Gdzie lepiej odpocząć, niż w barze na plaży? Pod daszkami i palmami można schować się przed palącym słońcem, a uśmiechnięty, gadatliwy barman bardzo chętnie zaoferuje coś do zwilżenia gardła. Można tutaj nabyć wszystkie napoje bezalkoholowe i alkoholowe z tych spisów, ale i tak schodzi tu najwięcej tequili!
Chętni mogą skosztować "specjału barmana":
Rzuć kostką w odpowiednim temacie: 1 - Trafia ci się Peach Morning Cocktail! Wiesz, co się w nim znajduje oprócz brzoskwini, soku żurawinowego i sporej ilości tequili? Eliksir euforii. Twój humor poprawia się już po kilku łykach, na minimum dwa posty. 2 - Wódka o smaku marakui, sok pomarańczowy i odrobina cytryny. Za sprawą czarującego barmana, w twoje ręce trafia Passion Flower. Okazuje się, że doprawiony został eliksirem Gregory'ego - przez następne minimum dwa posty uważasz dowolną osobę ze swojego towarzystwa za najlepszego przyjaciela! 3 - W meksykańskim barze nie może zabraknąć Tequila Sunrise! Ten piękny drink z tequilą, sokiem pomarańczowym i grenadiną został ulepszony odrobinką veritaserum. Zanim zdołasz go dopić, to już wypaplasz przynajmniej część swoich sekretów... (Przez minimum dwa posty nie możesz kłamać, dodatkowo wyjawiasz jakieś tajemnice) 4 - Ten niepozornie wyglądający drink to pikantna margarita ogórkowa z jalapeño. Jest taki mocny, czy to dodatek bełkoczącego napoju? Ze względu na subtelną nutę eliksiru, przez minimum dwa posty mówisz zupełnie od rzeczy. 5 - W tym Two-One-Two smak tequili zupełnie ginie w słodko-cierpkim posmaku soku z grejpfruta. Nie to jest najbardziej zdradliwe w tym drinku... Dodanie sproszkowanych tęczowych pykostrąków sprawia, że widzisz świat w kolorowych barwach, a twoje tęczówki zmieniają odcień na różowy na czas tego wątku! 6 - Meksykanie nie uznają Red Cherry z wódką, więc wymieniają ją na tequilę. Sam likier Maraschino, grenadina i sok ananasowy już się zgadzają! Dodatkiem jest odrobina afrodisii... Cóż, przez następne minimum dwa posty pałasz szczególnym uczuciem do pierwszej osoby, na której zawiesisz oko.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Wakacje trwają w najlepsze, żar leje się z nieba, nadal nie znalazłem nigdzie unilamy, a na dodatek próbując się przedostać na basen, który notorycznie jest zatłoczony, wpadam na Zakrzewskiego, który bez słowa ciągnie mnie w stronę plaży. A może było zupełnie na odwrót? Trochę się gubię w tym wszystkim, więc najlepiej uznać, że po prostu obaj się dorwaliśmy i na zmianę ciągnęliśmy w miejsce, gdzie wbrew pozorom nie ma aż takiego tłumu. Aż dziw bierze, co nie? Ale najwyraźniej wszyscy inni zdychają w pensjonacie na chorobę Faraona (czy ja nie pomieszałem aby krajów?) albo inny tego typu wynalazek, na który nie ma żadnej siły nawet w czarodziejskim świecie. Patrząc na ten bar, mam wrażenie, że lądujemy w jakiejś krainie surferów, a nie na meksykańskiej plaży. I chociaż deska informuje nas o możliwym grillu, tak naprawdę nic tu nie grillują. Nie żebym miał ochotę na jakieś żeberka z ognia, bo nie mam, ale trochę to oszukańcze. Dziwnym trafem okazuje się jednak, że to własność czarodzieja i drinki mają ciekawe dodatki, wiec szybko mu wybaczam to, że znaki drogowe i informacje są jedynie picem na wodę. - Stary, czemu my tak nie wychodzimy do