Jeden ze znacznej liczby pokojów w budynku pensjonatu; możliwe, kto wie - do niedawna? - zajmowany przez gości. Obecnie, prowadzące doń drzwi są otwarte - nikt nie wie, czy był to błąd sprzątającej osoby czy może powód jest znacznie bardziej zawiłym. Pomieszczenie jest dość przytulne, aczkolwiek skromnej wielkości; jedną z nietypowych dekoracji jest pingwin - owszem, pluszowy pingwin, umieszczony pomiędzy jedną a drugą poduszką na wygodnym, dwuosobowym posłaniu.
OBRAZ:
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Brak empatii w zawodzie uzdrowiciela czyniła osobę zajmującą się tym zawodem po prostu ślepcem, który krążył w ciemnościach, nie wiedząc, gdzie prawidłowo powinien znaleźć światło. Wbrew pozorom nie dla każdego jest ten zawód - nie każdy potrafi wczuć się w tego typu sytuacje, wysunąć odpowiednie wnioski dotyczące odniesionych obrażeń, wejść w ciało pacjenta oraz poczuć to, czego tak naprawdę zaznał. Praca ta wymagała nie tylko pokładów niezliczonej empatii, jak również i dobrej wyobraźni, snucia pod nos wydarzeń jak na tacy, kiedy to woda z wodospadu uderza o kamienie, wydając charakterystyczny, niezliczony wówczas dźwięk zapełniający serce. Jego serce? Uspokoiło się wraz ze znalezieniem towarzysza, z myślą, że nie jest sam, iż po prostu ma jakiekolwiek oparcie, jeżeli jego umysł zacząłby bezmyślnie wariować z powodu koszmarów, jakie zaznał dość niedawno, strojąc sobie z Matthewa dość ciekawe, aczkolwiek nieodpowiednie żarty. Nie każdy chciałby zobaczyć na końcu korytarza zdeformowaną postać z ostrzami zamiast pazurów, które są tylko gotowe i czekają na okazję, by móc je zatopić w mięśniach, sprawdzić wytrzymałość na ból oraz zwyczajnie przydusić ciężarem własnego ciała. Owinąć sznur wokół szyi, zacisnąć go mocniej, bezskutecznie próbować wziąć wdech, pomimo atakującego paraliżu, by następnie ocucić się ze stanu braku jakiejkolwiek świadomości o istnieniu otoczenia wymagającego od uzdrowiciela interwencji. Serce biło miarowo, choć opłakany stan ucznia - widoczne kości, białe oraz pokryte smugą czerwonej jak wino krwi, widoczne mięśnie po przejechaniu pazurami, które najwidoczniej nie miały żadnych przeciwwskazań do zadawania takich obrażeń, bladość skóry spowodowana niedotlenieniem i nadchodzącą powoli niewydolnością serca. Wszystko prowadziło do zmian, do nieodwracalnych zmian, odczuwalnych w żyłach, które nie miały ochoty zawrócić, zamiast tego napierały na czas, by ten skrócił znacząco sekundy, spowodował, że te piętnaście minut zamieni się w zaledwie pięć. Matthew musiał się obudzić, musiał zaprzestać myślenia o emocjach, odsunąć je na bok, wyrzucić w powietrze, poprzez okno, by potem je zebrać, rozbite i w tragicznym stanie, jakoby popełniając wewnętrzne samobójstwo, będąc jedynie marionetką, która ma uratować Neirina. Wziął głębszy wdech, przypominając sobie, kim jest. No właśnie, rola uzdrowiciela wymagała od niego rozbicia szyby, porzucenia z wysokiego budynku uczuć, by móc podjąć racjonalne decyzje, żyjąc tymi, które należą do Vaughna. Oczy straciły typowy blask, zaś rutyna wzięła w górę, jakby rzeczywiście znajdował się na szpitalu, chcąc zapomnieć o tym, że tego rudzielca