Położona w samym sercu ruin, pokryta miękką, zieloną trawą Polana. Znajdziesz na niej miejsce idealne do wyłożenia się na słońcu, a także oparcie w pniach wysokich, bujnych drzew, rzucających przyjemny cień. Gdy jesteś zmęczony zwiedzaniem i wędrówką pomiędzy budynkami starego miasta, to idealne miejsce, aby odpocząć. Masz z niego widok na całą okolicę, a także pomniki przeszłości. Wielu turystów korzysta z tego miejsca jako idealnego na piknik, gdzie w spokoju, otoczeni naturą i podmuchami starożytności, mogą zaspokoić głód czy pragnienie lub dać odpocząć zmęczonym nogom
Oczywiście, chlanie z Ette gdzieś po kątach, robienie psikusów, magiczne wyzwania dawały mi mnóstwo satysfakcji, jednak bezustannie dręczył mnie fakt, że moja nauka bezróżdżkowości odrobinę stanęła w miejscu. Trudno ukryć, że mimo wszystko fakt ten odrobinę zaburzał odpoczynek, dlatego zdecydowałem się znaleźć kilka chwil by poćwiczyć. W jeden dzień, kiedy akurat melanż poniósł mnie trochę mniej niż zwykle wstałem o piątej rano, ogarnąłem się i wyszedłem szukając odpowiedniego miejsca. Moja różdżka została na stoliku - perspektywa jej użycia byłaby zbyt kusząca, żebym mógł się na to zdecydować. Było jeszcze ciemno, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało - widziałem w tym szansę na dłuższe ćwiczenia. Po krótkim spacerze odnalazłem odpowiednie miejsce - polana koło ruin nie wyglądała na często uczęszczane miejsce, poza tym było tu całkiem sporo przedmiotów, które nadawały się do ćwiczeń. Wybrałem sobie jeden, mały i stosunkowo lekki odłamek skalny, po czym usiadłszy na trawie zabrałem się za coś w rodzaju medytacji. Starałem się przypomnieć wszystko wskazówki, które podała mi matka Matamali i już na starcie uświadomiłem sobie, że nie jest to takie łatwe. Skupiłem się na moim potencjale magicznym wspominając ze szczególnym naciskiem czasy, w których byłem bardzo młody i zupełnie nie panowałem nad emocjami, a co za tym idzie - nad moją magią. Starałem się wyczuć przepływające przez moje ciało impulsy i je opanować. Gdy byłem już niemal pewien, ze to się udało skupiłem się na mojej magii, po czym przekierowawszy ją na wybrany obiekt (czyli wyżej wspomniany odłamek) wyszeptałem: - Wingardium Leviosa. Nic się nie stało. Wiedziałem, że wina nie leży w moim potencjale magicznym, który przez ćwiczenia i powiązania z wilami jest wyjątkowo silny. Musiałem coś robić nie tak. Ponownie przebiegłem myślami przez wszystkie rady otrzymane od kobiety z afrykańskiego plemienia, po czym skierowawszy dłoń w stronę kamienia przymknąłem oczy i ponowiłem próbę. Niespodzianki brak, znowu się nie udało. Wziąłem głęboki oddech i ponowiłem próbę. I znowu. I znowu. Robiłem to dziesiątki razy z każdą chwilą uświadamiając sobie, że idzie mi znacznie gorzej niż w Afryce. Po kilkudziesięciu próbach byłem zrezygnowany i wkurwiony. Skierowawszy rękę w stronę przedmiotu wrzasnąłem: - JA PIERDOLĘ WINGARDIUM LEVIOSA KURWA! Niespodziewanie kamyk uniósł się - ledwo co, może kilka centymetrów i po chwili opadł, ale zamiast się cieszyć oniemiałem. Uspokoiwszy się poczułem żal - moja magia wciąż była zbyt silnie związana z emocjami nad którymi, mimo całych starań nie miałem stuprocentowej władzy. Wiedziałem, że jeśli nie rozdzielę moich wybuchów od rzucania zaklęć to nie osiągnę wymarzonego celu. Co to za czarodziej, który tylko we wkurwie jest w stanie osiągnąć wymarzony efekt magiczny? Westchnąłem i zrezygnowany rzuciłem kamyk w trawę - moje ćwiczenia nie miały w tym momencie zbyt wiele sensu, poza tym robiło się późno. Wiedziałem dwie rzeczy - po pierwsze powinien jeszcze kilkukrotnie poćwiczyć to co zapisałem u matki Matamalii, zaś po drugie - musiałem zacząć walczyć z ciągnącym się za mną lat przekleństwem matczynego dziedzictwa. Wiedziałem, że już zawsze będę wybuchowym dupkiem, jednakże musiałem nauczyć się traktować magię i emocje jako odrębne rzeczy.