Hogsmeade? – pytam Lennoxa, kiedy już siedzimy na tych prowizorycznych drewnianych stołkach pod palmami, a barman przygotowuje mi drinka na „chybił-trafił”, bo sam nie wiem, czego chcę spróbować. Niby wychodzimy bez bab, a jednak moje podejmowanie decyzji dzisiejszego popołudnia jest iście kobiece. „A obojętnie”, „no sam nie wiem”, „ty coś wybierz”. Szlag człowieka może trafić i sam się już na siebie wkurzam, no ale że podsłuchałem na korytarzu, że lepiej dać kolesiowi wolną rękę, to co się będę pierdzielił i kombinował. W końcu dostaję pikantne, ogórkowe coś, które nawet mi smakuje. - Sumie, w kim ty jesteś z pokoju w ej? – pytam i chociaż w mojej głowie to zdanie brzmi tak, jak powinno, w rzeczywistości coś innego wydobywa się z moich ust i przez chwilę nie ogarniam, o co biega, ale w końcu uświadamiam sobie, że ktoś mi dolał do drinka eliksir bełkoczący. No pięknie. A pytam, bo zdążyłem się przejść po wszystkich pokojach i zajrzeć już, gdzie kto mieszka, a na Zakrzewskiego nie trafiłem, więc albo się gdzieś w tamtym momencie zmył, albo trafił na jakieś piętro-widmo. I preferowałbym drugą opcję, bo z chęcią pozwiedzałbym te straszne pokoje.
kostka: 4 ._.
Wybrałam jednak bar, bo fajna miejscówka, a najwyżej uciekniemy gdzieś potem.
soreczki, że wbijam, nie mam lepszej lokacji (wszystko w innym czasie of kors!)
Złocisty dotyk promieni słońca ogarniał sylwetkę ciepłem - przesadnie, rozprowadzał wzdłuż skórnych powłok nieprzyjemne wrażenie piekącego gorąca - całe szczęście, przytłumionego dzięki bliskości morza - wybawcy, zwołującego tchnienie orzeźwiającej bryzy. Wprawiona w stan nieprzerwanej dynamiczności, pełna grzbietów niepoliczonych fal, pomarszczona tafla - błyszczącej się w świetle wody - koiła szumem, przetykanym (niestety) gwarem okolicznych turystów. Daniel Bergmann poszukiwał dla siebie miejsca - nie znosił bliskości tłumów; o wiele bardziej, preferował ukryte plaże, nieodwiedzane przez głupkowatych mugoli; w związku z tym wszystkim nie wiedział, dlaczego jeszcze tu był - dlaczego nie odwrócił on się, tak zwyczajnie, tak podobnie do siebie - odwrócił się oraz zniknął. Z mętności ludzi wyłuskał obecność baru - tutaj, postanowił skierować więc swoje kroki, licząc na choć namiastkę odpoczynku, darowanego przez wyrwę niestabilnego urlopu (obecnie, patrolowali inni). Cień kładł się przyjemnie przed ladą, nęcąco. Barman zachęcał - dosyć natrętnie - do skosztowania swoich specjałów; wydawał się mocno być zawiedzionym odmową niespotkanego dotąd klienta. Daniel Bergmann, nie był obecnie świadomy - jak wielki był jego zawód, jak przypadkiem została dodana nuta eliksiru, jak bardzo będzie żałować. Tuż po wypiciu kilku spokojnych łyków, wpierw kątem oka dostrzegł niestetyznajomą sylwetkę; świat jednak zdawał się Bergmannowi inny - wypełniony żywszymi barwami, nagłym zachwytem oraz ogarniającym go pożądaniem, pragnieniem rozpoczęcia rozmowy - jaka pomiędzy nimi dotąd nie miała miejsca. - To smutne - oznajmił nagle, przemieszczając się blisko, z drinkiem dzierżonym w dłoni - zmienił miejsce oraz - dzięki samozwańczej ocenie (wystawiającej opinię - Zakrzewski jest aktualnie sam) bezceremonialnie usadowił się - tuż obok byłego studenta, wbijając weń intensywne spojrzenie swoich niebieskich oczu.
