Osoby: Marceline & Daniel Miejsce rozgrywki: Annecy Rok rozgrywki: koniec czerwca/początek lipca, 2018 Okoliczności: nic nie dzieje się powodu, nawet powielane wspomnienia.
Plątała się w gąszczu emocji, które odżyły po wieczorze, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. D l a c z e g o? Pozostawał odległy, przesiąknięty swoistego rodzaju niepewnością, której nie umiała określić jako właściwej. Wierzyła w słuszność swoich wyborów, dlatego też przystała na kolejną propozycje, będącą nie do końca moralną. Wiedziała, że nie powinni spotykać się tak często, spędzać ze sobą zbyt wielu godzin, ale opierało się to ledwie o zwiedzanie, odkrywanie enigmatycznych miejsc, których on nie zdążył jeszcze poznać. Sama łudziła się, że wyjaśnią ze sobą tę niezbyt przyjemną rozmowę z ostatniego spotkania w Londynie, ale z drugiej strony nie chciała do tego wracać, jak gdyby obawiając się o swój honor i rozsądek, który wziąłby w górę, zmuszając ją do tego, by wyrzuciła o dwa słowa za dużo. Nie powinna. Nie był wtedy z sobą; nie pamiętał i nie był świadomy, chciała w to wierzyć, jakby była to jedyna słuszna wizja, gdzie oboje mogli zacząć od nowa, raz jeszcze. Poukładać rozsypane puzzle. - Smakowały ci tosty? – zagaiła w końcu, gdy zatrzymali się na moment nad rzeką, której nurt odbijał blask letniego słońca. Mimowolnie, jakby nieświadomie musnęła opuszkami palców ramię Daniela, kiedy to wreszcie znalazła się dostatecznie blisko i mogła napawać się onirycznym zapachem jego perfum. Oddech spłycił się, a serce zakołowało w piersi, wszak czas rozstania zbliżał się nieubłaganie, a ona jedyne o czym myślała – to otrzymać szansę od pokrętnego losu, by raz jeszcze ujrzeć go w te wakacje. Może po powrocie ze szkolnej wycieczki? Subtelny dotyk wzmagał się z każdą kolejną sekundą, jak gdyby nie akceptując powinności wynikającej z obcowania w Annecy przy ojcu. Mogłaby nie wrócić na noc? Pozostać dzisiaj z Danielem Bergmannem? Och, głupia! Doprawdy głupia… -Muszę wracać… – mruknęła jeszcze i poprawiła krótką i dość dziewczęcą sukienkę w błękitnym kolorze, ruszając wolnym krokiem w odpowiednią stronę. Wiedziała, gdzie mieszka, dlatego też bez zawahania odwróciła się do niego plecami, pozostawiając samemu sobie, jak gdyby nie akceptując swoich obowiązków. - Odprowadzę cię do hotelu, dobrze? – zagaiła, po czym odwróciła się w stronę mężczyzny, oczekując jego reakcji. Cienia protestu? Powinien wiedzieć, że nie mieli na to wpływu.
Ponad wszystko - nie miał ochoty wracać. Rozjuszyć przeszłość do ponownego zadźgania sztyletem bólu, do odłączania krawędzi ledwie wykurowanych ran - skażenia, jątrzeniem ropą żywionych, nieoddalonych wyrzutów; przywoływania zawisłych bez odpowiedzi pytań - które to ciągle, z uporem, mogło powtarzać niczym modlitwę echo (nie umiał wyjaśnić, dlaczego). Z utkanych wspomnień znamiennego wieczoru, wychodził nieudolny całokształt; kompozycja pourywana, nieskładna - aura uroku półwili przyćmiła umysł mężczyzny i zagrzebała w tragizmie niezrozumienia - wbrew okazanym pozorom, nie chciał wygrzebywania truchła tych dawnych spraw, zawiedzionych nadziei oraz konfliktów - byli do siebie tak niezwykle podobni, co sprowadzało ich wcześniej w objęcia, co wyrywało kobietę z rutyny zawiedzionego małżeństwa, wraz z kosztowaniem owocu zdrady, byli podobni tak samo, jak byli różni i właśnie owe różnice stały się dzwonem podziału - na zawsze? głoszącego drastyczne koniec. Wbrew pozorom, wyciągał wnioski; wbrew pozorom, nie pragnął już rozpoczynać destrukcyjnego tańca z osobą Fairwyn; wbrew pozorom - lękał się postaci jej identycznie - jak pozostawał wściekły - mogła odważyć się mogła - zakończyć. Nie zakończyła. Wyrzucał jednak - pełne nieistotności chmary spostrzeżeń z przestrzeni czaszki; zamiennie, rozkoszował się chwilą, delikatną, ulotną, podobnie jak smukła, dziewczęca postać, która znajdowała się obok - jak długo? Spojrzeniem przemierzał wzdłuż zmarszczonego zwierciadła rzeki, przecinającej w łagodnych zakrętach miasto; wstęga błękitu, z ruchomym odbiciem pobliskich domostw. Milczeli. Milczenie pozostawało wpisane w ich tajemniczą, przecinającą więzy regulaminów relację - nie istniała pomiędzy nimi konieczność werbalizacji. Żyli na wyniosłościach domysłów - - i Daniel Bergmann ożywił się idealnie z momentem padającego pytania, odwrócił się - oraz odszukał znajomą, usłaną piegami twarz - której niegdyś (której nadal), uczył się skrupulatnie na pamięć. - Oczywiście - odpowiedział - oraz tym samym potwierdził - co wcześniej jeszcze zwiastował (pośrednio) swoją postawą. Nie posiadał niesamowicie wybrednego podniebienia, nie licząc kwestii tak zwanej idealnej, zdrowej żywności (zdrowe stawało się synonimem niesmaczne). Tak naprawdę - nie jedzenie było najważniejsze w tym wszystkim. Rozmyślał, ciągle, układał plany; nie odstąpił od pożądania, władającego nim znacznie wcześniej - razem z momentem spotkania bez zapowiedzi w klubie. Cierpliwie odwlekał, oczekiwał na najwłaściwszy epizod, wypatrywał okazji, ukrywał zaciekawienie w swym zagadkowym, pozornie banalnym uśmiechu. Niepewność traktował jak błąd. Nie mogła odejść. Instynktownie podążył za nią, zbliżał się w wolnych krokach - jak gdyby chciał ją zatrzymać, uzyskać nad nią kontrolę; tym razem - kiedy ponownie zwróciła w stronę mężczyzny głowę, on znajdował się blisko zbyt blisko? na pograniczu, między przyzwoitością a zatraceniem - nawet, jeśli mimika nie okazała niczego, oprócz spokoju, nawet, jeśli oczy błądziły, badały oblicze Holmes z zagadkowością; odwlekał, początkowo nie mówił. - Znikniesz? - odezwał się wreszcie, wygrywając w tym tonie nutę subtelnie wyważonego zawodu, nieśmiało zaznaczonego w wypowiadanych głoskach; minimalnie rozwierał wargi, strumieniem wydychanego powietrza głaszcząc lekko jej twarz.