Późnopopołudniowe słońce nieboskłon dźwigał już z trudem; turkus rumienił się amarantem od jego okrągłej tarczy - w której, miast złota, zdobywał władzę pomarańcz. Smugi chmur pociemniały - nieubłaganie zdołał nadchodzić zachód, moment zetknięcia z fałszywym ograniczeniem przez wytoczony horyzont. Ruiny zapełniały się rzeszą turystów najintensywniej w pobliżu wznoszącej się piramidy, arcydzieła rąk Majów; same podnóża, stały się aktualnie wolne. Lekko mącona cisza - sprawiała, że oto z łatwością było lądować w ramionach rozmyślań Daniel Bergmann poddawał się tym skłonnościom, poniekąd też bezlitosnym. Ścigały jego emocje - zagrzebane uprzednio w glebie podświadomości, obecnie wydawały swój owoc. Składał się z samych antytez, związanych ze sobą w orkanie rozpętanego w świątyni wnętrza chaosu - dokładnie tam, mieszał się lęk razem z chęcią, mieszała troska oraz poczucie szarej obojętności, mieszała zwykła cielesność ze wzniosłą potrzebą ducha. Nie wiedział co robić. Co powinien czy powinien. Pustka, po stokroć pustka. Przysiadł obecnie na jednym z dostępnych schodków, kamiennej półce oswobodzonej z nadmiaru mchu oraz trawy; jego sylwetka zamarła w bezruchu niczym odlana rzeźba - w grze światła oraz postępujących cieni. Pogrążony we własnym świecie, siedząc tak - przez chwilę nawet zapomniał i nie dostrzegał ewentualnych przemian, nie dostrzegał przemieszczających się ludzi - o ile ktokolwiek stąpał pobliską ścieżką; nie czynił dalej też większych ruchów, prócz regularnych rozszerzeń, to zwężeń żeber w cyklicznej niezbędności oddechu.
Nie wiedziała dlaczego tu przyszła. Nie analizowała tego, podobnie jak nie zastanawiała się nad głęboko skrywanym sensem wydarzeń, które raz po raz wydawać się tłamsiły umysł drobnej o niezwykle smutnym spojrzeniu krukonki. Była obecna pośród ludźmi, nadal egzystując pod osłoną onirycznej kurtyny, tak jakby z przymusu podjęła się przysłonięcia swoich enigmatycznych odczuć, choć – może powód był zbyt jasny? Nie zamierzała o tym rozmawiać. Z n i k i m. Tonęła w rozmyślaniu o powrocie do Londynu, którego wewnętrznie wcale nie chciała, gdyż głębokie rany wcale się nie zasklepiły, a kłamstwa wypowiedziane kilkukrotnie potwierdziły w niej przypuszczenia, że jest zbyt naiwna, by sądzić iż cokolwiek mogło się zmienić. Bijąc się z rozterkami przystąpiła kolejny krok, który zaprowadził ją na zazielenione tereny. Potem zdecydowała się na następny, by wreszcie znaleźć się w otoczeniu nikłego pasma trawy i widoku rozpościerającego się przed nią, zezwalając podmuchom wiatru rozwiać rudawe włosy, które mieniły się intensywnością w zachodzącym słońcu. Refleksy odbijały się, czyniły z niej istotę wyłaniającą się z leśnej otchłani, jak gdyby polowała na kogoś, by wciągnąć go wraz ze sobą w głębinę i zesłać na zeń zgubę. A może – pragnęła zrobić to sobie? Oddech wypuściła ze świstem i podjęła się wykonania jeszcze jednego ruchu, by zaraz potem przykucną i opuszkami sięgnąć subtelnej powierzchni źdźbeł, tak lekko muskających membranę skóry. Musiała ruszyć dalej, przestać oglądać się za siebie i przeszłość, która na dobre przeleciała przez smukłe palce, od dawna nie pieszczące śnieżnobiałych klawiszy. Wspomnienia, tak irracjonalne w rozedrganej codzienności. Strach uleciał gdzieś ponad chmury, podobnie jak pozostałe, nagromadzone emocje będące szerokim wachlarzem uzależnień, dając jej prosty wybór. Warto?