zna i kojarzy, traktując go jak kolejnego pacjenta. Nie miał wokół siebie żadnego szczególnego wsparcia w postaci konsultacji medycznej, aczkolwiek Bergmann przydał się do przeniesienia ucznia w bardziej ustronne, nadające się do tego miejsce. Ratowanie go w tych ciemnościach, kiedy to umysł zaprzestaje działania, zaś ręce jakoby same okrywają się krwią poprzez brak jakiejkolwiek reakcji, zdawało się być tylko kolejną dawką cierpienia dla Neirina. Alexander oświetlał korytarz światłem prostej świecy, choć wiedział, że czas go goni, mimo iż krok był znacząco przyspieszony, a w dłoni różdżka znajdowała się w stanie gotowości. Śmiał się prosto w twarz, wgryzał swoje szczęki w ramię, nie zamierzając puścić na żaden z możliwych sposobów. Nagły przewiew powietrza, które zagłuszyło prawidłowe działanie świecy, lekko przesunęło płomień, dało o sobie znać, kiedy to zbliżyli się do drzwi pomieszczenia, skąd to delikatny podmuch się wydobył. Bez trudów, a przynajmniej bez potrzeby używania zaklęć, cała trójka dostała się do środka, zauważając drobną, aczkolwiek przytulną sypialnię, w której panował półmrok. Nie tracąc jednak czasu na szukanie kolejnego źródła światła, Matthew, po postawieniu kroku w pomieszczeniu, skierował różdżkę w stronę sufitu, rzucając niewerbalnie Lumos Sphaera oraz Defigo, z łatwością, po zgaszeniu rozgrzanej już świecy, z której wypływał wosk, oświetlając nieużywaną sypialnię, tym samym zamykając drzwi. Te mogły przyciągnąć do siebie gapiów lub potencjalne zagrożenie ze strony wilkołaka, który prawdopodobnie znajdował się gdzieś w okolicy. No właśnie, nadal zastanawiało go to, kto to jest dokładnie Mefisto oraz z jakiej przyczyny również oberwał, jednak o wiele mniej, a przynajmniej tak zdołał wywnioskować ze słów Neirina, które gdzieś tam mu biły w głowie, jednak na tyle słabo, iż na razie nie zatrącał sobie nimi głowy. Światło bijące ze strony księżyca na ciemnym niebie najwidoczniej zwiastowało przemiany, groźne i niebezpieczne, jeżeli osoba zarażona likantropią ominęła skutecznie kolejną dawkę wywaru tojadowego. - Zostałeś ugryziony przez wilkołaka? - zapytał się, kiedy to nauczyciel od transformacji postanowił położyć ciało chłopaka na przyjemnej w dotyku pościeli, która być może była lepsza od zimnych płytek korytarza, aczkolwiek mogła wywoływać u rudzielca senność. Wolał rzucić pytaniem, wolał go przytrzymać przy stanie przytomności, niekoniecznie świadomości, a jeżeli rzeczywiście gdzieś był wilkołak, to mieli naprawdę przerąbane. Rany nie były zbyt optymistyczne, bladość również dawała o sobie znać, jakoby przepływ krwi w jego ciele został zakłócony. No tak, niedotlenienie, które powoli może zacząć przejawiać się niewydolnością - nie miał czasu na jakiekolwiek wywiady, skoro przecież życie chłopaka było postawione na szali. Matthew przeanalizował jeszcze raz obrażenia, które otrzymał młodzieniec, kierując pierwsze różdżkę w stronę widocznych kości żebrowych, do których z łatwością mogło dostać się zakażenie. Znalazł się w tak cholernie trudnej sytuacji, że nie miał nawet czym odkazić, mogąc jedynie przemyć wodą - co jednak było także stratą czasu, gdyż wymagała od niego wręcz chirurgicznej precyzji, by nie doprowadzić do jeszcze gorszego stanu tego, co zastał na korytarzu. Wziął głębszy wdech, by następnie rzucić jedno z tych bardziej zaawansowanych zaklęć, które mogło leczyć poważne, nawet czarnomagiczne obrażenia. - Vulnera Sanentur... - rozpoczął, co pierwsze poskutkowało spowolnieniem krążenia, zatrzymując potencjalne krwawienie, jeżeli to postanowiło podczas przenoszenia ponownie wystąpić.