Nie chciała do tego wracać. N i g d y. Wspomnienie tamtej nocy jawiło się jako przekleństwo, które zakrawało o złamanie strefy emocjonalnego komfortu. Była niczym w obliczu wypowiadanych słów, tak skrupulatnie wbijanych między żebra, rozdzierających delikatną strukturę oscylującej na pograniczu prawdziwości duszy. Pragnęła zapomnienia, odcięcia się od myśli, które jątrzyły jad z otwartych ran, jak gdyby nadając wszystkiemu nowy wymiar. Ich relacji, zaufaniu i wątpliwym uczuciom, które rozżarzone do granic możliwości przypomniały teraz popiół. Spaliły się niczym węgielki, sztucznie utrzymywane o jeden dzień za długo w palenisku, oferując nikłą nadzieję, że to cokolwiek znaczy. Znaczyło? Oddech spłycił się w momencie, w którym ich tęczówki zetknęły się na jednej linii. Serce zakołowało w piersi, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widywali się w Londynie, podczas potajemnych spotkań, kiedy to oniryczna zasłona nocy pozwalała na łamanie kolejnych zasad utkanych przez ciszę zaprzeszłych rozmów. Uczyła się na pamięć – analogicznie do niego – tak dobrze znanej twarzy; rozdzielała podświadomie ciemne rzęsy okalające chłodne tęczówki, zapamiętywała linie równo skrojonych warg, a nawet tempo oddechu. - Cieszy mnie to – mruknęła ledwie słyszalnie, po czym uśmiech przyozdobił jej dziewczęce lico. W tęczówkach skakały iskierki przebiegłej ciekawości i nuty prowokacji, dzięki której niejednokrotnie rozgrywali podobne gry, choć teraz było inaczej. Lubiła tę swobodę, podobnie jak brak ograniczeń, dlatego tak chętnie lawirowała na skraju domysłów, gdzie to mowa ciała górowała ponad wszelkim dystansem. Celowo, z jawną premedytacją poruszała się lekko, ze swoistego rodzaju gracją, nadają sensualności wypowiadanym następnie słowom, które były całkowitym zaprzeczeniem zachęcania do podjęcia się próby wytrzymałościowej. Wiedział o tym? Zapomniał. Musiał zapomnieć. Marceline Holmes była wszak nieokreśloną istotą, ukształtowaną ze zbyt wielu iluzorycznych aspektów, przez które on – Daniel Bergmann – nie był świadomy, że celowo igrała z jego zmysłami, by zobrazować popełniane notorycznie błędy, przez które ją odpychał. Zmuszał do oddalenia, by potem fałszywie skruszonym dotrzeć do niej i namieszać w umyśle niezbyt poukładanym. Myśli rozpędzone zderzały się ze sobą, buzowały, napędzały krwioobieg do szybszego przepływu posoki, czyniąc w niej spustoszenie. Och, jakże to było zgubne. - Jak zawsze – odpowiedziała ledwie słyszalnie, poddając się całkowicie nagłej bliskości, która paraliżowała ją i pchała w ramiona ułudy. Ciepły oddech przyjemnie drażnił policzek rudowłosej, na co ona odwróciła się ku niemu, cofając się nieznacznie w tył. Somnambuliczna odległość pozwalała na dalsze prowokowanie, pomimo świadomości, że tak nie wypada. Smukłe palce musnęły męski tors, a spojrzenie wlepiło się w danielową twarz, co jakiś czas obdarzając go nikłym, dość enigmatycznym uśmiechem. - Niech mnie pan nie zatrzymuje, bo tylko marnujemy czas… – mruknęła przekornie i koniuszkiem języka zwilżyła dolną wargę ostatecznie ją przygryzając. Ponownie cofnęła się w tył, uciekając mu, zmuszając do pewnych zachowań, ale – czy było na nie stać osobę poważnego profesora Bergmanna?
Pewność siebie. Atut i zatracenie, pułapka osobowości - czyniąca osobę własną zwodniczym centrum dzierżonej władzy nad łańcuchami wydarzeń? Nie zamierzał, w istocie pozwolić jej zniknąć, rozpłynąć się w mglistych wizjach uczynionej nauczki, kary - za mniej albo bardziej świadomie przecinające niczym sztylety słowa. Zamierzał nadal ją poddać, uwikłać w sieć swoich planów, metaforycznie oznajmić - gra wcale nie została skończona, wszelkie nici pułapek nie ulegały przecięciu, wisząc w bezużytecznym smutku przerwania swej delikatnej linii. Nigdy nie odstępował od przeświadczenia - dotyczącego własnych umiejętności, okazji - zdolnych do wychwycenia w każdej, nadarzającej się sytuacji. Nawet - jeśli patrzyła nań z nienawiścią. Nawet - jeśli szargała, nękała przewrażliwione zmysły, skrywane za tkaniną domysłów ambicje dotyczące spotkania - na nowo - pragnące umieścić ich ciała w teatrze doznań, splątania smolistych cieni, rzutować na lico ściany intymnego pokoju, odsuniętego świata - własnego świata - za zamkniętymi drzwiami. Nie usychał w swojej pewności nawet, kiedy kolejne kroki wydawały się ukazywać zamiar odgrodzenia Marceline Holmes od jego, owiewającej uprzednio ciepłym oddechem sylwetki. Stąpał podobnie - powoli, nieznacznie - aż odpuściła, aż zatrzymała się - i wtedy, oszukańczo pochłaniał jedynie bliskość (chociaż spojrzenie, głębokie, niejednoznaczne w refleksach pośród odłamków błękitu, wydawało się powściągliwie hamować apetyt na więcej, poza niewinną biernością). W końcu - wyciągnął dłoń, niespiesznie zstępował opuszkami wzdłuż zarysowania owalu dziewczęcej twarzy, czując figlarny dotyk wodospadu rudawych włosów. - Nie roztrwonimy - zapewnił; z podejrzaną czułością, niepodobną, dotąd nieznaną - żadnej dostępnej minuty. - Specjalnie zaakcentował orzeczenie w uformowanym zdaniu, specjalnie zaakcentował formę - my, nie on, nie ona - razem, bez jakichkolwiek rozłamów, bez udawania się w swoje strony na rozwidleniu - ograniczonych przez niepotrzebne reguły ścieżek. Nareszcie - chociaż nachylał się, owym razem, ze swojej strony - postępował zwodniczo, powstrzymywał się od gwałtownych czynów - odsłaniających wszelkie trzymane karty. Odpuścił, porzucił czynność; ruszył powoli przed siebie, w stronę urokliwego hotelu - przemierzał siatkę uliczek przepełnionych spokojem - pozbawionych skażenia nieznośnym, rozlewającym się bluszczem tłumu, tak intensywnie zakorzenionym wśród krajobrazów Londynu. Dopiero - w pobliżu budynku - dopiero wtedy, niespodziewanie zwolnił, zatrzymał się, wykorzystał właściwy (w swoim egoistycznym mniemaniu) moment. Dopiero wtedy, bez ostrzeżenia złączył w pocałunku ich wargi - pocałunku odmiennym od pożegnalnego spełnienia, nienasyconym, okazującym namiastkę rozszalałego w nim pożądania; serce waliło jak młot, dobijało się jakby - przez wrota żeber. Nie, wcale nie chciał się żegnać. Wiesz o tym?
