Choć pozornie organizatorzy wyjazdu postawili na klasykę wybierając pensjonat, to trudno ukryć, że w tym miejscu wszystko jest wyjątkowe! Wystrój pokoi łączy ze sobą przywiązanie do meksykańskiego folkloru oraz wyjątkowe zamiłowanie do sztuki. Na uczniów i opiekunów czekają bardzo kolorowe, przestronne pokoje z niezliczoną ilością unikalnych dekoracji - bądźcie jednak ostrożni, bo pomieszczenia są wprost naszpikowane magią! Nie zdziwcie się, gdy któregoś dnia pokój ujawni jedną ze skrywanych niespodzianek. W zależności od położenia, sypialnia ma widok na ogrody lub basen. Każdy pokój jest wyposażony w magiczne szafy, które z pewnością pomieszczą wszystkie bagaże, oraz łoże małżeńskie i cztery łóżka pojedyncze. Miejmy nadzieję, że ten rozkład łóżek nie będzie źródłem zbyt wielu konfliktów. Wypoczynek w tak wyjątkowym miejscu musi być udany!
Lokatorzy:
1. Daniel Bergmann 2. Hal Cromwell 3. Donna Jenkins 4. Scorpius A. Dear 5. Lucas Roth 6. Matthew Alexander
Ostatnio zmieniony przez Aurora Therrathiél dnia Wto Lip 17 2018, 14:26, w całości zmieniany 1 raz
Długo wahała się, czy zgłaszać się na opiekuna. Planował pojechać gdzieś na własną rękę i trochę wypocząć. Jednak ostatecznie zdecydowała się na tę wycieczkę do Meksyku. Cel podróży jak najbardziej jej się podobał, uwielbiała ciepłe kraje. Może leżenie godzinami na plaży to nie był jej klimat, na szczęście to miasteczko otwierało dużo więcej możliwości. Oczywiście zdawała sobie, że przyjechała tu między innymi do pracy. Jako opiekunka absolutnie się nie czuła, pewnie dlatego nigdy wcześniej na ten wyjazd się nie zgłaszała. Co prawda na co dzień w bibliotece również musiała pilnować porządku, a przynajmniej powinna, ale co innego było od czasu do czasu kogoś uciszyć, a co innego mieć oko na uczniów, żeby nie zrobili czegoś głupiego. A jak powszechnie wiadomo - o głupotę ze strony uczniów nietrudno, szczególnie w czasie, kiedy wolno im trochę więcej. Przydział do pokoju... cóż, mógł być lepszy. Trochę rozbawiło ją, że ma dzielić taką niewielką przestrzeń z Danielem. Widocznie unikanie jej robiło się coraz trudniejsze, a życie nie dawało Bergmannowi taryfy ulgowej i doprowadziło do sytuacji, kiedy stało się to wręcz niemożliwe. Ciekawe jak on zareagował na niemal dwa miesiące w jednym pokoju. Żałowała, że nie widziała jego miny, kiedy odbierał klucze. Okazało się, że do pokoju dotarła jako pierwsza. Miała więc całkiem spory wybór. Jedno z łóżek było dwuosobowe, ale zdawała sobie sprawę, że trzeba do tego podejść ostrożnie. Na razie chyba miała być ich piątka, ale kto wie, jak rozwinie się sytuacja. Zajęła bezpieczne miejsce przy oknie i odłożyła ogromną walizkę na bok. Rozejrzała się po kolorowym pomieszczeniu. Podobał jej się ten klimat i nie czuła żadnego przesytu otaczającymi dekoracjami. Ten motel niewątpliwie miał swój urok.
Dezorganizacja, królująca bezwzględnie w planach wakacyjnych Meksyku przyprawiała o irytację. Po pierwsze - nie wiedział dotąd, dokładnie z kim będzie miał (nie)przyjemność nocować, po drugie - praktycznie nie miał sposobności wyboru, wglądu jakiegokolwiek do kiełkujących planów (u licha, cholerny wyjazd integracyjny), po trzecie - podróż świstoklikami nie dość, że zaśmiecała przedmiotami Merlinowego ducha winny, zadbany ogród - w dodatku, z nieprzyjemnością - konsekwencjami - panoszyła się w jego trzewiach. Całe szczęście, miał na swym koncie znikomy, niezwołujący mdłości posiłek. Kurwa. Mać. Wiele rzeczy się Danielowi Bergmannowi nie podobało - postanowił się niemniej jednak poświęcić, celem poznania różnorodności cywilizacji Meksyku. Donna Jenkins, zauważalna po przekroczeniu progu, nie wydawała się najfortunniejszą towarzyszką noclegów (pewnie myślała też w identyczny sposób, i vice versa, panie od transmutacji), aczkolwiek ostatnio - mężczyzna musiał przed sobą przyznać, jego sposób postrzegania bibliotekarki się zmienił. Kamieniem milowym - okazało się przedstawienie - mile zaskakujące pochłoniętego w sztuce Bergmanna. Zaczął dociekać, formować skrycie pytania - może, byłoby warto, kiedyś ją lepiej poznać? Może - nie była tak zła? Naiwne wierzenie - nadal podchodził wobec kobiety nieufnie, lecz teraz - teraz był raczej nieufnie zaciekawiony, jak zwierzę zbliżające się, ośmielone - niemniej niezrzucające rezerwy. Ukrywał jednakże swoją prawdziwą opinię; był dość zamknięty - nie lubił odsłaniać kart; chciał zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. - Wiadomo, kto jeszcze będzie? - dopytał Jenkins oraz w tym samym czasie podjął istotną decyzję - zajął jedno z obecnych, pojedynczych łóżek (wolał nie stawać się źródłem domniemanego skandalu). Nie zdołał wychwycić wszystkich odbierających klucze, zaś w kwestii przydzielanych pokojów oraz reszty opiekunów (podobno też spoza kadry Hogwartu) - Bennett stworzyła jedną, ogromną zagadkę. Kto wie, może kobieta wiedziała coś więcej? Nadmiar wiedzy, w tego rodzaju przypadkach przenigdy nie był szkodliwy. Wreszcie, kiedy Daniel Bergmann się rozsiadł - spokojnie, pragnąc najzwyczajniej wypocząć - eden z obrazów postanowił się zwrócić, konkretniej - wrzasnąć, obsmarować go niewybredną mieszanką obelg. Drgnął z zaskoczenia; nie spodziewał się nagłych wrzasków oraz z pewnością - nieuchodzących z namalowanych, rozwartych warg zawisłych na ścianach portretów. Co, do diabła? - EJ TY! - rozległ się niski, kobiecy ton głosu; marsowa mina chciała jak gdyby przeszyć na wskroś mężczyznę. - RUDY IMPOTENCIE - Przegięła. Rzucała niewybredną oceną na temat jego wyglądu, wysnuwała teorię - że pewnie nie chce go żadna kobieta, że ma parszywą mordę, że… Niechże się w końcu zamknie. Idealny początek; resztki godności rozsypane na ziemi - nawet, jeśli obrażała dla samej obrazy, bez żadnej wiedzy, bez nadmienionych, przyprawiających o wstyd sytuacji. Rzucił niewerbalnie zaklęcie. Jeden raz. Drugi. Zakłócenia? Niemożliwe; formuła najzwyczajniej nie chciała działać; nie była winą bezróżdżkowego błędu (wciąż pielęgnował tę umiejętność) - używał w końcu tradycyjnej metody, stronił od ostentacji. - Silencio. - Końcówkę różdżki miał nadal wycelowaną - tym razem, postanowił wypróbować werbalnie. I nic. Kolejne bluzgi potoczyły się niczym lawina. Będzie zmuszonym powtarzać to zaklęcie jak mantrę. Dopóki zadziała?
Kostka: tutaj wybaczcie długość, spełniam w razie czego wymogi, bo nie wiem czy wszyscy chcą się w to bawić; JA TAK NORMALNIE NIE PISZĘ XD
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Podróże... Czym one są dla mężczyzny, który właśnie powoli docierał do obranego przez siebie celu? Od kiedy sięga pamięcią do lat młodzieńczych, niezwykle odległych i trudnych do złapania za pomocą własnej dłoni, owiniętych w materiał, zamglonych prostym gestem umysłu, wędrowanie od jednego miejsca do drugiego należało przede wszystkim do domeny ojca. Nie zdołał przywitać na zbyt długi czas kolejnego miejsca na mapie Wielkiej Brytanii, chociaż przywiązywał się do nich z całego, szczerego serca, starając się nawiązać jakiekolwiek relacje z rówieśnikami. Niestety - gdy chodził do normalnych szkół, załatwianie wszystkich potrzebnych w tym celu dokumentów trwało na tyle długo, iż rzadko kiedy zdołał wyrobić u innych zaufanie. Traktowany był bardziej jak uczeń, który nie zostanie na długo, a co się z tym wiąże - można go w dowolny sposób traktować. Nie zawsze przyjemny, aczkolwiek w dowolny. Jedni podchodzili do niego z widocznym chłodem i dystansem, inni zaś starali się wczuć w jego sytuację, która, nawet jeżeli nie była rozgłaszana poza okrąg nauczycieli, w jakiś sposób docierała również do ciekawskich młodych duszyczek. A te, jak to na nie przystało, różnie odbierały zaistniałą sytuację. I tak to trwało przez trzy lata - a zdołał chyba najbardziej pokochać lato ze względu na fakt, iż nie jest wtedy chłodno na zewnątrz (typowy tok myślenia chłopca), zaś przyjemne promyki słońca przedzierają się przez szyby okienne, budząc kolejne istoty do życia. I nawet jeżeli w kraju, gdzie się wychowywał, pogoda zazwyczaj nie dopisywała, był w stanie docenić fakt, iż jest trochę cieplej niż zazwyczaj - a na pewno nie ma do czynienia z wilgotnym powietrzem. Możliwe, że wtedy przeprowadzali się jeszcze bardziej, pokonując przy okazji jeszcze większą odległość od poprzedniego miejsca pobytu. Matthew nie mógł jednak uniknąć faktu, iż należy do czarodziejskiej rodziny, tudzież jednego spokojnego dnia otrzymał list, przekazany przez ojca. I od tej chwili w jakiś sposób polubił opadające delikatnie na ziemię płatki śniegu, które potrafią tańczyć zgodnie z tym, co zagra wiatr. Zostawał sam, rzadko kiedy wracał, obserwował, starał się zrozumieć, pozwalał, by chłodne powietrze dostawało się do jego płuc, drażniąc je, nawet jeżeli miał na sobie przystosowane do takiej pogody ciuchy. Niebieskawe oczy bez trudu zauważały przeróżne szczegóły, a nawet jeżeli przebywał całkowicie sam, będąc uczniem, potrafił znaleźć sobie dość twórcze zajęcie. Być może za późno chodził spać, być może nieraz jego umysł wariował, być może nawet jeżeli położył się w łóżku, to nie mógł spać, jednak zdołał się do tego stanu rzeczy przyzwyczaić. Jednak sam nie zdołał odnaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego postanowił w chwili obecnej skorzystać z oferty darmowych wakacji, skoro już gorzej znosił ciepło wynikające z miłosiernego słońca, ludzie potrzebowali pomocy w Świętym Mungu, a jakoś wolał pobyć sam. Meksyk? Coś o nim słyszał. Chociaż nie był przychylny różnym tego typu żartom, ostatnio mówiło się o jakiejś ścianie, której jednak nie ogarniał, wszak to nie jego interes. No ale zawsze jest to okazja do poznania nowej kultury, z którą wcześniej nigdy nie miał do czynienia - i nawet jeżeli nie miał zamiaru zbytnio się otwierać na ludzi, sam fakt możliwości poznania nowego kraju zdawał się być interesujący. Nie należy mimo wszystko zapominać o tym, jaka będzie jego rola - wszak stanie się na określony czas opiekunem dla studentów z Hogwartu, mając tym samym nadzieję na to, iż nie będzie uznawany za dziwaka. A może jednak? Nawet nie miał pojęcia, z kim będzie dzielić pokój, kiedy to pokonywał kolejne korytarze, jednak zbyt długo na odpowiedź nie musiał czekać - gdyż ta, jak na zawołanie, pojawiła się w jego umyśle, kiedy to zdołał przejść obok pomieszczenia oznaczonego cyferką 11. Jeśli nawet był parę metrów dalej i na pewno nie korzystał z jakichkolwiek metod na podsłuchanie panującej w środku pokoju rozmowy, jak chociażby z Uszów Dalekiego Zasięgu, to zdołał usłyszeć rzucane obelgi ze strony kobiety. Jakiejś kobiety. Stanął przed drzwiami, zastanawiając się, czy ma rude kłaki, być