jednak po powrocie do swojej człowieczej postaci, nadal są tymi samymi osobami, aczkolwiek z charakterystycznymi bliznami. Jakby nikt nie zauważał problemu poniżania osób, które z trudem chcą się przyznać do tego, co tak naprawdę drzemią w sobie. Osobiście uzdrowiciel nie zachowywał opinii podobnej do Ministerstwa Magii, chciał pomóc, chciał wesprzeć, wiedział, że nie wszyscy mają w życiu łatwo i w większości przypadków zamiana w krwiożerczą bestię spotyka się z dezaprobatą innych osób. Równoznacznie półwille powinny podlegać podobnemu systemowi, bo przecież też mają swoje mniej piękne oblicze. W sumie, każdy człowiek drzemie w sobie to ziarenko dziwaczności, które doprowadza do różnych sytuacji, rozbijając filiżankę o podłogę oraz rozrywając tworzone przez lata więzy w jednej, charakterystycznej dla tego wydarzenia chwili. Przytaknął, jakby chcąc się zgodzić z tym, co sam powiedział. Nie miał bladego pojęcia, po co czynić z igły widły, choć wiedział, iż sytuacja ta rozkręci się na tyle, iż każdy, kto znajduje się w tej spirali, będzie chciał po prostu zwymiotować i się z niej wydostać. No i jeszcze miałby zostać znaleziony ten niefortunny wilkołak, któremu, o zgrozo, wykonano nielegalny zabieg kastracji. Oczywiście o tym nie wiedział, aczkolwiek, gdyby usłyszał o zaistniałej sytuacji, jego męska duma po prostu by go zabolała na tyle, iż byłby w stanie sobie wyobrazić ten potworny ból. Uch. Nie chciałby się ewidentnie znaleźć w takiej sytuacji. W sumie, kto by chciał? Zanim jednak dotarli do tej nieszczęsnej łazienki, musieli zmierzyć się z faktem, iż stan jednego z nich może trochę utrudniać podjęty cel. Matthew doskonale wiedział, że nie będzie łatwo, a przede wszystkim miał świadomość faktu, iż czas ich trochę gonił - nie ze względu tylko na rany, ale także i fakt, że powoli nastawał poranek. Trochę głupio by było, gdyby jakiś uczeń bądź uczennica zobaczyli półnagiego Mefistofelesa ubranego tylko w ulubioną bluzę z kapturem wraz z widocznymi ranami, a obok siebie jakiegoś szatyna, na którym się opiera. Na szczęście uzdrowiciel mógł pochwalić się tym, że był w stanie przytrzymać Ślizgona na tyle, iż ten nie wylądował na twardej posadzce. Zamiast tego zajął kanapę, przy której stał Alexander, jakoby obserwując stan chłopaka - by móc w odpowiedniej chwili interweniować. Zdawał sobie sprawę z tego, iż może to być dla niego wysiłek, ale również spotkał się z odmową użycia zaklęcia, które by im pomogło, dlatego nie napierał. Nigdy się nie narzucał. - Nie, nie ugryzł. - chociaż wiedział doskonale, że likantropia przenoszona jest przez ślinę, nie mógł wykluczyć faktu, iż w jakiś sposób jego rany spotkały się z płynem ustrojowym jednego z dwóch walczących ze sobą wilkołaków. Tego nie był w stanie stwierdzić, aczkolwiek nastawiał się pozytywnie do diagnozy, że rudzielec nie jest zarażony chorobą. Starał się odgonić złe myśli, dostając się powoli, w razie potrzeby asekurując Ślizgona, do łazienki. Bo kto to widział rudego wilkołaka?
Jej słowa wsadzone w inne usta wywołałyby we mnie salwę śmiechu albo przynajmniej bezlitosną ripostę, ale gdy ona to mówiła byłem gotowy znieść to niczym obelgę. Zasługiwała na to by mnie skrzywdzić, by odegrać się za to jak beznadziejnie ją potraktowałem. Strumień wody, który uderzył mnie w twarz nie wydawał się najgorszą możliwą karą, a jedynie aktem łaski. Nawet drobne dzioby, które po chwili zastąpiły wodę wydawały mi się delikatnie w obliczu tego co zrobiłem. Przymknąwszy oczy rozkoszowałem się bólem szukając w nim ulgi, swoistego odkupienia winy, ale nie znalazłem go. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że jedyne co może ją przynieść to wybaczenie, ale wiedziałem, że ze strony Lilki nie mogę na nie liczyć, przynajmniej dopóki nie zemści się wystarczająco mocno, by wyzbyć się gniewu. Ptaki w końcu dały spokój. Ocierając z twarzy strużki krwi pozostawione przez drobne dzioby podniosłem się z wanny i przechodząc po posadzce podszedłem do niej. Stanąwszy naprzeciwko dziewczyny nie przejmowałem się nagością, ani innego typu trywialnymi banałami. Patrzyłem jej w oczy z bólem, żalem, a może nawet z czymś w rodzaju skruchy, czy nawet tęsknoty? - No dalej – powiedziałem chłodno starając się ukryć jak wielkie boleści przeżywała moja dusza – Wal śmiało. Pięść, różdżka, na co masz ochotę. Zasługuję na wszystko czego sobie życzysz. Byłem dziwnie pogodzony ze swoim losem i chyba po raz pierwszy w życiu nie miałem zamiaru się bronić. Wpatrywałem się w jej oczy, ani na moment nie zbaczając wzrokiem z wyznaczonego celu. Nie patrzyłem nawet na jej ciało, które nawet podczas naszego „związku” było niedostępną świątynią. Nie zasługiwałem na to spojrzenie.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Mefisto nienawidził określania likantropii chorobą. Nie potrafił patrzeć na to w ten sposób, rodzice wychowali go w ten sposób, że traktował to jak dar - jedynie miał świadomość, że źle rozumiane może przysparzać problemy. Prezent od losu, który był jednocześnie ciężkim brzemieniem i nie każdy gotów był go udźwignąć. Ciężko stwierdzić, czy Noxowe rozumowanie to już szaleństwo, czy po prostu sposób na ułatwienie sobie życia; Mefisto nie pozwalał ludziom zbyt mocno wpłynąć na tę pewność wpojoną przez rodziców. Pewnie gdzieś w duchu bał się, że ktoś pokaże mu jak głupio brnął przez lata, że w pewnym momencie załamie się i straci wszystkie siły. A przecież nie mógł. Nie chciał zostać przyłapany nago, we krwi i bluzie jakiegoś uzdrowiciela, z ranami i śladami walki rozsianymi po całym ciele. Nie uśmiechało mu się tłumaczenie - gdyby nie to, że jedno z ugryzień znajdowało się na barku, to najchętniej wziąłby całą winę na siebie. Niejednokrotnie gryzł się po łapach, żeby własną krwią i bólem odciągać uwagę od niedoszłych ofiar. Teraz ten argument by nie przeszedł, ale jedno było pewne: Nox w życiu nie wkopie innego wilkołaka, nie w tak perfidny sposób. Prędzej znalazłby go i namawiał na przyznanie się, ale przecież tu uniknięto śmierci, a chyba nawet udało się obejść bez przekazania wilkołactwa kolejnej osobie... Mefistofelesowi przemknęło przed oczami wspomnienie bogina Liama, choć tym razem zamiast eleganckiego mężczyzny (ojca?) wyraźnie widział przemieniającego się w bólu rudzielca. Swojego własnego koszmaru nie musiał przywoływać. Poraniony, półprzytomny Neirin u jego stóp... dopiero co to widział. Choć nie lubił być od kogoś zależny, to jednocześnie nie przeceniał samego siebie - przynajmniej w pewnym stopniu. Teraz też, dla ułatwienia, podpierał się na uzdrowicielu. Lekko, bardziej w celu pochwycenia stabilizacji, żeby trafić w drzwi łazienki i nie zatoczyć się na bok. W środku mógł przysiąść na brzegu umywalki i w końcu jako tako odetchnąć. Spojrzał na rękę, nie bojąc się i nie brzydząc paskudnych ran. - Mam nadzieję, że serio jesteś uzdrowicielem - uniósł lekko kącik ust w bladym uśmiechu. Na jego amatorskie spojrzenie śmiało mógł stwierdzić, że potrzebny był specjalista. Minęło sporo czasu od walki, a Mefisto poza podpieraniem Neirina i spacerowaniem dodatkowo przeszedł szalenie nieprzyjemną przemianę, podczas której wyłamane kości ponownie pękały, ścięgna i mięśnie przekształcały się, a krew - cóż, krew po prostu wyciekała bardziej obficie, wyraźnie pragnąc opuścić ciało wilkołaka.