Zawsze taki był. Uwikłany w pajęczą sieć pewności siebie, jak gdyby to ona pchała go w objęcia ścieżki nakreślonej przez żądze zatruwające krwiobieg. Lawirował zatem na pograniczu emocjonalnego rozkładu, gdy ona skąpana w onirycznej mgiełce niewinności ulatywała mu przez palce - nie dając się złapać w pułapkę utkaną z nici pełnego uzależnienia. Marceline Holmes była obsesją, nieskończonością wikłającą w labiryncie niejednoznacznych zdarzeń, analizująca osoby z najbliższego otoczenia; czyniła to także z nim. Obserwowała postać Daniela, coraz bardziej łaknąc odkrywania głęboko ukrytych tajemnic, odsłaniając przy tym karty jego osobowości. Mogłaby przysiąc, nawet po tysiąckroć, że każde działanie zawierało efemeryczną cząstkę zwierzęcych podniet, które kierowały umysłami wszystkich, sprowadzały na manowce poszukiwaczy. Niedostępny, a zarazem tak otwarty w wykreowanej iluzji, roztaczający wokół siebie aurę zagadki, po którą sięgała drobnymi dłońmi, chcąc ją naświetlić, jak gdyby nabierając pewności w ewentualnej obsłudze skomplikowanej duszy, niejednoznacznie nakierowanej na egoistyczny hedonizm. Czy tego właśnie chciał? Musiał, wszak nie zjawiłby się tu, gdyby nie pragnął zakleszczyć się na jej drobnym ciele, objąć mackami przywiązania. Słuszność grzesznej idei. Drżała za sprawą każdego oddechu, którym owiewał ją oszronione piegami policzki. Uginała się pod własnym ciężarem, kiedy danielowe serce raz po raz odbijało się echem pomiędzy żebrami, a jego dźwięk bombardował nadwyrężone już dostatecznie zmysły Holmes. Wypuściła powietrze ze świstem, a zaraz potem wbiła błękitne tęczówki w męskie lico, poszukując odpowiedzi na pytania, które nie uleciały w eter, ofiarowując im jeszcze kilka sekund somnambulicznej bliskości. Korzystali na tym oboje, to pewne, jednak czy w odpowiedni sposób? Wątpliwy uśmiech przyozdobił twarz rudowłosej dziewczyny, dzięki czemu wyglądała na bardziej pogodną, dostępną w swych działaniach, a zarazem nadal zbyt odległą. - Owszem, nie roztrwonimy - odpowiedziała przekornie, nie odpuszczając ani na moment w kontakcie wzrokowym, prowadząc znaną im grę. - Wrócę do mieszkania i pogrążę się w lekturze - głos Marceline brzmiał pewnie, z delikatną nutą buty. Droczyła się perfidnie, chełpiąc się w satysfakcji, że nie poddała się w tym rozdaniu, przenosząc ich intymne emocje do zupełnie innego wymiaru zadowolenia. Z tego powodu zdecydowała się także na pójście za nim, mimo iż stawiane kroki były ostrożniejsze, a cały spacer odbywał się w milczeniu analogicznym do tego, gdy skąpani w samotności oddawali się ulotnym pocałunkom. Nie zdążyła się odezwać, p o ż e g n a ć złamał reguły; ponownie. Czuła miękkie wargi Bergmanna na sobie, zaś chłód ściany przebijał się przez materiał delikatnej sukienki. Wyrywające się serce z kruchego ciała uderzało rytmicznie, donośnie, tworząc nową melodię - zupełnie odległą od tej wygrywanej na śnieżnobiałych klawiszach. Eskalowała ulotność zetkniętych ust, nadając coraz to bardziej ospałego tempa, które odbijało się ułomną niedostatecznością. Nie powinien. Nie mógł jej zatrzymywać, pomimo osobistej żądzy zostanie przy nim, o kilka kroków dalej, aniżeli przy docelowych drzwiach prowadzących do hotelowego holu. - Nigdy mnie tak nie żegnałeś - wyszeptała i obdarzyła go uśmiechem, zdobywając się na swoistego rodzaju zuchwałość. Ujęła pewniej palce Daniela, by pociągnąć go za sobą w ściśle określonym celu. Nie znała drogi, stąd pozwoliła mu prowadzić, choć na schodach wstrzymała się od wszelkiego ruchu, bezgłośnie chcąc się wycofać. Czy to było w ł a ś c i w e?
Co gorsza - w tej plątaninie swojej niejednoznacznej natury nie umiał jeszcze odpuścić; odrzucić nęcących tumanów irracjonalnych wizji, ze zrozumieniem wysłuchać wyjących w głowie, wewnętrznych głosów (opowiedzianych po stronie zatwardziałego rozsądku); nie umiał przerywać kajdan uzależnienia. Nie chciał - preferował być w zupełności poddany własnym, raptownym, zniewalającym popędom. Wystarczył więc jeden błąd - jedna, wychwycona wiadomość, podanie (jak na talerzu) ulubionego miejsca - aby wychylił się niczym widmo, powstał z nieznanych twarzy wybierających stoliki - zasłuchanych odbiorców. Dostateczną okazywała się zgoda, pozwolenie - na cokolwiek, początkowo na spacer, pod słodkim pretekstem poznania malowniczej mieściny, przeciętej - w sporej ilości przez wodną taflę. Odrzucony - poszukiwał ponownie najdogodniejszej drogi, powrotu, w którym to bagaż grzechów stawał się znacznie lżejszy, w którym to - wygasały jak przestarzałe ogarki pretensje. Zawsze miał jakiś plan - nawet, kiedy wydawał się ledwie błądzić bez określenia celu - a przecież, absolutnie nie musiał być tutaj, dawkować takiej nadgorliwości - jeżeli była wyłącznie niepozorną kochanką, kojącą (nietrwale) burzę permanentnie sterującego nim znieprawienia. Czy było to zatem coś więcej? Musiało być. Stąd lęk, Danielu; stąd obrzydliwy, chroniczny paraliż psychiki, stąd twoja zazdrość, stąd twoje grzechy, ciskana maź słów wyrzucanych pod władzą atakujących afektów. Masz - niemniej jednak, doskonałą tendencję do wyniszczania siebie, przyjmowania regularnie warzonej trucizny nieodpowiednich relacji; masz doskonałą tendencję ponadto do wyniszczania innych. Jakże to wszystko było podobne do niego - kiedy bezczelnie kradł pocałunek, władczo osiadał wargami na tych, należących do Holmes - przymuszając ją samą do znalezienia oparcia w chłodnym kształcie - ciągnącego się dookoła budynku muru, uchowanego pod płaszczem rzucanego przez rozłożyste postaci drzew cienia. - Nie powiedziałem, że żegnam - równie bezwstydnie, zuchwale skierował do niej utkaną szeptem wypowiedź. Bez zawahania pochwycił jej drobną dłoń, otaczając schronieniem własnej; podróż do wnętrza hotelu wydawała się dłużyć przez pozbawioną właściwych reguł przemijalności wieczność - czas wykrzywiał się ironicznie wraz z echem kroków stawianych - przy przekraczaniu bariery schodów. Prowadził - tym razem on, świadomy właściwej drogi, w mig pojmujący drobną zamianę ich obowiązków. Stęsknił się za znajomym szczęknięciem zamka, drzwiami - przykrywającymi drewnianym skrzydłem obraz ich naniesionych na tło sypialni sylwetek; przepuścił Holmes w drzwiach - bez pośpiechu wypełniając każdy element tej ceremonii. Uśmiech zakwitał na twarzy, coraz to intensywniej, coraz to śmielej wyginał łuk ust w ustawiony przedwcześnie, łajdacko triumfalny wyraz - mężczyzna ponownie przystąpił do niej, leniwie muskając wargami - w przeciwieństwie poprzedniej zachłanności, uchodzącej tuż przed wkroczeniem w ramiona hotelu. W znajomym szlaku naznaczył aurą głębokiego oddechu, pełen rozsypanych piegów policzek, aby w kolejnej - uczynionej pieszczocie drażnić ustami wrażliwą skórę jej szyi - po odgarnięciu kilku, niesfornych kosmyków włosów.