może trochę nieumiejętnie gładząc te na swoim łbie w akcie desperacji. Jeszcze raz rzucił zagubionym spojrzeniem w stronę numeru - nie no, chyba to musi być jakiś błąd. Być może jest to jakieś małżeństwo podczas kłótni? Bądź naprawdę czekają na niego bardzo trudne wakacje, które jedynie oczekują na możliwość wyssania jego krwi. Jeden głębszy wdech, poprawienie okularów, wzięcie odpowiedniego bagażu, ściśnięcie dłoni, położenie jej na klamce... I bam! - Dzień dobry, Matthew Alexander, mam nadzieję, że nie przeszkadzam w kłótni... - do pomieszczenia wszedł mężczyzna nie za młody, nie za stary, w odpowiednim wieku, w trochę bardziej letnim wydaniu, chociaż w żaden sposób nie przypominający nastolatka. Zagubione spojrzenie wędrowało raz to od nieznanej mu jeszcze kobiety, raz to od mężczyzny, który rzucał niepomyślnie zaklęcie uciszania i raz to od... obrazu? Co do licha? Czyżby miał halucynacje? Gdyby mógł, to przetarłby oczy ze zdziwienia, aczkolwiek jedyne, co mu pozostało, na pierwszy rzut oka, to zastanowienie się poważnie nad tym, czy aby na pewno nie przerwał nikomu w rozrywce. Z dotychczasowego toku myślenia jednak skupił się na sylwetce męskiej postaci, która starała się w jakikolwiek sposób uciszyć damski głos wydobywający się z obrazu powieszonego na ścianie. Nim jednak zdołał cokolwiek sobie przypomnieć, wypuścił z ust proste słowa. - Daniel? Daniel Bergmann? - rzuciwszy pytaniem w jego stronę, zastanowił się raz jeszcze, czy nie dręczą go jakieś koszmary - jednak nie mylił się. Tutaj, właśnie w tym pomieszczeniu, znajdował się jego kumpel, no na, przyjaciel z dzieciństwa! Matt, rzuciwszy widocznie ciepłym uśmiechem w jego stronę, wszak trudno było opanować galopujące myśli - co jednak z powodzeniem zrobił malunek powieszony na ścianie, rzuciwszy uwagami nie tylko w stronę towarzysza, ale i jego samego. Przyzwyczajony do obelg zdołał bez trudu przełknąć kolejne słowa, jednak jego uszy nie miały zamiaru tego dłużej słuchać. - Co się tutaj dzieje? - zapytawszy, wyjął różdżkę z kieszeni i skierował ją prosto na obraz, wymawiając zaklęcie służące do, mówiąc brzydko i niezbyt ładnie, "uciszenia mordy", co jednak nie poskutkowało niczym skutecznym. Może brak doświadczenia? Cholera wie. Jest przecież Uzdrowicielem, a nie mistrzem w OPCM i Urokach! Czyżby ktoś go wykorzystał w celu wyjaśnienia tajemniczej zagadki kobiety obrażającej ludzi przez proste malowidło? Sam tego nie wiedział, zaś umysł, trochę zamglony i zamyślony, starał się pozbierać te wszystkie fakty do kupy - jednak bezskutecznie. Sam nie wiedział, czy w chwili obecnej mózg płata mu figle, aczkolwiek jeżeli sam Daniel próbuje uciszyć niemiłego i zarazem nieproszonego współlokatora, może jest w tym jakiś sens? Spojrzenie ciepłych oczu zatrzymało się na kobiecie, której nie kojarzył, jednak szybko podjął się próby unieszkodliwienia dźwiękowego, które, na jego nieszczęście, się nie powiodły - a powinno pójść bez większych problemów. A może tak zdjąć ten obraz, odwrócić do góry nogami i być zadowolonym z tego, że ten ktosiek nie ma praktycznie możliwości oceniać po wyglądzie, no widzi tylko ścianę? Wydawało się to być dość porządnym pomysłem, jednak nie wiedział jednego - czy wolno w jakikolwiek sposób zmienić wygląd otoczenia. Szkoda by było, gdyby musiał powrócić z powrotem do Wielkiej Brytanii.
Kakofonia wrzasków obrazu nasilała nieustający szturm - ogarniających mężczyznę, spienionych fal rozzłoszczenia. Przeklęty malunek - przeszło wśród skotłowania myśli, szamotaniny - utrzymywanej pod ścisłą pieczą rozsądku; nie pozwalał okrywać siebie skażeniem raptownego wybuchu, nie pozwalał wytrącić się z równowagi. Daniel Bergmann należał do powściągliwych osób, pod względem okazywania emocji - pozostawał w tej świadomości każdy, ktokolwiek miewał okazję zapoznać się odrobinę dokładniej z enigmatyczną postawą mężczyzny. Należał także do samotników; ustanowienie wspólną - pojedynczej przestrzeni z taką ilością osób, przestrzeni intymnej, przestrzeni tymczasowej sypialni - było swoistą katorgą, udręczeniem natury, męczącym wtłoczeniem się w niewygodne ramy stawianych przed nim wymogów. Cóż począć? Lubił być sam. Po prostu. Lubił mieć spokój. Lubił być niezależny. - Psidwak ci mordę lizał! - warknął zbulwersowany - oraz triumfujący zarazem (w bezsilności rzucania kolejnych Silencio) - reaktywny z przesadą portret. Równie z owym momentem, dźwięk otwieranych drzwi wyrwał Daniela Bergmanna z objęć (nieskutecznych) prób uciszenia stworzonej z farby postaci. Obraz posyłał bluzki, uwłaczał systematycznie - dając ponieść się wodzy pseudokreatywności. Do pokoju wkroczyła jednakże znajoma i sprzyjająca postać; bezproblemowo kojarzył te ciemne, skręcające się włosy, doskonale kojarzył tę twarz. Dlaczego zjawił się tutaj? Szaleniec. - Matthew - powiedział, w przeciwieństwie do niego pewnie, ignorując przez moment irytujący obraz. Wyciągnął do starego przyjaciela rękę, w rytuale typowo męskiego powitania. Nie wytrzymał. Musiał zapytać. - Nie sądziłem, że lubisz takie wyzwania w czas odpoczynku - wyznał mu, z błyskiem w jasnych, lustrujących z zaciekawieniem tęczówkach. Co jak co, niemniej opieka nad bandą młodych czarodziejów, nie wydawała się Bergmannowi zajęciem marzeń. On sam, włączał się w kategorię nieco odmienną - był nauczycielem, musiał przebywać w tym gronie - w przeciwnym razie, sam z siebie, nigdy nie podjąłby podobnego rodzaju decyzji. Może, jednakże Matthew doceniał pracę z nastolatkami, nieukształtowanymi, nieopierzonymi, zdolnymi uczynić niebezpiecznie wybrzmiewające w danym kontekście wszystko? On sam, był znacznie bardziej interesowny (czego otwarcie, rzecz jasna nigdy nie przyznał). Dziecięca naiwność dawno w nim przeminęła.
już będę regularnie ;_;
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Wszystko wydawało mu się być czymś absurdalnym na tyle, iż prawdopodobnie z powody głupoty wybrał się właśnie na taką, a nie inną wycieczkę. Być może brak podróżowania z ojcem odbiło się na jego chęci powrotu do tego dawnego punktu w przeszłości... A być może brak ojca chciał właśnie zrekompensować za pomocą tak prostego wyjazdu? Całkiem możliwe, wszak za jakiś czas dobije czterdziestki, być może założy własną rodzinę i znajdzie żonę - a może pozostanie przy tym, na co sobie zapracował. No tak, od kiedy pamięta, robota zawsze znajduje się na pierwszym miejscu, siebie zaś, jak na złość, stawiał gdzieś obok. I czas mijał, czas stał, czas go śledził, czas go obserwował, czas stał się wyznacznikiem jego drogi. Szkoda tylko, że nie zauważył, iż czas, nawet jeżeli można łatwo go zabić, to nie ma metody, by móc go wskrzesić. I tak właśnie kiedyś zrobił - zabił, ale nie na tyle brutalnie, by zaczęła go ścigać Magimilicja - gdyż czas nie jest czymś, co można zmaterializować oraz przedstawić innym, a przede wszystkim nie jest czymś, co ma własną duszę. Brak jakiejkolwiek intymności przeszkadzał mu w tym, iż będzie musiał dzielić jeden pokój z tak wieloma osobami jednocześnie, jednak doskonale wiedział o tym, że nie będzie miał szansy zrobić jeden krok do tyłu. O ile Matthew potrafi spać w pomieszczeniu wypełnionym tyloma zwierzakami, że praktycznie umysł nie jest w stanie tego pojąć, przegrzewając się do niebezpiecznej temperatury, o tyle rzeczywista myśl wejścia w fazę REM przy obecności kogoś, kto wydaje się być o wiele skomplikowanym od prostego psa, wydawała mu się niemożliwa. Czyżby szykowały się maratony niespania przez kilka dni? Sam tego nie wiedział. Wejście do pokoju zaowocowało tym, iż zwyczajnie chciałby tak jakoś trzymać się ciągle przy ścianie, czując, że być może zawitał w niezbyt odpowiednim momencie. Jak się okazało, ku jego zdziwieniu, obraz namalowany za pomocą farby na ścianie zdawał się być jak żywy, tym samym wykorzystując swoje magiczne właściwości do wyrzucania z gardła najgorszych obelg, jakie ktoś jest w stanie usłyszeć. Kreatywność postaci w wymyślaniu coraz to znakomitszych kolców wbijających się jak szpilki do umysłów była godna pogratulowania, aczkolwiek w chwili obecnej mieli ciekawsze rzeczy do roboty niż wsłuchiwanie się w to, co potrafi wypowiedzieć wizerunek. Mówiąc brzydko i nieładnie, tego rudzielca na pewno by poznał. Poza tym, zawsze ten kolor kojarzył mu się z nikim innym jak z Bergmannem. Rudy kot na ulicy? No kurde Daniel. Rudy pies? Także Daniel. Inny rudy człowiek? Również Daniel. Kolor włosów był tutaj wyznacznikiem rozpoznania mężczyzny, chociaż i bez tego dałby radę, po dłuższych oględzinach twarzy, powiedzieć, do kogo ona należy. Sam charakteryzował się tymi kręconymi kudłami, nieraz zaniedbanymi, które to nieraz przeszkadzały mu, przyklejając się do czoła, jednak nigdy nie marzył o tym, by je ściąć - po prostu je lubił. - Ile to już minęło od naszego ostatniego spotkania? - zarzucił półżartem, witając się z nauczycielem typowo po męsku, a przynajmniej tak, jak to przystało na dwóch facetów. Choć na chwilę zapomniał o tym malunku, który nadal rzucał najlepszymi tekstami na obrażania rudych oraz brązowowłosych, a ten, zauważywszy brak reakcji, zdawał się o wiele bardziej wkurzać niż wcześniej Daniel. Wiedział, że o to zapyta, a chociażby tak zdołał przypuścić. Rzadko kiedy można zauważyć, żeby Matthew gdziekolwiek wychodził do ludzi, a tym bardziej jechał do miejsca, gdzie będzie ich jak diabli z każdej strony. Co w Ciebie wstąpiło? Czyżby samotność odebrała Ci rozum na tyle, iż rzuciłeś się w wir jakże bezmyślnych obowiązków opieki nad uczniami i studentami? - Em... - rozpoczął, jakby nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, jednak już po chwili znalazł odpowiednie zdanie, które pozwoliło mu wybrnąć z tego trochę niekomfortowego pytania. - Gdybym został w Wielkiej Brytanii, nadal pracowałbym na oddziale urazów magizoologicznych. A nuż widelec może odpocznę od ciągłej pracy. - powiedziawszy, z podkreśleniem na słowo "może", gdyż zawsze mogło być ciężej, spojrzał zielonymi tym razem od oświetlenia oczami w stronę Daniela. Być może nie każdy chce opiekować się bandą czarodziei, jednak był w stanie to uznać za nowe doświadczenie, a zawsze lepiej w szpitalu pracowało mu się z młodszymi pacjentami niż uważającymi, że wszystko wiedzą na poziomie książek wyspecjalizowanych w tej dziedzinie, dorosłymi. - Poza tym, jak tam mija praca w Hogwarcie? Już od dawna tam nie byłem, pojawiło się coś nowego? - zarzucił, wszak przypomniał sobie, że zadanie takiego samego pytania co Bergmann, było oznaką idiotyzmu z jego strony, wszak, mężczyzna, będąc w kadrze nauczycielskiej, musiał siłą rzeczy być na wakacjach z uczniami. Nadal był zbyt naiwny.