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Jak prawidłowo nazwać likantropię? Niefortunnym darem od losu? Chorobą? Próbą pogodzenia się ze samym sobą w świetle trudnej do przełknięcia prawdy? Nie stał się jedną z osób, którym postanowiono dać możliwość zamiany w wilkołaka. Gdyby się w jakiś sposób zaraził, gdyby w jakiś sposób ślina stworzenia dostała się do jego krwiobiegu, po prostu zaakceptowałby to. Nie miałby nawet dalszego wpływu na możliwość uniknięcia przemiany w bestię o pełnej świadomości po wypiciu wywaru tojadowego. Jedną z najważniejszych rzeczy jest to, żeby nie dać sobie wmówić, iż należy się do ludzi gorszej kategorii, społecznie nieakceptowalnych - nawet jeżeli Matthew już w jakiś sposób się do nich zaliczał pod wpływem narastającej aspołeczności i częściowego Aspengera, który występował w bardzo delikatnej, niezauważalnej też formie. Może nie do końca coś było nie tak z jego głową, aczkolwiek Alexander wiedział, iż różni się od ludzi, iż nie nawiązuje z nimi żadnych szczególnych kontaktów i przede wszystkim unika zobowiązań na tyle przekraczających jego prywatność, że bardziej sobie cenił możliwość rozprostowania skrzydeł oraz oddania się w ramiona słodkiej w smaku wolności. Na pewno nikt nie chciał ich zobaczyć, dlatego, prędzej czy później, pognali w stronę łazienki, w ktorej na szczęście nikogo nie było. Uzdrowiciel już jasno przyjął do świadomości, że wyjazd ten, teoretycznie mający na celu uspokoić jego skołowane, depresyjne nieraz nerwy, będzie mniejszą odskocznią od pracy w Mungu. Stres się znalazł, uczniowie również zdawali się być wymyślni w sprawianiu sobie nawzajem kłopotów. Emocje zaś musiał, niestety lub stety, zebrać dokładnie i starannie, by następnie je naprawić. Trochę zdawało się to odbiegać od rzeczywistości, jednak tylko w ten sposób mógł spowolnić swoje serce, zapomnieć o tym, że zna w jakikolwiek sposób rudzielca oraz zwyczajnie go uratować. Własnym kosztem psychicznym. Pomagał, działał jak oparcie, dopóty nie dotarli do wyżej wspomnianego pomieszczenia. Drzwi otworzyły się powoli oraz cicho, zaś Mefistofeles zajął miejsce obok umywalki. Całe pomieszczenie wydawało się być podejrzanie... śledzące? Tak! Matthew poczuł na sobie wzrok nieznanych osób, a przede wszystkim śledzących go obrazów. Nie należało to do najprzyjemniejszych uczuć - gdyż każdy krok oznaczał zwrócenie się oczu zdobiących malunki wprost w jego stronę. Obawiał się nadmiernej widowni, obawiał się tego, że coś zepsuje, obawiał się opinii publicznej. Uwagę przykuł jednak jeden poszczególny, znajdujący się na ścianie, tym bardziej bezwstydny, iż znajdowało się na nim za dużo elementów podążających za ruchami należącymi do Matthewa. Malunek ten wydawał się być prostym parkiem, aczkolwiek odzianym w uszy oraz oczy, najwidoczniej rejestrujące wszystko i wszystkich. Drzewa, które nawiązały z nim kontakt wzrokowy, natychmiastowo wywołały u niego niewielkie rozjuszenie, jakby ktoś zaatakował w jego prywatność i go przejrzał na oczy. Na środku, gdzieś nieopodal rzeki, znajdowała się prawdopodobnie para, nie potrafiącą w żaden sposób zaznać spokoju. A przynajmniej takie było odczucie, kiedy wyobrażał siebie, że znajduje się na tym płótnie oraz zwyczajnie nie może wytrzymać. Ewidentnie nie chciałby się tam znaleźć. Na szczęście te rozmyślenia były na tyle krótkie, iż praktycznie niezauważalne w upływie czasu. Bezlitosne oczy nadal obserwowały ich, siedzącego nieopodal Mefisto odzianego w kawałek marnej bluzy oraz zmęczonego uzdrowiciela, który mógł się cieszyć z tego, że został odnaleziony kolejny uczeń, kolejna ofiara. - Mhm. Jestem. - mruknąwszy gładko, obejrzał raz jeszcze rany należące do chłopaka. Musiał dokładnie zadecydować, czym się pierwsze zająć, a co dopiero zostawić na samym, marnym końcu. Zawsze używał do tego bardzo uproszczonego systemu TRIAGE, teoretycznie stosowanego w segregacji, aczkolwiek Matthew przystosował go pod cele klasyfikacji obrażeń. Też działał intuicyjnie, starał się nie tracić cennych sekund na zbędne dodawanie, mnożenie, silniki i inne duperele. Pierwsze, wymagające natychmiastowej interwencji, było ramię, gdzie