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Nie spodziewał się. Oczekiwał podwieszenia zaklęciem. Zrobienia noszy. W zasadzie czegokolwiek innego niż bezpośredniego wzięcia na ręce. Jeśli to przeżyje, dopisze sobie "noszenie przez pół-nagiego Bergmanna w ramionach" do listy osiągnięć życiowych. Czy Daniel nie był przypadkiem tym nauczycielem, którego adoruje Liam? Co on mu o nim mówił? Myśli krążyły wolno przez upływ krwi. A jednak wsparty o pierś nauczyciela, spiął mięśnie karku, aby spojrzeć na jego głowę w półmroku ledwie bździącej świecy. - Nie masz... wcale tak mało włosów - wymamrotał, chociaż mogła to być wina korzystnego kąta patrzenia. Uniósł zatem rękę. Niefortunnie tę zakrwawioną, zauważając w połowie gestu, że zmasakrowane palce nie przydadzą mu się do niczego. Opuścił zatem ramię, aby zawisło bezwładnie wzdłuż ciała. Zastąpił je oparzoną kończyną, jaka drżąc poderwana została w górę. Niestety, nie starczyło mu siły, aby donieść ją na pożądaną wysokość, uderzając otwartą dłonią o twarz nauczyciela. Chwilę tak trwał, kontemplując własną sytuację, zanim naparł na śródręcze, nieprzyjemnie sunąc nim przez policzek i czoło po skalp. Przeczesując na koniec kosmyki nauczyciela, zostawiając nieco posoki na puklach mężczyzny. - Miękkie... Ale powinieneś... Się ogolić. Drapiesz - plusem skupienia na głupotach było zmuszanie się do utrzymywania przytomności. Wszak nie mógł zemdleć, zanim nie obmaca dokładnie czubka głowy Daniela. Postawił to sobie w danym momencie za punkt honoru, nie przejmując się własną nagością, nagością nauczyciela czy też faktem bycia trzymanym przy piersi. Niewykluczone też, że zwyczajnie majaczy na granicy przytomności. Niemniej był spokojny. Przynajmniej do momentu, gdy w pokoju nie rozbłysła kula światła, zalewając wszystko oślepiającą jasnością. Skulił się odruchem, może zbyt mocno ciągnąc za włosy Bergmanna i pozbawiając go kilku cebulek. Zabolały też rany, gdy wtulał się w pierś opiekuna, szukając w niej schronienia przed efektami zaklęcia. A chwilę po tym został położony na pościeli. Nie chciał patrzeć w sufit. Oczy nawykłe do mroku wzbraniały się przed nagłą zmianą, łzawiąc i nienaturalnie zwężając źrenice. Próbował wykręcić się, odwrócić i schować znów w cień. Skutecznie uniemożliwiły ten manewr ręce uzdrowiciela. Musiał zostać nieruchomo. Zasłonił oczy przedramieniem, krwawiąc sobie na poduszkę. - Ah? - Zabrał kończynę, mrugając i krzywiąc się, z wolna przyzwyczajając się do otoczenia. Gdyby nie miękka pościel pod nim, czułby się jak na sali operacyjnej. Brakowało jednak zimna metalowego stołu oraz ostrego zapachu środków odkażających. - Nie... Sypnąłem mu piachem... Piachem w pysk. Odsunął się - odpowiedział, wodząc na wpół