Wyłamywała się wśród zasłony pochłaniających rozważań - śledzona początkowo nieśmiało, z oddali, z jedynie zdawkową nieświadomością. Skąpana w ostatnim tchnieniu promieni słońca, przechodzących pomiędzy figlarną kompozycją kosmyków miedzianych włosów; stał wyżej, stał dalej, stał bierny, stał nieobecny. Brutalne zderzenie się z wiedzą kim jest - cuciło oraz skupiało Bergmanna; trwale zakorzeniało w rzeczywistości ciosanej materii oraz niezbitych, brutalnych poniekąd faktów. Wymazał obecnie udział z jej życia - zniknął, zabłąkany w niewiedzy, w gąszczach ambiwalentnych uczuć. Labirynt myśli rozrastał się w jego głowie - przepełniony od ogromności zasadzek - wężowisko zgubnych korytarzy dręczących wciąż sytuacji i doznań, wbijających kolejne sztylety niczym perfidny zdrajca. Był rozdarty - odłączył się od niej - powrót wydawał się być pragnieniem oraz zarazem zgubną przy popełnianiu decyzją. Wypuścił cicho powietrze z ust - bezgłośnie popełnił westchnienie (cholera jasna, miał gigantyczną ochotę zapalić). W oddali, Marceline Holmes wydawała się być mityczną, o wiele bardziej zdystansowaną niźli dosłownie niezwykłą, efemeryczną istotą, utkaną z mgły, zdolną do rozproszenia wraz z nieostrożnym krokiem. Zaryzykował. Zbliżał się więc, tak powoli, kiedy trwała - nachylała się w stronę ździebeł porastającej kamienne pamiątki trawy; tak, aby - odnotowując obecność, spostrzegła jego dokładnie tuż obok siebie, tuż na granicy łamanych zasad przyzwoitości, depczącego jej osobistą przestrzeń. Spoglądał na nią, zamglonym nieznacznie wzrokiem - milczał, specjalnie milczał - bowiem od zawsze nie zwykli przedawkowywać werbalizacji. Tym razem - również - słowa okazywały się niepotrzebne.
Nie była pewna czego może się spodziewać. Spacer ten był jedynie ucieczką w iluzoryczną przestrzeń, z której wcale nie chciała wracać (i kto wie – może nie wróci?). Lawirowała na pograniczu niepewności, uciekała od obowiązków zakrawających o zobowiązania, tonęła w oceanie myśli, które zalewały jej umysł niemal z każdej strony. Brak rozmów, oznak zainteresowania światem zewnętrznym utwierdzał ją tylko w chęci pozostania na sferze emocjonalnego dystansu, który pozwalał względnie funkcjonować wśród tych wszystkich ludzi, jak gdyby nie była dostatecznie pewna – czy tego pragnie całą sobą. Alienowała się. Uciekała od obowiązku zbliżenia. Oddech dziewczęcia spłycił się, jakby wyczuwała czyjąś obecność, jakby źdźbła trawy nie były już dostatecznie intrygujące w swej onirycznej strukturze, jakby nagle ktoś wtargnął w jej intymną kreację, by zaburzyć chwilowy spokój. Uniosła się jednak, odwróciła głowę przez ramię, a jej skąpane błękitem tęczówki dostrzegły znajomą, męską sylwetkę. Wolnym ruchem odwróciła się, jak mała kusicielka z dalekich terenów enigmy, zachęcając go do pozostania ze sobą w wieczności, która dla nich była niczym w czasie, który zamknął ich w okowach więzienia. Obserwowała uważnie zachowania, emocjonalne zmiany na twarzy, choć sama odczuwała zbyt intensywną i irracjonalną feerię uczuć pod membraną skóry, tak perfidnie atakującą korytarze żylnie, w których nie sączyła się w tej chwili krew. Czyżby całe życie z niej uleciało, a ona pozostawało senną marą? Cisza stawała się błogosławieństwem, podobnie jak typowe dla nich w swej analogii rozmów milczenie, którym kierowali się od zawsze. Zbyt daleko, a zarazem ponownie odżyła chęć zatopienia się w jego jestestwie, w którym – kto wie – (być może) nie było już dla niej miejsca.