- Wystarczająco długo - odważył się podsumować; w kontraście wobec - stymulowanej wciąż irytacji (przeklęty obraz, który nad wszystko nie miał ochoty się zamknąć) - przywołał uformowanie uśmiechu. Serdecznego. Pomimo - ironicznej otoczki prawionych przy powitaniu stwierdzeń - jak najbardziej doceniał łączącą ich dwóch relację; była to w końcu - relacja silnie zakorzeniona w przeszłości - kiedy sam, jeszcze pozostawał niezmiernie cichym, zdaniem innych - nieśmiałym Danielem - o nieco jaśniejszych, rdzawych kosmykach włosów oraz chłopięcym nosie z rozsianą gromadą piegów - niewątpliwie dodających uroku pełnej niedojrzałości postaci. Zmienił się - bardziej, niźli ktokolwiek mógł w stanie przewidzieć. Zmienił się - intensywnie, z latami, zatracał w sobie niewinność oraz empatię; rzeczywistość traktował jak grę - w której poruszał się z odpowiednią strategią ruchów. Zapatrzony na siebie, nie ukształtował wewnętrznie społecznie właściwej empatii; potajemnie obśmiewał, przekraczał ograniczenia zasad. - Kolejna ofiara losu - warknął - pozbawiony (najwyraźniej) żądanej uwagi bohomaz. Naprzemian - wypluwał nasiąknięte od jadu słowa, to pod adresem Daniela Bergmanna, to raniąc przybyłego niedawno przyjaciela mężczyzny. Naiwnie, Daniel Bergmann wyciągnął ponownie różdżkę. Nie zadziałało. Niestety - byli skazani na wrzaski w roztaczającej się klątwie; jak długo? Miał idiotyczną nadzieję - możliwie najszybciej. Słowa nie poruszały wściekłości, stały się najzwyczajniej już uciążliwe. Przeszkadzały. Obrabowały ich z porcji chociaż względnego spokoju. - Trudno porównać - przyznał; niezbyt był w stanie zaspokoić ciekawość rozmówcy. - Pracuję tam drugi rok. - Przypomniał. Różne, obrane szkoły - stały się pierwszą, wyrastającą na wspólnej drodze przeszkodą. W obliczu obecnego usposobienia, Daniel Bergmann - byłby podopiecznym Domu Węża - niemniej, w Trausnitz nie funkcjonował pokrewnego rodzaju podział. Hogwart był nade wszystko intrygujący - mężczyzna absolutnie nie znał tej szkoły wcześniej. Stąd wątły, osłabiony materiał do jakichkolwiek porównań. - Ostatnie zakłócenia magii były przyczyną utrudnień - wyznał, stwierdzając uniwersalną kwestię. - Chociaż to oczywistość, dotykająca każdego. Zakłócenia - w obrębie Wielkiej Brytanii - były obecne wszędzie. Nie mógł ochronić się - żaden, nawet potężny czarodziej; wszelkie zakłady pracy, codzienność - niekiedy cierpiały ich kosztem. - Dobrze sobie z nimi radzicie? - spytał, zwyczajnie - o aktualną pracę Matthewa. - Chodźmy stąd może. Chwilowo. Wystarczy bluzgającego obrazu.
wystaw nam zt <3
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Uśmiechnął się trochę ciepło pod nosem, zauważając to, że ich znajomość nie przeminęła, w przeciwieństwie do jego relacji z ojcem, która mimo wszystko była w jego życiu pewnego rodzaju kotwicą stabilności. Z łatwością pstryknięcia palcami, wkurzającego nieraz nawet spokojne dusze, rolę tę przejęła właśnie rodzina Bergmannów, a gdyby zaciśnić do jednej osoby - był nią właśnie Daniel. Nawet jeżeli w tamtych czasach, w czasach dzieciństwa, choć w przypadku Matthewa przemiennego jak nurt rzeki, obecny nauczyciel transmutacji był na pewno mniej śmiały oraz zamknięty w sobie, nie potrafiłby w żaden sposób wycenić tego, jak ogromną pomoc otrzymał z jego strony. Nie wiedział jednak, że życie postanowi być bardziej okrutne I wpłynie w negatywny sposób na faceta, który wcześniej wyróżniał się swoimi rudymi kosmykami włosów I był rozpoznawalny nawet z dalekiej odległości, kiedy to słońce uderzało w jego czuprynę, który wcześniej był do niego podobny pod względem charakteru. Na razie nie zauważył żadnej różnicy. No właśnie - na razie. Nie wiedział o tym, że Daniel wyrzucił ze swojej listy empatyczność, nie wiedział, że na ich miejsce wpłynęły słowa o negatywnym brzmieniu, nie wiedział, co dokładnie się z nim działo. Sam jednak zmienił się niewiele - chociaż można było powiedzieć, iż jest ciut bardziej otępiały niż zwykle, iż w niektórych momentach bardziej przypomina wrak człowieka. Już po chwili uśmiech zniknął, zaś przyjazne, choć błąkające od przedmiotu do przedmiotu oczy, straciły chwilowy blask – jakby odebrano go ostatnim na niebie gwiazdom. - Przynajmniej teraz jest okazja. - przyznawszy szczerze, zawrócił wzrokiem na podłogę, która była czysta jak łza. Dopiero teraz ogarnął, że w jednej z rąk nadal znajduje się rączka od walizki, którą po okiełznaniu tego faktu postanowił umieścić gdzieś w bezpiecznym miejscu – byleby żaden mały palec nie musiał cierpieć z powodu jego braku organizacji rzeczy. Na obraz starał się nie zwracać szczególnej uwagi, jednak należało przyznać - było to naprawdę coś trudnego i niemożliwego. Może nie chodziło o to, iż obraźliwe słowa docierały pod jego adresem, niszcząc godność, na jaką sobie zapracował w ciągu tych prawie dziesięciu lat w Mungu, aczkolwiek bardziej o jakość ich rozmowy, która podupadała. Kto chciałby słyszeć co chwilę niemiłe komentarze? I chociaż Matthew był do tego przyzwyczajony, może go to nie ruszało, może to nie dotykało na wskroś jego naiwnej duszy, aczkolwiek utrudniało przekaz. Przekaz czegokolwiek. Jedyne, co zrobił, to westchnął głębiej, nie podejmując się już prób uciszenia obrazu za pomocą tak prostego zaklęcia jak Silencio - I nie chodziło tutaj nawet o prostotę czaru, z którego korzystał Bergmann. Zwyczajnie na kobietę nic nie działało, tudzież uznał, że po co sobie strzępić język, skoro mogą przecież się stąd wynieść. No właśnie, eureka! - Zostajesz na stałe czy może decydujesz się na coś innego? - zapytał, bo przecież nie zawsze musi komuś odpowiadać posada nauczyciela. Do tego potrzebna jest cierpliwość, chęć do pracy z młodzieżą oraz wyrozumiałość połączona z bezpiecznymi dawkami humoru – coby codzienne zajęcia nie były rutyną, a I młodzież coś zapamiętała z zajęć. - Ach, zakłócenia... - westchnął ciszej, przypominając sobie wszystkie nieprzyjemne sytuacje wynikające z tego, iż zaklęcia nie chcą działać. Na pewno nie był to przyjemny temat w Świętym Mungu, gdzie to, zamiast ratować życie, nieraz je tylko pogarszali. A tych sytuacji było tak dużo, że postanowili mimo wszystko zredukować magię do minimum oraz powrócić do starych metod leczenia - ziołami, eliksirami, bandażami oraz szwami. Nie wiedział jednak, czy obraz jest w jakiś sposób chroniony przed czarami, czy być może tutaj, w Meksyku, również te zasady obowiązują. - Ograniczyliśmy korzystanie z magii do minimum. - odpowiedział, przyznawszy rację temu, iż w ich przypadku nie mogli ryzykować życiem I zdrowiem pacjentów, skoro istniały powolniejsze, ale za to bardziej bezpieczne metody do ich uleczenia. - Tym bardziej, że nieraz zdarzało się, że przykładowo Episkey zadawał dodatkowe obrażenia, a Locus nie nastawiał złamanej kości, powodując jeszcze większe przemieszczenia. - nie miał co kłamać, zakłócenia te pogarszały ich efektywność. - Może za jakis czas obraz przestanie do nas przemawiać. - zgodził się z Danielem oraz wyszedł z pomieszczenia, zostawiając niepotrzebne bagaże.
Kolejne dni rozgrywały się lepiej. Zdecydowanie lepiej. Nieporównywalnie. Pozbawione zostały naprzykrzających się - obecnością oraz donośnym głosem (ciskającym smołą wyzwisk bez żadnej powściągliwości) - obrazów, większych, skłębionych problemów - spędzających sen z powiek, szargającym struny napiętych nerwów, podczas wzmożenia impulsu zirytowania. Uczniowie, podopieczni, nie przywołali (dotąd) chaosu niebezpieczeństwa, zachowując przez większość czasu, podstawowe zasady - zarządzanej przez szkołę podróży; żadnych, większych urazów, zagrożeń zdrowia i życia, ewentualne wędrówki w niedozwolonym zmroku, niekiedy - naruszanie też ciszy, prędko zdławione jednym, zdecydowanym nakazem. W drobnej ilości wad, wszystko - przybierało szaty niemalże idealności - rzecz jasna, idealności na miarę samego wyjazdu, z masą nadpobudliwej młodzieży oraz anomaliami w magii. Co prawda - każde, wypowiadane zaklęcie, wieńczyło się upragnionym skutkiem - znamienne, w zupełności odwrotne od zamierzenia efekty, zostawili najwyraźniej za sobą na terytorium deszczowych wysp - niemniej, w pensjonacie oczekiwały odmienne formy zakłóceń. Z tego, co zdołał usłyszeć - na miejscu podobno ciążyła swego rodzaju klątwa, powiązana ze wściekłością dawnej właścicielki, niespełnionej artystki - której świątynię dorobku, przepełnionej dodatkowo artystyczną kolekcją, nabytą z najczystszej pasji - ktoś ośmielił się poddać metamorfozie w pensjonat. Wierząc opowiadanym historiom, idąc zgodnie z ich myślą - żaden z obecnych gości nie był zbyt mile widziany w tych przepełnionych barwami progach, pełnej wielorakich odcieni scenerii, licznych, zawisłych na ścianach portretach. Niestety. Naiwnie więc łudził się - uprzednio przepełniony radością, skoro zdołali zawitać w pełni magiczną oazę, zarządzaną przez czarodziejów - pozbawioną jakichkolwiek mugoli. Przynajmniej tutaj, nie musiał on się ukrywać, mógł swobodnie żonglować postaciami, przemieniać się w kruka bez obaw ciekawskich spojrzeń, mógł również - kroczyć spokojnie z tytułem naukowej książki, o poruszających się, migoczących literach - pragnących zwrócić uwagę, wyróżnić się w tle skórzanej oprawy złotem. Pochwalił zbyt szybko, czyż nie? Niedługo po incydencie z nadmiernie rozmownym portretem (oczywiście, ironicznie ujmując - obrażał on nagminnie osoby, zajmujące te cztery ściany wydzielone, jako ostoja noclegu), Daniel Bergmann nabrał żałosnej wiary w koniec jakichkolwiek problemów. Wszystko bowiem rozgrywało się wedle planów - żadnych, nastręczających się komplikacji. Aż w końcu, w końcu nadszedł kolejny dzień, który miał udowodnić - jak bardzo i jak zuchwale się mylił. Obudziwszy się oraz chcąc coś powiedzieć - sam do siebie, mierząc wzrokiem rdzawy zarost w łazience - zanucił swe zamierzone słowa. Próbując odezwać się później - również, śpiewający ton głosu jako jedyny uwidocznił się; urwał swój nietypowy proces werbalizacji. Niektórzy popatrzyli na niego zdziwieni, niczym na prawdziwego wariata - aczkolwiek prędko, fakt klątwy wyszedł na światło dzienne u wszystkich. Zdenerwowany upokorzeniem Daniel Bergmann (było to bowiem dla niego niezwykle raniące, nie chciał ośmieszać się - znowu, usiłując cokolwiek przekazać), postanowił spędzić ów dzień - aż problemy zanikną - pełen nieprzerwanego milczenia. W związku z tym, sięgnął również po książkę - postanowił przejrzeć domniemywane teorie, stwierdzone wcześniej przez Nessę - pełną wątpliwości wobec istnienia dla animagów dziedzicznych, sprzyjających czynników. Miał w zwyczaju - systematycznie odświeżać swą wiedzę i nie popadać w przekonanie, dotyczące znajomości wszystkiego - w związku z tym, raz jeszcze wertował każdą ze spraw, powiązaną z przemianą w zwierzę. Był jednak pewien jednego - animagia była rzecz jasna nabyta i wiązała się głównie z własną, ogromną determinacją. Nie zmieniało to oczywiście faktu, że niektóre rodziny, grupy etniczne - kultywowały ją na przestrzeni pokoleń; to jednak - stanowiło zupełnie odrębną kwestię.