zmiażdżony został obojczyk, łopatka złamana, a kość ramieniowa wyszła ze stawu. - Zaklęcie, którego użyję, będzie wymagało, abyś potem zbytnio nie poruszał kończyną - w przeciwnym wypadku nastąpi otworzenie się ran. - oznajmiwszy, przekazując odpowiednią informację, przyłożył różdżkę delikatnie i na niewielką odległość do zmasakrowanej kończyny chłopaka. - Vulnera Sanentur... - powiedział zaklęcie, powtórzywszy je trzykrotnie. Pierwsze słowo spowodowało, iż krew zaczęła płynąć wolniej, zmniejszając ciśnienie. Drugie zaś zaczęło zapobiegać krwawieniu, powodowało, że szkarłatna ciecz cofała się w drodze, zawracała do ran, jakie odniósł Ślizgon. Trzecie zasklepiło je, ostatecznie przywracając kończynę, powierzchownie, do w pewnym rodzaju normalności - jednak nie na tyle, by chłopak mógł nią normalnie poruszać. Pozostało nastawienie oraz usztywnienie.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
W całym swoim egoizmie, nie przejmował się wcale stanem uzdrowiciela. Niezbyt wiedział jak wyglądał sam proces odnalezienia Neirina i uratowania go, nie wiedział również o jakiejkolwiek relacji pomiędzy tą dwójką. Błoga nieświadomość pozwoliła mu nie zwracać uwagi na to, że Matthew też człowiek. Skoro legitymował się jako uzdrowiciel, to pewnie gorsze rzeczy widział. Pewnie miał więcej nieprzespanych nocy. Jakoś tak łatwiej było wmówić sobie, że to wszystko to norma, a oni nie są tragicznymi wyjątkami. Mefisto nie chciał się tak wyróżniać, już i tak wystarczająco często wychylał się poza szereg; niekiedy z własnej woli, jakoś tam uwagi szukając, choć tyle energii poświęcał na unikanie jej. Był pełen sprzeczności, to jedno było pewne. Nie przeszkadzały mu obrazy, bo nawet ich za bardzo nie zauważył. Zbyt zaaferowany własnymi myślami, bólem, obrażeniami - wszystko jedno. Po prostu nie koncentrował się na takich drobiazgach. Może to i lepiej, bo jeszcze by się zaczął denerwować i zaraz cały pensjonat by wiedział o wściekłym, poranionym wilkołaku. - Pewnie, doktorku. Rób co musisz - wzruszyłby ramionami, ale raczej by mu to nie wyszło, więc zaniechał. Mógł słuchać zaleceń Alexandra, byleby już ta ręka była sprawna. Byleby wiedział, że za jakiś czas wszystko z nią będzie w porządku. Z beznamiętnością na twarzy przeczekiwał efekty zaklęć, pomimo dyskomfortu nie dając nic po sobie poznać. Obserwował, jak zawsze w takiej sytuacji mając wrażenie, że to nie jest jego ręka; to niemożliwe, żeby jego własne ciało tak dziwnie oddziaływało na machanie jakimś patykiem. Magia... Czekał na ciąg dalszy, domyślając się, że Matthew potrzebuje jeszcze trochę czasu, żeby wszystko ładnie poskładać. On sam jedynie, cóż, nie przeszkadzał, grzecznie pozwalając uzdrowicielowi pracować.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Mefistofeles nie był zbyt egoistyczny - praca lekarza wymagała stalowych nerwów. Niestety, te, jak na złość wszelkich bogów, zdawały się słabnąć z każdym rokiem. Teoretycznie, czysto teoretycznie, nie powinien tak reagować, jednak rzadko kiedy nawiązywał jakiekolwiek relacje, zanurzając kostki w tej burzliwej, pełnej wątpliwości rzece. Znał doskonale to, co może się wydarzyć, że może zareagować inaczej na leczenie, jeżeli za bardzo przywiąże się do któregoś z pacjentów. Powinien od siebie wymagać zdrowego rozsądku przeplatanego z bezdźwięcznym łańcuchem świadczącym o jego dojrzałości oraz dorosłości, lecz najwidoczniej był tylko naiwnym dzieckiem, któremu można wcisnąć dosłownie każde kłamstwo. A on je łykał jak jakieś tabletki - szkoda tylko, że nie były to takie, które z łatwością zażegnałyby jego problemy natury psychicznej. Różnica w tym jest taka, iż nie tylko on będzie musiał się pozbierać, w mniej lub bardziej dosłownym tego słowa znaczeniu. Każdy z uczestników tego wydarzenia będzie miał pewnego rodzaju ślad na