Chciałby zatrzymać ten moment wrażliwy ułamek czasu; wśród zrywających się uczuć - płochych jak dzikie stado zauważonych zwierząt. Mógłby uchwycić ją - obiektywem pamięci wśród fotografii wspomnień, zapętlić, podnoszącą się, nieświadomą - bez konieczności składania choć najdrobniejszych wyjaśnień. Wiedział - zawiła przeszłość, pozostawiała w dziewczęcej głowie piętno zbyt wielu pytań - na które on, nie chciał - za wszelką cenę - udzielać jej odpowiedzi. Nie umiał uporządkować pętli tych wątpliwości, skrojonych na podobieństwo gęstych, zszarzałych chmur, prorokiń nadchodzącego deszczu; nie umiał nawet - odpowiedzieć sam sobie dlaczego. Zaabsorbowanym spojrzeniem obejmował odwracającą się bez pośpiechu sylwetkę; milczenie wydawało się obciążone enigmą zaszytych w ukryciu znaczeń, dokładnie pomiędzy jednym a drugim cyklem w powtarzalności mrugnięcia. Błękit zataczający okręgi chłodnych, męskich tęczówek, przesycony był pochłonięciem tą chwilą, pochłonięciem - lustrowaną obecnie postacią niepozornej studentki; w błękicie rozmywał się smutek, nigdy niewygłoszony w zapadających słowach. Świadomość - przecież nie może. Nie teraz. Nigdy? Świadomość - że nie powinien. Obciążony tą świadomością, jednak - unosi dłoń, wspinającą się początkowo nieśmiało w otaczającym powietrzu, wspartą na fundamencie mięśniowych włókien; unosi - jak gdyby pragnął, dawnym zwyczajem odgarnąć zbłąkany w zrywach powietrza kosmyk opadających włosów, jakby chciał już następnie obdarzyć dotykiem policzek obsypany szczodrze przez piegi. Rzeczywistość - mocujące i niewzruszone łańcuchy - powstrzymuje mężczyznę; jest jak najbardziej świadomy - zastyga właśnie w połowie wyrażanego zamiaru, rozwiewana przez wiatr fryzura muska opuszki palców wyciągniętej w jej stronę ręki. - Marceline. - Powiedział wyłącznie, cicho; na nowo uczył się tego słowa, dawno niegoszczącego na ustach. Brzmiało nad wyraz magicznie - nietypowo, kusząco jak zakazany owoc, namiastka, którą się delektował. Stał przed nią - jako ten Daniel, Daniel Bergmann, zakorzeniony najintensywniej w pamięci, odrzucający drętwość zakłamania nie był już profesorem Bergmannem.
Ta układanka wydawała się irracjonalną odskocznią od rzeczywistych zdarzeń. Feeria niewypowiadanych słów miażdżyła nieustannie krtań, jak gdyby nakładając na zeń bezwarunkowy zakaz wydobywania elementarnych sentencji, by rozwiać nagromadzone w drugim umyśle pasma wątpliwości. Przez pryzmat dystansu, stała się maleńką laleczką z porcelany, która gubiła się między pragnieniem a powinnością. A powinna była odejść. Dokładnie w chwili, w której błękitne tęczówki osiadły na jego twarzy, doszukując się cienia przeprosin, skruchy, ale – na próżno. Daniel Bergmann z pewnością nie żałował tego ciosu, choć może to ona zbyt mocno wierzyła w iluzoryczność ich relacji, by zaakceptować rozłąkę z łatwością godną kobiet, które tak często posiadał? Nie wiedziała nawet o nich; w swej naiwności zabrnęła ponad faktyczność, od której była odcięta, pokładając w osobie mężczyzny swe nad wyraz specyficzne żądania, nie mające prawa realizacji. Przygryzła policzek od środka, gdy dostrzegła gest, tak znajomy i wyczekiwany długimi tygodniami, a zarazem zmuszający do zrobienia kroku w tył, co finalnie nie nastąpiło. Serce uderzało rytmicznie, oddech spłycał się, jak gdyby nie zezwalając na to, by przełamał efemeryczną barierę dotyku, gdyż ona nadal pozostawała jedynie senną marą, od której winien się uwolnić. Właśnie teraz. Ciemna kurtyna rzęs przysłoniła nieznacznie opuszczone spojrzenie, lustrujące zamiar Daniela, który nie nadszedł, nie spełnił się w swej prostocie, a jedynie głuche, ciche wypowiedzenie jej imienia przypomniało, że są żywi. Zacisnęła mimowolnie piąstki, aż knykcie zaczynały bieleć, wszak niemoc i bezsilność były cechami, które odbierały Holmes zdrowy rozsądek. W swych wyobrażeniach widziała jak smukłe palce zahaczając o jego policzek, a zaraz potem kreacja scenariusza przystępowała o nienaturalny obrót sytuacji, gdzie to jej wątłe ciało wtulało się w niego i rościło sobie prawo do bliskości. Cisza. Melodyczna, analogicznie wpijająca szpilę do nuty próby przerwania jej za sprawą imienia osiadłego na wargach. Patrzyła, domagając się s z c z e r o ś c i; ten jeden raz.