Naprawdę myślałeś - to wszystko - drogi Danielu Bergmannie? Znajdowałeś się w rzeczywiście okropnym błędzie; ponownie, naiwnie odświeżając swe postrzeganie świata, niczym czystą kartkę papieru - niewzbogaconą o nowe zapisy doświadczeń. Pensjonat, wyraźnie - wbijał szpilka po szpilce do świadomości kolejny incydent, niewydający się zbiegiem okoliczności, pojedynczym i niefortunnym przypadkiem. Niestety. Kolejna przerwa rozzuchwaliła Daniela Bergmanna - swoista cisza przed burzą otuliła mężczyznę nieprzeniknioną pewnością; w końcu, gorzej już być nie mogło, miał rację? Zaczynając od okropnego malunku, którego słowa - ciągle brzęczały gdzieś w zakamarkach umysłu, rozbijały się w korytarzach zamierzchłych myśli, skryte za drzwiami podświadomości, prosto w gablotach pamięci - irytująca symfonia zlepianych w spontaniczności obelg. Droga, począwszy od uporczywego portretu, niezdolnego do uciszenia z pomocą remedium Silencio, przechodziła przez (zdaniem mężczyzny) największe upokorzenie dotychczas - możliwość odzywania się tylko oraz wyłącznie za pomocą samego śpiewu. Zamilknął wobec tego na wieki, a raczej - przeszył się brakiem słów jakichkolwiek do czasu, kiedy aparat mowy przyszedł do niego z powrotem, posłuszny, poddający się modulacji wedle właściwych zamierzeń w myślach. Na cały dzień - zniknął, zaszył się w swej sypialni, wśród przeglądanych książek. A teraz? Teraz było źle również - acz nie najgorzej; z najgorszą oceną pojawiających się dysonansów magii, miał już bezsprzeczną rację. Zaczęło się stosunkowo niewinnie - pierwotnie, dotyk chłodu nie był niczym szczególnym; zrzucony na zmianę pogody, na otwarte zbytnio szeroko okno, na przeciąg - niemniej, nie było warunków w stronę następujących zjawisk. Zdziwiony Daniel Bergmann, zobligowany wobec podjęcia się prób rozwiązań tej sytuacji - założył swoją, na dłuższy rękaw koszulę. Nic. Absolutnie nic; narastało zimno, wbijało się poprzez pory w skórze, wgryzało niemile w mięśnie, kroiło ciało aż po szpik kostny nieustającym odczuciem. Z trudem powstrzymywał już drżenie - nie należał do osób nieznoszących zbyt bardzo wahań temperatury; bywał w tej kwestii wyjątkowo cierpliwy, wręcz obojętny. Nie przeszkadzały jemu chłodne poranki, kiedy odziany zaledwie w bieliznę - wychylał się na balkonie, ćmiąc papierosa oraz lustrując idących w oddali ludzi. Nie przeszkadzały kaprysy pogody - jakże widoczne w przypadku zamieszkiwania wysp Wielkiej Brytanii, nie przeszkadzały dobitne zimy w niemieckich górach, których malownicze krajobrazy stawały się niejednokrotnie natchnieniem dla prowadzonych refleksji. Zmiana ta - stała się jednak, z sekundy na kolejną sekundę, coraz to bardziej uciążliwym efektem; co gorsza, niezdolnym do choć nikłego opanowania. Zaklęcie ogrzewające było bezużyteczną formułą, podobnie większa ilość warstw ubrań; nic, dosłownie nic - po raz kolejny, beznadziejna, wiążąca sznurami bezsilność. Nienawidził owej bierności - mógł tylko i wyłącznie udawać, zgrywać się na silnego, któremu - obecna zmiana absolutnie nic nie przeszkadza. Gęsiej skórki, pokrywającej ramiona - nie mógł niemniej oszukać. Pozostawało czekać.
Meksyk, wbrew wszelkim pozorom i memom oblegającym sieć mugolską jak jakieś komary podczas schadzki do lasu, nie był zły. No dobra, chodzenie w nocy nie należało do najprzyjemniejszych ze względu na wzmożoną przestępczość, no ale kto miałby narzekać, skoro za darmo otrzymał urlop od pracy? Chociaż z tym bywało naprawdę różnie, gdyż, tak jak mówił Bergmann, a przynajmniej zdołał wywnioskować z jego słów, dochodzących do głowy z łatwością dotknięcia bańki mydlanej i jej pęknięcia. Uczniowie bywali naprawdę różni, niektórych kojarzył z prostej przyczyny pracowania w Mungu, niektórych w ogóle nie znał, jednak to nie przeszkadzało, by musiał czasami interweniować. Obojętny był nieraz, ale kiedy zauważał, że to, co kombinują te zdolne do wszystkiego dusze, przechodzi wszelkie pojęcie, bez trudów porzucał gdzieś w kąt, przebywając na plaży, książkę zatytułowaną jako "Wariat z Krupówek", by następnie zainterweniować w odpowiednim momencie. Czas nieraz spoglądał na niego litościwie, nie wymuszając pośpiechu, innym razem postanowił sobie z niego zażartować, powodując, iż musiał niestety sięgać po różdżkę, którą zapobiegał większym tragediom. Przyzwyczaił się też do tego, że podstawowa edukacja w zakresie uzdrowicielstwa jest na poziomie podziemnego parkingu samochodowego, przez co nieraz zdarzało się, że ktoś, kto go po prostu zna lub ma znajomego, który zna gościa, który zna Matthewa, po prostu prosił o pomoc. Czy to proste obrażenia, czy to ciut poważniejsze, z łatwością odrywał się od lektury, ściągał okulary, oglądał skaleczenie, rzucał odpowiednie zaklęcie i powracał do wcześniej wykonywanej czynności. Niestety, nieraz się zdarzało, że musiał czytać od początku całą stronę. Tym razem jednak spokojnie spędzał czas w pokoju oznaczonym numerem jedenaście, jak gdyby nigdy nic. Łóżko miał już własne, jakoś odpuścił sobie zajmowanie tego małżeńskiego, choć toczyła się o niego nieustanna i zacięta walka, jak gdyby dorośli nagle stali się dziećmi, nie potrafiąc odpuścić trochę wygodniejszego od innych miejsca do odpoczynku. Oddawał się tym razem w muzykę puszczoną poprzez urządzenie nieznane w większości czarodziejom, którzy żyją w magicznym świecie. Na szczęście to coś miało wymienne baterie, tudzież nie martwił się zbytnio o to, że wystarczy na jeden raz - w uszach znajdowały się słuchawki koloru srebrnego, pozwalając na chwilowe odprężenie od myśli nieustannie działającego umysłu. Przyjemna, trochę melancholiczna pieśń zastąpiła na chwilę lektury, zaś Matthew, pozwalając popuścić wodzę wyobraźni, zamknął oczy, ciesząc się ze spokoju w tym miejscu. Szkoda tylko, że nie spodziewał się, iż skoro obraz zaczął do nich przemawiać, to zdarzą się inne, mniej przyjemne rzeczy. Uzdrowiciel chyba był za głupi i za naiwny, by uwierzyć w fakt, iż wszystko teraz będzie w porządku, a żadna rzecz nie zepsuje mu tak doskonałego wyjazdu. Niestety, przeliczył się i tym razem. Tuż po chwili zdjął słuchawki, zauważając, że coś jest nie tak, że coś jest za cicho w pomieszczeniu, kiedy to zapoznał się z jego duszącym objęciem. Nikt się do siebie nie odzywał, kto wie, może ominął coś ważnego? A może nastała III wojna światowa i jakoś wszyscy się znienawidzili? Nie wiedział tego dokładnie, aczkolwiek zrozumiał powagę zaistniałej sytuacji, kiedy to postanowił coś powiedzieć swoim zazwyczaj cichym, spokojnym głosem. Zamiast wymruczeć bez żadnych skrupułów słowa, mózg przybrał do nich odpowiednią melodię, adekwatną wręcz do tej, którą się przez dłuższy czas delektował. Jeszcze raz, tylko ciszej - ten sam efekt. A co najgorsze, nie kontrolował tego na tyle, by móc cokolwiek oznajmić normalnie, bez, kto wie, być może niszczenia słuchu innym współlokatorom. Czyżby jakieś demony się na nich rzuciły, chcąc powalić ich na kolana? A może to po prostu zwykłe nieszczęście? Wiedział jednak, że to, co tutaj się dzieje, nie jest po prostu normalne, zaś prosi to o pomstę do Nieba. Cały czas, kiedy to z jego strun głosowych wydobywały się melodyjne słowa, miał przy sobie odpowiedni kawałek mugolskiej kartki i iście mugolskiego długopisu, komunikując się jedynie w ten określony sposób.
Tyle naiwności w całym Matthew'ie, nie widziałeś tego jeszcze... Dobra, ten wstęp nie jest zbyt idealny i nie oddaje dokładnie tego, co się wydarzyło. Może jego naiwność nie dotyczyła, o zgroza, listu z niechcianą ciążą jakiejś kobiety, do której niby się zbliżył, zanurzając opuszki palców w jej pasemka włosów. Wiedział, że do żadnej płci pięknej nie, mówiąc prostym słownikiem, zarywał, a nawet kiedy otrzymywał te wielce bezpośrednie propozycje, stanowczo odmawiał. Nie interesowało go to, to w sumie dlaczego miał się pchać w sidła czegoś, co go po prostu uwięzi, udusi i zrobi wszelkie złe, bestialskie dotychczas rzeczy? Raczej w tych sprawach był odpowiedzialnym mężczyzną, tak samo uzdrowicielem, wiedząc dokładnie, że odpowiada za każdy błąd i nie może od niego uciec za pomocą prostego pstryknięcia palcami. A może by tak wyjechać w Bieszczady? No, na razie urlop miał tutaj, w kraju pełnym mitów, zwanym po prostu Meksykiem. Wiele razy słyszał o gangach czy tam mafiach narkotykowych (za bardzo w różnice między tymi ugrupowaniami się nie zagłębiał), jednak wiedział, że na pewno nie skorzysta z ich usług modelowania twarzy bądź kupna jakichkolwiek używek. Doskonale jednak był świadomy tego, że uczniowie będą idealną, kuszącą wręcz propozycją wciągnięcia kogoś w nałóg, dlatego nie mógł, wraz z pozostałą kadrą, pozostawać do końca uśpiony. Problem istniał i nie powinien być zamiatany pod dywan, jednak na razie nic szczególnego się nie działo. O dziwo jego naiwność należała do okręgu słynnych i znanych zjawisk iście paranormalnych. Na początku, kiedy to wszedł tuż po skorzystaniu ze Świstokliku, do pokoju, zastał dość ciekawy obraz, który rzucał obelgami na lewo i prawo, w tym Bergmanna. Pomimo zastosowania zaklęcia Silencio, malowidło naścienne nadal postanawiało robić sobie z nich figle, sięgając do nowo odkrytej wyobraźni talentowej w wymyślaniu przezwisk. I chociaż przyzwyczaili się do obecności kobiecego głosu, wtrącenia w ich konwersację zaczęły po prostu drażnić, irytować. Drugi spowodował zaś, że Matthew oszczędził sobie strun głosowych, komunikując się tylko poprzez pismo na czas trwania nieznanej klątwy, która zmuszała do śpiewu. Do trzech razy sztuka! Powiew zimna bez trudu dosięgnął jego zazwyczaj zimnych podczas braku jakiejkolwiek aktywności palców. Pierwsze przypuszczenia - otwarte okno, przeciąg, zmiana ciśnienia, własne niskie ciśnienie, które objawia się właśnie takim efektem, brak żelaza, nieodpowiednia dieta, brak ruchu. Uzdrowicielski umysł znajdował ciut inne rozwiązania od reszty współlokatorów - jakby wspomagając się wiedzą zaczerpnięta podczas wieloletniej pracy. Przymknięcie szyb nie pomogło, a z każdą sekundą atmosfera stawała się zimniejsza. Dobra, czas odłożyć tego "Wariata z Krupówek" i na poważnie wziąć sprawę, choć kiedy wstał z miękkiego siedzenia, zrozumiał, że nie był to zbyt dobry pomysł. Może Matthew mógł pochwalić się odpornością na niskie temperatury, aczkolwiek zmiana ta zaszła zbyt szybko, jednak nie na tyle, by każdy w pomieszczeniu dostał nagle szoku termicznego. Siedział, jakoś tak skulony, wciskając się w fotel z istną zaciętością, mając przy tym nadzieję, że ten niesforny efekt przeminie - wydostanie się przez zamknięte okno, by zaprzestać mrozić jego trzymające lekturę palce, które zacisnęły się mocniej, gdy to poczuł, że zaczął trochę drżeć i trząść się, co było jasną oznaką, że jest mu po prostu zimno. Wyciągnął z podręcznego bagażu przydużą, czarną bluzę, zakładając nawet kaptur na swój charakterystyczny łeb, na którym widniały szatynowe włosy - trochę cieplej, jednak nadal nic. Skończyło się na tym, że w głowie przeklinał te wszystkie anomalie, odziany w długie spodnie i bluzę, owinięty niczym naleśnik na wygodnej, aczkolwiek chłodnej w dupsko kanapie, wczytując się, wbrew pozorom, w dalszy ciąg lektury, choć gęsia skórka dawała o sobie znać. Gorąca herbata? Nie ma mowy. Nawet woda się nie nalała.