I r r a c j o n a l n a - dokładnie taka była ich relacja, która winna zakończyć się już dawno temu, a ich iluzorycznie połączone ścieżki rozdwoić się, by oboje mogli ruszyć w inną stronę niż ta wspólna. Wymaganie od siebie pewnych zażyłości, a nawet nici bezwzględnego przynależenia mijało się z enigmatycznym celem hedonistycznych pobudek. Kto wie?, może to był jeden z ostatnich razów, pomimo całkowitej chęci eskalowania potajemnych schadzek, tych najbardziej zakazanych, niezwykle grzesznych w swej specyficznej prostocie. Dokładnie tak samo jak ten spacer, który był okraszony przez szeptane słowa, efemeryczny dotyk czy ulotne spojrzenia, a mimo to emocje napawały ich swoistego rodzaju adrenaliną, która mąciła wątpliwy spokój. Wszystko lawirowało nad przepaścią dwóch światów, dwóch racji, dwóch niewypowiedzianych prawd, które nigdy do tej pory nie ujrzały dziennej aury. Kim dla siebie byli? Czy znaczyli coś ponad wypowiadane frazy? Toksyna przenikała przez krwioobieg, zespalając coraz to mocniej zdrowy rozsądek z poharataną duszą i głupim sercem, którego rytm był stały, jedynie w momentach niepewności, melodia wybijana pomiędzy żebrami stawała się niebotycznie różna od naturalnej. Destrukcja wzajemna ciągnęła się przez wiele miesięcy, toteż Marceline Holmes coraz częściej próbowała złapać dystans, wycofać się, dając sobie czas na przemyślenia, które tym razem zaburzył on – Daniel Bergmann. - A powinieneś – szepnęła cicho, pomiędzy kolejnymi muśnięciami, po czym było już za późno na odwrót. Spleciona dłoń rudowłosej z palcami mężczyzny była całkowicie bezwładna, jakby podświadomość całkowicie zlikwidowała ewentualne opory przed pójściem wraz z nim do hotelowego pokoju. Pierwotnie zakładała długi powrót do domu, zagłębienie się w odmętach własnych myśli, by wybrać właściwie, pragnąc przy tym wyciszyć w sobie wyrzuty sumienia. - Co ja powiem ojcu? – zapytała ledwie słyszalnie, uciekając od niego przez chwilę, by roześmiać się następnie, a zaraz potem wbić w niego błękitne tęczówki. Było już za późno. Przegrała z kretesem, poddając się dotykowi Danielowych dłoni, napawając się kolejnymi muśnięciami, dzięki czemu dostała także szansę na pogrążenie się we własnych pragnieniach, które to otępiły ją dostatecznie, by nie odpowiadać za swoje posunięcia. Zaniechała bliskości, odsuwając się od Daniela, a chwilę później – przesiąknięta potrzebą zapadnięcia się w somnambulicznej iluzji – pchnęła go na łóżko, choć ruch dłoni nie był wcale silny, a on z pewnością mógł utrzymać równowagę. Pytanie wydawały się zbędne, podobnie jak wypowiadane słowa, które odsuwały w czasie intymne wybory zespalające ich w następnych pocałunkach. Dotknęła opuszkami palców twarzy mężczyzny, kiedy już znalazła się na jego kolanach, pozbawiając go władzy, którą dzierżył nad nią jeszcze chwilę wcześniej. Złączyła ponownie ich wargi, nie odpuszczając, ignorując perspektywy jakiegokolwiek sprzeciwu z jego strony, korzystając przy tym z okazji rozpięcia kilku guzików, które stanowiły barierę. - Może jednak powinnam wrócić? – mruknęła przekornie i przygryzła policzek od środka, jak gdyby chcąc się wyswobodzić, uciec ponownie zagrać na jego nerwach rozszalałych od podniecenia.
Najchętniej zdarłby od razu - opinającą smukły, dziewczęcy tors - jakże przeszkadzającą sukienkę, zniszczył bez zapowiedzi, brutalnym ruchem zupełnie niechcianą barierę - pruderyjnego materiału; który odbierał dostęp, zawężał ówczesne pole pogrążających manewrów. Najchętniej - docisnąłby ją raptownie, bez zapowiedzi do ściany, pozwolił ujść pożądaniu gwałtownie - natychmiast, spalić doszczętnie - resztki ocalałego rozsądku zahamowania. Mógłby być prymitywny, mógł balansować na grząskiej linii zezwierzęcenia, poddającego siłą jej kruche, słabsze fizycznie ciało; mógł, pragnął - paradoksalnie nie czynił. Nałóg powracał, niczym fatalne widmo kroczył zwycięsko przez wszelkie bramy umysłu, zarządzał nieodwracalną wędrówkę szlakiem ich zatracenia, destrukcji - upadania pod małą-ogromną siłą lądującego dotyku. Pragnął jej wręcz - szaleńczo, ponad miarę, ponad oczekiwania; ponad stróżującą, chociaż zdegradowaną moralność, pragnął z nienaturalną intensywnością, wzburzoną siłą chaosu uczuć - drżącego wciąż w niestabilnym wnętrzu. Wszystko spotęgowane zostało - ostatnią, drastyczną rozłąką; wcześniejszym jeszcze dialogiem - kiedy w otumanieniu wyszeptał, jak bardzo, jak w tym zbliżeniu jej pragnie (oraz usłyszał odmowę). Czy jesteś choć odrobinę świadoma? jak ciężkim pozostawało zniewolenie instynktów, wyrastających, pnących się nieustannie z dojrzeniem - twojej poszukiwanej postaci? kiedy wygrywasz melodię tortur na nastrojonych zmysłach, kiedy próbujesz zwodzić - świadoma tej bezbronności, w koniecznym respektowaniu otaczających was konwenansów? To wszystko - rozdzierało od środka. Ubóstwiał nade wszystko tę słabość; ogromne stado wyhodowanych wad; być może podłych, być może przekraczających pojęcia granic. - …że dobrze spędziłaś wieczór? - Na moment przerwał muśnięcia; strumień oddechu niemniej bez przerwy ocierał się o jej skórę, dodatkowo zaczepianą niesfornie przez okazalszy (aniżeli zazwyczaj), rdzawego koloru zarost. Był cały czas pewny siebie, okrutnie zapatrzony we własne wyobrażenia działań, w uwzględniające ją scenariusze - których przebiegu nie miała najmniejszych praw zmienić. Odwracać. Przestać. Nie przystałby - nigdy. Było stanowczo za późno. Poddał się jej, następnie - w ulotności momentu - z pasją wkładając udział w taniec spragnionych warg; delikatnie, z lekkością zsunął dłoń wzdłuż pleców Marceline Holmes - choć pozostawił wszelkie, nieprzychylne zapięcia - nie czynił żadnych, bardziej drastycznych ruchów. J e s z c z e. (Naiwna iluzja władzy - której nie chciał - tym razem pozwolić sobie odebrać.) - Nie powinnaś - wyszeptał z nieustępliwie zwycięskim łukiem uśmiechu - wychodzić w trakcie spotkania. - Fałszywie argumentował jedną ze ściśle społecznych zasad; rzecz jasna - nie obchodził go Clement Holmes, nie obchodził brud amoralnych zachcianek; gwałtownie, niespodziewanie przewrócił Marceline swoją strudentkę wprost na materac - uginany pod naciskiem niszczących dystans sylwetek. Przypominał - to on miał wieść prym w tym spotkaniu, idąc za samozwańczym ustanowieniem, odwiecznym, wpisanym w jego naturę - dążeniem do dominacji. Zawisnął nad nią, pozbawiony rozpiętej wcześniej koszuli - zsuwającej się, opuszczonej przeszkody - która nieistotnie opadła już poza granice łóżka. W równie zdecydowanych ruchach ściągnął z niej coraz bardziej irytującą sukienkę przestał się powstrzymywać. Namiętnie wpił się w jej wargi, wyznaczając następnie - po oderwaniu - ścieżkę przez obojczyki, wyraźnie uwydatnione pod cienką membraną skóry. Kierował się coraz niżej - celowo omijał subtelne wzniesienia piersi - zmierzał wzdłuż linii mostka, niespiesznie, wydłużał swe pocałunki - coraz bliżej oscylujące dookoła podbrzusza. Dłonie spoczęły na biodrach, gładząc opuszkami swych palców. Powinien być bardziej łapczywy - - choć wtedy - nie osiągnąłby w pełny zamierzonego efektu.