Srebrzyste igły milczenia wbijały się w jego wnętrze; przenikały przez skórę w miękkie utkanie duszy. Był jednak - zbyt silny, aby rozproszyć się, najzwyczajniej stchórzyć, z rozkołataniem serca naiwnie uciec - oraz zarazem zbyt słaby - aby wygłosić ciężką od prawdy mowę. Strach zestalał się niemal w ciele, oksymorony uczuć zderzały się w istnym wynaturzeniu; n i e nie umiał nie umiał się przed nią otworzyć. Odpowiedzieć. Nie umiał - wypełnić oczekiwania fragmentarycznie spoglądających oczu, zbłąkanych - bez zaufania, bez więzi. Wyrwanie zakorzenionych sekretów zburzyłoby jego obraz, zniszczyło - był rozszarpany, rozdarty pomiędzy chęcią odzyskania jej a ubóstwem zdolnych w zastosowaniu metod. Nie umiał się całkowicie otwierać - za każdym razem, wymykał się przecież zwinnie, przybierał odmienną maskę; zagubiony w tych kłamstwach, nie wiedział nawet już sam - który on jest właściwy, krystaliczny; niezasłonięty. Bezsilność zawsze nawoływała wściekłość, zachłanność - rozsadzające cegły komórek, pozornie w powierzchowności zostającego niezmiennym ciała. Był wściekły - bowiem, zarazem - okrutnie jej pragnął, w całości, pożądał jej ciała z zaplątaną w nie duszą, w ciągłym uzależnieniu; zakrwawiłby swoje czoło, uderzając wciąż w mur odmowy. Wyciągnięta w kierunku Marceline Holmes ręka zwiędła, zahaczywszy nieznacznie o kilka płomiennych kosmyków; opadła swobodnie wzdłuż ciała, zrezygnowana i zwiększająca tym samym - rozwarte szczęki kaleczącego dystansu. Nie mógł powiedzieć. Szukał odmiennej drogi (jak bardzo to doń podobne). - Słowa - powiedział nagle, samotnie, z lekkim odcieniem pogardy; dodał dopiero później: - są zbyt słabe. - Aby wyrazić? Unieść na barkach wszystko - co czuje, co myśli, co wydarzyło się - odsunęło ich dwoje od siebie? Nigdy nie wypowiadał się bezpośrednio. Jak bardzo jest to podobne.