Późna godzina wybiła na zegarze, bezlitośnie przesuwając kolejne wskazówki wedle wskazanego rytmu. Nikt nie spodziewał się, że ta noc będzie pewnego rodzaju odskocznią dla Matthewa od ciągłego leżenia w łóżku z książkami i zamykania się w sobie, wszak ten pojawił się tylko na meczu Quidditcha oraz zniknął, rozdzielając się z Bergmannem. Teoretycznie i praktycznie nikt nie miał świadomości tego, gdzie znajdował się wówczas uzdrowiciel, błądząc po wybrzeżach oraz rozmyślając nad słynną kwestią "co by było, gdyby...". Kontaktu z nim nie było, nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał, jakby zupełnie wyparował, wtopił się w tło, udoskonalił sztuki ukrywania się wśród ciszy nocnej, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W sumie to dość długo go nie było przy ludziach, spędzając swobodnie parę godzin wśród szumów morskich i oceanicznych fal, które to pozostawiały na głazach charakterystyczną, białą pianę. Bryza morska zaś skutecznie orzeźwiła jego myśli, wędrujące z coraz to mniejszą siłą przy jednym i tym samym - niefortunnej klątwie ciążącej na jego myślach, przez którą miał teraz wyrzuty sumienia. Wiedział, że powrót nie obędzie się bez pytań skierowanych w jego stronę, równoznacznych niemalże z atakiem - przypuszczał, nie, śmiał twierdzić, iż jego swobodny wypad poza tereny ludzkie może odbić się rykoszetem w jego stronę - postanowił jednak nie nastawiać się negatywnie, kiedy to wreszcie dostał się do pensjonatu, używając zaklęcia Lumos w celu oświetlenia wąskich korytarzy. Czujne oczy obserwowały każde światło nieznanego pochodzenia, każdy kąt pensjonatu, każde nieznane dotąd dźwięki i szmery, ze skutecznością dostając się do pokoju oznaczonego numerem jedenaście. Otworzył ostrożnie drzwi, jakoby włamując się do własnego miejsca spania. Ściągnął buty tuż przy odpowiedniej wycieraczce, wziął głębszy wdech, wyczuwając od siebie charakterystyczną rześkość spowodowaną prawdopodobnie mieszaniną zapachów z otoczenia: bryza morska nadal była lekko wyczuwalna. Miał nadzieję, że wszyscy śpią i nie zauważą nagłego pojawienia się mężczyzny w pomieszczeniu. Uśmiechnął się słabo, oświetlając delikatnie różdżką pomieszczenie, byleby się nie zabić o żaden z przedmiotów leżących na podłogę, albowiem wtedy prawdopodobnie padły z hukiem na podłogę, rozwalając sobie ten głupi ryj - a wystarczyło mu wrażeń z jeżankami, które znikąd pojawiły się w całkowicie innej części świata, no i ze stworzeniami, które postanowiły odwiedzić go podczas ratowania własnych czterech liter. Odłożył spokojnie torbę na odpowiednie miejsce, zastanawiając się, co dalej ma począć. Zmęczenie jedynie lekko go dotknęło, wywołane zapewne korniczkami, które postanowiły znaleźć w nim źródło zatapiania swoich zębów, jakby działał na wysokich dawkach kofeiny, przymrużając oczy, kiedy to przetarł dłonią jedną ze szafek nocnych. Kończyna nadal go piekła, nadal były widoczne niewielkie, czerwone plamy, aczkolwiek nie zwracał na to żadnej szczególnej uwagi, wzdychnąwszy jedynie podczas czucia większej dawki pieczenia.
Nie umiał zasnąć. Co gorsza - nie miał pojęcia - dlaczego. Myśli tłukły się wewnątrz czaszki mężczyzny jak hałaśliwe ptactwo; niezdolne do odgonienia, niepodatne na jakiekolwiek intencje - trwające w swej autonomii, złośliwym buncie zwołanym pod atramentem nocy. Wodził znużonym spojrzeniem wśród kompozycji posłań, przechadzał się wzrokiem przez przypadkowe fałdy pościeli - jedno z łóżek było wciąż niezajęte. Leżał, rozłożony - nieco przesadnie, nieco nieelegancko, chociaż - miał to po prostu w dupie; nie umiał zebrać się, zasnąć na dłużej niźli trzydzieści minut. W swoje ramiona zdołał pochwycić go jeden koszmar; rozdarł mu klatkę piersiową, wyrwał ciągle bijące, w swej naiwności serce. Obudził się, miał wrażenie - że krzyczał całe szczęście nie krzyknął. W pobliżu rozlewała się cisza, przerywana jedynie nierówną symfonią oddechów stanowczo zbyt wielu ludzi. Właśnie - nie był sam, chociaż pragnął swej samotności jak najprawdziwszy szaleniec; dyskomfort psychiczny nie dawał Bergmannowi spokoju. Był wymęczony obecnym dniem oraz dysonansem kolejnej z rozmów - Alexander nie wydawał się być w nastroju, ba, nawet nie wykazał zaciekawienia meczem. Jego z kolei dopadła porażająca senność - wówczas, jak na złość odstąpiła. Oczy piekły, otwarte najwyraźniej zbyt długo. Zamrugał gwałtowniej, rejestrując przybliżający się szmer - otwarcie drzwi, wślizgnięcie postaci do środka. Niczym drapieżnik śledzący swoją ofiarę, tak Daniel Bergmann obserwował, jak jego przyjaciel wnika do wnętrza pokoju; po raz kolejny coś zaburzało jego wewnętrzny spokój. Jasne oczy przedzierały się przez kotarę półmroku, natarczywie, bezwstydnie odczytywały każdy z najmniejszych ruchów. Słowa zapadły dopiero, kiedy Matthew zdecydował się zająć miejsce. - Później się nie dało? - spytał, nieco ujawniając zgryźliwość. J e s z c z e nie ujawniając złości.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Przesadne, skupione wokół jednej rzeczy, myśli galopujące przez umysł uzdrowiciela, brnęły do przodu kompletnie nieświadome tego, co się za chwilę wydarzy. Może, gdzieś w głębi serca pracownik służb zdrowia zwyczajnie przeczuwał, iż prędzej czy później wkurzy kogoś swoim zachowaniem, kiedy to postanowi wpierw dziwnie zachowywać się podczas meczu Quidditcha, który mu zbytnio nie wyszedł, a potem nie wrócić zwyczajnie do pensjonatu wcześniej niż przed północą. Wybiła godzina na tyle późna, iż nawet jako dorosły mógł oczekiwać nieprzyjemnych skutków samotnego panoszenia się po Meksyku, bez ostrzeżenia jakiejkolwiek żywej duszy. Nie miał jednak zamiaru się tłumaczyć, póki sytuacja tego po prostu nie wymagała - z łatwością przebrnął przez drzwi, wyczuwając, jakby od niechcenia, spojrzenie drapieżnika, który najwidoczniej śledził każdy jego ruch. Wyważony, spokojny ruch, jak chociażby położenie w bezpiecznym miejscu torby, którą miał ze sobą od tamtej chwili. Z łatwością złapał oczy, z łatwością jego ciało poczuło, jak staje się po części zwierzyną, ostrożniej tym razem dobierając jakiekolwiek sekwencje. Długo to nie trwało, albowiem wystarczyło, by Matthew usiadł na swoim rozwalonym łóżku, pokrytym stertą książek, które na nic się nie zdawały. Jakoby dziwne ukąszenie trafiło do jego głowy, wyraźnie ostrzegając go jasnym, czerwonym światłem, przed doborem jakichkolwiek słów. Jednocześnie Matthew chciał, by jego prywatność nie została naruszona - niestety lub stety, kiedy czuł się atakowany, miał tendencje do odsuwania się od spraw, znikania oraz pojawiania się w innym, dogodniejszym dla tego momencie. - Ma to jakiekolwiek znaczenie? - zapytał się, nie dodając reszty zdania. Wątpił, by Bergmann nie mógł spać, bo jedno z łóżek było niezajęte, puste, bez jakiejkolwiek duszyczki. Rozsiadł się wygodniej, nie wykazując żadnej z poszczególnych emocji, chociaż poczuł się delikatnie urażony, jakby ktoś wbił mu specjalnie drobną, aczkolwiek uporczywą szpileczkę w skórę. Być może spodziewał się niemiłej konwersacji, jednak nie był w stanie stwierdzić tego, jak ona stanie się niemiła. Miał nadzieję, że nie będzie zmuszony do pewnego rodzaju ucieczki, jak również nie będzie musiał mówić o całym zajściu, nawet jeżeli miał do tego pokłady energii. W sumie, może położenie się na plaży i zaśnięcie pod nocnym niebem nie było aż takim złym pomysłem?