przytomnym spojrzeniem po pokoju. Aby tylko nie patrzeć w lumos, zawieszone nad ich głowami. Wzrok padł na obraz na jednej ze ścian. Długą chwilę wpatrywał się w malowaną powierzchnię, zupełnie nieruchomy. Nawet pierś zdawała się nie poruszać w oddechu. Spiął jednak kilka mięśni twarzy, przerywając tę katatonię. A za chwilę wziął głębszy oddech. - On zawsze się ruszał? - Palce na obrazie zginały się i prostowały, chodząc po niekończącej się plaży. Woda delikatnie falowała, gdy halucynacje podpowiadały kolejne elementy krajobrazu. Gdzieś musi być mewa. Jakiś krab. Może też ośmiornica skryta między skałami. - Wcześnie dziś mewy wstały - wymamrotał, przekonany, że słyszy jej skrzek.
Brnął poprzez półmrok; narzuconą, zdawkowo przejrzystą płachtę - łakomy choćby na nikłe stożki, ledwie żywego światła. Pośród zakłóceń - najlepiej było znieść magię do niezbędnego minimum - ono zaś, było nadwyrężaniu wystarczająco przez Alexandra. Nie docenił Vaughna; wpierw jego słowa zdawały się absolutnym bełkotem, wypowiadanym w majakach; później, odczuwał dłoń lądującą na głowie - powietrze wydawało się wysycone słodkawym zapachem krwi, jeszcze broczącej z rozwartych tkanek. Dłoń wdzierała się między układ fryzury, wyznaczała szkarłatne szlaki, brudzące głowę - nie mógł nic zrobić. Musiał przetransportować, Puchona, w duchu modląc się do każdego kojarzonego bóstwa - o wytrzymałość. Cierpliwość. Memłał w ustach przekleństwo - kiedy oberwał siarczystym, od strony podopiecznego policzkiem - ostatecznie powstrzymał ucieczkę niezbyt wybrednej wiązanki (uprzednio syknął, kiedy utracił kilka swych włosów). Oddychać. Raz, drugi, trzeci. Spokojnie. Nie mogli zanurzać się w szał, nie mogli wpadać w panikę. Nie skomentował żadnego ze słów Neirina - były zbyt niedorzeczne, ażeby wdawać się z nim w dyskusję (oczywiście - nie jest łysy i nie ma najmniejszego zamiaru się golić; zmieniać jakkolwiek kanonu we swym wizerunku). Nie wiedział - czy aby milczenie było najlepszą decyzją, chociaż oddawał się jemu zbyt często - zazwyczaj przecież oszczędnie dawkował słowa. Spojrzał na powracającego w obręb pokoju Matthewa, kiedy już Neirin znajdował się na posłaniu - jednego z niezamieszkanych pokojów. - Potrzebujesz może eliksirów? - dopytał, cicho, dyskretnie; nie znał procesów leczniczych - sam zabrał wyłącznie jeden eliksir wiggenowy - nie znał wyekwipowania uzdrowiciela. Nie miał zamiaru udawać - kompletnie nie posiadał pojęcia w kwestiach medycznej sztuki. (Co najgorsze?) nie czuł się z tym źle, nie chciał - cokolwiek zmienić.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Mamo, pozostawisz włączone światło? Boję się. Czego się bał w dniu dzisiejszym? Samego siebie. Nie był świadom tego, jak cholernie ciemności wpływały na jego wyobraźnię - i nie zamierzał tego testować. Był zbyt niestabilny, zbyt niesforny, by móc ryzykować nie tylko własnym zdrowiem, ale także życiem osób dookoła. Niemniej jednak, zaniedbał już je pod względem psychicznym, kiedy emocje pozostawił gdzieś po drodze w poszukiwaniu najbliżej znajdującego się wolnego pomieszczenia. Działanie w terenie nie było jego mocną stroną, tutaj musiał liczyć głównie na własne