Nie potrafiła wydukać z siebie choćby słowa, jak gdyby te oznaczały irracjonalną potrzebę otwarcia, na którą nie była w stanie przystać, odpychając od siebie tę wizje, zmuszającą do upadku. Tkwiła nadal w jednej pozie, wykreowanej z efemerycznego uniesienia otulonego oniryczną mgiełką, tak intensywnie muskającą odsłoniętą membranę skóry. Była ledwie cieniem samej siebie; istniejącym jedynie w ich wspólnych wyobrażeniach. Błękitne tęczówki wodziły po wyraźnej linii męskiej twarzy, nieustannie doszukując się ukrytego znaczenia wagi nieoczekiwanego spotkania. Lawirując pomiędzy emocjami odczuwalnymi w zwojach umysłu, tańczyła wedle enigmatycznej melodii tkanej przez kreowane wyobrażenie zespolonych niegdyś dusz. Nadal pragnęła odczuwać go dosadnie, jak gdyby dając mu pozwolenie na przenikanie jej duszy, która złakniona dotyku męskich dłoni poszukiwała analogicznych alternatyw, ulegając irracjonalnym pokusom. Chciałaby dopuszczać do siebie ten scenariusz, choć zawsze brakowało jej odwagi, będąc oddaną tylko jednemu mężczyźnie; niesłusznie. - Słowa - zawiesiła głos w podobny sposób do niego, spoglądając przez moment na dłoń, która niemal ją dotknęła, a w myślach układając dalszy sens wypowiedzi. - Nie są twoją mocną stroną - wiedzieli o tym oboje. Brak jednak odzewu, frazy, kruchej sentencji, wybijał na wątpliwej jakości wnętrzu rudowłosej laleczki kolejne szramy, okaleczające taflę porcelany. Robił to z premedytacją? Całkowitą celowością? Nie wiedziała. Krok w tył nastąpił niekontrolowanie, nie dając mu szansy na wejście w jej strefę nikłego komfortu. Ciało - jeśli widział - podobnie jak dusza - krzyczało: nie daj odejść, mimo że to stłamsi nas oboje.
Roli nie odgrywały słowa - nie - same z siebie, ogołocone z trującej go powinności, przyszykowane od zawsze z precyzją; mnogością zdolnych do rozpatrzenia znaczeń. Wyznania. Rozdarcie membrany zewnętrznych miraży powłok - celem uwidocznienia prawdziwej formy - tak słabej, tak niestabilnej, tak zwijającej się w środku. Emocje zaciskały się wokół szyi - niczym wisielcza pętla stworzona z włóknistych zwątpień, sztywno podtrzymujących już bierne ciało. Czuł się ścigany - przez nią, przez przeszłość, przez wyrywane z kontekstu kadry niechcianych wspomnień tłamszących na podobieństwo teraźniejszości; był osaczony poprzez odpowiedzialność, ciążące, ołowiane łańcuchy zasłużonego więźnia. Żałosność presji karmiła wciąż irytację - rozpaczliwie chciał wrócić, bez jakichkolwiek tłumaczeń, bez w y z n a ń których wszak nie posiadał i nie wydobyłby spośród źródeł skomplikowania umysłu; nie mógł, nie mógł jej tak banalnie sprowadzić na sprzyjającą drogę obopólnego (?) spełnienia; tak samo - jak nie był w stanie jej ofiarować łańcuszka - przyniesionego specjalnie w obręb skromnego Annecy (mieniącego się różnobarwną paletą wczesnego lata). Czym byli, kim byli? Nieszczęśliwymi kochankami? Niewolnikami amoralnego bagna? Dwojgiem ciał, zacieśnionych stanowczo zbyt często ze sobą, ulotnością żywotów cieni tańcujących na ścianie i echem westchnień? Cisza. Przez dłuższy czas - cisza. - Mógłbym przekazać wiele - odezwał się ostatecznie; wyraźnie, choć odpowiednie cicho, z nietypową śmiałością wstępującą w ton jego wzroku - wyjaśnień - wymienił - próśb - odsunął się, zgodnie zwiększając dystans; był jak najbardziej poprawny; czysto spontaniczne spotkanie nauczyciela oraz jego studentki - pytań. Mógł. Gdzie jednak tkwiło znaczenie? Nie umiał wypełniać odmów, nie znał znaczenia nie. To również - nie była jego mocna strona, wiesz o tym, Marceline Holmes? Na zawsze będzie tak błądził.