psychice, jeden gorszy, drugi łagodniejszy, aczkolwiek zadany tym samym, zatrutym sztyletem. Najmniej poszkodowanym w tym wszystkim wydawał się być Daniel, jednak czy przypadkiem pod tą skorupą cierpliwości oraz opanowania nie krył się wewnętrzny strach? Tego nie był w stanie stwierdzić, niestety lub stety - ingerować w prywatności nie cierpiał. Sam wymagał tego, by nikt nie przekraczał jego niewidzialnej bariery, więc dlaczego miałby działać w drugą stronę, szkodząc innym? Niefortunnie, jak na złość, takie rzeczy wpływały mniej lub bardziej negatywnie na myśli Matthew'a. Może robił wszystko zgodnie z wytycznymi, aczkolwiek czuł te cholerne oczy śledzące każdy jego różnie przemyślane ruchy. Jakby każdy krok był po prostu na tyle nierozważny, iż obrazy na ścianie musiały się im przypatrywać ze skrupulatnym skupieniem. Osobiście czuł, że jego prywatność jest w jakiś sposób mniej lub bardziej przekraczana, a cienka, trudna do zauważenia linia, już dawno została pominięta w starannym poznawaniu uzdrowiciela. Uszy... Czy one coś rejestrują? Dźwięk? Może jest tam mugolski mikrofon? A co, jeżeli całe to zajście jest rzeczywiście poddawane jakiejś obserwacji oraz zwyczajnie zostanie wykorzystane przeciwko nim? Myśli te zaczęły mu wystarczająco doskwierać, tak smak twarze znajdujące się na zielonych drzewach. Jednak narzekać osobiście Mefisto nie mógł, gdyż raczej w całym budynku nie było nikogo o bardziej zaawansowanej wiedzy medycznej niż ten odziany w podkoszulkę szatyn, mający na swoim nosie okulary, które być może dodawały mu odrobinę inteligencji. Kiwnął głową i z łatwością, po przeanalizowaniu sytuacji, rzucił jedno z bardziej zaawansowanych zaklęć w celu wyleczenia ran należących do osoby z przypadłością likantropii. Uśmiechnął się mało widocznie na jego słowa, bardzo słabo, jakoby zabrakło chociażby cząstki energii na jakąkolwiek słowną reakcję. W sumie, takie rzeczy wyczerpywały jego stan psychiczny do granic możliwości, jednak tutaj sytuacja wydawała się być prostszą. Vulnera Sanentur po dłuższym czasie zasklepiła rany, pozostawiając widoczne blizny - charakterystyczne dla ugryzienia przez wilkołaka, niemniej jednak, nie da się ich bezpośrednio usunąć. Tatuaże zaś zdawały się odzyskać swój dawny blask, choć w niektórych miejscach były one wyblakłe, pozbawione kolorytu, jakoby popsute przez ślady po walce, które zapieczętowały się na skórze Ślizgona.. Uroki magii leczniczej - kiedy to ofensywna rani, ta przywraca do użyteczności drugiego człowieka. Może dlatego przepadał za rzucaniem tych zaklęć? - Niefortunnie, teraz zaboli. Trzeba nastawić kości. - powiedział, ICE gdyby ten poczuł ból wynikajacy z przesuwania się okostnej - może bark został przywrócony do względnej sprawności, tak samo obojczyk, mając delikatnie zasklepione wcześniej przegruchotane kości, zamienione w mielonkę, aczkolwiek nadal poruszanie nim bolało, a do tego ręka bezwładnie zwisała w powietrzu. Bez eliksirów regenerujących się po prostu nie obejdzie. Delikatnie sprawdził dokładne przemieszczenie się kości poprzez dotyk - mniej lub bardziej bolesny, oceniając to za pomocą wyważonych ruchów. Wolał wiedzieć, gdzie dokładnie przyłożyć różdżkę i mieć świadomość tego, jak zaklęcie zadziała. - Locus. - charakterystyczny dźwięk wydobył się z kończyny, zaś ręka została przywrócona do poprzedniej pozycji, nadal bolesnej ze względu na uszkodzenia, w jeszcze bardziej bolesnym stylu, aczkolwiek wyglądała już normalnie, pomijając wszędzie widoczne siniaki oraz opuchnięcia spowodowane obrażeniami. Dodatkowo zajął się innymi, chcąc mieć pewność, że wszystko zrośnie się prawidłowo. - Aż nadto nie mogę wpłynąć na proces regeneracji kości. Do tego będą potrzebne eliksiry. Postaram się je załatwić, ale nie obiecuję - wyślę informacje za pomocą poczty.