Relacja zespalająca tę dwójkę była specyficzna, nad wyraz nietypowa, skąpana w iluzji zbyt wielu upadłych emocji. Pozbawieni zdrowego rozsądku, wykreowani z tej samej gliny, na której pojawiały się nieestetyczne rysy kalające ich wątpliwe duszy przeszyte na wskroś grzechem. Pragnęli rozpusty, tętniącej życiem zażyłości, tak intensywnie wypełniającej utkane pasma żył prześwitujące przez membranę skóry. Czy kiedykolwiek zachowywali trzeźwość? Oniryczna kotara zasłoniła spragnione sylwetki, w których to z sekundy na sekundę zwiększała się potrzeba zniwelowania powstałych granic. Ubrania wydawały się ciążącą przeszkodą, której należało się pozbyć szybciej, aniżeli było to możliwe, choć wystarczyło dać upust zapędom hedonistycznych macek. Dokładnie tych samych, które zakleszczyły się szczelnie wokół rozpalonych ciał, gdy po raz pierwszy drzwi hotelowego pokoju zamknęły się, a oni pozostawieni w czterech ścianach przełamywali własne ograniczenia. Istniały? Owszem, była ich cała sterta, pomimo zalegającego na nich kurzu, przyczyniającego się do przybierania wszelkiego rodzaju masek, dalekich od perfekcji tworzonej na potrzeby nikłej ofiary czasu. Marceline wiedziała, że to - w s z y s t k o - jest zbyt zakazane, niezgodne z przyjętymi normami, ale oparcie się pokusie było jeszcze trudniejsze w obliczu kolejnych muśnięć męskich dłoni. Byłaby doprawdy głupia, gdyby zamknęła tego konkretnego mężczyznę w klatce fałszywej jakości powątpiewania, toteż ulegle reagowała na spojrzenia, w których tonęła niczym w najodleglejszych wodach łączących morza i oceany. Wodziła opuszkami palców po ramionach bergmannowego ciała, coraz to śmielej przesuwając się na linię zarysowanych żeber, by stamtąd pomknąć na ograniczające dostęp guziki. Rozpinała je powoli, wyswabadzała z materiału, dając sobie odpowiednią ilość czasu na eskalację zaistniałego połączenia, zatracając się niewątpliwie w zapomnieniu. Oddech spłycał się coraz bardziej, a serce łomotało donośnie w piersiach, które ukryte były pod błękitem satyny. - A gdy zapyta - co było powodem? - spytała przekornie, po czym ich wargi złączyły się raz jeszcze. Odczuwała niebywałą przyjemność, w której chełpiła się jak nigdy wcześniej, kiedy to pochłaniały ją bez reszty myśli, wcześniej okraszone nutą sprzeciwu i rezygnacji - teraz będące zalążkiem podjęcia się długo wyczekiwanej gry. Czas wydawał się być sprzymierzeńcem, pomimo uciekających przez palce minut, ale jaki był sens oponować przeciwko rozpalającej zmysły żądzy? Była na przegranej pozycji, dokładnie tak jak w Perth, gdy umysł bezsprzecznie poddał się iluzorycznym pragnieniom. - Daniel... - jęknęła cicho, kiedy to wreszcie znalazła się pod nim, kompletnie poddana jego władzy. Chciała cokolwiek dodać, wyszeptać, sprzeciwić, ale nie dostrzegała słuszności w absurdalnych frazach ulatujących spomiędzy jej karminowych warg, kiedy to wreszcie wyswobodził bladą sylwetkę spod opinającego materiału. Uśmiech zagościł na bladym licu dziewczęcia, dokładnie tak jak wtedy, gdy cieszyli się przemijalnością dni, a teraz po zaniechaniu wizji brukających podświadomość, poddawała się spontanicznej zabawie. Daniel Bergmann z a w s z e dotrzymywał słowa, jak gdyby uczynił celem poszerzanie swej despotycznej woli, w której ona - niczym lalka z porcelany - stawała się elementarną cząstką niewypowiedzianej całości. Podniecenie narastało z każdą chwilą, gdy usta mężczyzny osiadały na powłoce kruchego ciała, pozostawiając mokre ślady przynależności; doprawdy była jego? Świst powietrza uleciał w eter, gdy poczuła jak bodźce bombardują ją z każdej strony, na co smukłe palce lewej dłoni zaciskały się na pościeli, zaś lewej wbijały się w jego ramię. Cień ledwie słyszalnego jęku odbił się echem, a przekorna w swej prostocie Marceline uciekła biodrami, nie dając mu możliwości decydowania o następstwach tego spotkania. Cofnęła się w tył, odgradzając go od swojej sylwetki, działając wbrew pożądaniu wyczuwalnemu w powietrzu, zyskując kilka chwil, prowokując i nęcąc. - Nieładnie tak bez zapowiedzi... - owszem, wypowiadała te słowa z trudem, wlepiając w niego błękitne spojrzenie. Postępowała nad wyraz śmiało, kiedy to stawała na miękkim materacu łóżka i wolnym ruchem obu rąk ściągnęła koronkowy materiał bielizny, ujawniając skrywane sekrety, o których być może on już zapomniał; analogicznie postąpiła tak również ze stanikiem, który odrzuciła gdzieś na bok. - Poczułam się urażona, panie Bergmann - celowe działania, podobnie jak sentencje mierziły i wywiercały w brzuchu dziurę (miała takową nadzieję). Bez uprzedzenia usiadła ponownie, dalej niż znajdował się Daniel, oczekując, że nie odpuści. Podda się temu szaleństwu, które obezwładniło ich oboje.
- Nie warto wszystkiego mówić. Słowa zlewały się w nieuchronny całokształt muru niewzruszonego sprzeciwu - na każdy argument Holmes (w snutych z ironią niciach stworzonych fałszywie obaw) formował się kontrargument - na każde słowo jej, powstawało słowo, na każdą - pozorowaną niepewność - bezwzględna władza ciągnęła wciąż swoje wpływy. Stawał się wyrafinowanie perfidny w swoich wdrażanych czynach, za wszelką cenę zdążając - aby zakleszczyć dziewczęcą postać w pułapce obejmujących ramion, aby uczynić zależną - od wygrywanych ruchów na miękkiej, rozgrzanej skórze. Upragnionej. Spragnionej? Obezwładniające zbliżenie. Czym byliby bez tajemnic? bez niedomówień, bez rdzenia sensu - ukrywanego pomiędzy skąpo zaistniałymi słowami? Zlaną w całokształt tłumu, godną pożałowania masą, dryfującą wśród codzienności; obdarci z aury enigmy - w której wciąż tkwiły skąpane, uzależnione sylwetki - byliby niczym, byliby kroplą bezsensu, wtapiającą się w rzekę czasu - przemijającą w jej nieprzebranym korycie. Cząsteczki ukrywanych sekretów tworzyły ich - niczym cząsteczki materii wytwarzające banalność przedmiotów, ułożone we wzory scenerii, rzeczywistości. On sam - targał pokaźny bagaż sekretów, ogromniejszą skarbnicę niźli ktokolwiek był w stanie w swej zuchwałości wyśnić; nie wszystkie - były jej znane. Posiadał skrytą naturę, posiadał rozległy wachlarz swych postaw i przybieranych masek. Dziś - znała doskonale tę rolę, w upojeniu się pożądaniem; miksturą zabijającą wszelką stabilizację rozsądku. Grał dalej kiedy zdołała uciec spod obciążenia tyranii kierowanego dotyku, przerwała - oplatające ją więzy planów - nie byłby w stanie pozwolić sobie na defekt jakiegokolwiek rozchwiania. Celebrował, uważnie śledził odsłanianie kolejnych fragmentów; przygwożdżony w chwilowej bierności przez jasne, nakierowane spojrzenie; bezwstydnie, ze swojej strony przemywał wzrokiem całokształt ukazanego ciała, już w pełni, bez wyznaczonych barier, bez kłamstwa - spoczywających tkanin. Milczał. Początkowo - nie odpowiedział nic - na uprzedni, intonowany w barwach urazy przekaz. W atmosferze, wbijającej się - niczym drobne, niedostrzegalne spojrzeniem igły, zachodzące niemalże w każdy punkt ciała - wydłużał czas planowanej, następującej reakcji. Płynął powoli ruchem, dłoń umieszczając na klamrze swojego paska; metalowy, pełen osobliwości dźwięk ostatecznie zwiastował zwolnienie podtrzymującej klamry. Wysunął, cały skórzany materiał - niebezpiecznie, przez chwilę przetrzymywał go w palcach - zanim rozpoczął pozbywać się zawadzających spodni. Dopiero później - zbliżył się do niej, w samych, spoczywających bokserkach; wyraźnie ujawniających wybrzuszenie wzbudzonej, naprężonej męskości. Przylgnął - do dziewczęcej sylwetki, dając jej odczuć opętujące go pożądanie. - Obiecuję - szepnął, nachylony tuż nad jej uchem, muskając delikatną strukturę poruszeniem swych warg - wiodących zapadające słowa - wynagrodzić ten pośpiech. - Opuszką palca, w krótkotrwałym dotyku drasnął przewrażliwiony czubek dziewczęcej piersi. Nie miał zamiaru - polegać wiecznie na identycznym uzasadnieniu swej posiadanej kontroli, nie miał zamiaru obecnie - przewidywalnie zdobyć ją znowu tak oczywistą siłą, przymuszającą do ponownego wtopienia w pofałdowaną pościel. Tym razem, jedynie - nakłaniał, aby decyzja wypłynęła z niej niezależnie, aby - nie zatraciła udziału w powstającym zwodzeniu siebie nawzajem. (Upojony momentem, ostatecznie - ponownie odszukał jej usta.)