Unikali ich nagminnie. Pozbywali się, jakby były conajmniej bezwartościowymi algorytmami nieistniejących racji, które nieustannie rozniecały w nich potrzebę lawiracji na pograniczu słusznych wyborów. Czy te jednak istniały w odmętach efemerycznych wyobrażeń? Otrzymały tytuł abstrakcyjnej ułudy pozostawionej na pastwę losu (nie)spontanicznych zdarzeń. Tym razem było analogicznie. Spotkali się, niby przypadkiem, lecz los wydawać się krzyżował ich niegdyś splątane drogi ponownie, choć Marceline zaakceptowała, pogodziła się z wyborami mężczyzny, które wbijały w nią tysiąc igiełek, rozcinających delikatną powłokę onirycznej duszy. Była ona bowiem jedynie elementem w całej układance kreowanej na potrzeby zespolenia żywotów, tak dwóch skrajnie różnych person o odmiennym postrzeganiu rzeczywistości. W tym wszystkim - rudowłosa - nie umiała pozostać bierną, jakby wewnętrzny głosik zmuszał, przyciskał do działania, a zarazem pozostawiał oddaloną od słusznego toru relacji. W pokrętnych sugestiach, intensywnie tłamszących nietrzeźwy umysł - nadal podświadomie pragnęła jego obecności w swoim życiu, mimo iż wiedziała - co będzie dla nich n a j l e p s z e. Łańcuszek przypominałby jedynie o nieuchronności zdarzeń, niemym przywiązaniu, iluzji nakreślającej sentymentalną linię wspomnień. W przykrości sentencji - zapomniała; w eter wypuściła zalegające pod stertą kurzu wspomnienia, jakby szukając wyzwolenie, a to przecież nie w biżuterii skryta była jej niewola. Błękitne tęczówki okraszone muśnięciem chłodu, przenikający uśmiech i głos siejący spustoszenie w głowie, na które godziła się ciągle, wracając w snach do dni, kiedy wszystko było dobrze. Za tym tęskniła najmocniej, podobnie jak za nocami wypełnionymi sensualną bliskością. - Nie twierdzę, że nie - szepnęła ledwie słyszalnie, a wzrok powędrował na drżące od powietrza źdźbła trawy. Szukała w nich odpowiednich s ł ó w. - Twierdzę, że nie może być to ofiarowane mnie - wydukała, choć głos załamał się na ostatnich samogłoskach. Mimowolnie uniosła spojrzenie na twarz mężczyzny, starając się mu przekazać w tej emocjonalnej sferze, której ledwie dotykali, że wie, że jest świadoma pewnych spraw, o których zabronił jej mówić, bo - były jego. W zupełności, jak nadal niegdyś ona.
Dusił się - w atmosferze brzemiennej od pierowzorów słów - które powinny właśnie się nieuchronnie wyłaniać, wychodzić naznaczonymi skruchą falami zza granic linii spierzchniętych, jakby zdrętwiałych warg; niechętnych w podejmowaniu współpracy. Miał dość, absolutnie miał dosyć swej bezsilności oraz dystansu - rozdarcia przez konwenanse wąwozu broczącej wiecznie boleści, których nie mógł powstrzymać, których nie umiał wyśmiać - nie - w absolutnej jawności. Zasady, wiecznie poddawane wykpieniu, bezczeszczone bez pohamowań reguł - owym razem, zastygły żelaznym murem - odbierającym pole jakiegokolwiek manewru. Obecnie pragnął je złamać, pragnął ukruszyć - jak nigdy dotąd, wbrew powstającym pozorom, wbrew zaległego chłodu nawarstwionego czasu rozłąki, zżerającego ich dusze. Najchętniej - zrzuciłby w nieświadomość ciężar zaciekawionych spojrzeń, przemierzających pobliski teren podróżnych, zapomniał, zapomniał o wszystkim - w kilku zuchwałych krokach zmuszając do zakleszczenia w bliskości ogarniających ramion. Żądał - nade wszystko dotyku, ulotnych bodźców rozgrzewających łaknącą coraz to intensywniej skórę; zakleszczenia w objęciach; pragnął - poznawać ją aktualnie na nowo, być przekonanym o prawdziwości efemerycznej sylwetki kreślonej przez jego wzrokiem. Czy była - rzeczywista? Czy byli? Kiedykolwiek? Będą? Lekki, wyrozumiały uśmiech nauczyciela, ugina wargi mężczyzny. Wpatruje się w nią - nie spuszcza z uporem wzroku, konfrontuje niepewność z własnym, nieodstąpionym rezonem. Nie przestaje. - Wciąż się nie