umiejętności radzenia sobie z obrażeniami w ekstremalnym stresie, zważywszy uwagę na brak eliksirów, które, bez większego zastanowienia, przydałyby się podczas zajmowania się Walijczykiem. Znowu - popełnił ten sam, cholerny błąd. Z n o w u. Znowu przywiązał się do pacjenta, znowu utworzył małą więź, małą relację, by teraz jeszcze raz czuć, jak ręce zaczynają mu drżeć. Świat? Świat zdawał się być teraz ograniczony do czterech ścian tego małego pokoju, przerywanych różnymi głosami. Jeżeli chciałbyś być dobrym uzdrowicielem, nigdy nie powinieneś skupiać się na utrzymywaniu więzi - powinieneś zwyczajnie ucinać je, gdy to zachodzi za daleko, przynajmniej w jego mniemaniu. Był na siebie cholernie zły, tak cholernie, że miał ochotę teraz sam postawić się w sytuacji Vaughna - tracił umysł, tracił wszystko, co mu pozostało. Zabił. W jego oczach malowała się zguba, pewnego rodzaju bezradność, zmęczenie, ból, cierpienie, wszystkie negatywne myśli, chociaż tęczówki były znacznie inne, odmienne od typowych. Postrzelił - samego siebie, zadał; decydujący cios przeszył jego ciało. Jakby - przyłożył spluwę do łba i pociągnął za spust, pierwsze usuwając blokadę. Zniechęcił się do uczuć, zniechęcił się do jakiegokolwiek myślenia na płaszczyźnie emocjonalnym. Stał się zwyczajnie cieniem samego siebie. - Tyle dobrego. - powiedział beznamiętnie, bez jakichkolwiek oznak emocji w swoim głosie. Odrzucił je, trudno, będzie musiał potem pozbierać. Nie chciał pozwolić u siebie na brak profesjonalizmu. Zacisnął pięść, przeciwdziałając drżącym dłoniom - może zwyczajnie się do tej pracy nie nadawał? Głębszy wdech wypełnił jego płuca zakurzonym powietrzem, drapiące drobinki chciały wywołać u niego kaszel, aczkolwiek skutecznie powstrzymał się przed jakimkolwiek gwałtownym ruchem. Zamiast tego w ruch poszło Vulnera Sanentur, skutecznie eliminując powstałe obrażenie na klatce piersiowej, rozległe i wręcz ukazujące kości. Trzy razy wypowiedziane, trzy razy mącące w głowie, trzy razy wpływające na organizm. Jak Vaughn przeżył bez szoku - tego nie wiedział. Przypuszczenia snuły się przy wzmożonej odporności na ból, jednak nawet nadczłowiek nie byłby w stanie tego wytrzymać, zwyczajnie znieść. Miał jednak świadomość tego, iż objaw utraty krwi może się ujawnić w najmniej odpowiednim momencie. Niemniej jednak, zdecydowany plus zaklęcia? Dotyczyło to także nogi i przebitej ręki, przywracając je do stanu wymagającego leczenia, aczkolwiek mniej tragicznego niż sprzed kilku chwil. Dodatkowo zniknęły wszelkie mniejsze rozcięcia, zadrapania, siniaki. Nie mógł tracić czasu na rozmowy, jednak były one wymagane, by utrzymać odpowiednio świadomość umysłu podopiecznego. Spokojnie, powiedział w myślach sam do siebie. - Jest magiczny. - oznajmił, jednak rzucił tylko kątem oka na znajdujący się w pomieszczeniu obraz, który przedstawiał rękę snującą po piaszczystym wybrzeżu, niosącą ze sobą muszlę, będącą prawdopodobnie jego domem. Mew - nie słyszał, wiedział jednak, że może to być objaw powolnego odpływania, postępujących obrażeń, utraty krwi. Długo nie myślał, zanim rzucił kolejne zaklęcia w stronę chłopaka. - Vulnera Arcuatum. - wypowiedział, kierując