Naprawdę czerpałem z tych wakacji pełnymi garściami - teraz gdy zakopałem topór wojenny związany z zakładem z Ette mogłem znów pozwolić sobie na swobodę. W towarzystwie przyjaciółki czas mijał zdecydowanie szybciej, głównie na piciu, tańcu i wszelakich wygłupach, na które zapewne nie powinien pozwalać sobie przyszły auror. A jednak atmosfera luzu nie pozwalała mi na martwienie się nieubłaganie nadchodzącą dorosłością, bo w głowie miałem tylko i wyłącznie to co było teraz. Ktoś mógłby zapytać co w takim Lysander Zakrzewski robił samotnie w barze, skoro mógł spędzać ten czas w towarzystwie przyjaciół na swobodnej zabawie. Wbrew pozorom nie siedziałem tutaj bez przyczyny, a wypatrywałem ofiary - bo oczywiście, jak przystało na mnie wplątałem się w kolejny zakład. Propozycja Eiv wydawała się szalona, ale zapewne gdyby powiedziała mi, że nie uda mi się przejść na rękach przez środek Wielkiej Sali bez pomocy magii to również podjąłbym próbę. Perspektywa zakładu była dla mnie najwyższą motywacją, zaś swój honor ceniłem ponad wszystko. Tak więc sącząc koktajl wypatrywałem zgodnej ze specyfiką zakładu panny i ku mojemu zdziwieniu szło mi zaskakująco źle - choć w okolicy kręciło się zaskakująco dużo hogwarckich dziewczyn to żadna nie wpasowywała się w zakład albo ewentualnie w moje zasady moralne. Jedna chłopaka, druga dziewczynę, trzecia była siostrą kumpla, czwarta jego byłą, z piątą już spałem, szósta w żadnym stopniu nie spełniała wymagania cnotliwości, a siódma była po prostu odrzucająca. Byłem zawiedziony. Dopiłem koktajl i poprosiłem kelnera o Red Cherry. W oczekiwaniu na drinka dostrzegłem, że po mojej lewicy siada wyjątkowo niechciany gość. Z trudem zdusiłem jęk i słysząc słowa Bergmanna zwróciłem się ku niemu. - Dzień dobry - przywitałem go z udawaną grzecznością - Na pana miejscu uważałbym na picie w barze. Byłoby wyjątkowo niefartownie, gdyby któraś studentka pisnęła słówko profesor Bennett.
Wichura uczuć, rozpętana w umyśle mężczyzny, była czymś całkowicie nieznanym; zjawiskiem - wcielonym nagle, niepostrzeżenie w szeregi trwałych latami instynktów; odmiennym, nowym - oraz doskonale mamiącym każdą - z linii oporów rozsądku. Chaos emocji, wydawał się Bergmannowi naturalny, rozkoszny, kuszący - bez najmniejszego wahania zatapiał się, coraz bardziej w ułudną, stwarzaną wizję - przez ukrywany w napoju eliksir. Trucizna kłamstwa przyjemnie wsiąkała w tkanki, mknęła wraz z przyspieszonym tętnem - ożywiającym się biciem serca, ilekroć tylko był w stanie na niego spojrzeć. Wszystko zakrzywiało się teraz, niczym w wadliwym zwierciadle, niemniej - dla Daniela Bergmanna wydawało się - prawidłowe, zupełnie zgodne; niezdolne do powstrzymania. - Nie teraz - odpowiedział. Z trudem wciąż grał i ukrywał zranienie tą oziębłością, rażącym go, przeraźliwym dystansem. Dlaczego to jemu robił? - Teraz cieszę się czasem wolnym. - Zapewnił; opiekunowie wymieniali się bowiem - pomiędzy sobą obowiązkami. Nie rozumiał? Chorobliwie pragnął, obecnie - być towarzystwem, prowadzić jakąś rozmowę, kierującą się wreszcie w stronę - przekraczającą najśmielsze wyobrażenia; dokładnie ponad pustymi zwrotami oraz zwracaną krnąbrnemu podopiecznemu uwagą. Nie umiał znieść myśli, z pojawieniem się jakiejś kolejnej, niedojrzałej, wpatrzonej - która zdeptałaby jego plany w ruinę. Tylko ty i ja. Nikt więcej. - Masz za złe moją surowość? - wyrzucił w końcu to z siebie; czyżby w tym zakopany był powód? To całkiem ujmujące - nie wiedział jeszcze och, jak niewiele on wiedział.