Ostatnio zmieniony przez Matthew Alexander dnia Pon Sie 20 2018, 18:21, w całości zmieniany 1 raz
Nie znała go. Nie tak jak kiedyś. Dzisiejszej nocy mogła jedynie oceniać Lysandra Zakrzewskiego przez pryzmat wspomnień, które malały z każdą kolejną chwilą. Tamte dni, kiedy to byli ze sobą nad wyraz blisko, jawiły się jako przekleństwo wykorzystywanego daru, który wypalał w ciele Islandki zbyt głęboką ranę przesączoną trującym jadem. Wybaczenie było zatem ostatnim, co byłaby w stanie ofiarować gryffonowi, a to głównie dlatego, że był przyczyną porzucenia przez nią marzeń i planóe, bo czy nie przysięgła dochowania sekretu? Łamiąc słowo nie byłaby więcej warta od chłopaka, który używając uroku bawił się jej dziewczęcymi uczuciami. Nie wierzył, że jest w stanie go pokochać szczerze? Teraz było za późno. Na wszystko. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na twarz Lysa, gdy ptaszki atakowały go z perfekcją zadającą celne zadrapania. Pragnęła, by cierpiał choć częściowo w porównaniu do niej, ale to było wciąż za mało. Nie była w stanie okrutnie bawić się w te gierki, jak gdyby ceniła szczerość i lojalność ponad miarę. Złość jednak przemawiała przez jej membranę skóry i pchała do dalszych poczynań, choć inkantacje grzęzły w jej gardle. Chciała wydobyć z siebie choć dźwięk, ale strach przez bliskością Zakrzewskiego sparaliżował ją bez reszty. Obserwowała ciemnymi tęczówkami sylwetkę Lysandra, zaś drobne dłonie powędrowały na jego tors, by nie dać mu się dostatecznie zbliżyć. - Nie - zaprotestowała nagle i przygryzła policzek od środka. - Dostałbyś satysfakcję, gdybym zrobiła coś jeszcze, a ja chcę żebyś cierpiał, tak jak, gdy uciekłam z Anglii - dodała bez krzty emocji, bez jakichkolwiek uczuć, które w obecnej sytuacji byłyby wybawieniem. Nie zamierzała ofiarować mu prostych rozwiązań, toteż stanęła nieznacznie na palcach i owiała ciepłym oddechem jego wargi, bezczelnie zahaczając swoimi ustami o te należącego do niego. - Żałuję tylko, że nie wróciłam wcześniej...
Nie znałem jej. Właściwie nie tylko teraz, najpewniej nigdy nie znałem jej zupełnie szczerze. Ostatnie dwa lata zagranicą zmieniły ją bez wątpienia, ale w czasach gdy byliśmy razem (czy właściwie mam prawo używać tego określenia?) byłem zbyt skupiony na sobie, swojej chuci i chorej miłości, by zrozumieć w stu procentach jaką jest osobą, co tak naprawdę siedzi w niej głęboko za warstwą powierzchowności i dostępną dla wszystkich częścią charakteru. Zakochałem się w mojej wizji dziewczyny i nie mogłem pogodzić się z myślą, że realna Lilah nie chcę mnie pokochać. Byłem głupi i podły, a co za tym idzie - w żadnym stopniu nie zasługiwałem na jej uwagę. Sięgnąłem po najgorszy możliwy sposób, żeby mieć ją dla siebie - i w gruncie rzeczy własnie przez to nigdy nie była moja. U mego boku trwała jedynie ta wcześniej wspomniana wizja, wydmuszka pozbawiona duszy. Poczułem jej oddech, wargi zahaczające o moje. Przymknąłem oczy ze zbolałą miną jak wielokrotnie bity pies. Całe moje ciało pragnęło, żeby chwycić ją w talii, przycisnąć do warg, do mojego nagiego ciała. Każda cząstka mojego ciała i duszy pragnęła jej - nie tylko w sensie fizycznym, ale również w kwestii totalnie zupełnie oderwanej od ciała. Gdy się odsunęła otworzyłem oczy, a smutny błękit moich tęczówek przeszył Lilah długim spojrzeniem. - Chcesz? - zapytałem cicho wystawiając się na jej łaskę czy niełaską - To zrób ze mną na co masz ochotę, jestem gotowy znieść wszystko.