różdżkę w stronę nogi. Nie przeszkadzała mu nagość, widywał ludzi w o wiele gorszych stanach, bez kończyn, wykrwawiające się do szpiku kości. Powoli, aczkolwiek widocznie, rana zaczęła się zasklepiać, blizny pojawiły się wbrew wszystkiemu, pozostawiając bolesne wspomnienia - być może nie dla Neirina, aczkolwiek dla Matthewa. Wziął głębszy wdech, koncentrując się na tym, co powinien dalej począć. Dłoń. Ta cholerna dłoń, która została przebita przez różdżkę. Jeszcze raz rzucił tym samym zaklęciem, trwającym o wiele krócej niż na rozciętej dolnej kończynie. Zachował już - względny spokój. Czuł się pewniejszy. Może nie niepokonany, aczkolwiek stres związany ze stanem zdrowia zdawał się pomniejszyć. Rzucił niewerbalne Episkey w stronę rany znajdującej się na szyi. Nie była ona głęboka, aczkolwiek wymagała, tak czy siak, natychmiastowej interwencji. Oparzenia zdawały się być niegroźne - postanowił pozostawić je na koniec. Złamany nadgarstek - miał czas. Niewątpliwie stan chłopaka mógł przyczynić się do szoku spowodowanego utratą krwi. Czas; zajął się zatem przywróceniem jego tętna do normalności. Przyłożył ostrożnie różdżkę do ciała Neirina, by następnie skorzystać z przetaczania krwi. - Transfusion. - wypowiedział, obliczając potencjalną utratę szkarłatnej cieczy. Stawiał, że nie więcej niż dwa litry, inaczej doprowadziłoby to do zgonu. Półtora minuty wydawało się być wystarczającą jednostką. Trzeba było czekać - w skupieniu. Czy jednak mógł się skupić? ... Padło pytanie. - Przydadzą się - przyznał szczerze, bez bicia, nie miał zamiaru okłamywać w żaden sposób przyjaciela z dzieciństwa, którego niechcący w to wszystko wpakował - jeżeli oczywiście masz je ze sobą. - to był warunek konieczny, by mógł cokolwiek zdziałać. Sam rzadko kiedy brał eliksiry - może to był czas, by wreszcie zaprzestał średniowiecznych tradycji i też zaczął z nich korzystać na codzień? Działał, wielozadaniowy, prowadząc jednocześnie rozmowę z Danielem, tym samym odliczając sekundy. - Nadgarstka magią nie uleczę. - dodał, zapewniając go w swojej decyzji - już wcześniej był on po prostu potrzaskany na kawałki, a by być jeszcze przytomnym, Walijczyk zdecydował się nim walnąć na korytarzu o ścianę. Nerowowo uderzał w rytm mijających sekund o cokolwiek twardego, byleby być świadomym tego, ile dokładnie przetacza krwi. Błędna decyzja. A może jednak?
Zamknięty w więzach bierności - przybierał twarz niewzruszenia. Pozostający w majakach, ciężko raniony uczeń wydawał się wzmagać pęd irytacji, która jak dzikie stado pragnęła rzucić się rozszalałym biegiem przez serpentyny umysłu. Trwał. Nie pomagał, wyłącznie - stał, trzymał. Nie mógł cokolwiek zrobić. Nie żałował jednakże swojej zerowej wiedzy. Magia uzdrawiająca nigdy nie była fascynującą w oczach Bergmanna dziedziną; kasty uzdrowicielskiej (nie licząc wszak istniejących wyjątków - nielicznej, uzasadnionej grupy) unikał dotąd jak ognia. Potrafił kroczyć w bandażach, delektować się pulsującym bólem zaistniałych skaleczeń, podskakującym pod skórą, pod zakrzepniętą krawędzią zerwanej jednolitości powłok - zamiast - udać się w stronę obeznanego w medycznej profesji człowieka. Obrzydzały jego