Zagadujący mnie Bergmann był w moim mniemaniu dziwactwem na poziomie uroczej tentakuli czy sympatycznej i kontaktowej sklątki tylnowybuchowej. Oczekiwałem podstępu, próby kolejnego utrudnienia mi życia. - To chyba dobrze - odpowiedziałem głównie z grzeczności. Obecność nielubianego profesora mnie krępowała. Marzyłem tylko i wyłącznie o tym, żeby w końcu utrzymać drinka i móc odpuścić sobie ten pozór rozmowy. Szukałem w Bergmannie podstępu - wiedziałem, że nie cierpi mnie jeszcze goręcej niż ja jego - czyżby fakt, że już nie może odjąć mi punktów, dać szlabanu albo wypierdolić za drzwi sali tak bardzo mu przeszkadzał? - Co ma pan na myśli? - zapytałem lekko zirytowany. Na całe szczęście na ratunek przyszedł mi barman, który podał zamówiony przeze mnie napój. Uregulowawszy odpowiednią kwotę chwyciłem podane przez kelnera Red Cherry upijając duży łyk. Naprawdę nie miałem ochotę na dyskusję z tym pieprzonym Szwabiskiem. Wziąłem jeszcze jeden łyk, tym razem głębszy trochę dając do zrozumienia nauczycielowi, że nie mam ochoty na obcowanie z nim. Zwróciłem wzrok w jego stronę chcąc sprawdzić czy zrozumiał sugestię i nagle moje serce niemal stanęło w miejscu. Zapomniałem o całej niechęci, która pojawiała się we mnie na samo wspomnienie Niemca, a zamiast tego wpatrywałem się w każdy, nawet najmniejszy rys jego twarzy z nieskrywanym zachwytem. - Danielu - szepnąłem cicho próbując poradzić sobie z tym dziwnym, niespotykanym uczuciem, które nagle zaczęło rozpierać moje serce. Chciałem jednocześnie rzucić się na stojącego naprzeciw mnie mężczyznę i uciec na drugi koniec świata. Zupełnie straciłem kontrolę.
Przeznaczenie - zawisłe ponad postacią Daniela Bergmanna, obecnie zanosiło się śmiechem; staczał się w beznadziejną parodię - ubraną w szaty niedorzeczności, tonący - wsród rozszalałych uczuć, żywionych niespodziewanie do siedzącego obok niegdysiejszego studenta. Eliksir, niczym najdoskonalsza trucizna, przenikał prosto w zakręty umysłu Bergmanna - bezwzględnie poddającego się słodkiej z pozoru niewoli sideł chwytającego go pożądania. Każde z zachowań Zakrzewskiego, odnotowanych, posiadających niezbyt zaszczytne miejsce (uprzednio) w regałach nauczycielskiej pamięci - nagle stawało się doskonałym pretekstem; grą powstającą pomiędzy nimi, igraniem z kreaturami zazdrości. Wyłącznie podsycał żądzę, dzisiaj odżywającą na nowo w ciele pochłoniętego zdarzeniem mężczyzny - skoncentrowanego wyłącznie na osobie ćwierćwila; zdolnego oddać w ryzyko w s z y s t k o, byleby tylko mogli być razem. - Lepiej. - Kąciki ust drgnęły, kiedy usłyszał wypowiadane imię; swoje imię. Wyciągnął dłoń, niespiesznie i omal niewyczuwalnie muskając palcami rysy przystojnej twarzy; pierwszy raz w życiu poznając jego fakturę skóry. - Zdecydowanie lepiej - dodał, cicho, wpasowując się w ulotność intymnego klimatu (bądź też - przynajmniej uznawanego w ten sposób). Oddalił dłoń - z trudem oraz zarazem z premedytacją. - Chciałem ci wynagrodzić to wszystko - zwrócił się wreszcie, ściszonym tembrem swojego głosu, uzyskującym lekko chropowate wybrzmienie. Nadal nie spuszczał wzroku. Nie umiał. Nic więcej nie wydawało się liczyć.