Doprawdy - nie warto. Holmes doskonale o tym wiedziała, podobnie jak o utkanych przez nich sekretach, które pozostawały pomiędzy czterema ścianami hotelowych pokojów, gdy to dopuszczali się wedle norm społecznych - karygodnych czynów. Raz po raz przemierzali pewnego rodzaju granicę, by posunąć się jeszcze dalej niż dotychczas. Nie wiedziała czy jest to odpowiednie dla ich obopólnego wizerunku, jednak to pragnienia wygrywały ze zdrowym rozsądkiem, kiedy ponownie docierał do niej sens wypowiadanych fraz, dokładnie tych samych, dzięki którym obcowali nieustannie przy sobie. Oniryczna zasłona opadała na ich skruszone z pożądania sylwetki, zamykając ich w skrupulatnie tworzonej skorupie, przynosząc katharsis; najpiękniejsze pośród zakazanych owoców. Rozmowy były zbędne, pomimo milczenia, w którym zawarta była niemal cała prawda. Ona odległa, niczym nimfa wodna przyciągająca swoją nietypową niewinnością, buzią tak delikatną i ciałem o wątpliwej sile, a zarazem dostatecznie wytrzymałym na pokusy serwowane jej w pocałunkach i iluzorycznym dotyku. Łaknęła zaskarbić sobie jego uwagę, nadając tempa w grze zmysłów, które szalały pod membraną skóry niczym ogniste języki rozpalone ogarka, jeszcze bez szansy na wygaśnięcie. Rzeczywistość była przesiąknięta melancholijnym pragnieniem, skąpanym w dziewczęcych wizjach, gdzie to tajemnice otulały szczelnie materiałem okraszone mrokiem sylwetki. Kolejne etapy pokonywane w skrupulatnie wykonywanej grze na wrażliwych, napiętych strunach ciał, katując w ten sposób zdrowy rozsądek, będący ledwie przepaścią nad niewyobrażalnie potężną dziurą emocjonalnego rozpadu. Obserwowała błękitnymi tęczówkami, w których płonęło pożądanie - z jaką pasją podziwiał zarysowania jej postaci. Drobne piersi unoszące się pod siłą zbyt szybkiego oddechu, linię talii wyraźnie wpadającej w kontur bioder, które dopasowane do niego nadawały tempo istnienia akty przepełnionego hedonistycznym spełnieniem. Nawet smukłe uda wydawały się być jeszcze bardziej pociągające w swej nastoletniej formie, kiedy tak kusiły, by rozsunął je i spenetrował swą despotyczną siłą. Nic jednak się nie działo. Nic absolutnie ponad normę fałszywych zasad. Wypuściła powietrze ze świstem, kiedy to na powłoce jej skóry odczuła żar bijący od Daniela Bergmanna. Bez zastanowienia - bez zbędnego pytania - dosięgła opuszkami smukłych palców grzebieni biodrowych, wzdłuż których powodziła z pasją i zaangażowaniem. Łaknęła wypowiadanych słów, dokładnie tak jak jego osoby, która przenikałaby ją na wskroś w dzikim tańcu zespolonych w jedno ciało postaci. Musnęła karminowymi wargami zarysowane wyraźnie obojczyki, zaraz potem wpijając się nieco brutalnie w strukturę skóry, by pozostawić tam znak przynależności, pieczątkę informującą o intensywnie spędzonym czasie, coraz szybciej uciekającym przez szpary rozciągliwości spotkania. - Obiecuję - szepnęła cicho, analogicznie do sentencji wypowiedzianej przez mężczyznę: - Nie pozwolić na przyspieszenie czegokolwiek - była przekorna, złośliwa, gdy to rozkoszując się pocałunkiem, dotknęła charakterystycznego wybrzuszenia. Spięła się też równocześnie, kiedy drażnił subtelnie wypukłość piersi i poprzysięgła sobie, że nie ulegnie chciwym zachciankom. Nie dzisiaj. Coraz śmielej przesuwała dłonią w najbardziej intrygującym miejscu, a zaraz potem oderwała się od niego, obserwując reakcję, ucząc się od nowa zmian mimicznych, pomimo narastającej chęci zdominowania go. Rozkoszując się momentem pozornego zniewolenia, kierując dłońmi po jego ciele - poprosiła niemo, by usiadł, byle tylko zając miejsce na danielowych nogach, jeszcze bardziej przecinając barierę występującą pomiędzy ich sylwetkami. Poruszała biodrami, co czyniła nad wyraz mozolnie, nieustannie patrząc mu w oczy i prowokując do działania, którego samodzielnie nie była w stanie mu oddać. Wszystko kreowała poprzez nieznośny materiał niepotrzebnej bielizny, by intensywniej odczuwał możliwie zadawaną z precyzją torturę. - Nie jadę na wakacje - wyszeptała cicho, nim ostatecznie zdecydowała się na to, by odsunąć męskie bokserki i ledwie pozwolić mu na wypełnienie siebie. Zupełnie niepostrzeżenie.