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Nie był fanem magii leczniczej - to jest, podchodził do niej bardzo sceptycznie. Mefistofeles uważał, że to niesamowicie przydatna dziedzina, fascynująca, wymagająca, trudna... Nie zmieniało to faktu, że on przecież trochę lubił ból, cierpienie, przypominające o własnych błędach czy po prostu słabościach. Nie chciał być zbyt szybko wyleczony, naprawiony i pozostawiony bez skazy; łatwiej znosił te ślady, które odnosiła jego powłoka cielesna, niżeli sama w sobie psychika. Darzył uzdrowicieli szacunkiem, spoglądał na ich pracę z podziwem... Ale przecież bardzo często unikał testowania ich zdolności na sobie. Pewnie trochę chodziło o typ obrażeń - nie uśmiechało mu się tłumaczenie nowych nacięć, pojawiających się w różnych miejscach na ciele; nudziło mu się też wyjaśnianie kolejnych ugryzień, zadrapań... Vulnera Sanentur zaczęła zasklepiać rany, a Mefisto westchnął cicho. Ciężko stwierdzić, czy z bólu, zmęczenia, zaskoczenia, zadowolenia. Wpatrywał się jeszcze chwilę w nowe blizny. Uroki wilkołaczych ataków, o których z pewnością nie dało się zapomnieć... Tatuaże nie wyglądały za dobrze, kiedy ich idealnie powydzielane linie zmieniły ułożenie, kiedy skóra ponaciągała się nieelegancko i poprzerywała obrazki. Czekało go trochę pracy z naprawieniem tego. - Nie obiecuj - mruknął, niby dorzucając żartobliwy ton, ale w gruncie rzeczy na ten ból licząc. Ciekawe, czy Matthew cieszył się, że zamiast jakiegoś spanikowanego nastolatka dostał upartego masochistę? Mefisto odchylił lekko głowę w bok, nie chcąc przypadkiem mężczyźnie przeszkodzić w tym drobnym badaniu. Przymknął sobie nawet powieki, mając wrażenie, że odrobinę odpływa i traci świadomość; zmęczenie brało górę. Jedynie co jakiś czas czuł szarpnięcia kotwic trzymających go przy zdrowych zmysłach; dotyk uzdrowiciela, powodujący ból, utrzymywał go w stanie świadomości. Tym razem nie wydał z siebie już żadnego dźwięku, tylko zaciskając mocniej szczękę i powieki. - Wyślij tylko co, znajdę - zapewnił, spoglądając na ramię. Miał nim nie ruszać, tak? To brzmiało jak wyzwanie. - Dziękuję. - Miał szczęście, że wpakował się akurat na gościa, który zaklęcia lecznicze rzucał zawodowo. Nie strzępił sobie języka na bardziej wylewne podziękowania, mając wrażenie, że Alexander widzi wdzięczność w Mefistofelesowej postawie, w jego zielonych oczach, w otaczającej ich atmosferze. - Jeśli pozwolisz - doprowadzę się trochę do porządku. Wpadnę potem do Neirina - coś pytającego w tonie jego głosu mogło świadczyć o tym, że szukał zapewnienia, czy aby na pewno będzie mógł rudzielca odwiedzić; fakt faktem, odmowy nie zamierzał tolerować.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew również nie należał do jej zagorzałych fanów, aczkolwiek w tym zawodzie się wykształcił - poza tym, de facto, chęć niesienia pomocy innym, nawet jeżeli jego relacje były na poziomie zaledwie kilkuletniego dziecka, zdawała się wygrywać nad wszelakimi lękami, po prostu wyciągnąć pomocną dłoń w stronę osób, które tego naprawdę potrzebują. Niemniej jednak, miał chwilową nadzieję na to, że podczas tych słonecznych wakacji w Meksyku zdoła się uwolnić na chwilę od dość ciężkiej roboty, jaką sam sobie zaoferował - jak się okazało, jeszcze długa droga przed nim, by uwolnił się z empatii, która pomaga mu w opiece nad innymi czarodziejami i czarownicami. Nieraz czuł się tak, jakby sam potrzebował pewnego rodzaju wsparcia, aczkolwiek go nigdy nie otrzymał, no ba, nie pozwalał na to, by ktokolwiek dotarł do jego dziwnych, niezbadanych jeszcze przez medycynę zakamarków umysłu. Nie chciał, żeby jego przypadek znalazł miejsce w podręczniku dla patologii umysłowych - dlatego sprawiał wrażenie względnie zdrowego podczas badań psychologicznych, które wiedział, jak dokładnie ma oszukać. I chociaż do kłamstwa uciekał się w najrzadszych sytuacjach, nie chciał, by jakaś biegła opinia odebrała mu prawa do wykonywania zawodu - nie po to szedł właśnie w tym kierunku. Inteligentny, aczkolwiek szkodzący samemu sobie - nie miał zamiaru, nawet jeżeli miał szacunek do osób pracujących w tym samym zawodzie, czynić z siebie osoby chorej psychicznie, wymagającej