Ciche prychnięcie przemknęło - przez nieco ochłodzone powietrze, wzgardliwe - stawało się aktualną reinkarnacją zdenerwowania. Daniel Bergmann nie był zadowolony - owszem - w obecnym stanie, wykorzystywał każdy, choćby najmniejszy powód; z bliżej więc sobie wiadomych przyczyn, wyżywał się aktualnie na całym świecie za swoje, więzienie surowej bezsenności - nie byłby w stanie przeniknąć poprzez jej grube, kamienne wrota. Zamknięte. Odcinające drogę od odpoczynku. - Zabawne - dodał, z podobnie ironiczną pogardą. Pytanie, ścierające się wraz z pytaniem; potraktował nie-odpowiedź Alexandra jako najczystszą bezczelność. Prędko niemniej, jego złość wydawała się minąć - - przypomniał sobie. Wyciągnął wkrótce osiadłą, w jego pobliżu lekturę - egzemplarz nienależący do niego. Uprzednio, omal się o tomiszcze nie potknął; sam układ posłania sąsiada przyprawiał zmysł estetyczny o intensywne konwulsje - jak można, trzymać tam jakąś fortecę literatury? - ...to jedna z twoich książek, jak podejrzewam - powiedział, już bez widocznych emocji; najprędzej serdecznie. Głos ciągle pozostawał utkwiony wśród założenia szeptu, delikatnie wybijał się spośród towarzyszącej, wręcz przenikliwej ciszy - dopiero niszczonej przez nich. Podszedł, wręczając Matthewowi tomiszcze - tak, aby mógł się dokładniej przyjrzeć, potwierdzić. Blade światło księżyca nakreślało sylwetkę Bergmanna; szczupłą, odzianą w ledwie bokserki - jak miał w zwyczaju lądować, otoczony pościelą oraz różnobarwnością pojawiających się, sennych marzeń. Nie obserwował bezpośrednio mężczyzny; był raczej zaaferowany widokiem z zewnątrz. Przystanął na palcach, obserwując grę świateł - z jego strony nie znajdowały się szyby udzielające widok. Odczuł ewidentną potrzebę - nie tylko, wypalenia kolejnych papierosów - co również najzwyklejszego pogrążenia się w chwili, niewinnej obserwacji ogrodów. Liczył - rzecz jasna - na resztki rozsądku uczniów; wątpił, aby ktokolwiek kręcił się o tej porze. - Skoro nie śpisz - odezwał się, do siedzącego Matthewa - użycz mi okna. - On sam, nie miał dostępu do jakichkolwiek widoków; nie czuł się skrępowany - nie miał wielkiego wstydu, zresztą - nie był wszak zagrożony jakkolwiek - sylwetka mężczyzny oddzielona wręcz była układem książek, nieporządkiem zalegającym na jego tymczasowym posłaniu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Rzucił spojrzeniem godnym zamrożenia jakiejkolwiek sylwetki, kiedy usłyszał prychnięcie. Wiedział, że jest ono przepełnione ironią, aczkolwiek mężczyzna czuł się w tym momencie atakowany, niczym pies wierny swojemu właścicielowi oraz nieskory do zatopienia kłów gdziekolwiek i jakkolwiek. Niczym Braun. Ciepłe, zazwyczaj pełne zagubienia oczy przeniosły się skupione na jegomościa, jakoby okazując ciut inne, niespotykane dotąd oblicze. Może był nastawiony neutralnie do świata, jednak fakt tego, iż ktoś może z nim zwyczajnie pogrywać, wydawał mu się co najmniej nierealny, to nie zapanował jednak nad tym, co można było odczytać z jego poprzednich, skupionych oczu, wydające się być niepodobne do Matthewa. Trochę się wkurzył. A może zwyczajnie dało się odczytać skryte emocje, zwane po prostu bólem, jakoby reakcja przyjaciela zdawała się być co najmniej nieodpowiednia. Wziął głębszy wdech, zastanawiając się, kiedy to ostatni raz pozwolił sobie na dłuższe utrzymanie kontaktu wzrokowego, po chwili wypuszczając przetrzymane w płucach, charakterystyczne powietrze. Ciało wydawało się być tylko lekko zmęczone, zaś umysł powracał do swoich dawnych obrotów. I co tu porobić, skoro nie może tak naprawdę niczego dokonać? Pójść? Gdzie? Był głodny, co w sumie zasygnalizował brzuch głupim, słyszalnym mruknięciem, jakoby chcąc oznajmić, że w organizmie zaczyna brakować cukru. No tak, inaczej by pewnie nie wracał, gdyby nie chęć zaspokojenia jednej z najbardziej podstawowych potrzeb. Ledwo co zdołał usiąść niechlujnie na pościeli zakrytej lekturami wszelakiej maści, kiedy to zobaczył jedną z książek, która postanowiła dostać sobie nóg i zawędrować tam, gdzie nie powinna. Gdzieś nieopodal łóżka należącego do Bergmanna. Niemniej jednak różdżkę zdołał odstawić gdzieś dalej niż latarkę, jakoby nie bojąc się w żaden sposób, że ktoś może się na niego rzucić, zdzierżyć ze skóry oraz ładnie powiesić nad kominkiem. Zbytnio go to też nie obchodziło. Zamiast jednak korzystać z Lumos, sięgnął po mongolski wynalazek, a dokładniej rzecz mówiąc, dość przydatny breloczek z jakimiś drobnymi akcesoriami - między innymi scyzorykiem szwajcarskim oraz latareczką. Bez trudów oświetlił okładkę, zapoznając się z jej strukturą, treścią, bliznami. No tak. Słynne dzieło Stephena Hawkinga, który niedawno, jak na złość, trafił do piachu, nie odkrywając prawdy o Wszechświecie. To był dość zabawny, w jego mniemaniu, człowiek. - Owszem, jedna z moich. - oznajmiwszy, potwierdził tym samym to, że tekst ten znajduje się w jego posiadaniu. Dość trudno było go dostać, a tym bardziej w dość ładnym wydaniu, dlatego nie rzucił go na stos tych rozwalonych na łóżku innych, mniej istotnych lektur - zamiast tego znalazło ono bezpieczniejszy kącik, chociaż zastanawiał się on przed umieszczeniem egzemplarza w torbie. Jak na złość, torba przebywała na plaży - a nie chciał sprawdzać, ile meksykańskiego piasku sprowadzi do Wielkiej Brytanii. - ... Dziękuję. - po ciszy nastało słowo podziękowań, jakoby z serca, po chwili, opierawszy się wygodnie we własnym chaosie o wygodne poduszki, przeniósł wzrok na Daniela. Podczas mówienia tej prostej rzeczy, jego oczy nie były takie, jak wcześniej - wręcz przeciwnie, pełne skruchy oraz przeprosin, choć nie wiedział za co. Za brak zainteresowania meczem? A może porozwalane książki? Dzień dzisiejszy, a w sumie to dzień wczorajszy, wydawał się być w pewnym stopniu dziwny, przepełniony rzeczami, które nie powinny się wydarzyć. Aż sam nie mógł uwierzyć, że wcześniej przyjaciela z dzieciństwa uznawał za doskonały materiał do zapoznania się bliżej, aczkolwiek to uczucie minęło. Wbrew pozorom, niestety lub stety - niesmak pozostał. - Śmiało. - oznajmił, sprzątając ten cały syf w taki sposób, iż tuż po chwili znalazł się upchany pod łóżkiem, jakoby uznając to za lepszą kryjówkę na tomiszcze niż tymczasowe posłanie. Sam zaś, żeby nie wadzić w jakikolwiek sposób, usiadł na zimnej, choć tym samym przyjemnej podłodze, dając pełen dostęp do okna Bergmannowi. Nie zamierzał przeszkadzać, a przede wszystkim pozwolił wyrzutom sumienia wejść do głowy i zacząć żerować jak na pasożytach. - Nie możesz usnąć. - bardziej potwierdził, niżeli się zapytał, przymykając własne oczy, oparty gdzieś plecami o resztki kołdry wystającej z jego łóżka. Podejrzewał, miał pewne niepewne teorie. Rozpiął swoją koszulę, czując, jak znowu ciepła temperatura w Meksyku zaczyna mu doskwierać, a ciuchy już w pełni się wysuszyły, pozostawiając kryształki soli.
Z reguły - nie potrzebował wysiłku, aby rozpracowywać ludzi; wszyscy, opierali się na płaszczyznach wiecznie tych samych schematów. Schemat na wprowadzonym schemacie, schematyczność - stała się synonimem społeczeństwa, zlewających się twarzy, pełnego wyuczonych w tresurze obycia uśmiechów. Z Matthewem jednakże sprawa stawała się - ponadprzeciętnie zawiła, w swojej oschłości, prostocie dobrodusznego uzdrowiciela - zdawał się skrywać ogrom tłamszonych w czaszce sekretów. Nie umiał odkryć jego konkretnych emocji, podejścia - nawet, mimo spędzania w dzieciństwie sporej ilości czasu. Ostatnie stwierdzenie było jak naostrzony nóż. Precyzyjne. Irytowało. - Nie ułatwiasz zaśnięcia - odparł więc, tłumiąc w sobie zdenerwowanie - oznakę nieuchronnej słabości. Co gorsza, ironio losu - zdanie uchodziło spomiędzy warg człowieka tak samo, nieleżącego w ramionach Morfeusza o najwłaściwszej porze, o dziwnej pasji włóczęgi - zupełnie, z dala od innych osób. Stłumił westchnienie, pragnące jakby ocenić - w ten sposób - przepływające myśli. Leniwie wyglądał przez okno - cała fatyga mężczyzny, w związku z przygotowaniem terenu, była w odczuciu Bergmanna irracjonalną czynnością. Niepotrzebną. Zakładał w końcu pozostawanie Matthewa na swoim miejscu, w oszczędnych ruchach - nie zamierzał on przecież, przebywać na tym posłaniu przez wieczność. - Nie musiałeś tego zabierać, wiesz? - spytał. Widok, rozpościerający się z okna, zdołał mu całkowicie zbrzydnąć; przeniósł spojrzenie na przyjaciela, siedzącego potulnie na niezbyt wygodnej podłodze. - Unikasz mnie. - Wyrzucił; trudno powiedzieć - półżartobliwie, a może - odwdzięczał się Matthewowi ciskanym z precyzją słowem. Miał wyśmienite poczucie intuicji - i chociaż wszystko, mógłby obecnie zrzucić - wprost na ramiona introwertyzmu, zamknięcia w sobie (które nie ulegało zmianom przez mijające lata) coś jemu nie pasowało gdzieś był utkwiony fałszywy akord.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Doskonale wiedział, że nie ułatwiał w żaden sposób zadania - nie pozwolił poddać się jakże łatwowiernej psychoanalizie, wyprofilowania jego osobowości oraz przedstawienia na papierze. Z zewnątrz wydawał się być masą dość trudną do rozgryzienia, zmieniającą swój stan skupienia z chwili na chwilę, przez co oddanie jego pełnej osobowości graniczy wręcz z cudem naniesionym przez boskie ręce na ciemnym, gwieździstym niebie, które zdobiło Meksyk. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, być może dlatego unikając ludzi, nie chcąc, by ktoś jednak zdołał dotrzeć do wnętrza jego głowy i je dokładnie spenetrować, prześwietlić, zwyczajnie odsunąć zasłonę, która chroniła go przed czynnikami zewnętrznymi. Ewidentnie nie należał do osób schematycznych - wiele sprzecznych rzeczy mieszało się pod jego imieniem i nazwiskiem, jakby tworząc nieznaną dotychczas mieszankę. Zamknięty, pozornie oschły, a jednocześnie zdolny do poświęceń. Bezuczuciowy, a jednocześnie kryjący w sobie emocje na tyle, iż dopiero później przeżywa sytuacje, będąc w swoim pałacu myśli. Spokojny, a jednocześnie niestabilnyi, proszący nieraz aż o posłanie do zakładu psychiatrycznego. Wycofany, a jednocześnie zapoznany z kulturą mugolską na tyle, iż mógł żyć wśród nich bez większego problemu. - Zawsze mogę wyjść. - zdawało się, że słowa te są nasycone pewnego rodzaju ironią, jednak było to jedyne złudne myślenie, względnie niepotrzebne - z ust Matthew'a po prostu zabrzmiały one normalnie, jakoby trochę rozbawione, trochę rozluźnione, trochę zmęczone (?) rutyną, dniem, który dopiero nie nastał, a był wczoraj. Zabranie całego bałaganu z łóżka należało do czynności, którą powinien już wcześniej wykonać, by ktoś przypadkiem nie uznał go za mężczyznę o niewielkim podejściu do porządku i higieny osobistej. Był uprzejmy na tyle, ile pozwalała jego spokojna, stała natura. Nie bez powodu należał do osób najnudniejszych w całym zestawieniu, jednocześnie intrygujących ze względu na to, co znajduje się w jego głowie. - Być może - odpowiedział, by po chwili dodać. - jednak już wcześniej się do tego przymierzałem. - zabrzmiało to trochę tak, jakby Bergmann przyśpieszył jego chęć posprzątania łóżka, kiedy to usiadł na podłodze, biorąc głębszy wdech, czując, jak duchota panująca w pomieszczeniu zaczyna mu doskwierać, jednak nie wynikało to tylko z powodu temperatury. Zdawał sobie sprawę z tego, że to on jest głównym powodem problemów, być może nie powinno go tu być, być może powinien zwyczajnie usnąć na plaży, a nie bawić się w o mało co popełnianie samobójstwa przez kompletny brak rozwagi podczas zapoznawania się z tutejszymi terenami. Dusił się w tej gęstniejącej atmosferze, nie mogąc jednak w jakikolwiek sposób zasygnalizować, mimo iż ciało ewidentnie chciało wydostać się z tej pułapki. Jedną nogę zgiął w spokojnym akcie swobodniejszego siedzenia, zaś rękę znajdującą się po tej samej stronie położył na kolanie. Kręcone kudły opadały na oczy z niezmożoną precyzją, aczkolwiek nie zwracał na to żadnej większej uwagi. - Chodzi o tę sytuację z meczem? - nie przeniósł wzroku na Daniela, mimo iż poczuł się obserwowany. Nie lubił tego uczucia, jednak równie dobrze nie mógłby spojrzeć w oczy, bojąc się, że za dużo z nich odczyta. Wolał jakoś nie przechodzić do tej sytuacji, która nadal wywoływała w nim niesmak, jednak podejrzewał, że głównie o to chodzi. A może fakt, iż przez parę dni zbierał rozbite na kawałki uczucia, które wyrzucił podczas akcji ratunkowej? Przymknął oczy.