Nie liczyli się ludzie wokół, pozostawiony nieopodal drink, fakt, że powinienem ćwiczyć bezróżdżkowość. Nie pamiętałem o niechęci skierowanej dotąd w stronę Bergmanna, a nawet jeśli w głębi czułem jej ślady uznawałem je za nieistotne. Liczyło się tylko tu i teraz, a w nim głębokie i nieogarnialne uczucie, którym dążyłem stojącego naprzeciw mnie mężczyznę. Gdy jego palce zetknęły się z moją skórą poczułem nagły dreszcz, który przebiegł całe moje ciało - od twarzy, aż po czubki palców od stóp. Tak cholernie za nim szalałem, pragnąłem go i przede wszystkim ponad wszystko kochałem. Momentalnie wybaczyłem mu ten okrutny sposób w jaki mnie traktował - że spotykał się z Selmą, karał mnie na lekcjach, że był tak zimny i oschły. Narastające we mnie uczucie było zbyt silne by zostawić miejsce na chociaż odrobinę urazy. Sięgnąłem palcami po gładzącej mój policzek dłoni, po czym ułożyłem dłoń na jego ramieniu wpatrując się w jego oczy. Było w nim coś budzącego respekt, swego rodzaju dojrzałość, której dotąd mi brakowało. Nawet gdybym się starał nie byłbym w stanie dostrzec w obliczu mężczyzny rysy, czy drobnej wady. Był perfekcyjny. - Nie krzywdź mnie więcej - szepnąłem słysząc jak w moim głowie przewija się mieszanka nieznanej dotąd namiętności i swego rodzaju czułości. Zwariowałem.
Świat rzeczywiście zwariował - opętany domieszką działającego w nich eliksiru - deptał, bezcześcił z rozmachem - uprzednie świętości reguł. Reguł - do niedawna żłobionych z wybitnie zauważalną głębią, w marmurowej płycie najtrwalszego z gatunków pamięci - reguł - zawartych w krótkich sentencjach dekalogu szkolnego - który Zakrzewski zwykł z przemyśleniem łamać. Każde zadrwienie z zasad, wiązało się z nieuchronną karą; karą wieczną była z kolei odległa, poza zasięgiem sympatia - której ewidentnie nie adresował do ówczesnego studenta. Do teraz. Kochał go - jakże to brzmiało żałośnie - chciał go uczynić kochankiem, zniewolonym na wieki w zmysłowych rytuałach sypialni; pragnął spędzać z nim każdą możliwą chwilę - szkolną rozłąkę uznając jako zdradzieckie dźgnięcie, zapuszczone w przestrzenie czterech jam serca - rozerwanego głębią emocjonalnych przeżyć. Całkowicie - zapominał o innych, wyrywał z czaszki dawniej niezaprzeczalne realia. Uśmiechał się - przejmująco szczęśliwy, wpatrzony w piękno owalu twarzy, młodej i pełnej energii, nieoznaczonej erozją strumienia przepływających miesięcy. Czas był - dla Daniela Bergmanna - już znacznie bardziej bezwzględny; prędko wyżłobił drobne wąwozy zmarszczek, wzmagane - zależnie od nastrojowości mimiki; jedynie oczy - bliźniaczo niebieskie, były niesamowicie (wręcz podejrzanie) przenikliwe i bystre, nieumęczone jak pełna oznak starzenia skóra. - Mam znacznie ciekawsze wizje - odpowiedział, snując poufność szeptu; rzeczywiście, bogactwo planów kłębiło się pod sklepieniem czaszki - aczkolwiek nie chciał - donikąd, z ostentacyjną przesadą się spieszyć. Chciał go poznawać - powoli, centymetr po centymetrze, sięgając po zakazane tak do niedawna usta, kosztując ich pierwszy raz w pocałunku - subtelnie osiadającym na wargach.