W przebłysku chwili, na taflę oczu mężczyzny - przychodzi refleks zwątpienia; błękit tęczówek przystraja się w niepoznany, wodnisty smutek (naprawdę?) albo coś w kształcie smutku, zawodu, oczekiwań - nagle usychających wraz z zaistniałym zdaniem. Pożądanie uchodzi przez krótkotrwały dysonans, wkradający się - niewłaściwy element, przełomowe rozchwianie uprzednio nagromadzonej pychy - nieskazitelnej wiary w utrzymywanie grzesznej, zaciskającej dookoła nich pętlę bliskości. Przez moment, przez kilka sekund wpatruje się w Marceline Holmes szeroko otwartymi w zdziwieniu oraz - rozczarowaniu - oczami. Potem - ogarniająca mgła niewłaściwości odstępuje od niego bo przecież - przed chwilą - tonął wśród pożądania, w słodkich, acz bezlitosnych bodźcach przepływającej rozkoszy - wypełniającej się niedosytem, domagającej się znacznie więcej i więcej. Bawiła się nim, igrała z jego przewrażliwieniem oraz spragnieniem dotyku, leniwie muskając - skrywającą się pod osłoną bielizny erekcję; w narastającym zniecierpliwieniu, w zbliżaniu się - coraz szybciej, w stronę bezdennej studni wszechobecnego szaleństwa. Z trudem już znosił ogarniający niedosyt, niebezpiecznie balansował na pograniczu obłędu, który najchętniej - w zwierzęcych, gwałtownych ruchach zwyciężyłby kruche ciało. Nie nad wszystkim masz władzę, Danielu. Stąd czerpie źródło powstały smutek, bezsilność - w końcu spodziewał się prędkiej, jasnej - bez wątpliwości decyzji, dotyczącej udania się prosto w tereny Meksyku. Jej nieobecność oznaczałaby drastyczniejszą rozłąkę, nieuchronnie burzyła wszelkie uformowane plany - nietrwałe jak zamek z piasku, prędko pogrążający się w amorficznej ruinie fundament, zatracający strukturę - w kontakcie - ze wilgotnym, spienionym językiem sunącej wszerz brzegu fali. Srebrzyste lustro milczenia nie zostało jednakże rozbite - nie teraz - nie mógł przerywać ich rytuału, nie miał najmniejszych zamiarów - wyniszczać ich zatracenia. Było zbyt późno; był stanowczo zbyt intensywnie już upojony - nieodchodzącą żądzą, wzmaganą w zarządzonej przez Holmes jedności - uzależnionych, we własnych sidłach sylwetek. On miał przewodzić. Nie pozwalał odebrać sobie tej władzy - bez przedłużania przymusił Holmes, do zanurzenia pleców - podczas lądowania wśród hotelowej pościeli, do akceptacji widoku - jego, wznoszącego się ciała oraz zaklętych w transie, wpatrzonych wyłącznie w nią oczu. Wokół niej - wirował obecnie wszechświat Daniela Bergmanna; kiedy zaczynał upadać, doszczętnie rujnować ocalały śladowo rozsądek. Poczynania mężczyzny były początkowo niespiesznie, choć zachodzące z siłą - zamiarem zaczerpnięcia najwięcej ze spływających sekund.
Nie chciała wypowiadać przykrych fraz powiązanych ze sferą emocjonalnej głębi zakrawające o zobowiązanie. Wierzyła w zrozumienie, iluzje wytworzoną w tej jednej chwili, gdzie to zmysły opętało pożądanie dudniące w żyłach ukształtowanych w charakterystyczne pasmo sieci przebijające się pod membraną bladej skóry. Nie analizowała zatem trzeźwo o konsekwencjach sentencji, która uleciała spomiędzy karminowych warg, gdy podjęła się następnie sensualnej gry. Smutek przedzierający się pomiędzy nikłą, wręcz nieistniejącą barierą bliskości, był dla rudowłosej wyzbytą ze zrozumienia logiką. W tym jednym momencie pogrążona w szaleńczej potrzebie realizacji hedonistycznego zaspokojenia - nie myślała o niczym, o niczym ponad miarę rozdzierających ją uczuć. Lawirowała w wykreowanej rzeczywistości, coraz bardziej łaknąc zdobycia enigmatycznych szczytów skąpanych w onirycznym śnie. Trwało to jednak zbyt długo, a tym samym Marceline coraz bardziej traciła kontrolę nad samą sobą, a szczególnie teraz, kiedy jej ciało falowało w niespiesznych ruchach. Miała kontrolę przez fałszywie łapane sekundy. Efemeryczne oddechy wymieszane w jedno łączyły się nieustannie, jak gdyby dając im szczątkową szansę na realizacje zapisanego scenariusza. W otępieniu podążała wyznaczoną ścieżką, nieustannie zapominając o nagłym rozstaniu, które zbliżało się wielkimi krokami, zmuszając do pójścia w inne strony, pozbawiając możliwości egzystowania przy sobie. Słusznie? Zapewne Holmes znienawidziłaby się za tak radykalnie podjętą decyzję, przez co zrobiłaby wiele, by choć przez chwilę znaleźć się przy nim, zatopić w jego ramionach, tak jak... - Daniel... - mruknęła z rozbawieniem, gdy wreszcie podjął się próby zdominowania jej, obezwładnienia pociągającego w swej prostocie. Raz po raz otulała smukłymi palcami ciało Daniela Bergmanna, bez pytania podążając wyznaczoną przez siebie dróżką, bez trudu zahaczając o linię żuchwy, by następnie natrafić na krtań, obojczyki, zagłębiając ostatecznie paznokcie w linii żebrowej. Ruchy wzmożone, przenikające ją na wskroś, będące początkiem katharsis dawały perspektywę rozwinięcia tejże pasji, w której płonęli oboje. Spoglądała mętnymi tęczówkami o intensywnej, błękitnej barwie w męską twarz, zastanawiając się nad długofalowością tortur, które jej zadawał, a dzięki którym serce kołowało w jej piersi, jakby dopiero co zakończyła szaleńczy bieg. Chciała więcej. Potrzebowała nieskończoności somnambulicznej sfery emocji.
Odłożył wcześniejszą, podejmowaną rolę, tworzonych w impulsie planów - pragnącej powstać perswazji - z czystej natury, za wszelką cenę kierował w uzależnienie innych - od własnych, ukształtowanych wizji. Z biegiem czasu, zniewalał nie tylko wątłą, dziewczęcą fizyczność, postępującym dotykiem, lecz pragnął - zniewolić umysł; sam zresztą, zniewolony był w nieodzownym nawyku, lgnął do niej - bez spoglądania na amoralne smugi wdrażanych wtenczas decyzji, bez spoglądania na innych, na druzgotane zasady - które wciąż, samozwańczo układał wszystkie na nowo. Decyzja, odnosząca się wobec nieodwiedzania Meksyku wydawała się zgrzytem, cholerną nieprawidłowością; mierziła i wymagała sprostowań - aczkolwiek teraz Daniel Bergmann był inny. Dokładnie taki - jakim nierzadko mogła go zapamiętać; despotycznym kochankiem, wśród miękkich objęć pościeli - wyznaczającym kolejny, rozpustny taniec. Skrywającym - przed prześwietleniem potępiających spojrzeń - niepożądanych osób, nakazujący nasączać pretekst każdego wymknięcia fałszem, wiecznie nienasyconym - jak gdyby nie znał w swoich pragnieniach choć odrobiny przyzwyczajenia i ochłonięcia. Prowadzili - od dawna - ryzykowną grę z samym losem, w której musieli wystawiać - narażać swe reputacje; z drugiej strony, sumienie mężczyzny zostało obezwładnione już dawno - zszyte w nieprzerwanym milczeniu. Kpił więc - kpił Daniel Bergmann otwarcie, z ewentualnych opinii w razie odkrycia chroniących go niczym zbroja pozorów - z nich przede wszystkim się składał; w każdym, innym przypadku wydawał się innym sobą - adaptującym się z iście wężowym sprytem. Obecnie - hedonistycznie upajał się przyjemnością, siłą porażającą drogi wzburzonych nerwów, czyniącą chwiejną świadomość - popadał wciąż w zatracenie i ciągnął ją - Marceline Holmes - w dół, identycznie za sobą. O dziwo - nie wdrażał towarzyszącej mu brutalności (j e s z c z e), kiedy zazwyczaj zagarniał jej całkowicie podległe ciało; owym razem, delektował się każdym, ofiarowanym skrawkiem powoli zmierzającego czasu - nie przyspieszał zanadto swoich dogłębnych ruchów, zaklęty, jak gdyby - w idealnej - bliskości, zafascynowanej - oraz (kłamliwie) czystej. Przemierzał pocałunkami wzdłuż szyi, uderzając systematycznie swoim rozgrzanym oddechem - ciężar płuc, niepojęcie powiększał się coraz bardziej, stawał się coraz trudniejszy do wysycenia. Nie rozrywał - oplatającej ich atmosfery.