Powinien stworzyć z nim idealne porozumienie. Identycznie - jak Alexander - rozkoszował się samotnością; z olbrzymią chęcią opadał w jej opiekuńcze ramiona. Zawierzał się własnym myślom, żył w niezależnym świecie - za żadne skarby nie zezwalając odkrywać swoich sekretów. Podobnie - był trudną w czytaniu księgą, aczkolwiek księgą pozornie otwartą, swoistym występem aktora - zaś Matthew, zdawał się jemu najzwyczajniej być małomównym oraz zamkniętym. Różnili się - identycznie, jak byli do siebie podobni. Nie. Nie rozumiał. Nie chciał zrozumieć? Posępny uśmiech zaprezentował swoją obecność na twarzy. Gdzieś w oczach - zatańczyły przebłyski, wzrok wbijał się, uporczywie, jak gdyby nieustannie kołatał do drzwi fortecy odmiennego umysłu; zagadki, skrytej pod niesfornymi, kędzierzawymi włosami. - Ty znasz odpowiedź - oznajmił, z niezachwianą pewnością. To jego sprawa - dlaczego, umieścił siebie w hermetycznej rzeczywistości, dlaczego - błąkał się nieznanymi ścieżkami. Nie miał zamiaru przesadnie - wytykać tych nieścisłości niczym natrętna kobieta; zachowywał się w całkiem odmienny sposób. Być może, poniekąd go drażnił - zajmując ciągle posłanie, formując odpowiednio adresowane słowa. Pozornie pełen obojętności - zarazem, pragnący wbijać się intensywnie w umysł Matthewa, zostawić jakby jątrzące się zagłębienie. Potrafił - być obrzydliwie toksyczny. Nie umiał przestać. Mógł wyjść, mógł zostać - cokolwiek. Daniel Bergmann, sam, aktualnie - przesunął się; materac zmieniał swe ułożenie, cierpliwie znosił ciężar innego gościa. Usiadł, tuż na krawędzi łóżka. Zachowywał rzecz jasna odpowiednią odległość - nie dostrzegał powodów, dla których miałby naruszać bardziej prywatność. Chodziło tutaj o coś innego - coś znacznie bardziej ukrywanego w swej złożoności; sytuacja stanowiła wręcz propozycję niezdolną do odrzucenia - wywodzące się z bezsenności poirytowanie wyłącznie podsycało ironię. Zachęcało do drwiny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Poczuł szpon wbijający się do jego umysłu. Niczym pasożyt zechciał go zatruć. Matthew gwałtownie wyczuł, że być może odsunął za bardzo rąbek tego, co nie powinno w ogóle zostać pokazane na światło nocne, odbijające się od księżyca, który dawał o sobie znać. Brzuch gwałtownie oznajmił o tym, że ta sytuacja zmierza w bardzo złym kierunku, jakoby inwestując w to swoją prywatność. Introwertyczny umysł natychmiastowo dał znak, żeby rozpocząć mechanizm ucieczki, nawet jeżeli na twarzy uzdrowiciela malował się spokój, jednak tylko powierzchowny. Czyżby to był znowu czas na to, by jeszcze raz wyrzucił emocje przez okno, by potem je zbierać parę dni? Nie spodziewał się jednak tego zatopienia kłów w jego skórze i mięśniach, zaś umysł ogarnął, w jakiej pułapce się odnalazł, jakoby odczytując to, co Daniel ma na myśli i to, co Daniel wyprawia. Może obydwoje nawzajem próbowali się przebadać i sprawdzić najsłabsze punkty, jednak wraz z atakiem (w jego mniemaniu) na jego zdrowie psychiczne w celu bardzo świadomym i pozbawionym jakichkolwiek skrupułów zdołał odkryć niewielki kawałeczek natury należącej do nauczyciela od transmutacji, skutecznie ostrzegając Alexander'a charakterystyczną, czerwoną lampką w jego umyśle. Wyczuł manipulację, odczytał ją z pozornie niewinnych, Bogu ducha winnych oczu. Zdradziły za wiele. Wyczuł, że coś jest nie tak, a przede wszystkim fakt znalezienia się w niebezpieczeństwie być może nie sparaliżował jego nóg, ale dał znacząco do myślenia, wniósł nowe fakty oraz spowodował całkowicie inną wizję na świat w oczach szatyna o kręconych włosach, które były niechlujnie ułożone przez fakt pływania w słonym oceanie. Z łatwością zrozumiał, że to tylko gra mającą na celu sprawdzenie jego cierpliwości, najprawdopodobniej, reakcji na toksyczne bodźce, którymi pokój był teraz przepełniony na tyle, iż Matt się tym wszystkim dusił - jednak Daniel zapomniał jednej rzeczy, której szczerze nie lubił - testowania jego umysłu jak królika doświadczalnego, skłonnego do poświęceń. Zaś empatyczność Matthewa nie do końca weszła w skórę należącą do przedstawiciela rodu prawie czystej krwi, nie do końca odczytywał jego intencje i uczucia, jednak zdołał z łatwością wyobrazić siebie na miejscu nauczyciela od transmutacji - pogrywał. Grał w swoją nędzną grę, która wraz z wyjściem, całkowicie nieświadomym, na zewnątrz, stała się tylko pustym i bezwartościowym naczyniem, bardzo łatwym do rozbicia za pomocą rzucenia go w kąt z odpowiednią siłą. Tylko od niego zależało, co się stanie z tym naczyniem. - Nie przepadam za stymulowaniem przebiegu zdarzeń. - powiedział prosto, sucho, nie zwracając nawet wzroku w stronę mężczyzny, który postanowił zająć miejsce na łóżku w ciut innym położeniu, mimo iż niedawno odważył sie na ten dość kontrowersyjny ruch. Może zrozumiał, może nie, aczkolwiek chodziło tutaj o podsycanie kwasów, nakierowywanie go na najbardziej korzystną dla Bergmanna drogę oraz zwyczajną próbę cierpliwości. Ewidentnie jedno z tych - mógł tylko snuć, aczkolwiek nadal wyczuwał chęć kontroli nad sytuacją w stylu nauczyciela od transmutacji, jakoby ten miał możliwość zdominowania jego umysłu oraz nieszczęsnego wbicia szpilek naszpikowanych jakimś świństwem. Zabolało go to, że przyjaciel z dzieciństwa wykorzystał wobec niego tak okrutne narzędzie, że zechciał znęcić się nad jego umysłem bardziej, niż ktokolwiek inny - bo zwyczajnie dopuszczał go do niego z mniejszą rezerwą prywatności, mógł zapoznać się z okładką książki - inni zaś nawet nie mieli takiej możliwości. Teraz jakoby tę granicę znacząco zwiększył, po części wpływając negatywnie na własną sytuację, być może w pełni odgadując to, co Bergmann miał dokładnie na myśli. Zrozumiał, zrozumiał, on głupi, że cała ta rozmowa mogłaby się potoczyć całkiem inaczej - gdyby tylko Bergmann tego chciał. A ewidentnie się droczył, niczym kot ze swoją zdobyczą, pierwsze wyrzekając dość porządne tortury, by następnie zatopić kły w szyi mniejszego i bezbronnego zwierzęcia. Na szczęście Matt od razu zaprzestał grania w tę grę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czując, że dla własnego bezpieczeństwa powinien opuścić ten pokój oraz zwyczajnie wyspać się gdzieś indziej, z dala od tej toksycznej atmosfery, którą wyczuł niemalże natychmiastowo. Może wygląda niewinnie, jednak empatia, pozwala mu na więcej niż pomoc innym. Chwycił za torbę z zamiarem wyjścia, udania się ponownie na spacer - jednak na razie w ruch nie poszły słuchawki, nadal gdzieś je trzymał, czuł, jak po prostu musi zmienić położenie, wziął różdżkę, schował ją gdzieś w bezpiecznym miejscu przy sobie. Wziął głębszy wdech, gotowy do opuszczenia pokoju oznaczonego numerem jedenaście. Tęczówki straciły blask, aczkolwiek nadal wydawały się być nadzwyczajnie ostrożne, jakoby wyczekując zagrożenia ze strony otoczenia. Czyżby objawy schizoidalne skutecznie obroniły go przed dalszym brnięciem w to pełne duchoty bagno? Możliwe. Nie zaprzeczał, starał się odsunąć umysł przed bezpośrednim dostępem do niego. A był on teraz zagmatwany i pełny negatywnych myśli, czując się po części zdradzonym, nie należał jednak do wkurzonych - rzadko kiedy fundamenty gniewu zawitały w jego wachlarzu barw emocji. Chciał pobyć sam, nie pozwolić się dalej odkrywać, czując, że jego prywatność została aż nadto naruszona, gdy wyczuł, że coś dzieje się nie tak, jak w rzeczywistości powinno.
Nie znosił, kiedy coś, ktoś - obracał w ruinę plany. W najbardziej śmiałych z założeń, nie ośmielił się umieszczenia ewentualnej ucieczki - w przypadku niepozornego dialogu, było społecznie to niepoprawne, zbyt błędne, zbyt bardzo wynaturzone. Zachowania Matthewa, wydawały się aktualnie mężczyźnie - przekraczać dawki uznawanego jako tolerowany absurdu; zdziczały, wycofujący się niczym zwierzę - w kierunku obdarzonego spokojem, bezpiecznego schronienia; zamknięty w sobie, wyłamał możliwe normy. Daniel Bergmann, usiłował wychwycić wzrok przyjaciela z dzieciństwa - na próżno, oczy wydawały się nieobecne, zbłąkane niczym bezpańskie kundle - wędrujące bez celu w cieniach nieobecności. Nienawidził, kiedy ktoś tak po prostu, w planach miał zerwać pajęczynę gry - misternie przygotowanej, tak zwyczajnie, tak żałośnie - odchodząc. Czy miał on - jakiekolwiek emocje? Ludzkie? Kim on był, do cholery? Bezsilność, niewiedza, zazwyczaj doskonale i pewnie stąpającego Bergmanna, dolewała oliwy do ognia powstającej i tak irytacji. Zdecydował się na gwałtowną, natychmiastową czynność - z gracją, jakby dopadał ofiary zgodnie z podyktowaniem instynktu - zsunął się bezszelestnie z łóżka oraz w kilku, gwałtownych ruchach zagrodził Alexandrowi drogę. Pochwycił za ramiona mężczyznę, przytrzymał, niebezpiecznie blisko, w niebezpiecznym, zaklętym we śnie otoczeniu - i całe szczęście, nie miał zamiaru kogokolwiek obudzić. Spali, odgrodzeni we własnych sprawach; z kolei on - nie miał najmniejszych praw się wyślizgnąć. Pieprzony dezerter. - Jakim - zapytał - stymulowaniem? - Celowo zaakcentował słowo. Uśmiech balansował na pograniczu drwiny, poniekąd także obłędu; transu, w który został wprawiony, zmuszony - aby używać siły i doprowadzić pozornie zwyczajny dialog do swego końca. Nigdy nie zderzył się z taką formą reakcji; zazwyczaj ludzie wzburzali się, pogrążali w zranieniu, nigdy zaś - nie odchodzili, z pewnością nie odchodzili od razu. Jeszcze nie skończył. - Na tym polega rozmowa - przypomniał szeptem, z pozorną serdecznością. - Wymiana zdań. - Jakże to wszystko niewinne! Żerował na własnej, niezbitej cesze - całość jadowitego przekazu była wyłącznie ukryta; nie mógł, bezpośrednio i namacalnie napotkać ewentualnych pretensji. To on - Matthew Alexander - nie pasował do tego wszystkiego, zachowywał się niewłaściwie jak dziwak przynajmniej tak - uważał w chwili obecnej Bergmann. - To nie jest trudne - dodał cicho, kusząco, niczym kochanka namawiająca do popełnienia grzechu. Był w stanie odpuścić, chociaż - Matthew powinien zostać na swoim miejscu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nieraz zastanawiał się, dlaczego jego patronusem nie jest pierwotnie kot - zwierzę chodzące własnymi ścieżkami, iście przypominającego jego w tej kwestii. Nie lubił, gdy ktoś próbował go wepchnąć nieświadomie w czyjąś grę, gdyż on te intrygi łatwo zauważał - nie wiedział, czemu to jednocześnie zawdzięczać. Niejednoznacznej, rozgałęzionej w wiele kierunków intuicji, empatii wykraczającej poza terminologię tego słowa czy może zwyczajnemu strachowi przeciwko gatunkowi ludzkiemu? Chciał być sam, nie pozwolić wejść sobie do głowy, poprzestawiać wiele części i mechanizmów, które, według niego, działały perfekcyjnie. Stworzone ręką zamkniętego w sobie człowieka przy dość dużym wsparciu osób trzecich podczas