W dawnych oschłościach i nieprzyjemnościach z jego strony zacząłem dostrzegać symptomy jego miłości - z jednej strony były to desperackie próby zamaskowania zakazanego uczucia, z drugiej zaś sposób na przyciągnięcie mojej uwagi. Jak mogłem być tak ślepy by tego nie dostrzec? Nie musiał nic mówić - moje ciało i dusza instynktownie wyczuwały jego zamiary. Gdy pokonywał ostatni centymetry dzielące go od moich ust, moje kolana mimowolnie się ugięły. Ramiona sięgnęły ku ramionom, a my utknęliśmy w nierozerwalnym uścisku. Wargi dotknęły warg, a ja już wiedziałem, że jestem stracony. Młodość stykała się ze starością, doświadczenie z lekkomyślnością, a nienawiść z miłością. Balansowaliśmy po cienkiej krawędzi nie do końca zdając sobie sprawę z faktu jak tragiczny może być skutek tego romansu. Liczyło się tylko i wyłącznie to co było teraz - byliśmy totalnie oszalali z miłością, pozbawieni chociażby krztyny rozwagi. Nasze wargi splecione w szaleńczym tańcu dawały mi więcej satysfakcji niż cokolwiek co spotkało mnie dotychczas. Po chwili odsunąłem się od niego - nie po to by go odrzucić, broń Merlinie! Chciałem jeszcze raz spojrzeń na ukochaną twarz, nacieszyć się widokiem tej cudownej zmarszczki między brwiami i doskonałej linii szczęki. Był mój. W mojej głowie pojawiło się swoiste zdezorientowanie, wziąłem to jednak za oznakę siły mojego uczucia - w końcu taka miłość chyba każdego zwaliłaby z nóg...
Szaleństwo - stało się nieodparcie bezdenne - grząską krawędź, świadkową nieuchronnego upadku zdołał przekroczyć już dawno - wydał na siebie osąd bezlitosnego wyroku - który zaś owocował w skutkach, rozrastał się oraz wdzierał - między splątane myśli. Emocje szamotały się w jego wnętrzu - w momencie, gdy rozkoszował się przyjemnością wynikającą z błogiego spotkania warg - wcześniej - tak niebywale odległych, odłączonych przez dystans, wzmagany chłodem zgorzkniałych, nauczycielskich reguł. Mógłby kosztować ich w nieskończoność, delektować się epizodem burzliwym w swej namiętności; czas - jak gdyby zmieniał swoje restrykcje, sekundy upływały powoli na podobieństwo ciężkich - zsuwających się między palcami kropel. Przejęte sobą nawzajem spojrzenia, skrzyżowały się wkrótce ponownie; zupełnie - jakby uczyli się swych sylwetek na pamięć, chcieli wyuczyć każdego z choć najdrobniejszych szczegółów. - Jesteś wspaniały - wyszeptał, pod rozkazami emocji wciąż szalejących w chaosie, tak niepodobnie do siebie. Jedna z dłoni błądziła, lekko, wzdłuż torsu Zakrzewskiego, wyczuwając zarysowania pod materiałem letniej koszuli mięśni. Nachylił się, pragnąc złożyć znów pocałunek i właśnie wtedy magia wyparowała. Pierwszy raz do niedawna, dało się dojrzeć Bergmanna w nieprzytłumionym wyrazie skonsternowania, wymalowanym na jego twarzy - rozszerzające się oczy, przepełniały się tylko nieustającym szokiem, który ciężarem wyłącznie przygniótł mężczyznę; zabrał swą dłoń i odsunął się, jakby nagle poparzył się jakimś ogniem, jakby dotknął - czegoś obrzydliwego (wcześniej zaś myślał absolutnie przeciwnie). Co na Merlina. Ja pierdolę.