szpitale - ich blade, bezduszne ściany oraz skumulowania niezbyt wygodnych łóżek, eliksiry oraz prawione, jakże niezbędne zaklęcia - uzdrowiciele zazwyczaj uznawali siebie za całkowicie odrębną grupę, grupę - która posiadła tajemną wiedzę, niedostępną dla zwykłych, przechadzających się śmiertelników. Pozostawał wyłącznie w miejscu, z jednym, przyznanym sobie zadaniem - gdyby zakłócenia roztaczające się wewnątrz budynku znowu postanowiły - niespodziewanie ujawnić swoją obecność. W niewiedzy śledził starania Matthewa; powstrzymał ciche prychnięcie. On oraz eliksiry lecznicze? To Alexander był tutaj uzdrowicielem; sądził, że może jakieś posiadać w pokoju oznaczonym numerem jedenaście. Przez moment milczał, nie chcąc przeszkadzać, chcąc wybrać - możliwie najlepszy moment. - Będzie więc musiał zaczekać - zauważył jedynie, sucho i bez emocji, równie też powstrzymując złośliwość. Stwierdzał fakt - po prostu - należało w przyszłości nabyć wyposażenie - o ile tylko okaże się być koniecznym. Czekał na polecenie - kiedy należy Neirina przenieść. Nie może przecież pozostać tutaj przez wieczność.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Sen. Sen był niczym innym jak krawędzią między życiem a śmiercią. Podobno śmierć jest prostsza od zasypiania, aczkolwiek Matthew nigdy nie miał zamiaru tego sprawdzić. W porządku, owszem, kiedy życie się waliło, kiedy leżenie w łóżku niemiłosiernie się przedłużało, kiedy spał więcej niż jedenaście godzin w wolne, kiedy to pustka panująca w umyśle dawała sobie znać, był w stanie częściowo myśleć o tym, co zrobić, aby zniknąć i nigdy więcej się nie pojawić. Za bardzo żywo podchodził do niektórych spraw, za bardzo osobiście, tracił wówczas wyćwiczony przez wiele lat profesjonalizm; rutyna dnia codziennego powodowała, że znacznie ciekawszą alternatywą było poddać się skokowi wiary. Niemniej jednak, zbyt długo o tym myśleć nie mógł; lecące minuty, upływające w eterze enigmy, brak radykalności całego zdarzenia, które to zwaliło ich obydwóch na nogi skutecznie działały - i o wiele lepiej niż poranna mocna kawa, mająca na celu orzeźwić umysł. W tej chwili sytuacja ucznia było jak wiadro zimnej wody na łeb lub, co gorsza, wiadro zamrożonej wody na łeb. Co kto woli. Odpowiednio wyliczone sekundy pozwoliły na przetoczenie wystarczającej ilości krwi do organizmu Neirina. Wówczas zakończył działanie zaklęcia poprzez Finite, biorąc głęboki wdech oraz zastanawiając się raz jeszcze nad tym, co w całym rachunku powinno zostać uleczone. Zbyt długo nie myślał, no ba, działał podczas rozmyślań o tym, co powinno zostać kolejno uleczone. Dla niego wiedza uzdrowicielska nie była czymś kompletnie zamkniętym, nie uważał się również za kogoś, kto zwyczajnie należy do pewnej elity, od której zależy życie lub śmierć pacjenta. Wiedział, że istnieją takie osoby, był świadom korupcji panującej nieraz w ryzach szpitalnego oddziału, również zdawał sobie sprawę, że niektórzy traktują miejsce pracy jak dom, tudzież zabierają mniejsze lub większe eliksiry na własność, zamiast dać pacjentowi. Dla poszkodowanego tylko odpowiedni wypis, odpowiednie lekarstwa napisane ledwo co czytelną czcionką na karteczce, no