nauczyłaś - wytyka, tonem serdecznym i nieszyderczym; lekkie podmuchy wiatru igrają z krótką fryzurą, przeczesują niewidzialnym grzebieniem jasnobrązowe kosmyki - zgodnie z natchnieniem wydumanego, spontanicznego artyzmu. Spojrzenie jednak - po chwili staje się nieobecne, znów przyodziane w mgłę melancholii, zastygającej na turkusowych tęczówkach. Nie rozumiała? Nie mógł - komukolwiek powiedzieć. Podobnie inni - składali się w bezimienną, mdłą nieistotność - choćby usilnie pragnął, nie umiał nazwać jej najzwyklejszą kochanką, karmicielką wyłącznie czysto pierwotnych potrzeb. Nie umiał. To przerażało oraz fascynowało nawzajem. Wiedziała? Nie miał w zwyczaju przestawać. - Chciałbym - oświadczył nagle, tonem ściszonym, lekko przerywającym nici powstającego milczenia - o wszystkim - dodawał niespiesznie - przypomnieć. Nie mógł ocenić - na ile mogłaby wiedzieć. Prawdą jednakże było - powracał, niczym przekleństwo, niczym przewlekła choroba, niczym wędrowiec znów kołaczący do utrudzonych progów niegdyś zranionej duszy. Wracał. Chciał wrócić. - Zatrzymać. - Czy był w stanie? powstrzymać ją, znowu, przed rozpłynięciem się w próżnię? Ograniczenia aktualnego przypadku, przyprawiały o dreszcz targającego nim irytacji. Spoglądał na Holmes przez chwilę - jakby ją pragnął możliwie najszczegółowiej uwiecznić - na łamach płótna umysłu, w szczególnym miejscu pośród galerii wspomnień. Zakorzenić. Wróci - aczkolwiek jeszcze - nadal nie ma odwagi. Nie możetak jest najlepiej tłumaczyć. Powoli, oddalił się w swym kierunku; nie przystawał i nie odwracał głowy.)
Gubiła się w gąszczu narastających emocji, które wypalały ją nieustannie, jakby podsycane przez nikłe iskierki rozpoczynały aktywny, dość efemeryczny taniec rozpustnej pogardy dla głupoty, głupoty, którą obecnie się charakteryzowali. Niczym ignoranci wypruci z uczuciowej brei, poddawali się katuszom narastającej niepewności, wypełniającej szczelnie tętnice, odbierające zeń możliwość korzystania z wątpliwej trzeźwości. Ta powoli zatracała się w analogicznie oczywistych pragnieniach względem tych całkowicie zabronionych, które przypominały o swej wykreowanej dawno temu prostocie, tak intensywnie zespalającej dwie dusze szukające szansy na przełamanie absurdalnych barier moralnych zasad. One nie istniały, pomimo że z kunsztem aktorskim odgrywali swe role, nadając odwrotny sens przymusowej schadzce zagwarantowanej przez pokrętny los dający im szansę na wybawienie samych siebie. Dusiła się jednak niemożnością sięgnięcia po nutę otwartej szczerości. Patrzyła, obserwowała, przypominała sobie w odmętach wspomnień ich nieocenioną zażyłość, która zniewoliła jej drobne, dość kruche ciało idealnie dopasowane do jego męskich dłoni. Analizowała sentencje wypowiadane w onirycznych momentach okraszonych kurtyną niewidzialności, oddzielającej ich od świata realnego, pogrążonego w mroku stagnacyjnych reguł; te bowiem - nadal - nie posiadały znaczącej wartości. N i e nauczyła? Czego? Błękit tęczówek utkwiony był w postaci Daniela Bergmanna, który mówił rzeczy niejasne, niezrozumiałe, pokrętne w swej strukturze zjawiska. Zaskoczenie przyozdabiało oszronione piegami lico, kiedy próbowała pojąć sens frazy, nie reagując, tkwiąc w jednym miejscu, jak gdyby czas powoli przestawał mieć znaczenie, a jedyną wartością odznaczały się ulatujące spomiędzy jego warg słowa. Dopiero po chwili zdecydowała się otworzyć usta, chcąc go zatrzymać, wydukać choćby słówko, lecz nic takowego się nie stało. Nic ponad dostrzeganie jak przenika przez jej smukłe palce, oddala się i pozostawia ją samą ponownie. - Ukryta plaża po ciszy nocnej - szepnęła, lecz pewności, że ją usłyszał nie miała. Czy cokolwiek posiadało jeszcze minimalistyczne znaczenie? Dla niej jedynie wędrówka, która stała się pasmem wszelakich rozmyślań.