nadzoru. Doskonale wierzył w swoje możliwości poskładania własnej psychiki do kupy, wiedział, iż musi przeboleć, przebywać odrobinkę samotnie, kiedy to emocjami trzasnął tak, jakby przejechał niewinnego, niczego posiadającego do zarzucenia kundla. - Wolę jednak powiadomić. - oznajmiwszy z łatwością, nie szufladkując aż nadto znalezionego chłopaka, przystąpił do wykonywania swojej trochę brudnej roboty. Nie bał się krwi, nie bał się papraniny w szkarłatnej cieczy, po prostu - przyzwyczaił się do takiego widoku. Niemniej jednak, nie chciał, by przypadki ze Świętego Munga powtarzały się w schematycznej rutynie. Doskonale wiedział, jakie zagrożenie wynika z pracy, jak agresywnych pacjentów można spotkać i z jak ogromnymi cholerykami skonfrontować niemalże bezpodstawnie. Długo to nie trwało - nastawiwszy kość, jeszcze przy okazji wyczarował bandaże, służące do unieruchomienia kończyny. Zero ruszania, zero nagminnego używania ręki. Zdawał sobie sprawę z tego, iż źle wyleczone ramię będzie sprawiało kłopoty przez bardzo długi czas - jeżeli nie zakreśli tego na zawsze. Jeżeli jeszcze zauważył jakieś rany, rzucił zaklęciem z gorszej kategorii, z łatwością pozbywając się możliwości wdarcia się zakażenia do organizmu. Sepsa nie należała do zbyt przyjemnych chorób - mało kto chciał mieć z nią do czynienia. Przytaknął dwa razy - nie czuł, że jakakolwiek słowna odpowiedź będzie stosowna do sytuacji, jaka ich spotkała. Czuł, że to jego obowiązek - pomóc innym, kiedy ma tylko taką możliwość. Dawać innym, jeżeli tylko ma coś na stanie. Nie po to obrał tę ścieżkę kariery, nie po to stał się uzdrowicielem - nie dbał o własną wypłatę. Nie miał ochoty się uśmiechać - błysk w tęczówkach tak zamiennych jak pora dnia dawno zniknął wśród otchłani zguby i nicości. Za dużo wrażeń na dziś, za dużo wszystkiego. - Nie ma problemu. - odpowiedział prosto, jakoby nie sprzeciwiając się postanowieniom Mefistofelesa. Nie czuł, żeby ten przyjął odmowę, poza tym, nie było żadnych przeciwwskazań do tego, by zwyczajnie zabronić mu pójścia w stronę pokoju. Nie oznacza to jednak, że Bergmann będzie ponownie zadowolony, jak wcześniej, z powodu kroczenia własnymi ścieżkami - niczym kot. Westchnął cicho, znikając.
Nie znał jej. Nigdy. Lilah, która stała przed Lysandrem Zakrzewskim nie była tą samą dziewczyną. Odniosła swoistego rodzaju sukces, rozwinęła swoje pasje, wyjechała z kraju i... Próbowała o nim zapomnieć, choć to wbrew pozorom było cholernie trudne. Zakorzenił się nad wyraz głęboko w jej podświadomości, która przypominała o nim w tych najtrudniejszych momentach, jakby były one zamiennikiem szczęśliwych wspomnień. Nie mogła mu o tym powiedzieć. Żal wypalał ją od środka zbyt intensywnie, by choć w minimalnym procencie ofiarować mu szansę kolejnej próby, zapomnienia o tamtym zdarzeniu; to istniało, pomimo serca, które tym razem biło szybciej, gdy raz po raz owiewał jej nagie ciało oddechem. Reagowała na tę bliskość - to oczywiste. Był przystojnym, młodym mężczyzną, którego zapewne pragnęła każda, ale czy i ona zaliczała się do zacnego grona wszystkich? - To byłoby jak nagroda - szepnęła i nie spuściła wzroku, nie ugięła się pod jego spojrzeniem. Jedynie paznokcie raz po raz zahaczały o membranę skóry na torsie, dając sobie w ten sposób upust, gdy to brzegi wbijały się w delikatną, lecz napiętą strukturę ciała, pozostawiając ślady czegoś innego, aniżeli seksualne uniesienie. - Dlaczego nie pozwoliłeś mi kochać siebie, tylko zmusiłeś do kochania iluzji? - warknęła przez zaciśnięte zęby, zaraz potem odpychając go od siebie, pękając pod naporem emocjonalnej brei. - Mogłam być twoja, wiesz o tym... - dodała, desperacko sięgając po ubrania, by raz jeszcze spojrzeć mu w oczy. - A teraz będziesz patrzył jak mają mnie inni - kłamstwo; po stokroć kłamstwo.