uczęszczania do szkoły, jednak nie miał ochoty w jakikolwiek sposób dać poprzestawiać bądź zapoznać się z którymikolwiek z nietypowych akcji i reakcji na poszczególne bodźce. Miał w głowie płótno, z czasem posiadające pewnego rodzaju dreszcz, czy kiedykolwiek artysta chwytający za pędzel umieści na nim uczucia, by te były widoczne dla reszty społeczeństwa, tak zagmatwanego oraz trudnego według niego do zrozumienia. Nawet jeżeli był w stanie odczytać intencje drugiego człowieka, wyczuć, że atmosfera gęstnieje, nadal znajdowało się wiele niewiadomych, których odkryć zwyczajnie nie mógł. Wstał z zamiarem dostania się do drzwi oraz uwolnienia z pułapki podstawionej przez Daniela, jednak najwidoczniej mu się to nie udało. Jego instynkt ucieczki przed niebezpieczeństwem zawiódł na razie w najmniej oczekiwanym ku temu momencie - poczuł chwyt, poczuł coś, czego nie chciał poczuć, przeszywający wewnątrz dreszcz, niemiłe wspomnienia skłaniające go do jeszcze większej ucieczki - co nie zmienia faktu, iż pozwolił się chwycić, nie dając żadnemu z odruchów wyjść na światło dzienne - nie pochwycił jego rąk, nie przywalił paliczkami w bolesne zgięcie, co mogło go bardzo zaboleć - nie posuwał się do przemocy, nieuzasadnionej oraz beztroskiej. Wolał być ofiarą, niżeli stać się oprawcą. Wiedział, że się prędzej czy później pozbiera, zdawał sobie sprawę z absurdu tej sytuacji, do której obydwoje doprowadzili - nikt nie był niewinny. Choć na razie Matthew sam na siebie zrzucał winę, jakby był odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. - Testujesz. - odpowiedział, z trudem przenosząc wzrok na jego twarz, nie chcąc zdradzić ze siebie jak najwięcej. Niemniej jednak, czuł się osaczony, niczym pies miał odwróconą w bok głowę, nie chcąc bezpośrednio dać znać o tym, że cała ta sytuacja przyprawia go o mdłości. Emocje zaś tliły się, ale tylko w środku jego głowy, gotowe do wyjścia wtedy, kiedy będzie sam. - Chcesz mnie sprawdzić. - podzielił się swoimi przekonaniami, mając na myśli to, czy będzie w stanie wytrzymać w tak toksycznej atmosferze - czy wybuchnie, czy może zachowa resztki rozsądku oraz zwyczajnie nie przejmie się tą sytuacją. Zdołał wykryć sztuczną szczerość. Nie była ona na miejscu, miała na celu jedynie wyśmiać jego oblicze, pokazać wyższość w tej sytuacji nad uzdrowicielem, a im bardziej pokazywał swoją prawdziwą twarz nauczyciel od transmutacji, był bardziej skory do zapamiętania nowego wizerunku. Nadal był zszokowany, jednak nie na tyle widocznie, żeby zacząć się trząść ze strachu, co nie zmienia faktu, iż oczy były zwrócone ku ziemi, jakoby nie chcąc mieć do czynienia z czymś, co wywołuje u niego ból. - T-to nie jest wymiana zdań. - zacisnął zęby, czując, jak głos, pierwszy raz od bardzo dawna, głos mu się załamuje, zaś do oczu zaczęły napływać łzy. Rzadko kiedy pokazywał takie oblicze - nie wynikało to z powodu przyciśnięcia go, prędzej z powodu tego, że ktoś go oszukuje i przede wszystkim stara się uzyskać z tego jak najwięcej wrażeń. Ufał, a poczuł się tak okropnie... pusty? Jakby ktoś wyssał z niego na chwilę obecną soki. Mógł grać martwego, mógł się nie odzywać, jednak czuł, że należy przerwać ten cholerny mrok, że ktoś może czuć się nieustannie niewinny. - To jest wbijanie szpilek w umysł, naszpikowanych jakimś świństwem. Manipulacja. - przyznał szczerze, by następnie nie zareagować na ostatnie zdanie, które było w jego mniemaniu równie żałosną próbą na zdobycie jakiejkolwiek atencji. Zamiast tego wydostał się, czując, jak serce go okropnie boli, coś nieznanego blokuje jego gardło oraz je ściska, policzki stają się mokre od łez, oczy go pieką, ciało staje się słabe oraz trudne do poruszania. Dusił się w tym wszystkim, jednak nie obchodziło go już zdanie Daniela - to, czy zauważył jego reakcję, być może nieodpowiednią dla mężczyzny w jego wieku, po prostu miał to gdzieś. Chciał pobyć sam, dlatego wyszedł, prawdopodobnie ku niezadowolonemu obliczu nauczyciela od transmutacji. Ma uczucia, jednak rzadko kiedy je pokazuje.
Był w stanie jego zatrzymać przez chwilę ulotny moment, roztrzaskujący się prędko - na podobieństwo wrażliwej szklanej struktury, prześwitującej delikatności - tłukącej się o bezwzględność podłoża. Przewyższał nieco swą fizycznością Matthewa - aczkolwiek był on podobnie wyszczuplonej postury - wyzbytej z imponujących mięśni. Palce Bergmanna wpijały się w przeciwległe ramiona, oplatały membranę skóry niczym prowizoryczne sidła; wzrok jego wbijał się, przyszpilał, wydawał dyktować bezruch. Nienawidził - stawać się wtem obiektem czyjejś interpretacji, nienawidził prób złożonego rozpracowania (musisz jednakże przyznać, Danielu - było to całkiem trafne rozpracowanie, p r a w d a?). W rzeczywistości, pragnął on zagnać rozmówcę - tak, aby zmuszonym został do odpowiedzi. Matthew unikał wyjaśnień, przechadzał się labiryntem swych ścieżek w ostoi beznadziejności niewiedzy - był zasłonięty zupełnie poprzez tkaninę tajemnic. Bergmann, z kolei - chciał w końcu, skutecznie rozedrzeć przeszkadzające granice. To zaszło niemniej za daleko. - Chcę się dowiedzieć - wysyczał, przez odłączone wyłącznie w niezbędnym minimum wargi. Marsowa mina, konfrontowała się ze szklistością oczu - czyżby miał zamiar płakać? Zszokowany efektem działań, Bergmann wypuścił przyjaciela z zasadzki - równie niedługo, zniknął on z jego oczu. Przysiadł w milczeniu, w nicości, na swoim łóżku - cicha wiązanka przekleństw wydostała się, popłynęła w eterze. Nadal nie umiał zasnąć - nadal był wściekle bezsilny, świadomy późniejszych niezręczności w nawiązywaniu kontaktu. Dlaczego, nie mógł - tak najzwyczajniej się poddać? Odpowiedzieć cokolwiek, okłamać, kontynuować rozmowę. Wszystko zmieniło jednakże sposób patrzenia mężczyzny - Matthew Alexander, przestał być tworem bez jakichkolwiek emocji. Był jeszcze bardziej skomplikowany. Bergmann był wściekły także na siebie - pozwolił się odkryć, zmusił się do agresji, pokazał gorsze oblicze; musiał być znacznie bardziej ostrożny. Będzie ostrożny - poprzysiągł sobie, owijając się szczelniej kołdrą. Wszyscy wciąż spali, on również powinien zasnąć.
Nigdy nie sądziłam, że obudzę się w nie swoim pokoju. Wydarzenia poprzedniego dnia, jakkolwiek zamglone, były nieco bolesne. W pamięci miałam bardzo dużo wypitych tequili, przez które pierwszym uczuciem, jakie powitało mnie tego poranka, było pragnienie. Język zdawał się zrogowacieć, zdrętwieć, utracić pierwotne zdolności ruchu, a już w szczególności artykułowania. Dźwięk, który wydobył się z moich ust, z pewnością mógł poddać w wątpliwość moją przynależność do rasy ludzkiej. Suchość w gardle przerodziła jęk w zachrypnięty warkot, tylko cudem niedoprowadzający do kaszlu. Z trudem przełknęłam ślinę, która też nie była ukojeniem, jedynie pchając czający się w zakamarkach posmak poprzedniej nocy do kubków smakowych. Nigdy tak mocno nie marzyłam o wodzie. Fantazjując o szklance tego życiodajnego napoju, spróbowałam się poruszyć. Obolałe ciało świadczyło o odbyciu dużej ilości aktywności fizycznej - wiotkie mięśnie z trudem kurczyły się, wywołując grymas na twarzy. Ciężar mojego własnego ciała wbijał mnie głęboko w materac, zdawałam się tonąć w jego objęciach. Delikatnie przesunęłam nogę, wydobywając łydkę spod pościeli, czując łagodny chłód powietrza na odsłoniętej skórze. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo było mi gorąco pod kołdrą. Kilka kolejnych ruchów uświadomiło mi, że nie byłam w łóżku sama. Otworzyłam oczy. Odwróciwszy głowę w jedną stronę dostrzegłam czyjeś plecy. Szerokie, męskie ramiona i linia kręgosłupa ginąca pod rąbkiem kołdry - to tam jeszcze przez chwilę przyciskałam policzek, teraz gorący, palący niemal żywym ogniem. Patrzyłam na te plecy z niezrozumieniem, marszcząc brwi i mrużąc oczy, zastanawiając się, czy aby na pewno nie byłam jeszcze we śnie. Uwikłana w spowolniony natłok myśli, wyciągnęłam palec, by dotknąć je i sprawdzić, czy... Były prawdziwe. Co gorsza - po mojej drugiej stronie coś się poruszyło. A nawet ktoś. Daniel Bergmann. Nim się spostrzegłam, przytłumiona wpadającym do pokoju światłem, otępiała przez kaca, spowolniona przez ogarniającą mnie panikę - zostałam przygarnięta ramieniem. Zamknięta w uścisku przez swojego przełożonego, w sytuacji niemalże bez wyjścia, wstrzymałam oddech. Jego klatka piersiowa poruszała się miarowo, przy karku czułam cykliczny powiew gorącego powietrza. Ostatnią rzeczą, z której zdałam sobie sprawę, to fakt, iż wyrazistość dotyku jego skóry na mojej była podyktowana brakiem odzienia. Na obojgu. Spanikowałam. Po prostu krzyknęłam.
Meksykański festiwal okazał się festiwalem żałości - większej, niż Daniel Bergmann zdołał najśmielej zakładać (w chwilach - gdy jego umysł nie tracił umiejętności równie skomplikowanych procesów). Zwieńczeniem nieudacznictwa, kryształem panoszącej się, osobistej tragedii wyrastających ośmieszeń - w koronie zwykłej pogardy - okazał się niefortunny kieliszek tradycyjnego trunku. Jedna wyłącznie porcja - już okazała się dostateczna, przeistaczając dojrzałego mężczyznę, wysyconego powagą - w kapryśne i kilkuletnie dziecko. Jakim cudem, był owinięty pościelą w jednym posłaniu - razem ze swą asystentką i przyjacielem z dzieciństwa - nie wiedział (być może - nie chciał też wiedzieć). W głowie Bergmanna skrywała się wszechobecna pustka, gaszona - wyłącznie przez sielankowe wizje wytworów jego umysłu. W wynaturzonym, toczącym się sennym świecie - jaki obecnie oblepiał transem mężczyznę, był w trakcie (o zgrozo) ślubu z Ursulą Bennett; dyrektorką Hogwartu. - ...i że cię nie opuszczę... - wymruczał, ledwie zrozumiale spomiędzy spierzchniętych warg. W wyobrażeniach zsyłanych przez Morfeusza, spoglądał - pełen zachwytu na uśmiechniętą Bennett; o dziwo, mając na myśli wyłącznie wzniosłe, jakże wspaniałe uczucia - nie rozważał momentu zerwania szykownej sukni oraz zaspokojenia żądzy, odwiecznie szerzącej w jego naturze władzę. Z zaciekawieniem spijał jej słowa, kiedy już później zdołała przedstawiać plany kolejnych weselnych zabaw - oraz - związanych z pracą, dodatkowych zajęć dla uczniów - poszerzających ich horyzonty umysłów. Krzyk był wybudzającym czynnikiem. Potęgował się, wyolbrzymiał, rozsadzał czaszkę; z trudem, Daniel Bergmann spróbował choć odrobinę otworzyć oczy. Otępiały, bez świadomości czasu - oraz warunków miejsca, walczył z tą ołowianą kurtyną powiek. - Ciszej - wyrzucił z trudem, sięgając dłonią - aby przecierać własne, skonsternowane oblicze. - Co się dzieje - dodał; trudno powiedzieć - czy aby naprawdę pytał - aczkolwiek owszem, to miało być w zagubieniu pytanie. Nie zdołał on jeszcze spostrzec (w końcu, w żaden sposób skutecznie się nie rozbudził), jak blisko znajduje się Thìdley. J e s z c z e.