Rosnące zdezorientowanie nie dawało mi się skupić. Siła uczucia z każdą sekundą słabła, a ja czułem się bardzo źle. Ani dotyk Daniela, ani wyszeptywanego przez niego słowa nie poprawiały sytuacji - - z każdą chwilą stygłem i nabierałem dystansu. Pełna świadomość przyszła dopiero, gdy wyraźnie rozochocony Bergmann nachylił się w moją stronę. Zrobiłem szybki krok w tył i spojrzałem na mężczyznę z wyraźnym obrzydzeniem. Wszystko wyglądało tak jakby on również powoli się reflektował, no ale mimo wszystko... Ja pierdolę. Zrobiwszy jeszcze jeden krok w tył wyciągnąłem pośpiesznie różdżkę. Bez chwili wahania wycelowałem kilkanaście cali drewna w stronę mężczyzny, mimo iż wiedziałem, że za atak na hogwarckiego nauczyciela mogę stracić szansę na zdobycie licencji aurorskiej. - Masz trzydzieści sekund, żeby się wytłumaczyć, Bergmann - rzuciłem zimno, bezlitośnie. Dotychczasowa niechęć do nauczyciela przerodziła się w nienawiść - wszystko wskazywało, że mężczyzna nie tylko mnie otruł, ale również chciał wykorzystać. Nie byłem w stanie tego pojąć - Ja pierdolę, jakim pojebem trzeba być, żeby odpierdolić coś takiego.
Upokorzenie? Złość? Niezrozumienie? Czysta, negatywna mieszanka, rozlewająca się aktualnie wewnątrz umysłu mężczyzny - wrzał, nie z miłości kurwa mać. Był niebywale rozchwiany, zdolny do absolutnie w s z t s t k i e g o - najbardziej właściwym zdawało się jemu wybuchnąć obłąkańczym rechotem w obliczu stawianych zarzutów. Naprawdę? Uważał, że upadł tak nisko? Czuł wstręt, cholerny, uwydatniony wstręt, że przekroczył dziś wszelkie pojęcia granic - z pewnością za sprawą dodatku w wypitym trunku. Przez moment nie mówił nic; milczenie - pozwalało na kalkulacje, pozwalało rozważyć możliwie najbardziej właściwe słowa. Musiał wyślizgnąć się, musiał - oczyścić siebie z uznania za winowajcę. Usłyszał śmiech. Śmiech - który nie był wszak jego własnym. Śmiech - samego barmana, który spoglądał z wymowną drwiną zza lady. Sukinsyn. Oczy Bergmanna błysnęły uświadomieniem - nie miał co dłużej szukać w tym nieszczęśliwym miejscu. Nie miał powodów - aby się Zakrzewskiemu tłumaczyć, aby cierpliwie znosić jego nieadekwatną wulgarność. Tak nisko jeszcze nie upadł. - To stwierdzenie powinieneś zachować dla kogoś innego - przyznał jedynie. Winowajcą był barman - należało postradać zmysły, aby przejawiać kompletnie inne poglądy. Daniel Bergmann z kolei, nie odwracając się już za siebie - odszedł, zbierając resztki zniszczonej dzisiaj godności. Nie sądził - aby, pomimo usilnych starań - zdołały dosięgnąć go konsekwencje. Był niewinny.
Bergmann milczał, a ja w gniewie byłem już niemal gotowy, żeby rzucić na niego formułę, której mógłbym pożałować do końca życia, gdy u naszego boku rozległ się śmiech. Spojrzałem w tamtą stronę i nagle, zupełnie niespodziewanie dostrzegłem śmiejącego się barmana. Niezły żart? Niech skonam... zapewne umierałabym ze śmiechu gdyby to się zdarzyło komuś innemu. Albo mnie z kimś innym. Teraz czułem się jednak upodlony do granic możliwości. Na moment opuściłem różdżkę z Bergmanna, by po chwili przenieść ją na mężczyznę za barem. Rzuciłem urok, jednak mężczyzna pośpiesznie się deportował, a zaklęcie trafiło w ścianę. Skierowałem spojrzenie po raz kolejny na byłego nauczyciela transmutacji - niestety (a może na szczęście?) już odszedł. Splunąłem z obrzydzeniem na ziemię i odwróciwszy się na pięcie opuściłem to miejsce nie mogąc pozbyć się ciarek obrzydzenia.