Świadomość o wbijającej się głęboko drzazdze byłaby dla Marceline czymś nowym, choć doświadczenie pasma niesprzyjających słów ze strony Daniela wcale nie było zagrożeniem, o ile w grę wchodziły nieposkromione emocje. Ona - analogicznie do niego - wycofywała się z tej sfery, jakby wiedząc, że popełnienia nieustannie iluzję tych samych błędów. Ucieczka stała się modlitwą, zaś zaszywanie pomiędzy kolejnym murem kolorowych budynków tradycją; dla postronnych zapewne dość nudną, ale dla rudowłosej Francuzki było to czymś więcej. Czymś o niebotycznych rozmiarach, co dawało jej wątpliwej postaci szansę wybawienia przed ironią zdarzeń utkanych z pajęczej sieci. wszystko bowiem się zmieniło Mętnym spojrzeniem powodziła wzdłuż linii jego ramion, bez przerwy chcąc odnaleźć chłodne spojrzenie, w którym utonęłaby ponownie. Rozkoszując się subtelnym dotykiem enigmy, która wbijałaby się w okowy spętanej przez ograniczenia duszy, nieustannie szukającej wyjścia spomiędzy kostnych żeber, jak gdyby nadając wszystkiemu somnambulicznej kreacji. Potrzebowała hedonistycznej nuty zaspokojenia, nadając temu głębszy, gdy ich wargi spotykały się przypadkiem lub całkiem celowo. Opuszkami przemierzała kolejne centymetry, by wreszcie wpleść smukłe palce w rdzawe kosmyki włosów i przytrzymać blisko, żeby nie postępował jak głupiec odbierając prawo do chełpienia się w niedozwolonej bliskości. Uśmiech przyozdobił dziewczęce lico, jakby w bezczelnej świadomości, że kokietując, będąc rozkoszną, uległą dziewczynką - zdobędzie przychylność jego męskiej dumy. Czy to było realne? Prawdziwe? Miała prawo wymagać absurdy? Nic ich bowiem nie łączyło - nic - poza oczywistością; od całej reszty uciekali, mimo zespolenia, sentymentalnego przywiązania, tworzącego pasmo sekretów głęboko skrywanych. Przyjemność narastała w kruchym ciele Holmes nieustannie wypełniając pożądaniem, które zespalało żyły i dudniło tętniącym ujściem podniecenia, które próbowało wydrzeć się spod membrany skóry. Rozkosz pulsowała w niej, zwiększała swe natężenie, aż wreszcie sylwetka wygięła się w łuk, a uda zacisnęły na męskich biodrach. Oddech spłycił się w ułamku sekundy, a serce zakołowało w jej piersi, gdy orgazm zalał jej ciało, ponownie zmuszając do niekontrolowanych, spazmatycznych skurczy, którym poddała się bezwarunkowo. Czekała na ustąpienie feerii emocji, byle tylko zatopić się w pościeli u boku Daniela Bergmanna, który był przyczyną jej rozstrojenia. Zawdzięczała więc przewrotnemu losowi, że zesłał na nią katharsis, które pozwoliło na wtulenie się w mężczyznę, odnajdując przy nim upragniony spokój i oczekując na sen.
Zapomniał. Ponownie. (Który już raz, Danielu?) Przestrzeń swojego umysłu zajętą miał pożądaniem; wzburzonymi falami niepoliczonych impulsów - irracjonalnych w rzeczywistości - zatracającej mury dotychczas nienaruszonych zasad. Świat - sprowadzony był wówczas wyłącznie do dwóch sylwetek; tańczących cieni na ścianie, nienasyconych oddechów oraz ulotnych westchnień - osiadających tuż na spierzchniętych wargach. W jasnym wyrazie swej dominacji, nadawał rytm ich spotkaniu - upadających w rozpustnej zachciance ciał; wzmagał swój ruch, potęgował - otumanienie rozkoszy, tak prymitywnej, tak upragnionej tak niebywale potrzebnej do uzyskania. Obezwładnienie zakrólowało w każdej komórce Bergmanna; pozorne poczucie spełnienia podczas przechodzącego orgazmu miało być ledwie przerwą - drobnym, składowym aktem, w całym ich przedstawieniu. Miało. Dokładnie. Z trudem zatrzymał oziębłe, instynktowne zamarcie w bezruchu - kiedy dziewczęce ciało naiwnie - poszukiwało bliskości - a także ciepła, bijącego od nagiej, uwikłanej w pościeli postaci. Objął ją lekko, powoli (nieśmiało?) swoim ramieniem - i trwali tak, trwali - spowici w oceanie milczenia, skrywanych idealnie tajemnic. Powinien jej, aktualnie powiedzieć zostań, zmień zatwardziałość decyzji, wybierz się do Meksyku - ja również będę tam (czekał?); oraz w nieokreśleniu czasu, zgodnie ze swym zwyczajem - pojawię się - identycznie, jak wyłoniłem się z cienia widowni klubu, z nieznanych, bezwartościowych twarzy. Będziemy znów oszukiwać zasady. Prawda? Prawda? P r a w d a? Otrząsa się z nadmienionej zasadzki, z tej zuchwałości (jakże zgubnych!) swych myśli - uświadamia wręcz sobie, z niezwykle narastającą niechęcią; aparat mowy zamiera, nieposłuszny i sztywny, Daniel Bergmann nie odzywa się ani słowem. Ona przecież - pragnie czegoś innego. Marzy. Dąży. Jak rujnujący byłby jej zawód? Morfeusz nie jest łaskawy - bynajmniej, w zupełności nie jest łaskawy dla niego. Zaplątany w jej ciało, wtulone ufnie, odnajdujące chwiejne i niestabilne oparcie - leży, poddawany torturom dziwnych, wewnętrznych rozterek - tak niepodobnych do niewzruszonej osoby - na jaką zwykł się kreować. Od zawsze - preferował uciekać od konsekwencji, uciekał od różnorodnych zasad - owym razem, ulegał regulaminom; analizował okrutne, rozświetlane wciąż wizje - jej wyznania, jej zmiany, coraz intensywniejszych emocjonalnie zachowań, jego podejścia - którego sam, nie był w stanie wszak nigdy właściwie jej uzewnętrznić. Przerażało to Daniela Bergmanna, chociaż nie umiał przyznać. Wolna dłoń zawisnęła w powietrzu; w leniwym ruchu i niewerbalnym zaklęciu, zastosowane Accio przywiodło na jej oparcie łańcuszek. Złoto pobłyskiwało w półmroku; mrużył oczy, podziwiając ten prezent niczym niespotykane zjawisko. Ale i jego - nie byłby w stanie jej podarować, założyć na smukłej szyi na nowo. Czym był łańcuszek? Zobowiązaniem. Iluzją? K ł a m s t w e m, preludium rozczarowania i żałosności? Być może, po raz pierwszy od dawna obudziła się - schorowana przewlekle w nim część; ta, która wcale nie chciała krzywdzić. Nie będzie mógł jej dać tego; w kolejnym, płynnym ruchu nadgarstka odesłał - w stronę kieszeni przedmiot. To nie miało wyglądać w ten sposób. Nigdy.