i viola, niemalże gotowe. Alexander zawsze dbał o swoich "podopiecznych", jak również nigdy nie kradł z pracy tego, co zazwyczaj brali znajomi. Znajomi z pracy. Kolejne rzeczy, kolejne nasuwające się zaklęcia. Episkey z łatwością poradziło sobie z ranami w obrębie głowy, rzucone pierwsze w stronę rany na szyi, będącej bezpośrednim zagrożeniem, jak również rozciętej potylicy. Oparzenie na ręce z łatwością zostało w pewnym stopniu zażegnane - Fringere odpowiednio załatwiło sprawę. Niestety-stety - Nei zemdlał. Za dużo emocji? A może po prostu nieumiejętność Matthew'a w leczeniu? - Cholera. - mruknął pod nosem, kierując palce środkowy i wskazujący na tętnicę szyjną chłopaka. Ciche, średnio wyczuwalne uderzenia serca, sygnalizowane przez jedną z najważniejszych ścieżek, tak niezwykle wrażliwych, świadczyły o tym, że chłopak po prostu "wykitował" ze względu na wyczerpanie. Kiwnął głową na słowa Bergmanna, chociaż wyczuł w nich coś, czego nie chciał wyczuć. Próba poskładania nadgarstka spełzła jednak na niczym - diagnostyka poprzez palpację ewidentnie wskazywała na to, że całokształt kończyny Vaughn'a będzie potrzebował w celu regeneracji paru eliksirów. - Mógłbyś? - zapytał się, w wiadomym celu - przeniesienie chłopaka do innego miejsca niż opuszczona sypialnia było bardziej wskazane. I najlepiej pod osłoną nocy - raczej nikt nie chciał widzieć dwóch opiekunów, jednego półnagiego, trzymającego w swoich dłoniach zakrwawionego, nagiego ucznia. Ale i pod tym względem Matthew wydawał się być kompletnie obojętnym.
| zt mocno | Neirin, uznaj, że masz tę maskotkę wciśniętą między ramię, żebyś był hepi xD.
Bierność otulała go szczelnie - nic nie uległo zmianom. Pozostawał zaklęty w formie obserwatora - który zbłąkanym spojrzeniem śledził pełne precyzyjności ruchy. Zaklęcia nieuchronnie zmuszały do zasklepienia rany - łączyły rozszarpane, okrywane szkarłatem krawędzie membrany skóry, zatamowały krwawienia. Stan zdrowia Vaughna był wobec tego stabilny - przynajmniej, na ile zdołał ocenić Bergmann. Zabawne - jak prędko dało się zmusić biologiczne powłoki do przepełnionej przez posłuszeństwo reakcji; jak bardzo łatwo, można było powstrzymać powstałe wyrwy, rozdarte tunele naczyń. Wszystko, co powierzchowne - ustępowało szybko, poddane plastycznej zmienności. (Oby każde z jątrzących się od przeszłości skaleczeń dało się tak zażegnać). Znaleźli się w porę. Właściwy czas - oraz właściwe miejsce, mimo błądzenia pośród gęstego mroku, który swojego czasu zapychał otwory źrenic, zaburzał tory percepcji. Nie chciał roztrząsać alternatywnych zdarzeń, kiedy bezwzględność postawiłaby ich oboje przed dokonanym faktem; przed ciałem - pozbawionym już życia, o zgasłych i pustych oczach. Z bezczynności wyrwała mężczyznę dopiero reakcja Matthewa - Neirin zemdlał; nic dziwnego, przy ogromie zaznawanego bólu, rozszalałego w tańcu wyładowań wśród nerwów. Nie martwił się już przesadnie - nie teraz - została jemu ofiarowana możliwie najlepsza opieka. Nie znosił magii leczniczej - choć jej działaniu, zwłaszcza przy odpowiednich zdolnościach - nie dało się w żaden sposób zaprzeczyć. Skinął wyłącznie głową. Wiedział, co miał uczynić.